Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zaginione plemię - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 października 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zaginione plemię - ebook

Utrzymana w konwencji bestsellera Candice Millard, River of Doubt, książka Zaginione plemię to opowieść przygodowa o przetrwaniu, poszukiwaniach i odkryciach. Mówi o niezwykłej podróży w najdalsze zakątki Amazonii w poszukiwaniu jednego z ostatnich na Ziemi „plemion bez kontaktu”. W tej pisanej w pierwszej osobie fascynującej relacji z przygód i walki o przetrwanie, fotoreporter „National Geographic”, Scott Wallace, podąża razem z 34-osobową grupą w głąb niezbadanych rejonów Amazonii, poznając sekrety lasu deszczowego i równocześnie przybliżając się coraz bardziej do ewentualnego spotkania z tajemniczymi flecheiros – „Plemieniem Strzały” – rzadko widywanym szczepem sprawnych łuczników, o których wiadomo tyle, że bronią swoich ziem deszczem śmiercionośnych strzał, a następnie wtapiają się z powrotem w cienie lasu.

Książka Zaginione plemię, bogata w informacje biologiczne i antropologiczne oraz mogąca pochwalić się gronem conradowskich bohaterów – każdym z nich kieruje żarliwe pragnienie ocalenia dzikich terytoriów, ale każdego dręczy też strach, podejrzenia i rozpaczliwe pragnienie przetrwania – ożywia dla nas to ostatnie pole bitwy, jakim stała się Amazonia, wyjaśniając przy tym złożone kwestie dotyczące rdzennych plemion oraz ich znaczenie dla nas wszystkich.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7670-624-5
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pogłoska o dzikusach

Telefon, który odebrałem pewnego dnia na początku czerwca, zaprowadził mnie z Nowego Jorku daleko w głąb Amazonii; dzwonił Oliver Payne, redaktor „National Geographic”. Wróciłem właśnie po kilku miesiącach spędzonych w Brazylii, skąd donosiłem o dewastacji środowiska w Amazonii, i urządzałem się w podnajętym na lato, przepastnym trzypokojowym mieszkaniu na parterze budynku z szarego granitu na Upper West Side na Manhattanie. Był to ten sielankowy moment w roku, gdy po zimie zostało już tylko mgliste wspomnienie, a słońce coraz życzliwiej grzało. Cieszyłem się na wakacje, w czasie których chciałem nadrobić straty – podreperować więzy rodzinne i podjąć życiowe decyzje co do tego, gdzie zapuścić korzenie po tyluletnim włóczeniu się po świecie. W wieku czterdziestu siedmiu lat czułem się ich tak samo pozbawiony jak wtedy, gdy wieki temu jako młody absolwent college’u wsiadałem na transportowiec płynący do Ameryki Południowej. Od tamtego czasu, wykonując mój zawód dziennikarza1, relacjonowałem wojny i rewolucje w Ameryce Środkowej, narodziny gangów w postsowieckiej Rosji, a ostatnio walki rdzennych plemion w miejscach tak od siebie odległych jak Arktyka, Andy i Amazonia, gdzie miejscowa ludność obsadzała linie frontu przeciw nacierającym buldożerom i wiertniom, które zwiastowały finalną ofensywę globalnej ekonomii na kurczące się enklawy pierwotnych, dzikich obszarów naszej planety. Kiedy opowiadałem ludziom, jak zarabiam na życie, brzmiało to niesłychanie romantycznie, zwłaszcza że zazwyczaj prześlizgiwałem się po tej części, która wiązała się z nieudanym małżeństwem, debetem na rachunku bankowym i poczuciem winy, jakie miałem wobec moich trzech chłopców, widywanych o wiele za rzadko.

Ale to lato miało być czasem rozrachunków: dokonania ponownej oceny i pewnych zmian. Mój ojciec przeszedł właśnie fatalną w skutkach (omal nie umarł) operację na otwartym sercu, a matce dokuczało tak wiele dolegliwości, że cud, że jeszcze żyła. Pragnąłem jakiegoś pojednania, chciałem im powiedzieć, nim będzie na to za późno, że ich kocham i że przepraszam za wszystko, co robiłem, a co musiało im złamać serce z tysiąc razy. Rozpaczliwie pragnąłem się częściej widywać z moimi synami. Postępować uczciwie w stosunku do byłej żony, wspaniałej kobiety, która latami żonglowała własną pracą i wymaganiami, jakie stawiało przed nią wychowywanie trzech synów podczas moich długich nieobecności, i która na koniec zdecydowała, że za długo już tolerowała moje wady. No i była jeszcze Sarah, w której odnalazłem połączenie tak wielu podziwianych przeze mnie cech; bystry umysł i uroczy śmiech, bezkompromisowe poczucie humoru oraz całkowity brak szacunku dla wszelkiej pretensjonalności. Nasz romans był namiętny, lecz kruchy. Może przyszła już pora odłożyć na bok ulotną sławę dziennikarza podróżnika, przynajmniej na trochę? Może najwyższy czas przestać myśleć o następnym dużym artykule i przedłożyć własne plemię nad plemiona wszystkich innych ludzi?

I wtedy właśnie przyszła wiadomość od Olivera Payne’a. Krążyliśmy obaj wokół pomysłu na artykuł dla „National Geographic” o nielegalnym handlu drewnem, ale kiedy ostatni raz kończyliśmy rozmowę, Ollie dał mi do zrozumienia, że trzeba nad tym jeszcze popracować. Nie wystarczy powiedzieć, że byłem nieco zaskoczony, kiedy otrzymałem od niego krótką wiadomość: „Scott, zadzwoń do mnie natychmiast”.

Jego asystent połączył mnie od razu. – Nie chodzi dokładnie o mahoń – zaczął Ollie swą nieskazitelną oksfordzką angielszczyzną – ale o coś, czego może chciałbyś się podjąć. – I dalej w stylu: czy znam bojownika o prawa brazylijskich Indian i badacza dzikich terenów, niejakiego Sydneya Possuela? Gazeta postanowiła go przedstawić w najbliższym wydaniu i potrzebny im był dziennikarz.

Nazwisko Sydneya Possuela znane było na wielkich obszarach brazylijskiej głuszy; szeptali je z czcią członkowie plemion, których bronił, i z równą jej złością ranczerzy, drwale i górnicy, którzy dążyli do splądrowania bogactw amazońskiego lasu deszczowego. Należał do ostatnich wielkich badaczy Amazonii i wiadomo było, że razem ze swoimi ludźmi przepadał niekiedy na całe miesiące w jej dzikich ostępach.

– Pewnie – odrzekłem. – Znam go.

Spotkałem się z Possuelem dziesięć lat wcześniej na Szczycie Ziemi w roku 1992 w Rio de Janeiro. Był wówczas prezesem brazylijskiej agencji rządowej do spraw ludności indiańskiej, Krajowej Fundacji Indian znanej pod portugalskim akronimem FUNAI. Skończył właśnie kierować monumentalnym – iście herkulesowym – zadaniem2: usunięciem tysięcy awanturników, poszukiwaczy złota z ojczystych ziem Indian Yanomami, a następnie wytyczeniem granic rezerwatu wielkości stanu Maine, aby ich chronić. Był to największy rezerwat Indian, jaki kiedykolwiek powstał w Brazylii, a założono go mimo głośnych protestów potężnych inwestorów oraz ogromnych wyzwań logistycznych, jako że prowadząca pomiary ekspedycja musiała stworzyć „materialną” granicę terytorium, wyrąbując dżunglę na całym jego obwodzie. Nie mogłem dogrzebać się w pamięci wspomnień o tej rozmowie z Possuelem, ale przypomniałem sobie jego jastrzębi nos, łysiejącą głowę i gęstą, kasztanowatą brodę – oraz niesamowite wręcz podobieństwo do portretowych wyobrażeń... Francisco Pizarro, Hiszpana, który sprawił, że rzeki południowej Ameryki spływały krwią Indian. Misja Possuela nastawiona na ratowanie brazylijskich Indian nie mogła się już bardziej różnić od misji Pizarra. Pamiętałem jednak, że wyczułem wówczas przebijającą przez opanowane przemówienie Possuela nutę tej samej niepohamowanej wściekłości, jaka pobudzała konkwistadora do plądrowania imperium Inków i wycinania ich w pień.

Ollie wyjaśnił, że Possuelo miał poprowadzić ekspedycję w jeden z najsłabiej zbadanych zakątków Amazonii, w położoną w lesie deszczowym ojczyznę tajemniczej społeczności, znanej jako flecheiros lub Plemię Strzały, szczepu, z którym świat zewnętrzny wciąż jeszcze nie nawiązał kontaktu. Niewielu ludzi przewędrowało przez samo serce krainy Plemienia Strzały i przeżyło, by o tym opowiedzieć – jeżeli w ogóle się to komuś udało. Possuelo zamierzał tego dokonać. Musiał o tych ludziach zebrać istotne informacje: teren, po jakim wędrowali, relatywny stan zdrowia, obfitość występowania zwierzyny i ryb tam, gdzie żyli. Musiał dowieść, że strategie, o które tak usilnie walczył, naprawdę działają, że pozostawione w izolacji szczepy, takie jak Plemię Strzały, kwitną i jest im dużo lepiej, niż gdyby zostali objęci jakimś planem zintegrowania ich ze współczesnym światem. Pozytywne wyniki z pewnością zwiększyłyby dla niego poparcie w stolicy kraju, Brasilii, w momencie gdy narastała presja, aby w całej Amazonii stopniowo redukować ochronę ziem Indian, tworzyć nowe miejsca pracy, no i czerpać stamtąd zyski. Naszym zadaniem byłoby wypatrywanie intruzów – drwali, kłusowników, a nawet handlarzy narkotyków – spekulantów dużych i małych, których obecność mogła stanowić śmiertelne zagrożenie dla Indian. Nie wykluczano nawet aresztowań.

Co najciekawsze, wszystko to należało osiągnąć, nie kontaktując się z plemieniem. To również było częścią niezwykłego planu Possuela. Jeśliby to się udało, tak jak zakładaliśmy, Indianie mieli pozostać niewidzialni, nawet dla nas. Possuela w najmniejszym stopniu nie interesowały kwestie istotne dla antropologów badających prymitywne społeczności: więzi rodzinne, totemy czy tożsamość etniczna. Poszukiwał „praktycznych informacji” – lokalizacji wiosek, obszaru corocznych migracji Indian; żeby to ustalić, wystarczyło się znaleźć w ich pobliżu, bez nawiązywania bezpośredniego kontaktu. W końcu zarazki, jakie mieliśmy ze sobą przynieść3 do dżungli, nie były ani trochę mniej zabójcze niż zarazki dowolnego, wyjętego spod prawa drwala czy kłusownika. Dla nieodpornych Indian z pewnością niosłyby śmierć. Byli na nie równie podatni jak pierwsi tubylcy napotkani przez Hernanda de Soto czy Jacques’a Cartiera, wczesnych badaczy Ameryki Północnej, którzy bezwiednie roznosili zarazę w głąb kontynentu, na zawsze go zmieniając.

Okazja, żeby przedstawić sylwetkę Sydneya Possuela, sama w sobie nie usprawiedliwiała jeszcze storpedowania moich planów na lato, kiedy to miałem zamiar „wskrzesić” moje życie osobiste, zwłaszcza znaleźć czas dla chłopców i moich rodziców, jadąc nad jezioro George w Adirondaks w stanie Nowy Jork. Jest to magiczne miejsce, gdzie kiedyś po lasach grasowali Mohikanie, Algonkinowie i Mohawkowie i gdzie w XVIII wieku francuskie i brytyjskie armie kolonialne rywalizowały ze sobą o ogólnoświatową dominację, głównie kosztem Indian. Tamtejsze krystalicznie czyste wody i osłonięte sosnami zbocza to wciąż jeszcze tereny, które potrafią rozpalić wyobraźnię dziecka, a ja chciałem zobaczyć ten zachwyt na twarzach moich synów. Ale niemożliwością było przeoczenie w propozycji Olliego szerszych implikacji i potencjalnie niezwykłego charakteru proponowanego przezeń artykułu: szansy na kontakt – i pewności, że będziemy go bliscy – z plemieniem o niejasnym pochodzeniu, które opierało się wszelkim inicjatywom osób postronnych i wciąż tkwiło w swego rodzaju „równoległym świecie” w najgłębszych ostępach dżungli. Brzmiało to zbyt bajkowo, aby było prawdą – jak jakaś opowieść wyrwana z kartek książek Roberta Louisa Stevensona albo H. Ridera Haggarda, nawiązująca do czasów, kiedy ogromne połacie ziemi nie istniały jeszcze na mapach, a tropikalny „pas” świata roił się od „zaginionych” tubylców czekających na odkrycie. Jednak jeśli wierzyć słowom Olliego, tutaj nie chodziło o jakieś wymarłe plemię, które żyło tylko w książkach historycznych lub fantazjach z dzieciństwa. Ta historia odsłaniała się przed nami „tu i teraz” i żadnej podróży w czasie – poza metaforyczną – nie było trzeba.

Jako dziennikarz z dużym doświadczeniem w kwestiach związanych z Amazonią zajmowałem się uprzednio domniemanymi przestępstwami, jakie mieli popełniać zachodni naukowcy, przebywając wśród plemienia Yanomami („z epoki kamienia”) w wenezuelskiej dżungli. Odkryłem dowody spisku mającego na celu wrobienie wodza Kayapó oraz orędownika ekologii, Paulinha Paiakana, a sfingowanego na podstawie oskarżeń o zgwałcenie nieindiańskiej nastolatki – oskarżeń, które skutecznie zniszczyły ich wizerunek i na trwałe zaszkodziły międzynarodowemu ruchowi na rzecz ochrony lasów deszczowych. Opisywałem trwającą w środkowej Brazylii wojnę lądową, w której do walki przeciw potężnym klikom ranczerów oraz potentatów przemysłu drzewnego stawali mieszkający „na dziko” nędzarze. Ci pierwsi podtrzymywali swoje rządy twardej ręki głównie dzięki groźbom i łapówkom i wymierzali sprawiedliwość po swojemu jak na Dzikim Zachodzie, przeważnie za pomocą strzelby. A mimo to Amazonia mnie kusiła.

W jej strzelistych lasach, w rwącym i cichym nurcie nieuregulowanych rzek, przenikliwych krzykach i dymiących ogniskach zwiastujących zbliżanie się do wioski było coś, co dawało mgliste wyobrażenie surowej, pierwotnej egzystencji, jeszcze nieprzefiltrowanej przez otoczkę cywilizacji – i przez „palisady”, jakie wznosi ona w nas, by przytłumić naturę i ukryć przejawy jej największej dzikości. A przynajmniej kusiło mnie, żeby tak myśleć. Byłem produktem wytworzonym przez oświecone, liberalne uczelnie w Nowej Anglii, szlifowanym w schyłkowych latach wojny w Wietnamie, kiedy to kwestionowanie decyzji władz jawiło się jako centralny paradygmat prawie w każdej dziedzinie. Studiowałem filozofię na Yale, a w połowie lat siedemdziesiątych, gdy zrobiłem sobie rok przerwy, pracowałem w peruwiańskiej dżungli jako nauczyciel literatury wśród Indian mówiących w języku ashaninka i keczua. Wtedy po raz pierwszy zetknąłem się z tym, jak absolutnie obca dla nas jest Amazonia. Potem zostałem dziennikarzem i relacjonowałem zawieruchę w Ameryce Środkowej w latach osiemdziesiątych, a jeszcze później zacząłem być przez wydawców postrzegany jako ktoś w rodzaju eksperta wszędzie tam, gdzie chodziło o sprawy dotyczące Amazonii i kultury ich mieszkańców. Byłem więc bardziej skłonny niż większość moich rodaków opowiadać się po stronie odmiennych poglądów na kwestie dotyczące społeczności pierwotnych i ich okropnego traktowania przez naszych przodków. Przesiąknięty amerykańską popkulturą od urodzenia, byłem pod wieloma względami produktem tych mediów, które pochłaniałem. Jako chłopiec bawiłem się w kowbojów i Indian i oglądałem The Lone Ranger oraz Hopalong Cassidy chyba tylko po, aby w późniejszych latach te młodzieńcze poglądy zrewidować przez filmy Pochowaj me serce w Wounded Knee oraz Mały wielki człowiek. Czy stałem się dzięki temu obywatelem choć trochę bardziej chętnym czy zdolnym naprawiać krzywdy tego świata, czy tylko bardziej namiętnym konsumentem przedstawianych przez mass media obrazów egzotycznych kultur, co oznaczało zamianę kulturowych banałów jednego pokolenia na banały pokolenia następnego?

Jednak gdy zarysowała się perspektywa wyprawy w najdalsze rejony lasu deszczowego, aby napisać o plemionach „bez kontaktu”, poczułem się tak, jakbym nagle stanął na krawędzi ogromnej terra incognita i to zarówno w dosłownym, jak i przenośnym sensie – incognita pod każdym niemal względem, począwszy od tego, jaki sprzęt powinienem zapakować, a skończywszy na tym, co mam myśleć o prymitywnych plemionach, o których nasz świat miał dopiero usłyszeć. Z braku widzialnych drogowskazów kusiło mnie, żeby się zdać na niektóre z najgłębiej zakorzenionych mitów, jakie przez wieki przekazywała nam myśl zachodnia: o ciemnych, niebezpiecznych lasach i z góry zakładanej, technologicznej, jeśli nie moralnej, niższości takich plemiennych państewek. Byłem dostawcą informacji przekazywanych czytelnikom rozsianym po całym globie i zdawałem sobie sprawę, że być może będę zmuszony podzielać z wydawcami (i czytelnikami) założenie co do zajmowanej przez białych uprzywilejowanej pozycji na szczycie rozwoju rasy ludzkiej. Z niechęcią myślałem o wścibstwie i tym niezdrowym podnieceniu, że oto uchyla się rąbka lasu deszczowego i obnaża prymitywną egzystencję tego plemienia, tak aby cały świat mógł ją zobaczyć. Od kiedy Kolumb po raz pierwszy wyszedł z wody na brzeg na Karaibach, Europejczycy sądzili, że nadzy tubylcy Ameryki są czymś w rodzaju okna wychodzącego na pradawną historię. Niezależnie od tego, czy w ich sylwetce widzieliśmy szlachetnego dzikusa czy dzikusa bestialskiego, nadal wyobrażaliśmy sobie, że Indianin zajmuje na drabinie ewolucji szczebel, które my pozostawiliśmy za sobą wieki temu.

Przez prawie pięćset lat Amazonia zajmowała wyjątkowe miejsce w zachodniej wyobraźni, zarazem fantastyczne i przerażające, jako nietknięty Rajski Ogród i bezwzględne Zielone Piekło, niemające granic odludzie, gdzie przybysze gubią drogę i tracą rozum. Dla tych z nas, którzy wychowali się w strefie umiarkowanej, pozostaje ona obcą krainą, rojącą się od nieznanych, przerażających form życia i będącą siedliskiem kultur o szokujących nawykach, różniących się od naszej tak radykalnie jak żadne inne na tej planecie.

Jednak w dorzeczu Amazonki, jako największym skupisku lasów deszczowych na Ziemi, zaczęto widzieć jedno z krytycznych dla naszej planety miejsc, gdzie toczy się walka o ukrócenie dewastacji środowiska. Naukowcy zaczynali dopiero odkrywać4 sekrety jego stabilizującego wpływu na klimat i zastanawiać się nad urzekającą różnorodnością form życia, których siedliskiem są tamtejsze lasy, gdzie zróżnicowanie gatunków nie ma sobie równych; a dorzecza zasilające rwące nurty rzek są tak szerokie, że odgrodziły od siebie oddzielne ekosystemy, co jeszcze bardziej rozkręca rozszalałą specjację. Równocześnie dopiero teraz zaczyna się rozumieć zasadniczą rolę, jaką odgrywają rdzenne społeczności w tym szerszym równaniu. Na zdjęciach satelitarnych z kosmosu, które nigdy wcześniej nie były dostępne5, widać, że to ich ziemie powstrzymują narastającą falę dewastacji lasu deszczowego, a etnobotanicy wychwalają sprawność, z jaką tubylcy strzegą swej wiedzy na temat medycznych właściwości setek drzew, roślin i lian i wciąż chronią tę wielką skarbnicę wraz z kryjącymi się w niej możliwościami leczenia niektórych najdokuczliwszych chorób współczesnego świata. Natychmiast zrozumiałem, że mój artykuł mógłby stać się ważnym głosem w tej wielopiętrowej debacie. Wyprawa miała zbadać odległe obszary rozległych ziem rdzennej ludności mieszkającej w dolinie Javari, uznanych ostatnio za tereny zakazane dla działalności nastawionej na zysk, takiej jak wycinka i poszukiwanie złota; w rezultacie czego region ten stał się zarzewiem buntu społecznego. Obszar, o którym mowa, leżał blisko granicy Peru6 i ani Hiszpanom schodzącym z Andów, ani Portugalczykom żeglującym w górę labiryntu rzek Amazonii nie udało się go podbić. Nawet Inkowie, których ostatni władcy zniknęli na jego zalesionych zboczach, nie byli w stanie zawojować tej ziemi wiecznego mroku, którą nazywali Antisuyu, czyli Wschodnią Dzielnicą, z jej nieprzejednanymi plemionami i ich śmiercionośnymi strzałami. Sama Javari pozostawała tuż poza ich najdalszym zasięgiem.

Istniało pewne podobieństwo między naszą własną ekspansją na zachód a dzisiejszym pograniczem cywilizacji, przesuwającym się w głąb Amazonii: żądni ziemi osadnicy pragnący poprawić swój los, poszukiwacze złota goniący za marzeniami o luksusach, rekiny finansjery pchające się na siłę do działania, Indianie czepiający się starych jak świat tradycji w obliczu nieubłaganego szturmu obcych z dalekich stron, a wszystko to na tle pozornie bezkresnych, dzikich obszarów. Tyle że okazały się one jednak niezupełnie bezkresne. W ciągu zaledwie stu lat od założenia kolonii Jamestown7 w 1607 roku osadnicy byli na najlepszej drodze do zrównania z ziemią pradawnych, wschodnich lasów północnej Ameryki w akcie tak zwanej deforestacji, który miał się stać największą i najszybszą deforestacją w dziejach ludzkości, aż do obecnego, prowadzonego na skalę przemysłową ataku na tropikalne lasy deszczowe.

Minął już niemal wiek8, odkąd Ishi, ostatni z Indian Yahi, poddał się szeryfowi w środkowej Kalifornii po czterdziestu pięciu latach ukrywania się przed hodowcami bydła, którzy wymordowali jego plemię. Pojawienie się Ishiego w roku 1911 zelektryzowało kraj; uważano, że „dzicy” Indianie zniknęli z Zachodu kilkadziesiąt lat wcześniej, bo albo wszyscy byli martwi, albo zagnani do rezerwatów. Może podobny szok czekał współczesny świat. Nawet ja, tak zwany „ekspert”, nie byłem świadom, że plemiona „bez kontaktu” wciąż uparcie trwają na terenie Amazonii, poza zasięgiem nowoczesnego świata. Bywałem w odosobnionych plemiennych wioskach, ale już sama moja obecność tam zakładała istnienie pewnych wcześniejszych kontaktów. Wiedziałem, że Possuelo pracował z izolowanymi plemionami, ale plemiona „bez kontaktu” – to było dla mnie coś nowego. Fakt, że takie rdzenne społeczności wciąż utrzymywały się w odległych zakątkach dżungli, opierając się wszelkim próbom podporządkowania, a nawet nawiązania z nimi kontaktu, był chyba szansą na powtórkę z historii, a nawet na to, by ją tym razem trochę lepiej rozegrać.

Na pierwszy rzut oka wydawało mi się, że doświadczenie, jakiego nabyłem na odludziu, będzie odpowiednim przygotowaniem do takiej wyprawy. Ale gdy dokonałem szybkiego przeglądu moich wcześniejszych wypraw do lasu deszczowego, wyszła na jaw niepokojąca sprawa: chociaż mogłem się głęboko zapuszczać w las, nigdy faktycznie nie byłem dalej niż kilka dni na piechotę od skraju drogi, od pasa startowego czy od brzegu rzeki, gdzie czekała na mnie łódka, która mogła błyskawicznie dowieźć przed zmierzchem z powrotem do osiedla Indian. Nawet w najgłębszej dżungli Ameryki Środkowej wciąż mieliśmy łączność radiową z odpowiednimi służbami, które mogły w przeciągu kilku godzin wezwać helikoptery i nas zabrać skądś, wysadzić albo przemieścić w obrębie pola walki. Ta wyprawa miała być zupełnie inna – Possuelo prowadził swoją drużynę na dzikie bezdroża. Rzadko nadarzałaby się okazja do połączenia ze światem zewnętrznym.

Było to zarazem kuszące i onieśmielające. Gdzieś w środku dżungli miałbym obchodzić czterdzieste ósme urodziny. A dodam, że przez tych ostatnich kilka lat trochę się zapuściłem. Codziennie ćwiczyłem, ale mając metr osiemdziesiąt wzrostu i ważąc przy tym dziewięćdziesiąt trzy kilogramy, nie byłem pewien, czy wytrzymam miesiące ciężkich warunków w dziczy. Wiedziałem, że napotkamy tam różnego rodzaju niebezpieczeństwa z wyrafinowanego repertuaru Amazonii, w postaci śmiercionośnych stworzeń dużych i małych, od jaguarów ludojadów po doskonale rozwinięte mikroby. Istniała też bardzo realna możliwość ataku ze strony członków plemienia, na którego ziemie mieliśmy wkroczyć. Zapowiadała się naprawdę męcząca wyprawa, ponieważ zaplanowana trasa miała nas zaprowadzić dużo głębiej w dżunglę niż większość ekspedycji Possuela, wystawiając grupę na szczególnie trudne warunki i wyjątkowe zagrożenia.

Być może jeszcze bardziej niepokojący był ten śmiesznie krótki termin. Takie przedsięwzięcie normalnie wymagałoby tygodni, jeśli nie miesięcy przygotowań, ale Ollie zaznaczył z żalem, że będę musiał się „od razu za to zabrać”. Właściwie miałem pięć dni na dotarcie do Tabatingi, tej parnej forpoczty cywilizacji, gdzie zbiegały się granice Brazylii, Peru i Kolumbii. „Ekspedycja powinna wyruszyć lada dzień”, poinformował mnie Ollie ze zniecierpliwieniem w głosie. W moim życiu miał odtąd zapanować kompletny chaos. Będę się musiał wycofać z podnajmu i zrezygnować z reszty moich planów wakacyjnych. Ten kruchy związek, na którym opierałem nadzieje na przyszłe szczęście, pewno też nie przetrwa kolejnej długiej rozłąki. A moi chłopcy – nie będę miał nawet okazji, żeby się z nimi zobaczyć i pożegnać.

A jednak ta podróż dawała mi możność uczestnictwa w takiej wyprawie odkrywczej i takiej przygodzie, jakie w zaraniu trzeciego tysiąclecia niemalże nie istniały już na naszej planecie. No i w końcu miałem zrobić interes z szacowną „żółtą książką”, bo tak wtajemniczeni nazywali to flagowe czasopismo: „National Geographic”. W rzeczywistości była to okazja życia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: