Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zaginiona wyspa - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
14 stycznia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zaginiona wyspa - ebook

Gideon Crew, genialny uczony i mistrz w złodziejskim fachu, cierpiący na nieuleczalną chorobę, dostaje od swojego niezwykłego pracodawcy Eliego Glinna kolejne z pozoru niewykonalne zadanie. Ma ukraść stronicę z bezcennej Księgi z Kells, wystawionej w Muzeum Nowojorskim i chronionej przez niemożliwe do sforsowania systemy zabezpieczeń.

Gideon przyjmuje zlecenie, lecz okazuje się ono zaledwie wstępem do największej w jego życiu przygody i wyprawy na niegościnne wody Morza Karaibskiego. Po cichu liczy na to, że u kresu tej wędrówki zdoła odnaleźć remedium, cudowny starożytny lek na wszystkie rany i ułomności ciała.

Wraz z Amy, swoją nową partnerką, Gideon podąża tropem zagadkowych wskazówek na nieznaną wyspę w trudno dostępnym zakątku świata – u Wybrzeża Moskitów. Tych dwoje poszukiwaczy uświadamia sobie, że odnajdując nadzwyczajny skarb, odkryli tajemnicę, której ujawnienie może okazać się wstrząsające dla ludzi… pod warunkiem, że wyjdą z tej przygody żywi.

Błyskotliwe… Gideon ani trochę nie przypomina książkowego superbohatera, a enigmatyczna Amy dorównuje mu zuchwałością i inteligencją.
Publishers Weekly

Powieść ma wciągającą intrygę, niesamowitą fabułę, szczyptę romansu i zaskakujący zwrot akcji. Fantazja miesza się z historią. Jest to tak dobre, tak smakowite i tak podane, że nic, tylko się tym rozkoszować.
TheBestOfWhatsAround.com

Preston i Child rozszerzyli granice wytyczone przez powieść sensacyjno-przygodową.
Kirkus Review

Douglas Preston i Lincoln Child są autorami wielu intrygujących, uznanych przez krytykę i czytelników, bestsellerowych thrillerów, m.in. dwóch serii z agentem Pendergastem i Gideonem (Miecz Gideona, Trup Gideona).

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7778-856-1
Rozmiar pliku: 600 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Thril­le­ry wy­daw­nic­twa Bur­da Książki z se­rii Pre­ston i Child

Po­wieści Do­ugla­sa Pre­sto­na i Lin­col­na Chil­da z agen­tem Pen­der­ga­stem:

Re­likt

Re­li­kwiarz

Ga­bi­net oso­bli­wości

Mar­twa na­tu­ra z kru­ka­mi

Siar­ka

Ta­niec śmier­ci

Księga Umarłych

Gra­ni­ce sza­leństwa

Bez litości

Dwa gro­by

Biały ogień

Po­wieści Do­ugla­sa Pre­sto­na i Lin­col­na Chil­da z Gi­de­onem:

Miecz Gi­de­ona

Trup Gi­de­ona

Za­gi­nio­na wy­spa

Po­wieści Do­ugla­sa Pre­sto­na i Lin­col­na Chil­da:

La­bo­ra­to­rium

Zabójcza fala

Nad­ciągająca bu­rza

Po­wieści Do­ugla­sa Pre­sto­na:

Mi­sty­fi­ka­cja

Kon­fron­ta­cja

Pro­jekt Kra­ken

Po­wieść Do­ugla­sa Pre­sto­na z Ma­rio Spe­zim:

Potwór z Flo­ren­cji1

Sala kon­fe­ren­cyj­na w sie­dzi­bie Ef­fec­ti­ve En­gi­ne­ering So­lu­tions – Efek­tyw­nych Roz­wiązań Inżynie­ryj­nych – opu­sto­szała. Wszy­scy wy­szli, po­zo­sta­wiając Gi­de­ona Crew sam na sam z Elim Glin­nem i Ma­nu­elem Garzą w spar­tańsko urządzo­nym po­miesz­cze­niu wy­so­ko po­nad uli­ca­mi Man­hat­ta­nu.

Glinn uschniętą ręką wska­zał Gi­de­ono­wi fo­tel przy sto­le kon­fe­ren­cyj­nym.

– Usiądź, proszę.

Gi­de­on wy­ko­nał po­le­ce­nie. Wy­czuł, że to spo­tka­nie, które zaczęło się od święto­wa­nia uda­ne­go zakończe­nia ko­lej­nej mi­sji dla EES-u, ja­kiej się podjął, prze­ro­dziło się w coś in­ne­go.

– Spo­ro prze­szedłeś – zaczął Glinn. – Wy­czer­pało cię to nie tyl­ko fi­zycz­nie, lecz także emo­cjo­nal­nie. Je­steś pe­wien, że chcesz wy­ko­nać następne za­da­nie?

– Je­stem pe­wien – od­rzekł Gi­de­on.

Glinn przyglądał mu się z uwagą, długo świ­drując go ba­daw­czo wzro­kiem. Wresz­cie po­ki­wał głową.

– Do­sko­na­le. Miło mi usłyszeć, że nadal będziesz z nami współpra­co­wał jako nasz… – Prze­rwał, szu­kając od­po­wied­nie­go słowa. – …Nasz spe­cjal­ny wysłan­nik. Za­re­zer­wu­je­my dla cie­bie apar­ta­ment w ho­te­lu za ro­giem, więc będziesz miał gdzie się za­trzy­mać, dopóki nie znaj­dzie­my ci miesz­ka­nia. Wiem, jak bar­dzo nie lu­bisz opusz­czać uko­cha­ne­go San­ta Fe, ale aku­rat te­raz w No­wym Jor­ku dzie­je się wie­le na­prawdę cie­ka­wych rze­czy Na przykład w Bi­blio­te­ce Mor­ga­na trwa spe­cjal­na wy­sta­wa z pu­bliczną pre­zen­tacją Księgi z Kells, która zo­stała wypożyczo­na przez rząd Ir­lan­dii. Oczy­wiście słyszałeś o Księdze z Kells?

– Dość mgliście.

– To naj­wspa­nial­szy za­cho­wa­ny do na­szych czasów ilu­mi­no­wa­ny ma­nu­skrypt, uważany za naj­większy skarb na­ro­do­wy Ir­lan­dii.

Gi­de­on nic nie po­wie­dział.

Glinn spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Czy ze­chciałbyś wy­brać się ze mną, aby go obej­rzeć? Je­stem praw­dzi­wym pa­sjo­na­tem ilu­mi­no­wa­nych ma­nu­skryptów. Każdego dnia na wy­sta­wie pre­zen­to­wa­na będzie inna stro­na księgi. To bar­dzo eks­cy­tujące.

Gi­de­on za­wa­hał się.

– Ilu­mi­no­wa­ne ma­nu­skryp­ty jakoś mnie nie pociągają.

– Cóż, mam jed­nak na­dzieję, że ze­chcesz do­trzy­mać mi to­wa­rzy­stwa – od­parł Glinn. – Księga z Kells z pew­nością cię za­chwy­ci. Wcześniej tyl­ko raz opuściła te­ry­to­rium Ir­lan­dii, a te­raz wypożyczo­no ją na wy­stawę w Bi­blio­te­ce Mor­ga­na za­le­d­wie na ty­dzień. Szko­da byłoby prze­ga­pić taką okazję. Jeżeli za­raz wy­ru­szy­my, zdążymy na ostat­nią go­dzinę dzi­siej­szej pre­zen­ta­cji.

– Może mo­gli­byśmy wy­brać się tam w po­nie­działek?

– I miałaby nas ominąć – na za­wsze – możliwość zo­ba­cze­nia stro­ny, która jest dziś pre­zen­to­wa­na? Nic z tego. Mu­si­my niezwłocznie ru­szać w drogę.

Gi­de­on par­sknął śmie­chem, roz­ba­wio­ny zapałem i żar­li­wością Glin­na. Za­in­te­re­so­wa­nia tego człowie­ka były nie­zwykłe.

– Szcze­rze mówiąc, ta cho­ler­na Księga z Kells ani trochę mnie nie ob­cho­dzi.

– A! I to się właśnie zmie­ni.

Na dźwięk szczególne­go tonu, jaki po­ja­wił się w głosie Glin­na, Gi­de­on mimo woli spo­ważniał.

– Niby cze­mu?

– Po­nie­waż w ra­mach następne­go za­da­nia będziesz mu­siał ją ukraść.2

Gi­de­on wszedł za Elim Glin­nem do Sali Wschod­niej Bi­blio­te­ki Mor­ga­na. Choć było tam mnóstwo zwie­dzających, zna­le­zie­nie się w tym roz­ległym po­miesz­cze­niu i tak oka­zało się wspa­niałym przeżyciem. Gi­de­on nie był w Bi­blio­te­ce Mor­ga­na od cza­su re­mon­tu tej placówki – znaj­dujące się tu skar­by za­wsze wy­da­wały mu się na­zbyt kuszące i na­tych­miast znów urzekły go łuko­wa­to skle­pio­ne ma­lo­wa­ne su­fi­ty, trzy­po­zio­mo­we regały pełne ksiąg, ma­syw­ny mar­mu­ro­wy ko­mi­nek, licz­ne go­be­li­ny, prze­piękne me­ble i gru­by dy­wan w ko­lo­rze bur­gun­da. Glinn, szpo­niastą dłonią ope­rując ste­row­ni­kiem elek­trycz­ne­go wózka in­wa­lidz­kie­go, wje­chał agre­syw­nie do sali, nie zważając na ko­lejkę i wy­ko­rzy­stując prze­wagę wy­ni­kającą z fak­tu, że lu­dzie mie­li skłonność ustępować miej­sca nie­pełno­spraw­nym. Dość szyb­ko on i Gi­de­on zna­leźli się przed wielką prze­szkloną ga­blotą, w której leżała Księga z Kells.

– Cóż za sala – wy­mam­ro­tał Gi­de­on, rozglądając się dokoła, a jego wzrok in­stynk­tow­nie wy­chwy­cił wie­le szczegółów związa­nych z za­bez­pie­cze­nia­mi, począwszy od hi­per­czuj­nych strażników po­przez po­je­dyn­cze wejście oraz obiek­ty­wy ka­mer mru­gające w wy­pust­kach w skle­pie­niu i de­tek­to­ry czuj­ników ru­chu po roz­miesz­cze­nie la­serów pod­czer­wie­ni. To nie wszyst­ko – wchodząc do sali, zwrócił uwagę na krawędź ma­syw­nych sta­lo­wych au­to­ma­tycz­nych drzwi, go­to­wych za­mknąć wejście do środ­ka w mgnie­niu oka.

Glinn również po­pa­trzył na su­fit.

– Cu­dow­ne, praw­da? – po­wie­dział. – Te fre­ski są dziełem ar­ty­sty H. Sid­don­sa Mow­braya, a w pa­chwi­nach łuków przed­sta­wio­ne zo­stało dwa­naście znaków zo­dia­ku. J.P Mor­gan należał do eks­klu­zyw­ne­go klu­bu zrze­szającego tyl­ko dwu­na­stu członków, gdzie każdy miał przy­pi­sa­ny znak zo­dia­ku. Mówi się, że układ tych znaków i in­nych dziw­nych sym­bo­li od­wzo­ro­wa­nych na skle­pie­niu wiąże się z klu­czo­wy­mi wy­da­rze­nia­mi z życia oso­bi­ste­go Mor­gana.

Gi­de­on po­pa­trzył na wiel­ki ko­mi­nek zdo­biący jedną ze ścian sali. Na­wet w jego mi­ster­nych zdo­bieniach do­szu­kał się urządzeń za­bez­pie­czających, w tym ta­kich, z ja­ki­mi nig­dy się nie spo­tkał; nie miał pojęcia, jak właści­wie działają.

– Ten go­be­lin nad ko­min­kiem – ciągnął Glinn – po­cho­dzi z szes­na­ste­go wie­ku z Ni­der­landów Przed­sta­wia je­den z sied­miu grzechów głównych: chci­wość. – Za­chi­cho­tał. – Cie­ka­wy wybór jak na J. Pier­pon­ta Mor­ga­na, nie uważasz?

Gi­de­on sku­pił uwagę na ga­blo­cie, w której znaj­do­wała się Księga z Kells. Była z pew­nością ku­lo­od­por­na i wy­ko­na­no ją nie z nie­bie­skie­go, lecz białego szkła, przy­pusz­czal­nie o stan­dar­dzie P6B, czy­li mogła wy­trzy­mać nie tyl­ko ude­rze­nie kuli, ale na­wet eks­plozję ładun­ku wy­bu­cho­we­go czy próbę sfor­so­wa­nia jej młotem ko­wal­skim lub ki­lo­fem. Gi­de­on wpa­try­wał się w ga­blotę, nie zważając na wspa­niały, bez­cen­ny skarb, jaki skry­wała; jego oczy stop­nio­wo wy­szu­ki­wały i kla­sy­fi­ko­wały ko­lej­ne po­zio­my za­bez­pie­czeń – czuj­ni­ki ru­chu, czuj­ni­ki ciśnie­nia at­mos­fe­rycz­ne­go, de­tek­to­ry pod­czer­wie­ni, czuj­ni­ki ciepła, a na­wet coś, co wyglądało jak wskaźnik za­war­tości po­wie­trza.

Z całą pew­nością zmia­na ja­kie­go­kol­wiek pa­ra­me­tru wewnątrz ga­blo­ty spo­wo­do­wałaby na­tych­mia­sto­we za­mknięcie się sta­lo­wych drzwi, a tym sa­mym uwięzie­nie złodzie­ja w sali.

A co z za­bez­pie­cze­nia­mi, których Gi­de­on nie zdołał wy­pa­trzyć?

– Aż dech za­pie­ra, praw­da? – wy­mam­ro­tał Glinn.

– Mnie to prze­raża.

– Co ta­kie­go? – Glinn wyglądał na za­sko­czo­ne­go.

– No tak, miałeś na myśli księgę… – Do­pie­ro w tym mo­men­cie Gi­de­on spoj­rzał na nią. – Cie­ka­wa rzecz.

– Można to tak ująć. Jej po­cho­dze­nie jest owia­ne mgiełką ta­jem­ni­cy. Niektórzy twierdzą, że jest dziełem świętego Ko­lum­by z około pięćset dzie­więćdzie­siątego roku na­szej ery Inni uważają, że zo­stała stwo­rzo­na przez nie­zna­nych mnichów dwieście lat później dla uczcze­nia dwu­set­nej rocz­ni­cy uro­dzin świętego Ko­lum­by Pra­ce nad nią zaczęły się jesz­cze na Io­nie, a następnie księgę prze­wie­zio­no do opac­twa Kells, gdzie do­da­no do niej ilu­mi­na­cje. Tam też ją prze­cho­wy­wa­no, głęboko ukrytą, gdy opac­two kil­ka­krot­nie było najeżdżane i łupio­ne przez pogańskich agre­sorów z Północy, wi­kingów Ale nig­dy nie udało się im zna­leźć tej księgi.

Gi­de­on bacz­niej przyj­rzał się ma­nu­skryp­to­wi. Wbrew so­bie był co­raz bar­dziej urze­czo­ny fan­ta­stycz­ny­mi, abs­trak­cyj­ny­mi zdo­bie­nia­mi po­kry­wającymi stro­nicę, przy­wodzącymi na myśl frak­ta­le.

– Dziś pre­zen­to­wa­na jest stro­ni­ca fo­lio 34r – wyjaśnił Glinn. – Słynny mo­no­gram Chi Rho.

– Chi Rho? Co to ta­kie­go?

– Chi i Rho to pierw­sze dwie li­te­ry słowa „Chry­stus” w języku grec­kim. Hi­sto­ria życia Je­zu­sa za­czy­na się w Ewan­ge­lii według świętego Ma­te­usza. W wer­sie osiem­na­stym pierw­szego roz­działu po raz pierw­szy zo­sta­je wy­mie­nio­ne imię Je­zu­sa Chry­stusa i ta stro­na była często szczególnie zdo­bio­na we wcześniej­szych ilu­mi­no­wa­nych ewan­ge­liach. W Księdze z Kells właśnie pierw­sze li­te­ry Chi i Rho zaj­mują całą stronę.

Za nimi znów zaczął gro­ma­dzić się tłum i Gi­de­on po­czuł, że ktoś lek­ko szturchnął go łokciem w bok.

Glinn wciąż mówił szep­tem:

– Po­patrz na ten la­bi­rynt za­supłanych zdo­bień! Możesz do­strzec całe mnóstwo ukry­tych tam dziw­nych stwo­rzeń – zwierząt, owadów, ptaków, aniołów, małych główek, krzyży, kwiatów Nie wspo­mi­nając o nie­zwy­kle złożonych cel­tyc­kich węzłach. Ma­rze­nie ma­te­ma­ty­ka!… I te ko­lo­ry! Złoto, zie­leń, żółć i pur­pu­ra! To naj­wspa­nial­sza stro­ni­ca spośród wszyst­kich stro­nic ilu­mi­no­wa­nych ma­nu­skryptów, ja­kie do­trwały do na­szych czasów! Nic dziw­ne­go, że ta księga uważana jest za naj­większy skarb na­ro­do­wy Ir­lan­dii. Spójrz tyl­ko.

Po raz pierw­szy Gi­de­on usłyszał w głosie Glin­na nutę praw­dzi­we­go en­tu­zja­zmu. Wy­chy­lił się do przo­du tak bar­dzo, że mgiełka jego od­de­chu za­snuła szkło.

– Bar­dzo prze­pra­szam, ale lu­dzie cze­kają – roz­legł się za nim znie­cier­pli­wio­ny głos.

Chcąc spraw­dzić, co się sta­nie, Gi­de­on wyciągnął rękę i do­tknął pal­ca­mi ga­blo­ty.

Na­tych­miast roz­brzmiało ci­che bu­cze­nie, a strażnik zawołał:

– Proszę nie do­ty­kać! Proszę cofnąć rękę!

To ożywiło cze­kających w ko­lej­ce.

– Człowie­ku, dajże szansę in­nym! Wszy­scy tu sto­imy! – pod­niósł się ko­lej­ny głos.

Kil­ka in­nych osób też zaczęło wy­po­wia­dać słowa po­na­gle­nia.

Z długim wes­tchnie­niem żalu Glinn przyłożył uschnięty pa­lec cho­rej dłoni do dźwi­gien­ki ste­row­ni­ka i jego wózek in­wa­lidz­ki ru­szył naprzód, ci­cho po­war­kując. Gi­de­on podążył za Glin­nem. Po chwi­li zno­wu zna­leźli się na Ma­di­son Ave­nue; ulicą sunęły sznu­ry aut, słychać było klak­so­ny taksówek. Ostre światło oślepiło Gi­de­ona.

– Wyjaśnij­my coś so­bie. Chcesz, żebym ukradł tę księgę? – za­py­tał.

Po­czuł, że dłoń Glin­na uspo­ka­jającym ge­stem do­tknęła jego ra­mie­nia.

– Nie, nie całą księgę. Tyl­ko tę jedną stro­nicę fo­lio, którą właśnie mie­liśmy okazję zo­ba­czyć.

– Dla­cze­go?

Ci­sza.

– Czy kie­dy­kol­wiek od­po­wie­działem wprost na ja­kie­kol­wiek z two­ich pytań? – rzu­cił z ta­jem­ni­czym uśmie­chem Glinn, gdy przed bu­dy­nek Bi­blio­te­ki Mor­ga­na za­je­chała li­mu­zy­na, aby za­wieźć ich z po­wro­tem na Dwu­nastą Ulicę Lit­tle West.3

Trzy dni później Gi­de­on Crew tuż po wyjściu z ba­se­nu na da­chu ul­trasz­pa­ner­skie­go ho­te­lu Gan­se­vo­ort, stojąc nago w apar­ta­men­cie znaj­dującym się wy­so­ko nad no­wo­jorską dziel­nicą Me­at­pa­king, wpa­try­wał się w wiel­kie łóżko, na którym rozłożone były pla­ny i sche­ma­ty wszyst­kich sys­temów za­bez­pie­czeń Sali Wschod­niej Bi­blio­te­ki Mor­ga­na.

Roz­mo­wy z rządem Ir­lan­dii do­tyczące wypożycze­nia Księgi z Kells Bi­blio­te­ce Mor­ga­na trwały osiem lat. Wszel­kie uzgod­nie­nia w tej spra­wie były najeżone trud­nościa­mi. Głównym po­wo­dem obaw było to, że w 2000 roku jed­no z fo­lio księgi wysłano do Can­ber­ry w Au­stra­lii, aby wy­sta­wić je tam na wi­dok pu­blicz­ny na spe­cjal­nej eks­po­zy­cji. Niektóre stro­ny uległy uszko­dze­niu wsku­tek otarć i utra­ciły pig­ment – winą za to obar­czo­no wi­brację sil­ników sa­mo­lo­to­wych – i od tej pory rząd Ir­lan­dii nie chciał ry­zy­ko­wać, by skarb na­ro­do­wy po­now­nie ucier­piał.

Jed­nakże Ja­mes Wa­ter­ma­in, mi­liar­der ame­ry­kański po­cho­dze­nia ir­landz­kie­go i założyciel Wa­ter­ma­in Gro­up, po­sta­wił so­bie za cel spro­wa­dze­nie słyn­nej księgi do Stanów Zjed­no­czo­nych. Zna­ny z cha­ry­zmy i uro­ku oso­bi­ste­go, zdołał prze­ko­nać pre­mie­ra Ir­lan­dii, a w końcu także rząd, do wy­da­nia zgo­dy na jej wypożycze­nie – przy za­cho­wa­niu za­ostrzo­nych wa­runków do­tyczących bez­pie­czeństwa. Jed­nym z nich był re­mont ka­pi­tal­ny sys­te­mu zabez­pie­czeń Sali Wschod­niej Bi­blio­te­ki Mor­ga­na, który opłacił oso­biście Wa­ter­ma­in.

Mi­liar­der początko­wo próbował urządzić wy­stawę ma­nu­skryptów w In­sty­tu­cie Smi­th­so­na. Jed­nak ochro­na mu­zeum nie była skłonna do prze­pro­wa­dze­nia za­awan­so­wa­nej tech­no­lo­gicz­nie roz­bu­do­wy sys­temów za­bez­pie­czeń i po­mysł upadł. Gi­de­ona ucie­szyła ta in­for­ma­cja. Choć jego wspo­mnie­nia z dzie­ciństwa związane z Wa­szyng­to­nem były strasz­ne – właśnie tam zginął jego oj­ciec – to gdy w później­szych la­tach bywał w tym mieście, za każdym ra­zem wy­da­wało mu się nud­ne, wręcz sen­ne ze swoją ko­lekcją miłych dla oka po­mników i po­nad­cza­so­wych do­ku­mentów. Za­le­d­wie parę ty­go­dni temu zo­stał we­zwa­ny do Wa­szyng­to­nu, aby ode­brać me­dal za swo­je ostat­nie do­ko­na­nia w Fort De­trick, i wówczas z pewną kon­ster­nacją stwier­dził, że może z po­wo­du tra­ge­dii z je­de­na­ste­go września, a może wsku­tek za­ostrzo­nych prze­pisów i wszech­obec­ne­go prze­ro­stu biu­ro­kra­cji sto­li­ca, nie­gdyś miła i wy­ci­szo­na, zaczęła przy­po­mi­nać obóz woj­sko­wy Jak się oka­zało, funk­cjo­no­wało tu obec­nie po­nad dwa­dzieścia różnych for­ma­cji po­li­cyj­nych – Po­li­cja Miej­ska, Po­li­cja Ka­pi­to­lu, Po­li­cja Par­ko­wa, Po­li­cja Sta­no­wa, Po­li­cja Men­ni­cy Państwo­wej, Taj­na Po­li­cja, „Spe­cjal­na” Po­li­cja – uzbro­jo­nych i mogących za­trzy­mać, a następnie aresz­to­wać każdego nie­for­tun­ne­go kie­rowcę lub gościa. (Tak uważał je­den z taksówka­rzy, który woził Gi­de­ona, a który wcześniej sam pra­co­wał w re­sor­cie). Patrząc na tych wszyst­kich nie­po­trzeb­nych gli­nia­rzy, których stre­fy działania nakładały się na sie­bie, Gi­de­on nie­mal czuł woń pie­niędzy po­dat­ników, które prak­tycz­nie wy­rzu­ca­no w błoto.

Kroplą, która prze­pełniła czarę go­ry­czy, był man­dat z au­to­ma­tycz­ne­go punk­tu kon­tro­li prędkości – naj­wy­raźniej za­mon­to­wa­na na słupie skrzyn­ka z ra­da­rem wy­pa­trzyła go, gdy je­chał New York Ave­nue z prędkością o kil­ka ki­lo­metrów większą, niż ze­zwa­lały na to tu­tej­sze ogra­ni­cze­nia, i po sfo­to­gra­fo­wa­niu ta­bli­cy re­je­stra­cyj­nej jego auta przysłano mu na ad­res do­mo­wy na­kaz zapłace­nia kary w wy­so­kości stu dwu­dzie­stu pięciu do­larów. Nie miał możliwości, by się odwołać, mógł je­dy­nie udać się do Wa­szyng­to­nu i spróbować się bro­nić. Oczy­wiście samo zda­rze­nie tak bar­dzo roz­myło się w jego pamięci, że nie po­tra­fił go od­two­rzyć: czy gdzieś w po­bliżu był znak ogra­ni­cze­nia prędkości? Czy rze­czy­wiście je­chał za szyb­ko? Gdzie, do cho­le­ry, była ta New York Ave­nue? Minęło wie­le dni – jak uczci­wy oby­wa­tel miał przy­po­mnieć so­bie coś ta­kie­go? Gi­de­on zro­bił dwie rze­czy: po pierw­sze zapłacił man­dat, a po dru­gie po­przy­siągł so­bie, że jego noga długo nie po­sta­nie w Wa­szyng­to­nie. To, co jego zda­niem było nie­gdyś pięknym i trwałym sym­bo­lem świet­ności tego kra­ju, zmie­niło się w ob­se­syj­ny twór o cha­rak­te­rze po­li­cyj­nym, opre­syj­nie wy­ko­rzy­stującym przy­zna­ny mu zbyt duży budżet.

A może po po­wro­cie znad jego stru­mie­nia pstrągów trud­no mu było od­na­leźć się w wiel­ko­miej­skim gąszczu? Tak czy in­a­czej, na pew­no nie wy­brałby się do żad­ne­go mu­zeum In­sty­tu­tu Smi­th­so­na.

Zaczął krążyć po po­ko­ju i za­sta­na­wiał się, skąd Glinn zdo­był wy­kaz planów i sche­matów sys­temów bez­pie­czeństwa za­sto­so­wa­nych w mu­zeum. Każdy obwód, każdy czuj­nik był na nich za­zna­czo­ny w naj­drob­niej­szych szczegółach. Jed­nakże nie­wie­le mu to dawało. Nig­dy nie wi­dział tak złożone­go sys­temu zabez­pie­czeń, na­wet nie wy­obrażał so­bie, że coś ta­kie­go może ist­nieć. Były tu zwy­kle używa­ne układy wie­lo­war­stwo­we, sys­temy re­zer­wo­we i wzmoc­nio­ne, za­pa­so­we źródła ener­gii i wszyst­ko, cze­go mógł się spo­dzie­wać włamy­wacz. Ale to do­pie­ro początek.

Sala Wschod­nia była te­raz sama w so­bie skarb­cem. Pier­wot­nie jej ścia­ny zbu­do­wa­no z dwóch warstw wa­pie­nia z Ver­mon­tu; miały nie­mal metr gru­bości. Je­dy­ne wejście do sali wy­po­sażono w spe­cjal­ne, podwójne, sta­lo­we drzwi, opusz­cza­ne z su­fi­tu i wy­su­wające się z podłogi, które w mo­men­cie ogłosze­nia alar­mu błyska­wicz­nie za­my­kały po­miesz­cze­nie. Nie było okien, gdyż światło nie służyło prze­cho­wy­wa­nym tu księgom. Skle­pio­ny su­fit wy­ko­na­no z wyjątko­wo gru­be­go, wzmoc­nio­ne­go be­to­nu. Po­sadzkę two­rzyła równie gru­ba płyta wzmoc­nio­ne­go be­to­nu, po­kry­ta dodatko­wo mar­mu­rem. Do tych wszyst­kich ory­gi­nal­nych za­bez­pie­czeń, które od­no­wio­no i zmo­der­ni­zo­wa­no na prośbę rządu Ir­lan­dii, do­da­no zewnętrzną warstwę płyt sta­lo­wych i czuj­ników.

Na noc sala była szczel­nie za­my­ka­na. Jej wnętrze za­bez­pie­czo­no siatką prze­ci­nających się pro­mie­ni la­se­ro­wych, czuj­ni­ka­mi ru­chu i czuj­ni­ka­mi pod­czer­wie­ni działającymi na kil­ku różnych długościach fal, w tym jed­nym, który na­tych­miast wy­chwy­ciłby tem­pe­ra­turę ciała ludz­kie­go. Mówiąc naj­ogólniej, na­wet mysz (a może i ka­ra­luch) nie wśli­zgnęłaby się do tej sali nie­wy­kry­ta. Ka­me­ry pra­co­wały dzień i noc, przy mo­ni­to­rach czu­wa­li świet­nie wy­szko­le­ni strażnicy, wy­bra­ni spe­cjal­nie do tego za­da­nia.

Za dnia, gdy wy­sta­wa była otwar­ta, zwie­dzający mu­sie­li zo­sta­wić wszyst­kie tor­by i apa­ra­ty fo­to­gra­ficz­ne i przejść przez bramkę do wy­kry­wa­nia me­ta­lu. Wszędzie sta­li strażnicy, a ka­mer za­mon­to­wa­no tu więcej niż w naj­le­piej pro­spe­rującym ka­sy­nie w Las Ve­gas. Ga­blotę, w której umiesz­czo­no Księgę z Kells, wypełnio­no czy­stym ar­go­nem; znaj­dujące się wewnątrz niej czuj­ni­ki na­tych­miast włączyłyby się, gdy­by tyl­ko wy­chwy­ciły obec­ność ja­kie­go­kol­wiek in­ne­go gazu at­mos­fe­rycz­ne­go, i to w ilości za­le­d­wie jed­nej cząstecz­ki na mi­lion. Jeśli ktoś próbowałby do­brać się do ma­nu­skryp­tu, sta­lo­we drzwi odcięłyby Salę Wschod­nią tak szyb­ko, że na­wet olim­pij­ski sprin­ter nie zdążyłby do­biec z łupem do wyjścia, bo już zo­stałoby ono za­blo­ko­wa­ne.

Od kil­ku dni Gi­de­on do­szu­ki­wał się słabych punktów w tym sys­te­mie. Każdy sys­tem miał jakiś de­fekt i nie­mal za­wsze wy­ni­kało to z błędów ludz­kich, uste­rek w opro­gra­mo­wa­niu albo ze zbyt­niej złożoności sys­temu, unie­możli­wiającej zro­zu­mie­nie w pełni jego działania. Jed­nak pro­jek­tan­ci tego za­bez­pie­cze­nia wzięli pod uwagę wszel­kie możliwe po­tknięcia. I choć sys­tem był fak­tycz­nie złożony, jego modułowa struk­tu­ra spra­wiała, że każdy jego kom­po­nent oka­zy­wał się w miarę pro­sty i nie­za­leżny od po­zo­stałych. Pro­gra­my były pro­ste, a niektóre war­stwy układu bez­pie­czeństwa całko­wi­cie me­cha­nicz­ne, bez skom­pu­te­ry­zo­wa­nych urządzeń kon­tro­l­nych. Ich re­dun­dan­cja spra­wiała, że te zwie­lo­krot­nio­ne sys­temy na­wet w wy­pad­ku zakłóceń lub uste­rek nie wpływałyby na osta­tecz­ne bez­pie­czeństwo księgi.

Oczy­wiście ist­niały spo­so­by na włącze­nie i wyłącze­nie sys­te­mu, po­nie­waż każdego dnia stro­ni­ce księgi były prze­wra­ca­ne. Jed­nak na­wet to zo­stało nad­zwy­czaj sta­ran­nie za­pla­no­wa­ne. Do wyłącze­nia sys­te­mu za­bez­pie­czeń po­trze­ba było trzech osób, a każda z nich znała na pamięć osob­ny, pro­sty kod. Nie było żad­ne­go ma­te­rial­ne­go klu­cza ani za­pi­sa­nych kodów, nic, co można by ukraść. A te trzy oso­by były nie­ty­kal­ne. Jedną z nich był sam John Wa­ter­ma­in, drugą pre­zes Bi­blio­te­ki Mor­ga­na, a trze­cią wi­ce­bur­mistrz No­we­go Jor­ku. O ile jed­ne­go człowie­ka można łatwo prze­ku­pić, to w wy­pad­ku dwóch lu­dzi ko­rup­cja sta­wała się o wie­le trud­niej­sza, a przy trzech oka­zy­wała się wręcz nie­możliwa do prze­pro­wa­dze­nia.

A gdy­by jed­na z tych osób zmarła? Wówczas jej miej­sce zająłby czwar­ty człowiek – pre­mier Ir­lan­dii.

A gdy­by wy­buchł pożar? Z pew­nością w ta­kiej sy­tu­acji księgę trze­ba byłoby prze­wieźć jak naj­szyb­ciej w bez­piecz­ne miej­sce, po­dej­rze­wał Gi­de­on. Jed­nak za­le­ce­nia na taką oko­licz­ność oka­zały się da­le­kie od pro­ce­dur, ja­kie za­zwy­czaj po­dej­mo­wa­no. Otóż pod­czas pożaru księga miała po­zo­stać w ga­blo­cie. Twier­dzo­no, że w niej będzie ab­so­lut­nie bez­piecz­na. Ga­blo­ta miała więc być pierwszą linią obro­ny i wy­trzy­mać na­wet silną pożogę. Drugą linią obro­ny była ognio­od­por­na skrzy­nia, która wy­su­wała się z wnętrza ga­blo­ty i chro­niła cen­ny obiekt przed najdłużej trwającym pożarem. Co więcej, Sala Wschod­nia miała kil­ka różnych wza­jem­nie uzu­pełniających się, naj­no­wo­cześniej­szych sys­temów do wal­ki z ogniem, które mogły zdu­sić za­rze­wie pożaru, za­nim zdołałby się roz­prze­strze­nić. Po­dob­ne sys­temy strzegły księgi przed trzęsie­niem zie­mi, po­wo­dzią i ata­kiem ter­ro­ry­stycz­nym. Cen­ny eks­po­nat nie był chro­niony chy­ba tyl­ko przed bez­pośred­nim tra­fie­niem w nie­go przez po­cisk wy­po­sażony w głowicę nu­kle­arną.

Z długim wes­tchnie­niem Gi­de­on pod­szedł do sza­fy i zaczął przeglądać ubra­nia. Pora prze­brać się do ko­la­cji. Wy­brał strój w sty­lu młode­go hip­ste­ra, który do­ro­bił się mi­lionów na biz­ne­sie in­ter­ne­to­wym. Gi­de­on wcie­lał się już wcześniej w tę rolę z po­wo­dze­niem. Zde­cy­do­wał się na czarną ko­szulkę St. Cro­ix z gol­fem, zno­szo­ne le­wi­sy i mo­ka­sy­ny Bass We­ejuns – mu­siał choć trochę to wszyst­ko do­pa­so­wać – po czym szyb­ko włożył to na sie­bie.

Cały dzień nic nie jadł. Wolał jedną wy­kwintną i za­pa­dającą w pamięć ko­lację niż trzy­da­niową tanią wyżerkę dla zapełnie­nia żołądka. Je­dze­nie było dla nie­go bar­dziej ry­tuałem niż spo­so­bem na za­bi­cie głodu.

Znów spoj­rzał na ze­ga­rek. Jesz­cze za wcześnie na ko­lację, ale czuł się nie­spo­koj­ny po trzech dniach sie­dze­nia w po­ko­ju i ga­pie­nia się na sche­ma­ty. Mu­siał zna­leźć jakąś lukę w sys­te­mie za­bez­pie­czeń, choćby cienką jak włos szcze­linę. Odkąd jako na­sto­la­tek roz­począł ka­rierę złodzie­ja spe­cja­li­zującego się w okra­da­niu muzeów, ga­le­rii sztu­ki i to­wa­rzystw hi­sto­rycz­nych, wie­dział, że nie ist­nie­je coś ta­kie­go jak do­sko­nały sys­tem bez­pie­czeństwa. Każdy miał ja­kieś wady, tech­no­lo­gicz­ne lub wy­ni­kające z ułomności człowie­ka.

Za­wsze był o tym święcie prze­ko­na­ny. Aż do te­raz.

Chry­ste, po­trze­bo­wał prze­rwy. Wszedł do łazien­ki, prze­cze­sał mo­kre włosy, a po­tem nałożył odro­binę bal­sa­mu po go­le­niu Tru­efitt & Hill, aby zabić nie­przy­jemną woń chlo­ru, pamiątkę po kąpie­li w ba­se­nie. Opuścił apar­ta­ment, po­zo­sta­wiając na klam­ce od zewnątrz kar­to­nową za­wieszkę z na­pi­sem „Proszę nie prze­szka­dzać”.

W Me­at­pac­king, daw­nej dziel­ni­cy przetwórstwa mięsne­go, pa­no­wał spo­ry ruch. Był gorący sierp­nio­wy wieczór. Bru­ko­wa­ne ulicz­ki wypełniły się młody­mi, nie­co zbla­zo­wa­ny­mi tu­ry­sta­mi; ta dziel­ni­ca stała się w ostat­nich la­tach jedną z naj­szy­kow­niej­szych oko­lic na Man­hat­ta­nie.

Zaj­rzał do Spi­ce Mar­ket przy sąsied­niej prze­czni­cy, usiadł przy ba­rze i zamówił mar­ti­ni. Sącząc drin­ka, od­da­wał się jed­nej z ulu­bio­nych czyn­ności – ob­ser­wo­wa­niu ota­czających go lu­dzi – i przy oka­zji wy­obrażał so­bie naj­drob­niej­sze szczegóły do­tyczące ich życia, czym się zaj­mują za­wo­do­wo, jak wyglądają ich psy itp. Ale choć bar­dzo się sta­rał, dziś go to nie pochłaniało. Po raz pierw­szy w życiu ze­tknął się z sys­te­mem bez­pie­czeństwa opra­co­wa­nym przez na­prawdę in­te­li­gent­nych lu­dzi – by­strzej­szych od nie­go. Tę cho­lerną Księgę z Kells trud­niej będzie ukraść niż Monę Lizę.

Gdy się nad tym za­sta­na­wiał, jego nastrój, i tak już nie naj­lep­szy, stał się jesz­cze bar­dziej posępny. Lu­dzie wokół, wy­mu­ska­ni i elo­kwent­ni, roz­ma­wiający, pijący i jedzący, zaczęli go drażnić. Zaczął so­bie wy­obrażać, że to nie lu­dzie, lecz skrzeczące małpy od­by­wające skom­pli­ko­wa­ne ry­tuały go­do­we, i dzięki temu trochę się uspo­koił.

Jego szklan­ka była już pu­sta. Daw­no temu zro­zu­miał, że zamówie­nie następne­go drin­ka jest kiep­skim po­mysłem – nie miał pro­ble­mu z al­ko­ho­lem, ale po dwóch ko­lej­kach łatwo było prze­kro­czyć gra­nicę i wypić trze­cie­go drin­ka, a na­wet czwar­te­go, co nie­uchron­nie skłoniłoby go do bliższe­go za­in­te­re­so­wa­nia się jedną z tych szczupłych, ja­snowłosych, skrzeczących małpek ka­pu­cy­nek.

Zamówił dru­gie­go drin­ka.

Kie­dy go sączył, mając dzięki al­ko­ho­lo­wi nie­znacz­nie lepszą opi­nię o sta­nie świa­ta, przy­szedł mu do głowy pe­wien po­mysł. Jeżeli kra­dzież Księgi z Kells rze­czy­wiście była nie­możliwa – a za­czy­nał być co­raz bar­dziej prze­ko­na­ny o tym – będzie mu­siał namówić kogoś do wy­nie­sie­nia tego cen­ne­go skar­bu z bi­blio­te­ki… przy pełnej współpra­cy tam­tych trzech osób. To za­da­nie wy­ma­ga ma­ni­pu­la­cji psy­cho­lo­gicz­nej w dużo bar­dziej za­awan­so­wa­nym stop­niu niż ta, jaką miał okazję sto­so­wać do tej pory.

W jego przytępio­nym al­ko­ho­lem umyśle zaczął właśnie ry­so­wać się pe­wien plan.

Gdy przy­nie­sio­no mu trze­cie­go drin­ka, ro­zej­rzał się uważnie po wnętrzu ele­ganc­kie­go baru. Na dru­gim końcu sali sie­działa ko­bie­ta, nie­grzesząca zbyt­nio urodą, dość pulch­na i w oku­la­rach. Jed­nak w ko­bie­tach naj­bar­dziej uj­mo­wał go hip­no­tycz­ny błysk w oku, nie­zwykła by­strość spoj­rze­nia świadcząca o in­te­li­gen­cji.

Ko­bie­ta ru­szyła się, a Gi­de­on stwier­dził, że wy­da­je się roz­ba­wio­na tym wszyst­kim tak jak on.

Pod­niósł ze sto­li­ka nie­mal całkiem opróżnioną szklankę i pod­szedł do ko­bie­ty. Po­pa­trzył na pu­ste krzesło.

– Mogę?

Otak­so­wała go wzro­kiem.

– Cze­mu nie. Ro­bisz w biz­ne­sie kom­pu­te­ro­wym?

Zaśmiał się i z uda­waną po­korą w głosie od­parł:

– Nie, ale zaj­muję się WY­SI­WYG¹. Cze­mu py­tasz?

– Bo ubie­rasz się jak Ste­ve Jobs. No wiesz, czar­na ko­szul­ka z gol­fem i dżinsy.

– Nie lubię myśleć rano, co na sie­bie włożę.

Odwróciła się do bar­ma­na.

– Dwa Be­efe­ater Mar­ti­ni, dwie oliw­ki i trochę lodu.

– Sta­wiasz mi drin­ka?

– Masz coś prze­ciw­ko temu?

Wy­chy­lił się do przo­du.

– Ani trochę, ale skąd wiesz, co piję?

– Ob­ser­wo­wałam cię, odkąd tu wszedłeś.

– Na­prawdę? Dla­cze­go aku­rat mnie?

– Wyglądasz jak za­gu­bio­ny chłopiec.

Gi­de­on pra­wie się za­czer­wie­nił. Ta ko­bie­ta miała trochę za do­bry zmysł ob­ser­wa­cji i po­czuł się zde­ma­sko­wa­ny.

– Czy wszy­scy nie je­steśmy odro­binę za­gu­bie­ni? Uśmiechnęła się i od­parła:

– Myślę, że na­da­je­my na tych sa­mych fa­lach.

Kie­dy przy­nie­sio­no im drin­ki, stuknęli się szklan­ka­mi.

– Za za­gu­bie­nie – wzniósł to­ast Gi­de­on.4

An­ty­kwa­riat Grig­g­sa i Wel­ling­to­na, spe­cja­li­zujący się w rzad­kich księgach i ma­nu­skryp­tach, mieścił się nie­da­le­ko Por­to­bel­lo Road, tuż za ro­giem. Był to je­den z tych an­ty­kwa­riatów, który prze­niósł się w nowe miej­sce z Por­to­bel­lo, bo choć jego właści­cie­le bar­dzo, ale to bar­dzo się sta­ra­li, nie udało im się od­nieść suk­ce­su. Kie­dy Gi­de­on wszedł do skle­pi­ku, zwrócił uwagę na ty­po­wo bry­tyjską, sno­bi­styczną aurę, która nie do końca była w sta­nie za­ma­sko­wać na­le­ciałości tan­det­ne­go East Endu. Właści­ciel an­ty­kwa­riatu, młody Bry­tyj­czyk w szpa­ner­skim gar­ni­tu­rze z Sa­vi­le Row, po­twier­dził te po­dej­rze­nia, bo gdy się ode­zwał, w jego an­giel­skim ak­cen­cie po­ja­wiła się cha­rak­te­ry­stycz­na cock­ney­ow­ska nuta.

– W czym mogę panu pomóc?

Gi­de­on, sam ubra­ny w dro­gi gar­ni­tur od Ral­pha Lau­re­na, posłał mu uśmie­szek tępego Ame­ry­ka­ni­na.

– Cóż, za­sta­na­wiałem się, czy mógłbym rzu­cić okiem na stro­nicę sta­re­go ma­nu­skryp­tu, który za­uważyłem na wy­sta­wie.

Jego tek­sa­ski ak­cent dał o so­bie znać, cho­ciaż Gi­de­on sta­rał się nad nim za­pa­no­wać.

– Oczy­wiście – od­parł właści­ciel. – Ma pan na myśli ilu­mi­no­waną księgę go­dzi­nek?

– Taa.

Mężczy­zna pod­szedł do ga­blo­ty i wyjął z niej nie­wielką stro­nicę za­fo­lio­waną w sztyw­ny pla­stik. Nie­mal z nabożną czcią położył ją na wyłożonej czar­nym ak­sa­mi­tem tacy, którą wyjął spod lady, a następnie umieścił w kręgu światła punk­to­wej lam­py za­mon­to­wa­nej w su­fi­cie. To była sce­na z ewan­ge­lii, z ilu­zjo­ni­stycz­ny­mi mo­ty­wa­mi kwia­to­wy­mi na obrzeżach, a w cen­trum uka­zująca Matkę Boską siedzącą pod łuko­wa­tym przejściem i anioła zstępującego z błękit­ne­go nie­ba. Ma­ria cofała się przed nim w trwo­dze. Całe zda­rze­nie zo­stało przed­sta­wio­ne z nie­zwykłą dbałością o szczegóły.

– Wspa­niałe – wy­mam­ro­tał an­ty­kwa­riusz. – Ma pan do­bre oko.

– Proszę mi o tym opo­wie­dzieć coś więcej – po­pro­sił Gi­de­on.

– Stro­na ta po­cho­dzi z fla­mandz­kiej księgi go­dzi­nek, da­to­wa­nej na mniej więcej tysiąc czte­ry­sta czter­dzie­sty rok, i jest na­prawdę w do­sko­nałym sta­nie. Wręcz ide­al­nym. – Mężczy­zna mówił głosem pełnym unie­sie­nia. – Mówi się, że po­cho­dzi ona z pra­cow­ni Mi­strza Przy­wi­lejów Gan­daw­skich.

– Ro­zu­miem – rzekł Gi­de­on. – To miło.

– Oczy­wiście uka­zu­je Zwia­sto­wa­nie – dodał an­ty­kwa­riusz.

– Ile kosz­tu­je?

– Tę rzadką stro­nicę wy­ce­ni­liśmy na czte­ry tysiące sześćset funtów. – Głos mężczy­zny stał się ściśnięty, pełen re­zer­wy, jak­by mier­ziła go roz­mo­wa o pie­niądzach.

– Czy­li ile to będzie na na­sze, osiem pa­tyków? – rzu­cił Gi­de­on, przyglądając się bacz­niej stro­ni­cy.

– Chciałby pan obej­rzeć ją przez lupę?

– Co? Ach tak, dziękuję.

Gdy Gi­de­on przy­pa­try­wał się szczegółom, an­ty­kwa­riusz mówił da­lej, złączyw­szy dłonie, a jego cha­rak­te­ry­stycz­ny ak­cent wypełnił nie­wiel­ki an­ty­kwa­riat.

– Jak za­pew­ne pan wie – kon­ty­nu­ował, a ton jego głosu su­ge­ro­wał, że Gi­de­on nie może tego wie­dzieć – go­dzin­ki wy­wodzą się ze śre­dnio­wiecz­ne­go cy­klu mo­dlitw klasz­tor­nych i zo­stały ujęte w for­mie książecz­ki na po­trze­by po­szczególnych użyt­kow­ników. Pre­zen­tują jed­ne z naj­wspa­nial­szych dzieł sztu­ki śre­dnio­wiecz­nej, które prze­trwały do na­szych czasów. Były wyjątko­wo dro­gie – w piętna­stym wie­ku koszt go­dzi­nek był równy ce­nie spo­re­go go­spo­dar­stwa wraz z całym obejściem. Je­dy­nie człon­ko­wie rodów królew­skich, szlach­ty oraz lu­dzie bar­dzo zamożni mo­gli po­zwo­lić so­bie na za­kup jed­nej z tych książeczek. Proszę spoj­rzeć na te szczegóły! I na bar­wy Chciałbym zwrócić pańską uwagę zwłasz­cza na błękit nie­ba – pig­ment zo­stał wy­ko­na­ny z kru­szo­ne­go la­pis-la­zu­li, który w śre­dnio­wie­czu był cen­niej­szy niż złoto. W owym cza­sie je­dy­nym źródłem tego mi­ne­rału był Afga­ni­stan.

– Ro­zu­miem.

– Jest pan ko­lek­cjo­ne­rem?

– O, nie. Szu­kam tyl­ko pre­zen­tu rocz­ni­co­we­go dla mo­jej żony. Jest bar­dzo re­li­gij­na. – Gi­de­on zaśmiał się pod no­sem, dając w ten sposób do zro­zu­mie­nia, że on taki nie jest.

– Mogę się przed­sta­wić? – za­py­tał an­ty­kwa­riusz. – Je­stem sir Co­lin Griggs.

Gi­de­on spoj­rzał na mężczyznę wyciągającego ku nie­mu drobną białą dłoń; gość miał podbródek lek­ko wy­su­nięty do przo­du, ple­cy wy­pro­sto­wa­ne, tytuł „sir” przysługi­wał mu tak jak Gi­de­onowi mia­no lor­da. Ujął po­daną rękę i ener­gicz­nie nią potrząsnął.

– Je­stem Gi­de­on Crew. Z Tek­sa­su. Prze­pra­szam, ale nie mogę po­prze­dzić mo­je­go na­zwi­ska żad­nym tytułem. Na­wet „pan” też nie do końca do mnie pa­su­je. – Wy­buchnął śmie­chem.

– Ach, Tek­sas. Stan Sa­mot­nej Gwiaz­dy Ma pan wy­bor­ny gust, pa­nie Crew. Czy mogę od­po­wie­dzieć jesz­cze na ja­kieś py­ta­nia do­tyczące tego przed­mio­tu?

– Skąd mam wie­dzieć, że to au­ten­tyk?

– Mogę pana za­pew­nić, że tak. To nie ule­ga naj­mniej­szej wątpli­wości. Od­po­wia­da­my za wszyst­ko, co mamy w na­szej ofer­cie. Może pan po do­ko­na­niu za­ku­pu oddać tę stro­nicę do zba­da­nia przez wy­bra­ne­go eks­per­ta i gdy­by po­ja­wiły się ja­kie­kol­wiek wątpli­wości, zwrócimy panu pie­niądze.

– Do­brze. Ale cóż… muszę przy­znać, że czte­ry tysiące sześćset funtów to spo­ro. A może byśmy trochę ją obniżyli do okrągłej kwo­ty, daj­my na to, do czte­rech tysięcy?

Sir Co­lin wyprężył się jak stru­na w wy­ra­zie dez­apro­ba­ty.

– Przy­kro mi, pa­nie Crew, ale Griggs i Wel­ling­ton nie ne­go­cjują cen.

Gi­de­on posłał bry­tyj­skie­mu sno­bo­wi pro­mien­ny tek­sa­ski uśmiech.

– Daj pan spokój. Wszyst­ko można ne­go­cjo­wać. – Wyjął kartę kre­dy­tową. – Czte­ry tysiące albo już mnie tu nie ma.

Sir Co­lin słabiej już ma­ni­fe­sto­wał dez­apro­batę.

– Cóż, po­dej­rze­wam, że dla kogoś, kto do­ce­nia to dzieło sztu­ki, tak jak pan, mo­gli­byśmy uczy­nić wyjątek i obniżyć cenę do czte­rech tysięcy czte­ry­stu.

– Czte­rech tysięcy dwu­stu.

Wy­raz twa­rzy sir Co­li­na dawał ja­sno do zro­zu­mie­nia, że dla an­ty­kwa­riu­sza ta dys­ku­sja jest wyjątko­wo bo­le­sna i nie­przy­jem­na.

– Czte­rech tysięcy trzy­stu.

– Sprze­da­ne.5

Po krótkiej wi­zy­cie w ho­te­lo­wym po­ko­ju, aby się prze­brać, Gi­de­on wy­ru­szył z cenną stro­nicą do lon­dyńskie­go So­the­by’s, gdzie miało dojść do ostat­niej i naj­ważniej­szej próby w opra­co­wa­nym przez nie­go pla­nie. Pra­wie pięcio­ki­lo­me­tro­wa prze­chadz­ka po­zwo­liła mu za­po­znać się z kil­ko­ma fa­scy­nującymi miej­sca­mi, jak choćby Hyde Park. W ten piękny let­ni dzień, wśród sta­rych drzew gęsto po­kry­tych liśćmi, pod nie­bem, po którym jak stat­ki przepływały kłębia­ste obłoki, cała mu­ra­wa par­ku tętniła życiem – było mnóstwo lu­dzi. Lon­dyn był nie­zwykłym miej­scem i Gi­de­on stwier­dził, że po­wi­nien spędzić w tym mieście więcej cza­su, a może na­wet za­miesz­kać tu na stałe.

Na­gle jed­nak przy­po­mniał so­bie o swo­jej nie­ule­czal­nej przy­padłości i tego ro­dza­ju myśli błyska­wicz­nie wy­pa­ro­wały mu z głowy.

Gmach So­the­by s był bez­pre­ten­sjo­nalną, świeżo otyn­ko­waną, dzie­więtna­sto­wieczną, trzy­piętrową bu­dowlą. Pra­cow­ni­cy oka­za­li wielką uprzej­mość, gdy Gi­de­on za­pre­zen­to­wał im nie­wielką ilu­mi­no­waną stro­nicę ma­nu­skryp­tu, którą chciał wy­sta­wić u nich na au­kcji. Za­pro­wa­dzo­no go do nie­wielkiego, przy­tul­ne­go ga­bi­ne­tu na dru­gim piętrze, w którym urzędował cza­rujący kor­pu­lent­ny mężczy­zna w oku­la­rach ze złoty­mi opraw­ka­mi i gęstą czu­pryną, zmierz­wioną jak u Ein­ste­ina. Gru­ba­sek miał na so­bie sta­roświec­ki twe­edo­wy gar­ni­tur z ka­mi­zelką i ze­gar­kiem z de­wizką, co spra­wiało, że wyglądał jak żyw­cem wyjęty z po­wieści Dic­ken­sa. Cie­szył się re­nomą – cze­go Gi­de­on nie omiesz­kał spraw­dzić – jed­ne­go z naj­lep­szych na świe­cie eks­pertów w dzie­dzi­nie ilu­mi­no­wanych ma­nu­skryptów.

– Proszę, proszę! – po­wi­tał go mężczy­zna, cuchnący ty­to­niem i być może także whi­sky. – Co my tu mamy, hę? – Wyciągnął tłustą rękę. – Brian Mac­Kil­da, do usług! – Mówił, jak­by miał sta­le za­dyszkę; prze­ry­wał zda­nia po­sa­py­wa­niem „huu, huu”, jak­by mu­siał złapać od­dech.

– Mam ilu­mi­no­wa­ny ma­nu­skrypt, który chciałbym wy­sta­wić na au­kcji.

Gi­de­on wyciągnął nie­wiel­kie skórza­ne port­fo­lio.

– Do­sko­na­le. Rzućmy na nie okiem.

Mac­Kil­da ob­szedł biur­ko, wy­sunął szu­fladę, wyjął lupę i przyłożył ją do oka, które wpraw­nie przy­mrużył. Zmie­niając usta­wie­nie spe­cjal­nej lam­py, która rzu­cała światło na gładką czarną tacę, wziął do ręki za­fo­lio­waną stro­nicę za­ku­pioną nie­daw­no przez Gi­de­ona, wyłuskał ją z pla­sti­ku i przyj­rzał się jej uważnie, ki­wając głową i postękując z apro­batą, a jego gęste włosy lek­ko przy tym za­fa­lo­wały.

Następnie umieścił stro­nicę pod lampą. Przez kil­ka mi­nut oglądał ją przez lupę, wy­dając ko­lej­ne po­mru­ki, przy­po­mi­nające zwierzęce, lecz brzmiące całkiem po­zy­tyw­nie. Wresz­cie Mac­Kil­da zga­sił silną lampę, sięgnął do szu­fla­dy biur­ka i wyjął nie­dużą, dziw­nie wyglądającą kan­ciastą, pro­stokątną la­tarkę. Zbliżył ją do stro­nicy i włączył. Rzu­cała moc­ne ul­tra­fio­le­to­we światło. Mac­Kil­da poświe­cił la­tarką to tu, to tam, za­trzy­mując się na niektórych miej­scach nie­co dłużej, po czym ją zga­sił. Wy­da­wa­ne przez nie­go odgłosy zmie­niły się w ne­ga­tyw­ne par­sk­nięcia.

– Ojej – rzekł w końcu. – Oje­jej. – Po­tem przez dłuższą chwilę tyl­ko głośno po­sa­py­wał.

– Jakiś pro­blem? – za­py­tał Gi­de­on.

Mac­Kil­da ze smut­kiem potrząsnął głową.

– Podróbka.

– Co? Jak to możliwe? Zapłaciłem za nią czte­ry tysiące funtów!

Mężczy­zna spoj­rzał ze smut­kiem.

– Z przy­krością muszę stwier­dzić, proszę pana, że w na­szym biz­ne­sie aż roi się od podróbek. Aż się od nich roi! – wy­po­wie­dział głoskę „r” z wyjątkową em­fazą.

– Ale jak pan może mieć ab­so­lutną pew­ność za­le­d­wie po paru se­kun­dach przygląda­nia się temu przy świe­tle la­tar­ki? Nie prze­pro­wa­dza pan in­nych ana­liz?

Długie wes­tchnie­nie.

– Mamy wie­le, bar­dzo wie­le możliwości. Spek­tro­sko­pia, flu­ore­scen­cja rent­ge­now­ska, ba­da­nie izo­to­pem węgla C-14. Ale w tym wy­pad­ku inne te­sty są ab­so­lut­nie zbędne.

– Nie ro­zu­miem. Wy­star­czyło jed­no pięcio­se­kun­do­we ba­da­nie?

– Pan po­zwo­li, że to wyjaśnię. – Mac­Kil­da wziął głęboki od­dech, po­sa­pał przez chwilę i głośno odchrząknął. – Daw­ni ilu­mi­na­to­rzy używa­li za­zwy­czaj mi­ne­ral­nych pig­mentów. Błękity po­chodzą z kru­szo­ne­go la­pis-la­zu­li, cy­no­ber z siar­ki i cy­no­bru właśnie. Zie­leń z kru­szo­ne­go ma­la­chi­tu albo zie­le­ni mie­dzia­nej. Biel najczęściej uzy­ski­wa­li z ołowiu, zwy­kle w połącze­niu z gip­sem lub kal­cy­tem.

Prze­rwał, by przez parę se­kund głośno po­sa­pać.

– Cho­dzi o to, że niektóre z tych mi­ne­rałów sil­nie fos­fo­ry­zują w świe­tle ul­tra­fio­le­to­wym, pod­czas gdy inne zmie­niają ko­lor w ściśle określony sposób. – Prze­rwał, ciężko od­dy­chając. – Ale proszę spoj­rzeć na to.

Znów roz­jaśnił światłem ul­tra­fio­le­to­wym stro­nicę ma­nu­skryp­tu. Po­wierzch­nia po­zo­stała ciem­na, ma­to­wa, nie­zmie­nio­na.

– No proszę, wi­dzi pan? Nic!

Zga­sił la­tarkę.

– Wy­ni­ka z tego, że pig­men­ty są ta­ni­mi barw­ni­ka­mi ani­li­no­wy­mi, z których żaden nie re­agu­je na światło ul­tra­fio­le­to­we.

– Ale to wygląda tak praw­dzi­wie! – rzu­cił nie­mal błagal­nie Gi­de­on. – Proszę, niech pan jesz­cze raz się temu przyj­rzy! Błagam! To nie może być podróbka!

Z ko­lej­nym prze­ciągłym wes­tchnie­niem Mac­Kil­da zno­wu włączył la­tarkę i tym ra­zem oglądał ilu­mi­no­waną stro­nicę dłużej niż pięć se­kund.

– Przy­znaję, że ktoś od­wa­lił kawał do­brej ro­bo­ty W pierw­szej chwi­li na­wet ja dałem się oszu­kać. No i we­lin wygląda na ory­gi­nal­ny. Cze­mu fałszerz ob­da­rzo­ny niewątpli­wym ta­len­tem zadał so­bie tyle tru­du, by stwo­rzyć taką ar­ty­styczną podróbkę, używając do jej wy­ko­na­nia cze­goś tak nie­pro­fe­sjo­nal­ne­go jak barw­ni­ki ani­li­no­we? To dla mnie nie­pojęte. Po­dej­rze­wam, że to ro­bo­ta Chińczyków. Kie­dyś większość podróbek po­cho­dziła z Ro­sji, ale te­raz co­raz więcej napływa ich z Da­le­kie­go Wscho­du. Chińczy­cy są dość na­iw­ni, stąd te barw­ni­ki ani­li­no­we, ale z cza­sem na­uczą się nie popełniać tak rażących błędów, nie­ste­ty.

Mac­Kil­da pokręcił głową, a jego włosy za­fa­lo­wały. Oddał stro­nicę Gi­de­ono­wi.

– To z całą pew­nością fal­sy­fi­kat. Nie mam co do tego naj­mniej­szych wątpli­wości.

Słowom spe­cja­li­sty od ma­nu­skryptów to­wa­rzy­szyło jesz­cze jed­no gwałtow­ne potrząśnięcie głową, które wpra­wiło w ruch jego gęste roz­wi­chrzo­ne włosy, i kil­ka głośnych po­sa­py­wań.6

Ju­lia Thrum Mur­phy, trzy­dzie­sto­dwu­lat­ka, przy­je­chała aż z Bryn Mawr w Pen­syl­wa­nii, gdzie była asy­stentką pro­fe­so­ra języków romańskich, aby zo­ba­czyć Księgę z Kells pod­czas jej ostat­nie­go week­en­du w Sta­nach. Było cu­dow­ne nie­dziel­ne popołudnie, może trochę zbyt upal­ne, zwłasz­cza w mieście, i jej oba­wy nie­ste­ty się po­twier­dziły: wy­sta­wa ściągnęła tłumy zwie­dzających.

W ka­sie do­wie­działa się, że na wejście do Sali Wschod­niej będzie mu­siała cze­kać około czter­dzie­stu pięciu mi­nut. Po­tem będzie mu­siała stać w długiej, prze­su­wającej się wol­no ko­lej­ce wewnątrz sali, co po­zwa­lało przy­pusz­czać, że do­tar­cie do głównej atrak­cji eks­po­zy­cji zaj­mie jesz­cze pół go­dzi­ny, a może na­wet więcej cza­su.

Go­dzinę i piętnaście mi­nut. Gdy to so­bie uświa­do­miła, przez chwilę była go­to­wa odpuścić i udać się do Clo­isters, aby za­miast Księgi z Kells obej­rzeć go­be­li­ny z jed­no­rożcami. Po­sta­no­wiła jed­nak za­cze­kać. Wie­działa, że to dla niej je­dy­na i nie­po­wta­rzal­na oka­zja, aby zo­ba­czyć słynny ma­nu­skrypt poza Ir­lan­dią.

Kupiła więc bi­let za dwa­dzieścia pięć do­larów, zdała do kon­tro­li to­rebkę i apa­rat fo­to­gra­ficz­ny, przeszła przez bramkę do wy­kry­wa­nia me­ta­li i usta­wiła się w ko­lej­ce. W miarę jak zwie­dzający opusz­cza­li Salę Wschod­nią, wpusz­cza­no do niej następne oso­by; ko­lej­ka prze­su­wała się w śli­ma­czym tem­pie. W końcu po czter­dzie­stu mi­nu­tach Ju­lia zna­lazła się na cze­le ko­lej­ki i ski­nie­niem głowy ze­zwo­lo­no jej na wejście do Sali Wschod­niej.

Tam sy­tu­acja wyglądała jesz­cze go­rzej. Tłum prze­su­wał się jak długi wąż wzdłuż słupków połączo­nych ak­sa­mit­ny­mi sznu­ra­mi, a usta­wie­nie tych słupków mogłoby na­pa­wać dumą ochronę każdego por­tu lot­ni­cze­go. Zwie­dzającym da­wa­no nie­spełna mi­nutę na obej­rze­nie księgi w ga­blo­cie, po czym strażnicy uprzej­mie, lecz sta­now­czo pro­si­li, by prze­cho­dzić da­lej i zro­bić miej­sce następnym za­in­te­re­so­wa­nym.

Go­dzi­na i piętnaście mi­nut sta­nia w ko­lej­ce dla mi­nuty przy­jem­ności. To było pra­wie jak seks, pomyślała z kon­ster­nacją Ju­lia, prze­chodząc w żółwim tem­pie między słupka­mi.

W tej sa­mej chwi­li mężczy­zna, mniej więcej w jej wie­ku, od­da­lo­ny o kil­ka­naście kroków i prze­su­wający się w ko­lej­ce w prze­ciwną stronę, uśmiechnął się do niej nie­co dłużej i pro­mien­niej, niż na­ka­zy­wałaby to zwykła ludz­ka życz­li­wość. Za­sko­czyły ją jego szel­mow­ski, przy­stoj­ny wygląd oraz połącze­nie kru­czo­czar­nych włosów i nie­bie­skich oczu; jej mat­ka określała ta­kich fa­cetów mia­nem „czar­ne­go Ir­land­czy­ka”. Mężczy­zna wciąż się uśmie­chał, więc Ju­lia odwróciła wzrok. Przy­wykła do tego: taki już jej los, że uro­dziła się nie tyl­ko z błysko­tli­wym umysłem, lecz również z atrak­cyj­nym ciałem, które utrzy­my­wała w for­mie dzięki re­gu­lar­nym se­sjom jogi, pi­la­te­su i jog­gin­go­wi. Choć była asy­stentką na uczel­ni wyższej, nie pociągali jej za­nie­dba­ni, py­szałko­wa­ci i za­zwy­czaj pre­ten­sjo­nal­ni mężczyźni, z ja­ki­mi pra­co­wała w Bryn Mawr. Nie dla­te­go, że coś z nimi było nie tak, po pro­stu jej nie in­te­re­so­wa­li. Nie­ste­ty poza uczel­nią trud­no było zna­leźć fa­ceta, który dorówny­wałby jej in­te­lek­tu­al­nie. Po­tra­fiła wy­obra­zić so­bie, że wyszłaby za mężczyznę, który nie ma gro­sza przy du­szy, a na­wet za szpet­ne­go jak noc, ale nig­dy, przenig­dy nie związałaby się z kimś, kto jest od niej mniej in­te­li­gent­ny.

Kie­dy Ju­lia o tym myślała, ko­lej­ka zwie­dzających prze­sunęła się o kil­ka kroków i mężczy­zna, który uśmiechnął się do niej, znów się zbliżył. Gdy się zrówna­li, na­chy­lił się w jej stronę po­nad liną i rzekł półgłosem:

– Mu­si­my prze­stać spo­ty­kać się w ten sposób.

Choć ta kwe­stia nie należała do zbyt ory­gi­nal­nych, Ju­lia się zaśmiała. Fa­cet naj­wy­raźniej był niegłupi.

Ru­szył da­lej, gdy ko­lej­ka po jego stro­nie liny znów zaczęła się prze­su­wać. Ju­lia stwier­dziła, że nie może się już do­cze­kać ko­lej­ne­go spo­tka­nia z nim, ser­ce zabiło jej żywiej. Ro­zej­rzała się po wypełnio­nej ludźmi, lecz uporządko­wa­nej Sali Wschod­niej, po­szu­kując go wzro­kiem. Gdzie on się po­dział? To było sza­lo­ne, nie do wia­ry, że zaczęła wy­pa­try­wać nie­zna­jo­me­go mężczy­zny Zbyt długo nie miała fa­ce­ta.

I wte­dy to się stało. Na­gle, nie­spo­dzie­wa­nie. Błysnęło światło i roz­legł się prze­raźliwy huk, tak głośny, że ser­ce ze zgro­zy na mo­ment za­marło jej w pier­si i rzu­ciła się na podłogę pośród chóru pisków i wrzasków. Pomyślała, że to atak ter­ro­ry­stycz­ny, i w tej sa­mej chwi­li roz­brzmiał sy­gnał alar­mu, a po­miesz­cze­nie wypełniło się gęstym, nie­przej­rzy­stym dy­mem, który zmie­nił oto­cze­nie w pie­kiel­ny, brązo­wa­wy zmierzch; nic nie było widać, a dokoła roz­legały się bez­sen­sow­ne hi­ste­rycz­ne wołania i krzy­ki ogar­niętych pa­niką zwie­dzających.

Roz­brzmiał głuchy łoskot cze­goś, co przy­wo­dziło na myśl stal zde­rzającą się ze stalą, a po nim huk jesz­cze jed­nej stłumio­nej eks­plo­zji.

Ju­lia leżała na podłodze obok wie­lu in­nych osób, przy­braw­szy ochronną po­zycję płodową, i osłaniała głowę, pod­czas gdy hi­ste­rycz­ne krzy­ki nie milkły. Za­cho­wy­wała kom­plet­ne mil­cze­nie, co trochę ją za­sko­czyło, i była całko­wi­cie opa­no­wa­na. Po kil­ku chwi­lach usłyszała parę su­chych, donośnych roz­kazów ochro­ny próbującej za­pa­no­wać nad ludźmi, słychać też było jęk alarmów i gwałtow­ny ryk włącza­nych sys­temów wen­ty­la­cyj­nych.

Mgła błyska­wicz­nie zaczęła się prze­rze­dzać i zno­wu zro­biło się ja­sno. Nie­mal jak za sprawą czarów dym zniknął, wy­ssa­ny przez potężne sys­te­my wen­ty­la­cyj­ne, które do­pie­ro te­raz można było zo­ba­czyć w su­fi­cie, gdy roz­sunęły się przesłaniające je pa­ne­le po­kry­te fre­ska­mi.

Krzy­ki zaczęły cichnąć. Ju­lia usiadła i ro­zej­rzała się, aby zo­rien­to­wać się, co się stało. Od razu zwróciła uwagę na to, że prze­szklo­na ga­blo­ta, w której znaj­do­wała się Księga z Kells, zo­stała uszko­dzo­na; rozłupa­ny róg ga­blo­ty wy­da­wał się osmo­lo­ny jak wsku­tek sil­ne­go wy­bu­chu. Księgi nie było w ga­blo­cie, skra­dzio­no ją. Nie… Leżała na podłodze rzu­co­na nie­dba­le obok ga­blo­ty.

W tej sa­mej chwi­li Ju­lia uświa­do­miła so­bie, że jest uwięzio­na wraz z resztą zwie­dzających: je­dy­ne wejście do Sali Wschod­niej zo­stało za­blo­ko­wa­ne przez ma­sywną, sta­lową płytę.

Następna myśl prze­pełniła ją ulgą, gdyż Ju­lia uświa­do­miła so­bie, że ten in­cy­dent był je­dy­nie nie­udaną próbą kra­dzieży, a nie za­ma­chem ter­ro­ry­stycz­nym.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: