Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zaklęta księżniczka - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zaklęta księżniczka - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 286 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wszy­scy, któ­rzy zna­li bli­żej pana Nar­cy­za Boru-sław­skie­go, od­da­wa­li mu spra­wie­dli­wość, że był naj­zac­niej­szym w świe­cie czło­wie­kiem, ale za­ra­zem nie­któ­rzy mó­wi­li, że był nie­zno­śnym. Po­le­gać na nim mógł każ­dy jak na Za­wi­szy – mało kto wszak­że po­tra­fił się z nim spo­ufa­lić i zy­skać przy­jaźń jego. Trud­nym był wiel­ce w obej­ściu z ludź­mi, cho­ciaż nie uchy­biał nig­dy ni­ko­mu, nad­zwy­czaj był grzecz­ny, ale zim­ny i za­mknię­ty nad po­dziw. Dłu­gie­go cza­su po­trze­bo­wał, nim do kogo przy­stał.

Żył też w bar­dzo ma­łym kół­ku przy­ja­ciół – a ci, któ­rych miał, byli mu zu­peł­nie od­da­ni.

Mó­wio­no po­wszech­nie, iż smut­ne do­świad­cze­nia z mło­dych lat ta­kim go uczy­ni­ły. W isto­cie wia­do­mym było, iż ro­dzi­ców miał bar­dzo bo­ga­tych, wziął po nich ma­jęt­no­ści ziem­skie znacz­ne, któ­re nie wie­dzieć ja­kim spo­so­bem stra­cił. Nie miał na­ów­czas nad lat dwa­dzie­ścia kil­ka, kie­dy go pra­wie cał­ko­wi­ta ru­ina spo­tka­ła i zna­lazł się sam je­den wśród sze­ro­kie­go świa­ta bez przy­szło­ści, bez za­so­bów i bez przy­ja­ciół, bo ci, co mu do zmar­no­tra­wie­nia ma­jąt­ku po­mo­gli, roz­pierz­chli się jak od za­po­wie­trzo­ne­go.

Szczę­ściem za ży­cia ro­dzi­ców jesz­cze z woli ojca cho­dził na wy­dział praw­ny i otrzy­mał na­wet sto­pień

dok­to­ra UJ. Gdy mu ten je­den tyl­ko ty­tuł zo­stał, przy­był z nim do War­sza­wy, udał się do sław­ne­go wów­czas me­ce­na­sa Z., od­był u nie­go kil­ko­let­nią prak­ty­kę kan­ce­la­ryj­ną, od­daw­szy się cał­kiem pra­cy, i jako praw­nik po­tem otwo­rzył wła­sne biu­ro.

W prze­cią­gu lat tych kil­ku po­by­tu w War­sza­wie za­ro­bił so­bie po­stę­po­wa­niem nie­zmier­nie bacz­nym, pra­cą… i roz­sąd­kiem na taką wzię­tość i po­sza­no­wa­nie, że gdy się póź­niej sa­mo­ist­nie urzą­dził, na swo­ją rękę po­dej­mu­jąc in­te­re­sa, nig­dy mu ich nie za­bra­kło. Miał ich pra­wie za wie­le, tak że za­le­d­wie mógł im wy­do­łać.

Z do­syć we­so­łe­go i pło­che­go mło­dzień­ca, w któ­re­go ręku stop­nia­ło parę mi­lio­nów zło­tych, stał się czło­wie­kiem wy­traw­nym, zim­nym, mil­czą­cym, oszczęd­nym i – do­my­śla­no się, że mu­siał dojść, do znacz­ne­go ma­jąt­ku – lecz żył, na­wy­kł­szy już do tego – bar­dzo skrom­nie. Dla sie­bie rów­nie, jak dla swej kan­ce­la­rii nie­zmier­nie był su­ro­wym, wy­ma­gał wie­le – ale z oj­cow­ską pie­czo­ło­wi­to­ścią dbał też o mło­dzież, któ­rą miał u sie­bie.

W za­ję­ciach praw­ni­czych po­sta­rzał z wol­na me­ce­nas Bo­ru­sław­ski. Chcia­no go nie­raz oże­nić, bar­dzo na­wet ład­ne i do­syć ma­jęt­ne pa­nien­ki, a wię­cej jesz­cze ro­dzi­ce wie­lu pa­nien sta­ra­li się o nie­go; ale do oże­nie­nia naj­mniej­szej ocho­ty nie miał, a od ko­biet uni­kał.

Nic nie rów­na­ło pra­co­wi­to­ści tego czło­wie­ka, któ­ry w po­trze­bie i noc całą nad pa­pie­ra­mi umiał prze­ślę­czyć, za­spo­ka­jał głód jak naj­prost­szą stra­wą, bo­daj ka­wał­kiem chle­ba i szklan­ką wody; ubie­rał się nie­po­kaź­nie, cho­dził pie­szo, in­nej za­ba­wy nie znał nad cza­sem jaką go­dzi­nę stra­wio­ną nad sza­cha­mi w cu­kier­ni na Mio­do­wej uli­cy, do któ­rej na czar­ną kawę cho­dził.

Zwy­kle mil­czą­cy był tak, że się sło­wa od nie­go do­py­tać było trud­no, w dys­pu­tę żad­ną nie wdał się nig­dy, zna­jo­mo­ści no­wych ra­czej uni­kał, niż szu­kał, i z tego po­wo­du zy­skał na­zwa­nie – dzicz­ka i ory­gi­na­ła.

Z dala na­wet po­znać w nim było… ła­two po­stać już ska­mie­nia­łą i jak­by wy­ku­tą tak, jak do śmier­ci mia­ła po­zo­stać. No­sił suk­nie za­wsze jed­nej bar­wy i kro­ju, czar­ne lub sza­re, na wy­ły­sia­łej gło­wie bez pre­ten­sji' na­ło­żo­ną ru­da­wą pe­rucz­kę, oku­la­ry sta­lo­we, rę­ka­wicz­ki sza­re, da­ją­ce się prać – i ka­pe­lusz rzad­ko zmie­nia­ny na nowy. Twarz, cała wy­go­lo­na, mo­gła być nie­gdyś pięk­ną, te­raz w za­sty­głych jej ry­sach, z któ­rych ży­cie ucie­kło gdzieś do głę­bi, wi­dać tyl­ko było ener­gię pa­nu­ją­cą nad czło­wie­kiem. Cza­sem mu jesz­cze ciem­ne oczy bły­snę­ły reszt­ką ognia, ale usta za­cię­te, je­śli się otwo­rzy­ły, to na sło­wo nie­odzow­nie po­trzeb­ne, krót­kie i ob­ra­cho­wa­ne.

Ci, co go zna­li naj­le­piej, przy­zna­wa­li, iż go nie zna­li wca­le.

Do tego wnę­trza, w któ­re­go głę­bi kry­je się wła­ści­wy czło­wiek, nikt nig­dy nie ści­gnął wzro­kiem.

Kan­ce­la­ria me­ce­na­sa od pierw­sze­go roku znaj­do­wa­ła się za­wsze w tym sa­mym domu, gdzie ją nie­gdyś na dru­gim pię­trzę otwo­rzył. Zwięk­szy­ła się klien­te­la, pa­pie­rów przy­by­ło, do­bra­no dwa po­ko­je, ale Bo­ru­sław­ski zo­stał w daw­nym miesz­ka­niu. Po­moc­nik, jmpan Za­kul­ski, mło­dy chło­pak, apli­kant Ło­ma­ka i sta­ry słu­ga, jesz­cze pono ze wsi, pan Ma­ciej, do­brze już włó­czą­cy no­ga­mi, skła­da­li całe go­spo­dar­stwo. Kan­ce­la­ria i biu­ro zaj­mo­wa­ła trzy po­ko­je z przed­po­ko­jem i sion­ką, je­den po­ko­ik przy niej za­miesz­ki­wał Za­kul­ski; sam Bo­ru­sław­ski miał dwa li­cho i ubo­go urzą­dzo­ne, a Ma­ciej z ku­fer­ka­mi i ca­łym za­so­bem mie­ścił się w dwóch ciup­kach od tyłu.

Wszyst­ko to, choć czy­sto niby wy­glą­da­ło, ale w naj­wyż­szym stop­niu skrom­nie i ła­ta­no. Ani no­we­go sprzę­tu, ani żad­nej rze­czy ku ozdo­bie słu­żą­cej nikt tu nie zo­ba­czył. Ma­ciej czu­wał nad tym, aże­by wszyst­ko trwa­ło jak moż­na naj­dłu­żej. Szczot­ka, któ­rą za­mia­ta­no, zu­ży­ta nie­mal aż do drze­wa… świad­czy­ła o tej oszczęd­no­ści.

Była ona tu prak­ty­ko­wa­ną jako cno­ta, sama dla sie­bie, gdyż pan Bo­ru­sław­ski fa­mi­lii bli­skiej nie miał – i celu w ta­kim skąp­stwie wi­do­me­go. Mo­gło się zda­wać tym, co za­sły­sze­li o hi­sto­rii jego mło­do­ści, iż so­bie za­dał po­ku­tę za jej grze­chy.

O go­dzi­nie ósmej me­ce­nas był już w kan­ce­la­rii lub po­ko­ju, w któ­rym przyj­mo­wał klien­tów, śnia­da­nie so­bie przy­no­sić ka­zał z li­chej gar­kuch­ni obok, wra­cał po nim do ro­bo­ty, sie­dział do obia­du, a po krót­kim wy­po­czyn­ku przy­cho­dził jesz­cze na parę go­dzin do kan­ce­la­rii, po któ­rej za­mknię­ciu do­pie­ro prze­cha­dzał się lub grał par­tię w sza­chy.

Ży­cie pły­nę­ło tak re­gu­lar­nie, tak jed­no­staj­nie, iż gdy na­de­szły świę­ta, któ­re nad­we­rę­ża­ły po­rzą­dek, pan Bo­ru­sław­ski nie wie­dział, co ro­bić z sobą. Naj­czę­ściej, choć kan­ce­la­ria była za­mknię­ta, a Za­kul­ski i Ło­ma­ka uży­wa­li świe­że­go po­wie­trza, me­ce­nas się grze­bał w pa­pie­rach. U nie­wie­lu osób by­wał i był to w ogó­le gość nie­za­baw­ny, mil­czą­cy, nie da­ją­cy się ni­czym oży­wić, wno­szą­cy z sobą jak­by chłód ja­kiś, któ­ry go owie­wał. Sza­no­wa­no go, ale się ra­zem oba­wia­no.

Po­kój, w któ­rym się od­by­wa­ły kon­fe­ren­cje z klien­ta­mi – był nad­zwy­czaj nie­wy­kwint­nie urzą­dzo­ny. W po­środ­ku stół zie­lo­nym suk­nem okry­ty z tym, co po­trze­ba do pi­sa­nia – ka­na­pa, czar­nym wło­sie­niem wy­bi­ta, ta­kich­że sześć krze­seł, fo­tel, dwie sza­fy z książ­ka­mi i ze­gar nie­po­cze­sny… fi­ran­ki za­py­lo­ne, obi­cie sza­re i okop­cia­łe czy­ni­ły go nad wy­raz wszel­ki smut­nym.

Ci, co tu wcho­dzi­li, mo­gli mieć przed­smak wra­żeń, ja­kie Każ­dy pro­ces i pro­ce­du­ra z sobą nie­sie. Do­daw­szy na tle ta­kim po­stać sza­now­ne­go go­spo­da­rza, su­ro­wą, wy­sty­głą i onie­śmie­la­ją­cą – nie trze­ba się było dzi­wić, że każ­dy stąd wy­no­sił, tę­sk­ne ja­kieś prze­czu­cia. A było w cha­rak­te­rze me­ce­na­sa, że klien­tów, wpraw­dzie nie za­stra­sza­jąc – nig­dy im nie czy­nił zbyt­nie świet­nych na­dziei. Wska­zy­wał trud­no­ści, od­kry­wał wąt­pli­wo­ści – obie­cy­wał mało. Mimo to spra­wy, któ­rych się po­dej­mo­wał, gdyż były i ta­kie, któ­rych pod­jąć się nie… ofia­ro­wał – wszyst­kie nie­mal szły szczę­śli­wie. Słyn­ny był z tego, iż żad­nej pra­wie nie prze­grał. Nad­zwy­czaj by­stro się­gał do dna każ­de­go in­te­re­su, umiał z gma­twa­ni­ny do­być ją­dro jego i przed­sta­wić ja­sno. Wzy­wa­nym też by­wał czę­sto i do po­ra­dy, gdy za­wi­kła­ną spra­wę na­le­ża­ło roz­pla­tać i upro­ścić.

O go­dzi­nie je­de­na­stej rano pan Bo­ru­sław­ski sie­dział sam je­den nad kil­ką fo­lian­ta­mi ja­ki­miś, ro­biąc wy­pi­sy i no­tat­ki, gdy Ma­ciej wszedł po­wo­li i oznaj­mił pana Fi­li­po­wi­cza.

Me­ce­nas spoj­rzał na ze­gar i ka­zał pro­sić.

Przy­by­ły, któ­ry śmie­jąc się ura­do­wa­ny z sie­bie, szyb­ko i po­pę­dli­wie wbiegł do po­ko­ju, był nie­mło­dym już czło­wie­kiem, nie­wiel­kie­go wzro­stu, z twa­rzą czer­wo­ną, z oczy­ma nie­gdyś nie­bie­ski­mi, moc­no zbla­dły­mi, z ba­ken­bar­da­mi rzad­ki­mi i roz­pro­szo­ny­mi nie­po­rząd­nie na po­licz­kach. Brak zę­bów gór­nych na przo­dzie czy­nił jego fi­zjo­gno­mię mniej jesz­cze zno­śną, niż była, gdy­by się z ca­łym sprzę­tem za­cho­wa­ła. Czo­ło ni­skie, cera nie­zdro­wo ru­mia­na, duże, wy­sta­ją­ce per­ga­mi­no­we uszy… wresz­cie ru­chy nie­zręcz­ne, zbyt po­ryw­cze czy­ni­ły go nie­mal śmiesz­nym.

Zda­wał się cią­gle cze­goś spie­szyć i nie­po­ko­ić.

Gdy śmie­jąc się wbiegł do sto­ją­ce­go jak słup me­ce­na­sa i po­chwy­cił go za ręce, coś beł­ko­cząc nie­zro­zu­mia­le, go­spo­darz wska­zał mu krze­sło.

Fi­li­po­wicz, ma­jąc je tuż za sobą, nie doj­rzał i po­biegł po dru­gie, po­tem zo­ba­czyw­szy, że je niósł nie­po­trzeb­nie, śmiać się za­czął gło­śno, nie wie­dział, na któ­re się zde­cy­do­wać, i padł na­resz­cie na jed­no z nich, nad­zwy­czaj uni­że­nie i po­kor­nie po­chy­la­jąc się ku praw­ni­ko­wi…

Jed­na rę­ka­wicz­ka już le­ża­ła na zie­mi, ka­pe­lusz przy­ci­snął do pier­si, a usta, otwar­te nie­po­trzeb­nie, ob­na­ża­ły dzią­sła po­zba­wio­ne zę­bów i śmia­ły się nie wie­dzieć z cze­go.

Prze­ciw tym ru­chom go­rącz­ko­wym me­ce­nas sta­wił zre­zy­gno­wa­ny chłód.

– Czym panu pro­fe­so­ro­wi słu­żyć mogę? – za­py­tał.

– Praw­dzi­wie – za­wo­łał Fi­li­po­wicz – rze­czy­wi­ście – istot­nie – jak się zo­wie – wiem, jak dro­gi jest czas pana me­ce­na­sa do­bro­dzie­ja, ale w po­uf­nym, zu­peł­nie po­uf­nym in­te­re­sie – i jak się zo­wie, zda­je mi się, naj­wyż­szej wagi, przy­cho­dzę.

Po tym wstę­pie, po­pra­wiw­szy roz­wia­ne wło­sy, Fi­li­po­wicz w zie­mię się za­pa­trzył, wi­docz­nie szu­kał na pod­ło­dze tego, od cze­go by da­lej miał snuć wą­tek…

Me­ce­nas mil­czał, jed­ną ręką po sto­le coś wy­gry­wa­jąc pal­ca­mi, bo czas scho­dził mar­nie.

– Wie­dząc, jak dro­gi jest czas pana me­ce­na­sa, jak się zo­wie – po­wtó­rzył Fi­li­po­wicz – otóż, pro­sto przy­stę­pu­ję do rze­czy.

Chrząk­nął – nie szło.

– Otóż – jak się zo­wie – wia­do­mo naj­le­piej panu me­ce­na­so­wi sza­now­ne­mu, z jaką za­wsze nad­zwy­czaj­ną, mogę po­wie­dzieć, ro­dzi­ciel­ską tro­skli­wo­ścią ja i moja żona czu­wa­li­śmy nad po­wie­rzo­ną nam pu­pi­la pań­ską, pan­ną Te­klą Sie­ro­ciń­ską… otóż, jak się zo­wie… (tu się za­trzy­mał) tak prze­szłych za­pust, jak zwy­kle, moja żona, któ­ra dba o to, jak się zo­wie, aby pa­nien­ki mia­ły też w cza­sie wol­nym od nauk i przy­zwo­itą roz­ryw­kę, aże­by też i ma­nie­ry na­bie­ra­ły – dała kil­ka wie­czor­ków tań­cu­ją­cych. Nie przy­szło to bez wy­dat­ków, ale sło­wo ho­no­ru me­ce­na­so­wi daję – jak się zo­wie – że my na to nie zwa­ża­my i chęt­nie się sa­kry­fi­ku­je­my… Nie mogę… też po­wie­dzieć, ale pen­sja na­sza, chcę mó­wić, mo­jej żony, uży­wa naj­lep­szej re­pu­ta­cji… Dość nad­mie­nić, że dwie hra­bian­ki, i to rze­czy­wi­ste, mamy na wy­cho­wa­niu – hi­sto­rycz­ne, pa­nie do­bro­dzie­ju imio­na, a resz­ta wszyst­ko naj­lep­szych fa­mi­lii, jak się zo­wie!

– Niech pan pro­fe­sor bę­dzie ła­skaw jak naj­tre­ści­wiej – bo mało mam cza­su – ode­zwał się me­ce­nas.

Fi­li­po­wicz ka­pe­lusz przy­ci­snął moc­niej do pier­si i cały się za­trząsł.

– Skra­cam, jak się zo­wie – ale niech mi me­ce­nas do­zwo­lić ra­czy ja­sno się wy­łusz­czyć – to jest wy­tło­ma­czyć, czy­li rzecz wy­ło­żyć – jak się zo­wie.

Były tedy wie­czor­ki – tań­co­wa­no. Co się ty­czy mę­skie­go to­wa­rzy­stwa, ro­zu­mie się, że na te zwró­co­ną była bacz­ność naj­więk­sza, naj­su­row­sza, naj­ostrzej­sza. Mło­dzień­cy przy­pusz­cze­ni, wszyst­ko bra­cia lub ku­zy­ni na­szych pen­sjo­na­rek, z pierw­szych do­mów, chłop­cy skrom­ni, naj­pięk­niej wy­cho­wa­ni. Je­den z nich, jak się zo­wie, pan Mak­sy­mi­lian Rabsz­tyń­ski, pięk­nej ro­dzi­ny, ma­ją­cy sio­stry u nas. znaj­do­wał się na tych wie­czo­rach, krót­ko mó­wiąc – za­ko­chał się śmier­tel­nie w pan­nie Te­kli.

To mó­wiąc, gło­wę spu­ścił i ręce roz­sta­wił Fi­li­po­wicz, me­ce­nas się zmarsz­czył.

– Zmi­łuj­że się pan – pro­fe­so­rze – prze­rwał – cho­ciaż pan­na Te­kla, moja pu­pi­la, ma lat bli­sko dwu­dzie­stu… ale ten sto­su­nek… na pen­sji zda­je mi się w naj­wyż­szym stop­niu nie­wła­ści­wym… Pań­stwo po pro­stu po­win­ni­ście mu wzbro­nić przy­stę­pu.

Fi­li­po­wicz ze­rwał się z krze­sła i chwy­cił za rękę me­ce­na­sa.

– Racz­że po­słu­chać! jak się zo­wie – bła­gam, pro­szę, za­kli­nam… Moja żona, oso­ba naj­su­row­szych za­sad, jak to panu wia­do­mo, a nie­zmier­nie by­stre­go wej­rze­nia, jak tyl­ko coś do­strze­gła, na­tu­ral­nie… za­mknę­ła drzwi, ale jak­że? Rabsz­tyń­ski ma dwie sio­stry na pen­sji. Ile razy je od­wie­dzał, pan­na Te­kla była kon­sy­gno­wa­ną, sło­wo ho­no­ru – jak się zo­wie – kon­sy­gno­wa­ną, nie wol­no jej było ani nosa po­ka­zać – cóż z tego, sio­stry… sto­sun­ki utrzy­my­wa­ły.

Me­ce­nas chciał coś po­wie­dzieć, Fi­li­po­wicz po­chwy­cił go zno­wu za rękę i mó­wił da­lej:

– Mu­szę tu do­dać, że Rabsz­tyń­ski jest ze znacz­nej fa­mi­lii. Fiu! fiu! ko­li­ga­cje ogrom­ne… Ma­ją­tek – no tego tam tak do­brze nie wiem – ale ma… wy­szedł z opie­ki, sa­mo­wład­ny, czy­li in­a­czej i le­piej mó­wiąc – sobą wład­ny – albo ra­czej sa­mo­ist­ny… bądź co bądź, jak się zo­wie… mówi, że się chce że­nić…

Tu się try­um­fal­nie roz­śmiał, spoj­rzał na me­ce­na­sa, ten miał oczy spusz­czo­ne i gło­wą krę­cił. Już pan Bo­ru­sław­ski usta otwie­rał, gdy Fi­li­po­wicz, jak­by na to cze­kał tyl­ko, po­chwy­cił go za rękę i nie da­jąc mó­wić, po­czął szyb­ko:

– Za po­zwo­le­niem me­ce­na­sa – jed­no sło­wo… Ot, idzie – jak się zo­wie, iż pań­skiej pu­pi­li ori­go, po­cho­dze­nie, fa­mi­lia – ciem­ne są i za­kry­te… nie­wia­do­me…

– Tak – rzekł me­ce­nas – a ja nie mam pra­wa wy­ja­wiać tej ta­jem­ni­cy, bo mi zo­sta­ła po­wie­rzo­ną nie bez przy­czy­ny – pod uro­czy­stym za­pew­nie­niem, iż jej bez ze­zwo­le­nia – nie zdra­dzę.

Fi­li­po­wicz gębą i brwia­mi po­ru­szał, na krze­śle się rzu­ca­jąc i po­dry­gu­jąc.

– Sza­nu­ję ta­jem­ni­cę, sza­nu­ję, sza­no­wa­li­śmy, jak panu me­ce­na­so­wi wia­do­mo… sza­nu­je­my, sza­no­wać bę­dzie­my – mó­wił pro­fe­sor"– lecz dla na­szych pu­pi­li mamy ser­ce ro­dzi­ciel­skie. Tra­fia się par­tia nad­zwy­czaj­na.

Me­ce­nas mil­czał, Fi­li­po­wicz, ko­rzy­sta­jąc z tego, nie­zmier­nie po­spiesz­nie pę­dził da­lej:

– Nie po­trze­ba nam tego mó­wić, pa­nie me­ce­na­sie do­bro­dzie­ju – mnie i mo­jej żo­nie, któ­ra ma tak by­stre po­ję­cie jak rzad­ko – że pan­na Te­kla, niby to Sie­ro­ciń­ska – musi być też po­cho­dze­nia wy­so­kie­go, nie wcho­dząc, z ja­kiej ręki, jak się zo­wie… Wi­dząc, co na nią łożą, jak jest utrzy­ma­ną kosz­tow­nie… ła­two się tego do­my­śleć… na­wet na pen­sji po­wszech­nie wszy­scy ją zo­wią księż­nicz­ką i tak się to utar­ło.

– Ale to bar­dzo źle! – prze­rwał me­ce­nas.

– A, ro­zu­mie się, iż tego moja żona nie po­chwa­la i nie do­pusz­cza – ale ko­le­żan­ki, gu­wer­nant­ki – to zno­wu trud­no – jak się zo­wie nosy mają… otóż…

Me­ce­nas wstał na­gle, znu­dzo­ny pa­pla­ni­ną „ obej­rzał się na ze­gar i z fleg­mą rzekł do Fi­li­po­wi­cza:

– Pro­sił­bym pro­fe­so­ra, aże­by o żad­nych amo­rach i pro­jek­tach wię­cej mowy nie było… i żeby pan­ny Te­kli nie psu­to dzi­wacz­ny­mi do­my­sła­mi i prze­zwi­ska­mi. Do tych, co mi ją po­wie­rzy­li, od­nio­sę się – ale – uprze­dzam, że być bar­dzo może, iż bę­dzie­my mu­sie­li ode­brać ją z pen­sji.

Pro­fe­sor już uchwy­cił za rękę me­ce­na­sa, ale ten mu nie dał mó­wić i cią­gnął da­lej po­wo­li:

– Pan to wiesz do­brze, iż dłu­żej za­trzy­mu­jąc na pen­sji po­wie­rzo­ną mi pu­pi­le, speł­ni­łem wolę tych, co się jej lo­sem zaj­mu­ją. Ży­czy­li oni so­bie, aby się przy­spo­so­bi­ła do sta­nu na­uczy­ciel­skie­go.

Fi­li­po­wicz za­czął się śmiać gło­śno, ka­pe­lusz wdu­sił w pier­si, gło­wę za­rzu­cił na tył, nogę jed­ną pod­niósł do góry i krę­cił się a zwi­jał, nie mo­gąc wstrzy­mać od tego śmie­chu kon­wul­syj­ne­go.

– Pan me­ce­nas mi da­ru­je! Jak Boga ko­cham! jak się zo­wie – to są tyl­ko blich­try… to są fi­ne­sy… to są za­ćmie­nia albo rzekł­bym pa­ra­wa­ny osła­nia­ją­ce niby praw­dę… aby pa­nien­ce nie dać od­gad­nąć jej przy­szło­ści! Fi­ne­sy! fi­ne­sy! spo­so­bią na na­uczy­ciel­kę, a spra­wia­ją jej suk­nie atła­so­we, sa­lo­py ak­sa­mit­ne… ze­gar­ki zło­te i tym po­dob­nie.

Bo­ru­sław­ski ru­szył ra­mio­na­mi.

– Jed­nym sło­wem – rzekł krót­ko – pan­nę Te­klę ode­brać będę zmu­szo­ny na­tych­miast, je­śli naj­mniej­sza wzmian­ka…

– Me­ce­na­sie – krzyk­nął, rzu­ca­jąc się i po­ry­wa­jąc go obu­rącz Fi­li­po­wicz – tego nie uczy­nisz – tego nie zro­bisz – dla żony mej, dla pen­sji, dla mnie, nie! tego nie uczy­nisz! Nie za­słu­ży­li­śmy na to, nie mamy so­bie nic do wy­rzu­ce­nia… nic.

Pal­nął się moc­no w pier­si.

Nic! czy­ści je­ste­śmy! Ser­ca ro­dzi­ciel­skie… opie­ka dniem i nocą nie­uś­pio­na!! Nic! ale za­ko­cha­niu się za­po­biec? jak? jak się zo­wie, jak? za­ko­chać się może przez okno, w ko­ście­le, na uli­cy! wszę­dzie! Elek­trycz­ność wzro­ku, ma­gne­tyzm ser­ca. W tym nie ma prze­cie nic prze­ciw naj­su­row­szym wy­ma­ga­niom oby­czaj­no­ści, bo pan­na cią­gle jest kon­sy­gno­wa­na…

– O ni­czym wie­dzieć nie chcę – od­po­wie­dział me­ce­nas nie­cier­pli­wie – że­gnam pana.

Fi­li­po­wicz ści­skał prze­stra­szo­ny.

– Me­ce­na­sie, do­bro­dzie­ju, sza­now­ny – jak się zo­wie – nie gnie­waj się, za­kli­nam… Je­że­lim przy­szedł tu z tym… ma­cie­rzyń­ska, że tak po­wiem, tro­skli­wość… ale nie ma nic – nie ma nic – pan­na kon­sy­gno­wa­na… Sło­wo panu daję…

Ma­ciej sto­ją­cy w pro­gu oznaj­my­wał w tej chwi­li no­we­go klien­ta i pan pro­fe­sor, trąc ły­si­nę, zży­ma­jąc ra­mio­na­mi, sy­cząc, mru­cząc, spu­ścił się ze wscho­dów.

Wi­dzia­ny na uli­cy, pro­fe­sor Fi­li­po­wicz wy­glą­dał rów­nie po­ciesz­nie, jak w po­ko­ju… Spie­szył się idąc, nie­wie­le wi­dział, po­trą­cał czę­sto, nie­kie­dy zda­wa­ło mu się mi­nąw­szy, że ko­goś po­zna­wał i kła­mał się, gdy już go nie było. Cza­sem wy­rwa­ło mu się sło­wo gło­śne, jak­by ja­kie­goś mo­no­lo­gu ury­wek – to zno­wu śmiał się do sie­bie… Na czer­wo­nej do zbyt­ku twa­rzy przy­bra­ny uśmiech ja­kiś krą­żył pra­wie cią­gle…

Na Mio­do­wej uli­cy wpadł do pierw­szej cu­kier­ni, po­ty­ka­jąc się na pro­gu, zgu­bił ka­pe­lusz, któ­ry mu się po­mię­dzy sto­ją­cych po­to­czył, po­biegł za nim, po­trą­cił kil­ku, prze­pro­sił, za­czął się śmiać bar­dzo gło­śno, ka­zał so­bie dać wód­ki, w kie­sze­ni po­szu­kał pie­nię­dzy i roz­sy­pał je po pod­ło­dze… nowy kło­pot i śmiech nowy – pię­cio­gro­szów­ka za­le­cia­ła w szpa­rę…

Na­ro­biw­szy ha­ła­su i am­ba­ra­su,; wy­rwał się z pa­le­to­ci­kiem w ręku na uli­cę, za­po­mniaw­szy la­ski; wró­cił po nią i do­pie­ro ja­koś opa­mię­taw­szy się, nie­co spo­koj­niej, ob­cią­gnąw­szy ka­mi­zel­kę, po­pra­wiw­szy chust­ki, któ­rej wę­zeł zwie­szał się za ucho, po­szedł dą­żąc do Sa­skie­go Ogro­du.

Zbli­ża­jąc się doń, kil­ka razy sta­nął jak­by dla na­my­słu i po­wziąw­szy sta­łą de­ter­mi­na­cją, pu­ścił się ku cu­kier­ni.

Z dala już doj­rzał go sto­ją­cy jak­by na cza­tach mło­dzie­niec stroj­ny, ład­ny, zręcz­ny i pa­ni­czy­ko­wa­ty… i po­czął iść na spo­tka­nie. Mógł mieć lat dwa­dzie­ścia i kil­ka. Strój do­wo­dził za­moż­no­ści, był bo­wiem aż do zbyt­ku wy­kwint­ny i prze­sad­nie bi­ją­cy w oczy. Ja­skra­wa kra­wat­ka, wspa­nia­ła la­ska, bre­lo­ki, fry­zu­ra… po­dwój­na ka­mi­zel­ka i wy­szy­wa­ne bu­ci­ki ozna­czać się zda­wa­ły za­ko­cha­nie w so­bie i zbyt­nią cześć dla wła­snych po­wa­bów.

Twa­rzycz­kę miał wca­le ład­ną, ale nie­mę­ską, piesz­czo­ną, zbyt ró­żo­wą i de­li­kat­ną. W czar­nych oczach wię­cej było ognia, na­mięt­no­ści niż in­te­li­gen­cji. War­gi też jak­by nie­wie­ście, uśmiech­nię­te, wy­dat­ne, zmy­sło­we uspo­so­bie­nie i tem­pe­ra­ment zdra­dza­ły.

Gdy pro­fe­sor go uj­rzał, za­czął nie­mal biec, a do­padł­szy po­chwy­cił za rękę i po­cią­gnął z sobą na ław­kę…

– No cóż! co? – py­tał mło­dzie­niec.

– Ale cze­kaj­że pan, ko­cha­ny pre­ze­so­wi­czu – jak się zo­wie – ode­tchnę za­raz.

Zdjął ka­pe­lusz i wa­chlo­wać się nim za­czął. Mło­dzie­niec oka z nie­go nie spusz­czał.

– O jed­no, jak się zo­wie, pro­szę, bła­gam, za­kli­nam – ode­zwał się Fi­li­po­wicz – o jed­no. Pro­szę być spo­koj­nym, bo kie­dy my, moja żona, naj­więk­sza dy­plo­mat­ka pod słoń­cem, i ja – ja też – coś umiem, bie­rze­my in­te­res w ręce na­sze, to do­syć…,

– Ja nie wąt­pię – rzekł mło­dzie­niec – ale…

– Żad­ne­go ale – jak się zo­wie – żad­ne­go ale – prze­rwał pro­fe­sor.

– Cóż me­ce­nas? – py­tał mło­dy pa­nicz.

– Me­ce­nas! me­ce­nas! sfinks! z prze­pro­sze­niem – oho! ja go znam! my go zna­my – spy­taj pan pre­ze­so­wicz mo­jej żony, co o nim trzy­ma. To ona go sfink­sem na­zwa­ła… sfinks mil­czy! Nic do­być! Ja mu wprost po­wie­dzia­łem, że ją na­zy­wa­ją księż­nicz­ką… ale tu rzu­cił się – jak­bym mu na na­gnio­tek na­stą­pił… Z nie­go nic nie do­być…

– Mó­wi­łeś mu pan o mnie? – spy­tał mło­dy.

– A jak­że… wy­słu­chał – ale za­opo­no­wał – zda­je się, że on to zre­fe­ru­je, gdzie na­le­ży… tym­cza­sem pa tien­tia! już kie­dy moja żona wzię­ła in­te­res w swo­je rącz­ki – mo­żesz pan być spo­koj­nym.

– Ale ja bym się cze­goś na­pił? Ckli mnie – wszak to oko­ło po­łu­dnia.

Mło­dzie­niec ru­szył się z ław­ki i cho­ciaż li­kwor na Mio­do­wej uli­cy po­łknię­ty, za­je­dzo­ny pasz­te­ci­kiem, od pro­fe­so­ra czuć było, po­spie­szył na­po­ić go i na­kar­mić, przy czym i sam ła­ko­mie zjadł cia­stek kil­ka.

Wy­szli wpręd­ce na­zad do Ogro­du… Mło­dzian do­był cy­ga­ra, któ­re za­pa­lo­no.

– Pa­nie Rabsz­tyń­ski – ode­zwał się Fi­li­po­wicz –

jed­no, jak się zo­wie – przy­po­mi­nam panu, z fleg­mą, z wol­na, z za­ufa­niem!… a doj­dzie­my do celu.

Mam to naj­moc­niej­sze prze­ko­na­nie, iż to jest księż­nicz­ka w isto­cie… By­wa­ją oko­licz­no­ści, że na­wet pra­wo­wi­te dzie­ci mu­szą się do pew­ne­go cza­su cho­wać i ukry­wać pod zmy­ślo­ny­mi imio­na­mi, jak się zo­wie. Czy­ta się o tym nie­raz… Ja ją mam za księż­nicz­kę, żona moja, gu­wer­nant­ki – pan… zdra­dza ją krew, pa­nie do­bro­dzie­ju, zdra­dza, jak się zo­wie, dys­tynk­cja wro­dzo­na, zdra­dza wresz­cie ten zby­tek, z ja­kim ona jest utrzy­my­wa­ną… Sa­lo­pa z fu­trem – moja żona po­wia­da – dwa ty­sią­ce zło­tych za nią dać – mało, a suk­nie – a bie­li­zna… a pier­ścion­ki…

Po­czął się Fi­li­po­wicz śmiać moc­no.

– Mia­łeś pan nos – jak się zo­wie… Mło­dzie­niec za­czął się też śmiać, nos mu po­chle­bił –

za­pa­trzył się w pień drze­wa i rzekł: – Pan mu mó­wił – Rabsz­tyń­ski?

– Mó­wi­łem! a jak­że – po­chwy­cił rą­czo Fi­li­po­wicz – uczy­ni­ło to na nim wra­że­nie – nie mogę in­a­czej po­wie­dzieć – ale to sfinks. z nie­go nic nie do­być.

– Cóż w ogó­le po­wie­dział?

– W ogó­le i w szcze­gó­le – mówi… re­fe­ro­wać będę – a nim się rze­czy wy­świe­cą, wy­ja­śnią, wy­kla­ru­ją – nie chcę o tym sły­szeć… Na­tu­ral­nie, że ja mu dla za­spo­ko­je­nia za­rę­czy­łem, iż pan jej nie wi­du­jesz już wca­le (tu się roz­śmiał, kle­piąc po ko­la­nie mło­dzień­ca). Przy mo­jej żo­nie, wo­bec świad­ków – to się nie li­czy… w tym nie ma nic zdroż­ne­go.

Mło­dzie­niec dał dwa cy­ga­ra pro­fe­so­ro­wi, któ­ry je, nic nie mó­wiąc, uto­pił w kie­sze­ni.

– Po­trze­ba bę­dzie w tych ty­go­dniach za­żyć – jak się zo­wie, szcze­gól­nych ostroż­no­ści – wi­dzi pan, pa­nie pre­ze­so­wicz, my­ślę, że szpie­go­wać będą… Lę­kam się… niech się pan nie oka­zu­je tak czę­sto…

Rabsz­tyń­ski roz­śmiał się.

– Ja też su­po­nu­ję – szep­nął – że ona jest ksią­żę­ce­go rodu… Przy­pusz­czam, że z bocz­nej li­nii, że coś tego – że na­zwi­ska mieć nie bę­dzie albo urwa­ne ja­kieś, nie­kom­plet­ne… jak daw­niej ro­bio­no z Ogiń­skich Giń­skich, z Sa­pie­hów, Pie­hów itp. ale co się ty­czy for­tu­ny – ta pew­na.

– O! ta pew­na! – za­śmiał się pro­fe­sor – to się oka­zu­je z tego, jak ją utrzy­mu­ją, a kła­mią, że chcie­li­by niby na na­uczy­ciel­kę spo­so­bić! Jak się zo­wie! Co? Gdzie?

Gdy tak roz­ma­wia­li – na ze­ga­rze gdzieś wy­bi­ły trzy kwa­dran­se na pierw­szą – pro­fe­sor spoj­rzał na swój kie­szon­ko­wy i ze­rwał się jak opa­rzo­ny biec do domu.

– Że­gnam ko­cha­ne­go pre­ze­so­wi­cza, bo mnie tam żona cze­ka, a jest nie­ubła­ga­ną co do go­dzin.

– Ja pana pro­fe­so­ra prze­pro­wa­dzam.

– Ale czy to bę­dzie bez­piecz­nie?

– Po dro­dze jesz­cze raz wó­decz­ki? – od­po­wie­dział Rabsz­tyń­ski.

Pro­fe­sor się ogrom­nie roz­śmiał.

– No! – cóż ro­bić! chodź­my ra­zem, chodź­my. Ja­koż po­szli, wstą­pi­li jesz­cze do cu­kier­ni, pro­fe­sor wy­szedł z niej za­ru­mie­nio­ny moc­no i uści­skaw­szy mło­de­go przy­ja­cie­la, po­pę­dził do domu na Nowy Świat.

Pen­sja pani Fi­li­po­wi­czo­wej, znaj­du­ją­ca się w dwóch pię­trach bar­dzo po­waż­nie wy­glą­da­ją­ce­go domu, nie na­zy­wa­ła się jed­na­li tym na­zwi­skiem, ale daw­ną fir­mą wdo­wy, pani Mon­tant, któ­ra wy­szedł­szy za owe­go Fi­li­po­wi­cza w wi­do­kach tyl­ko ad­mi­ni­stra­cyj­nych – za­ślu­bi­ła go niby mor­ga­na­tycz­nie, zo­wiąc się za­wsze urzę­dow­nie pa­nią Mon­tant i pen­sji nie zmie­nia­jąc do­brze już zna­nej de­no­mi­na­cji.

Nie chce­my od­sła­niać ta­jem­nic mał­żeń­skie­go po­ży­cia – ale go­dzi się na­po­mknąć, że choć Fi­li­po­wicz ako­mo­do­wał się żo­nie z ule­gło­ścią nie­zmier­ną (kasa była pod jej klu­czem), choć był dla niej z uwiel­bie­niem, czcią i mi­ło­ścią, pod­nie­sio­ną do po­tę­gi naj­wyż­szej – pani Mon­tant wca­le nie była z nie­go za­do­wol­nio­ną. Był roz­tar­gnio­ny, pa­pla, bez tak­tu – i choć w po­trze­bie da­wał w niż­szych kla­sach lek­cje wszyst­kie­go, co umiał i cze­go nie umiał, nie od­po­wia­dał ide­ało­wi, jaki, od­da­jąc mu rękę, stwo­rzy­ła so­bie wdo­wa.

Wi­dząc obok sie­bie to mał­żeń­stwo, na pierw­szy rzut oka tło­ma­czył się jego sto­su­nek. Trud­no so­bie wy­obra­zić coś po­waż­niej­sze­go, uro­czyst­sze­go, wię­cej dys­tyn­go­wa­ne­go nad pa­nią z Vil­la­ma­ri­nich de Mon­tant… O Vil­la­ma­ri­nich ona sama mó­wi­ła, iż byli ga­łę­zią pa­nu­ją­ce­go, ksią­żę­ce­go w ja­kichś Wło­szech domu. Mąż pierw­szy zwał się wpraw­dzie Mon­tant bez d e, lecz tyl­ko przez skrom­ność – nie bę­dąc na od­po­wied­nim uro­dze­niu sta­no­wi­sku…

Pani Eli­za z Vil­la­ma­ri­nich de Mon­tant, se­cun­do v ot o Fi­li­po­wi­czo­wa, mia­ła oko­ło lat czter­dzie­ści kil­ka, ale za­cho­wa­ła się mimo losu prze­ciw­no­ści wspa­nia­le. Tro­chę oty­ła, co jej do­da­wa­ło po­wa­gi, twarz mia­ła peł­ną, z pod­bród­ka­mi ra­so­wy­mi, oczy wy­pu­kłe, rącz­kę ślicz­ną. Ubie­ra­ła się ze sma­kiem i pro­fe­so­ro­wie mło­dzi, któ­rzy na pen­sji lek­cje da­wa­li, do­zna­wa­li nie­wy­mow­nych ten­ta­cyj, gdy na nich nie­co zmru­żo­ne skie­ro­wa­ła oczy, oczy, któ­re tyle mó­wi­ły, że aż strach… ale oso­ba była su­ro­wa na­der i choć grzecz­na wiel­ce dla mło­dych, nie do­pusz­cza­ła ich nig­dy na­wet do po­ufal­szej roz­mo­wy. Kró­lew­skie so­bie da­wa­ła tony.

Obok niej ru­cha­wy Fi­li­po­wicz le­d­wie śmiał sta­nąć, a co było naj­nie­przy­jem­niej­szym dla nie­go, iż nie­ustan­nie po­pra­wia­ła go, mo­ni­to­wa­ła, dzi­wi­ła się jego nie­zręcz­no­ści, bra­ko­wi za­sta­no­wie­nia i mó­wi­ła o tym gło­śno… zda­jąc się mieć upodo­ba­nie w oka­zy­wa­niu nie­zmier­nej wyż­szo­ści swo­jej. Po­czci­wy, skrom­ny pro­fe­sor nie ob­ra­żał się tym, zbyt wiel­bił tę żonę, ja­kiej nig­dy w ży­ciu po­dob­nej się nie mógł spo­dzie­wać, zbyt był prze­ję­ty wiel­ko­ścią rodu Vil­la­ma­ri­nich, aby śmiał zo­stać re­be­li­zan­tem. Ca­ło­wał w ręce i prze­pra­szał – cie­szył się wszyst­kim i nie miał pre­ten­sji naj­mniej­szej kie­dy­kol­wiek w czym­kol­wiek mieć słusz­ność.

Zbli­ża­jąc się do bra­my domu, pro­fe­sor sta­rał się już po­skro­mić roz­draż­nie­nie, w ja­kie go wpra­wi­ły trzy je­den po dru­gim po­chło­nię­te kie­lisz­ki li­kwo­ru. Wpraw­dzie był oswo­jo­ny z na­po­ja­mi i… te nie dzia­ła­ły nań zbyt po­ryw­czo, krze­pi­ły go, nie odej­mu­jąc mu władz umy­sło­wych – jed­nak­że pani Eli­za mia­ła dar nad­zwy­czaj­ny roz­po­zna­wa­nia w nim co­kol­wiek pod­nie­co­nych funk­cyj ży­wot­nych. Spoj­rzaw­szy nań ru­sza­ła ra­mio­na­mi i szep­ta­ła tyl­ko dwa sło­wa, któ­re on ro­zu­miał:

– A, już!

Czę­sto za­prze­czał śmia­ło:

– Ale nie.

Na co pani z Vil­la­ma­ri­nich tyl­ko od­po­wia­da­ła:

– Ja mó­wię.

Na to „ja mó­wię”, to­nem sta­now­czym wy­rze­czo­ne – nie było re­pli­ki.

I te­raz pro­fe­sor uło­żył swą po­stać, chust­kę ścią­gnął z bun­tow­ni­czej po­zy­cji, ja­kiej zwy­kła była przy­bie­rać, idąc wę­złem pod ucho, ka­mi­zel­kę gwał­tow­nie wy­ry­wa­ją­cą się do góry zmu­sił do za­ję­cia wła­ści­wej roli i za­kry­cia sze­lek… wy­pro­sto­wał się, po­gła­dził rzad­kie ba­ken­bar­dy, chust­ką otarł twarz i kro­kiem mie­rzo­nym wpadł na górę, gdzie już szmer i śmie­chy pa­nien zwia­sto­wa­ły, że lek­cje były skoń­czo­ne i pora obia­do­wa się zbli­ża­ła.

Jak w ulu brzę­cza­ło na gó­rze. Mi­nął jed­nak te po­ko­je Fi­li­po­wicz i udał się wprost do po­ko­ju żony.

Sie­dzia­ła ona w oknie, spar­ta na ręku, jak­by ocze­ku­jąc na nie­go, z uwa­gą mu się przy­pa­trzy­ła, gdy ją za­czął wi­tać po­kor­nie – i szep­nę­ła:

– A, już…

– Ale nie – jak się zo­wie.

– Ja mó­wię.

Fi­li­po­wicz umilkł i do­dał tyl­ko:

– Spo­tka­łem Rabsz­tyń­skie­go, to zno­wu trud­no nie­ludz­kim być.

– Có­żeś zro­bił?

Spra­woz­da­nie wy­ma­ga­ło pew­ne­go za­sta­no­wie­nia. Przy­zna­jąc się do tego, że nic lub tak jak nic nie zro­bił, Fi­li­po­wicz wie­dział, że za­słu­ży na epi­tet nie­przy­jem­ny; mó­wić cał­ko­wi­tą praw­dę nikt go nie mógł zmu­sić – po­sta­no­wił, we­dle swe­go wy­ra­że­nia, la­wi­ro­wać.

– Ja, idąc do tego Bo­ru­sław­skie­go, do­brze wie­dzia­łem, co mnie cze­ka – rzekł kuty wyga – jak się zo­wie, tyl­ko mu w oczy patrz…. i zga­duj, gdzie sko­czy. Ale też za­ży­łem go z mań­ki… i – na swym po­sta­wi­łem.

– Na czym?

– Że oto tego – ob­ja­wi­łem mu, jak się zo­wie, sta­ra­nie się i mi­łość Rabsz­tyń­skie­go.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: