Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zakochane kobiety - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zakochane kobiety - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 706 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I SIO­STRY

Pew­ne­go ran­ka Ur­su­la i Gu­drun Bran­gWen sie­dzia­ły we wnę­ce okien­nej oj­cow­skie­go domu w Bel­do­ver, za­ję­te pra­cą i roz­mo­wą. Ur­su­la wy­szy­wa­ła barw­ny haft, Gu­drun ry­so­wa­ła na de­sce wspar­tej o ko­la­no. Od­zy­wa­ły się do sie­bie tyl­ko wte­dy, gdy im coś przy­szło na myśl.

– Ur­su­lo – po­wie­dzia­ła Gu­drun – czy ty na­praw­dę nie chcesz wyjść za mąż?

Ur­su­la odło­ży­ła na ko­la­na haft i spoj­rza­ła na sio­strę. Jej twarz była spo­koj­na i za­my­ślo­na.

– Nie wiem. Za­le­ży, co przez to ro­zu­miesz.

Gu­drun, tro­chę zdzi­wio­na, przy­glą­da­ła się sio­strze przez chwi­lę. –Cóż – rze­kła iro­nicz­nie – to zwy­kle ozna­cza tyl­ko jed­no. Czy nie są­dzisz, że by­ła­byś – spo­chmur­nia­ła lek­ko – w lep­szej sy­tu­acji niż te­raz? Po twa­rzy Ur­su­li prze­mknął cień.

– Być może. Ale nie je­stem pew­na.

Gu­drun za­mil­kła, nie­co zi­ry­to­wa­na. Chcia­ła być do­kład­na.

– Nie uwa­żasz, że każ­dy po­trze­bu­je do­świad­cze­nia, ja­kie przy­no­si mał­żeń­stwo? – za­py­ta­ła.

– My­ślisz, że to istot­nie jest do­świad­cze­nie?

– W ja­kimś sen­sie na pew­no tak – oświad­czy­ła Gu­drun chłod­no. – Może i nie­po­żą­da­ne, ale nie­wąt­pli­wie jest to swe­go ro­dza­ju do­świad­cze­nie.

– Nie­ko­niecz­nie – rze­kła Ur­su­la.– Może to być też ko­niec do­świad­czeń. Gu­drun sie­dzia­ła bez ru­chu, za­my­ślo­na.

– Oczy­wi­ście – przy­zna­ła. – Trze­ba i to wziąć pod uwa­gę.

Roz­mo­wa urwa­ła się. Gu­drun pra­wie ze zło­ścią chwy­ci­ła gumę i za­czę­ła wy­cie­rać frag­ment swe­go ry­sun­ku. Ur­su­la po­chło­nię­ta była ha­ftem.

– Nie roz­wa­ży­ła­byś na­wet cie­ka­wej pro­po­zy­cji? – spy­ta­ła Gu­drun.

– Parę już od­rzu­ci­łam.

– Na­praw­dę? – Gu­drun za­ru­mie­ni­ła się moc­no. – I było wśród nich coś in­te­re­su­ją­ce­go? Na­praw­dę to zro­bi­łaś?

– Ty­siąc fun­tów rocz­nie i bar­dzo miły czło­wiek. Ogrom­nie go lu­bi­łam.

– No po­patrz! I wca­le cię nie ku­si­ło?

– Teo­re­tycz­nie tak, ale nie w prak­ty­ce. Kie­dy na­stę­pu­je mo­ment de­cy­zji, po­ku­sa zni­ka. Gdy­by mnie ku­si­ło, wy­szła­bym za mąż na­tych­miast. Ale mnie kusi tyl­ko, żeby nie.

Twa­rze obu sióstr roz­ja­śni­ły się na­gle roz­ba­wie­niem.

– Czy to nie za­dzi­wia­ją­ce – za­wo­ła­ła gło­śno Gu­drun – jak sil­nie kusi, żeby nie? – Ro­ze­śmia­ły się, przy­glą­da­jąc się so­bie na­wza­jem. W głę­bi ser­ca obie czu­ły lęk.

Na­stą­pi­ła dłuż­sza pau­za. Ur­su­la ha­fto­wa­ła, Gu­drun da­lej zaj­mo­wa­ła się ry­sun­kiem. Ur­su­la skoń­czy­ła dwa­dzie­ścia sześć, a Gu­drun dwa­dzie­ścia pięć lat. Były już doj­rza­ły­mi ko­bie­ta­mi. Oby­dwie jed­nak mia­ły chłod­ny, dzie­wi­czy wy­gląd no­wo­cze­snych dziew­cząt, sióstr ra­czej Ar­te­mi­dy niż Hebe. Gu­drun była bar­dzo pięk­na, mięk­ka, wiot­ka, o gład­kiej skó­rze. Mia­ła na so­bie suk­nię z ciem­no­nie­bie­skie­go je­dwa­biu, z riusz­ka­mi z nie­bie­skiej i zie­lo­nej ko­ron­ki przy szyi i man­kie­tach; na no­gach tra­wia­ste poń­czo­chy. Jej mina, wy­ra­ża­ją­ca jed­no­cze­śnie wia­rę i nie­wia­rę we wła­sne siły, kon­tra­sto­wa­ła z peł­ną na­dziei twa­rzą Ur­su­li. Pro­win­cju­sze, onie­śmie­le­ni do­sko­na­łą sang­fro­id Gu­drun i wy­szu­ka­ną pro­sto­tą jej ma­nier, mó­wi­li o niej: „To wy­twor­na ko­bie­ta!” Wró­ci­ła wła­śnie z Lon­dy­nu, gdzie stu­diu­jąc przez kil­ka lat w szko­le sztuk pięk­nych, wio­dła ży­cie ma­lar­skich pra­cow­ni.

– Li­czy­łam na to, że te­raz po­ja­wi się ja­kiś męż­czy­zna – po­wie­dzia­ła Gu­drun, przy­gry­za­jąc na­gle dol­ną war­gę w dziw­nym gry­ma­sie ni to roz­ba­wie­nia, ni to smut­ku. Ur­su­la się prze­stra­szy­ła.

– I wró­ci­łaś do domu są­dząc, że go tu za­sta­niesz? – za­śmia­ła się.

– O, moja dro­ga! – za­wo­ła­ła Gu­drun. – Nie zbo­czy­ła­bym z dro­gi, żeby go szu­kać. Ale gdy­by na­wi­nął się atrak­cyj­ny osob­nik o wy­star­cza­ją­cych do­cho­dach, no to… – za­wie­si­ła iro­nicz­nie głos, po czym przyj­rza­ła się ba­daw­czo Ur­su­li, jak­by sta­ra­ła się ją prze­nik­nąć. – Czy nie czu­jesz, że ogar­nia cię nuda? Że nic się nie dzie­je? Nic się nie dzie­je! Wszyst­ko więd­nie, nim się zdą­ży roz­wi­nąć.

– Co więd­nie?

– Och, wszyst­ko do­ko­ła… My same… Wszyst­ko, na co­kol­wiek spoj­rzysz. – Za­pa­dła ci­sza. Obie sio­stry nie­ja­sno za­my­śli­ły się o swo­im lo­sie.

– Prze­ra­ża mnie to – po­wie­dzia­ła Ur­su­la i zno­wu prze­rwa­ła. – Masz na­dzie­ję, że osią­gniesz coś wy­cho­dząc po pro­stu za mąż?

– Wy­glą­da na to, że jest to nie­unik­nio­ny na­stęp­ny krok – rze­kła Gu­drun. Ur­su­la po­smut­nia­ła. Sama od paru lat była na­uczy­ciel­ką w szko­le w Wil­ley

Gre­en.

– Wiem – po­wie­dzia­ła – tak się wy­da­je. Ale wy­obraź to so­bie re­al­nie. Wy­obraź so­bie któ­re­goś ze zna­nych ci męż­czyzn, wy­obraź so­bie, że wra­ca co wie­czór do domu i ca­łu­je cię na po­wi­ta­nie.

Za­mil­kły.

– Tak – po­wie­dzia­ła Gu­drun stłu­mio­nym gło­sem. – To nie­moż­li­we. Przez tego męż­czy­znę…

– Oczy­wi­ście są jesz­cze dzie­ci – do­da­ła Ur­su­la nie­pew­nie. Twarz Gu­drun stę­ża­ła.

– Czy ty na­praw­dę chcesz mieć dzie­ci, Ur­su­lo? – spy­ta­ła chłod­no. Ur­su­la zmie­sza­ła się.

– Mnie to wciąż jesz­cze wy­da­je się nie­sły­cha­nie od­le­głe.

– Tak to od­czu­wasz? Ja w ogó­le nic nie czu­ję na myśl o wła­snym dziec­ku. – Pa­trzy­ła na sio­strę z twa­rzą jak ma­ska, po­zba­wio­ną wy­ra­zu.

Ur­su­la zmarsz­czy­ła czo­ło.

– Bo może to w ogó­le nie jest uczu­cie au­ten­tycz­ne. Może w głę­bi du­szy wca­le się dzie­ci nie pra­gnie. Tyl­ko po­wierz­chow­nie…

Gu­drun spo­chmur­nia­ła. Nie chcia­ła pre­cy­zo­wać swo­ich my­śli.

– Kie­dy pa­trzy się na cu­dze dzie­ci… – pod­ję­ła Ur­su­la. Gu­drun znów spoj­rza­ła na sio­strę pra­wie wro­go.

– Wła­śnie – ucię­ła roz­mo­wę.

Sio­stry pra­co­wa­ły w mil­cze­niu. Ur­su­lę za­wsze roz­świe­tlał we­wnętrz­ny pło­mień, tak istot­ny, choć wię­zio­ny, tłu­mio­ny, ogra­ni­cza­ny. Żyła prze­waż­nie sama i dla sie­bie, pra­cu­jąc, spę­dza­jąc tak dzień po dniu, cią­gle po­grą­żo­na w my­ślach, sta­ra­ją­ca się zro­zu­mieć ży­cie, uchwy­cić jego sens. Jej wła­sna ak­tyw­ność była jak­by za­wie­szo­na, lecz w głę­bi, w ciem­no­ści, coś się dzia­ło. Gdy­by tyl­ko uda­ło jej się prze­drzeć przez ostat­nie war­stwy tego mro­ku! Prze­cież pró­bo­wa­ła, wy­cią­ga­ła ręce jak płód w ło­nie mat­ki i nie mo­gła, nie, jesz­cze nie. Ale te­raz opa­no­wa­ło ją dziw­ne uczu­cie, prze­świad­cze­nie, że coś się zda­rzy.

Odło­ży­ła haft i spoj­rza­ła na sio­strę. Uwa­ża­ła, że Gu­drun jest cza­ru­ją­ca przez swą mięk­kość, przez wspa­nia­łą, nie­zrów­na­ną cerę i sub­tel­ność ry­sów. Była w niej rów­nież ja­kaś we­so­łość, dow­cip­na i iro­nicz­na, tyle nie tknię­tych jesz­cze re­zerw. Ur­su­la po­dzi­wia­ła ją całą du­szą.

– Dla­cze­go wró­ci­łaś do domu, Pru­ne? spy­ta­ła.

Gu­drun czu­ła, że jest po­dzi­wia­na. Ode­rwa­ła się od ry­sun­ku i spoj­rza­ła na Ur­su­lę spod ślicz­nie pod­wi­nię­tych rzęs.

– Dla­cze­go wró­ci­łam, Ur­su­lo? – po­wtó­rzy­ła – Sama ty­sią­ce razy za­da­wa­łam so­bie to py­ta­nie.

– I nie wiesz?

– Chy­ba wiem. My­ślę, że mój po­wrót do domu to po pro­stu re­cu­ler pour mieux sau­ter. – I ob­rzu­ci­ła Ur­su­lę prze­cią­głym spoj­rze­niem ko­bie­ty do­świad­czo­nej.

– Ro­zu­miem! – za­wo­ła­ła Ur­su­la zmie­sza­na i tro­chę nie­na­tu­ral­na, jak­by wła­śnie nie ro­zu­mia­ła. – Ale gdzie czło­wiek może sko­czyć?

– To nie ma zna­cze­nia – stwier­dzi­ła Gu­drun z pew­ną wy­nio­sło­ścią. – Kie­dy ska­cze się z urwi­ska, za­wsze się gdzieś wy­lą­du­je.

– Czy to jed­nak nie jest zbyt ry­zy­kow­ne? Drwią­cy uśmiech po­ja­wił się na twa­rzy Gu­drun.

– Ach – rze­kła ze śmie­chem – to tyl­ko sło­wa! – I na tym za­koń­czy­ła roz­mo­wę. Ale Ur­su­la wciąż nad czymś me­dy­to­wa­ła.

– I jak się czu­jesz w domu te­raz, po po­wro­cie? – za­gad­nę­ła.

Gu­drun od­cze­ka­ła parę chwil, po czym su­cho i zde­cy­do­wa­nie stwier­dzi­ła:

– Cał­kiem obco.

– A jak z oj­cem?

Gu­drun spoj­rza­ła na Ur­su­lę z ura­zą, jak czło­wiek przy­ci­ska­ny do muru.

– Nie my­śla­łam o nim, uni­ka­łam tego – rze­kła zim­no.

– Tak… – nie­pew­nie bąk­nę­ła Ur­su­la; i roz­mo­wa osta­tecz­nie się urwa­ła. Sio­strom wy­da­ło się, że mają przed sobą próż­nię, jak­by spo­glą­da­ły z urwi­ska w strasz­ną prze­paść.

Znów przez chwi­lę pra­co­wa­ły w mil­cze­niu. Po­licz­ki Gu­drun za­ru­mie­ni­ły się pod wpły­wem tłu­mio­nej emo­cji. Była zła, że wi­dać to po niej.

– Może pój­dzie­my po­pa­trzeć na ślub? – spy­ta­ła w koń­cu prze­sad­nie obo­jęt­nym to­nem.

– Tak! – zgo­dzi­ła się z nad­mier­nym za­pa­łem Ur­su­la i od­rzu­ca­jąc haft, ze­rwa­ła się, jak­by chcia­ła przed czymś uciec. Ujaw­ni­ło to jej na­pię­cie, co zde­ner­wo­wa­ło Gu­drun i wzbu­dzi­ło w niej nie­chęć;

Idąc na górę Ur­su­la była peł­ni świa­do­ma, że jest u sie­bie w domu, że ota­cza­ją ją zna­jo­me sprzę­ty. Nie­na­wi­dzi­ła tego po­nu­re­go, zbyt do­brze zna­ne­go miej­sca. I nie­po­ko­iła ją głę­bo­ka wro­gość do ro­dzin­ne­go domu, do at­mos­fe­ry i wa­run­ków tego sta­ro­świec­kie­go, try­bu ży­cia. Wła­sne uczu­cia ją prze­ra­ża­ły.

Nie­ba­wem dziew­czę­ta szły szyb­ko głów­ną ar­te­rią Bel­do­ver, sze­ro­ką uli­cą, wzdłuż któ­rej cią­gnę­ły się skle­py i domy miesz­kal­ne po­zba­wio­ne cha­rak­te­ru, ob­skur­ne, choć nie­bied­ne. W Gu­drun, ma­ją­cej świe­żo w pa­mię­ci Chel­sea i Sus­sex, amor­ficz­na brzy­do­ta ma­łe­go, gór­ni­cze­go mia­stecz­ka bu­dzi­ła dreszcz od­ra­zy. Szła jed­nak na­przód dłu­gą, nud­ną, piasz­czy­stą uli­cą, przez brzyd­ki ciąg po­spo­li­to­ści. Wy­sta­wio­na na spoj­rze­nia ga­piów, do­zna­wa­ła ist­nych ka­tu­szy. Ja­kież to dziw­ne, że zde­cy­do­wa­ła się na po­wrót, na szok wy­wo­ła­ny ze­tknię­ciem z tą nagą, bez­kształt­ną brzy­do­tą. Dla­cze­go się na to na­ra­zi­ła? Dla­cze­go chcia­ła się zno­wu na­ra­zić na nie­zno­śną udrę­kę kon­tak­tu z brzyd­ki­mi, ni­ja­ki­mi ludź­mi i ze­szpe­co­ną oko­li­cą? Mia­ła wra­że­nie, że jak chra­bąszcz grze­bie się w pyle. Prze­peł­niał ją wstręt.

Skrę­ci­ły z głów­nej uli­cy za czar­ną pla­mą pu­blicz­ne­go ogro­du, gdzie bez­wstyd­nie ster­cza­ły za­kop­co­ne głą­by ka­pu­sty. Ni­ko­mu tu nie przy­szło na myśl wsty­dzić się cze­go­kol­wiek. Nikt tu nie wsty­dził się ni­cze­go.

– Zu­peł­nie jak kraj w pod­ziem­nym świe­cie – rze­kła Gu­drun. – Gór­ni­cy wy­no­szą go z sobą na po­wierzch­nię i tu wy­ła­do­wu­ją. Ur­su­lo, to wspa­nia­łe, na­praw­dę wspa­nia­łe, na­praw­dę cu­dow­ne – inny świat. Lu­dzie to upio­ry i wszyst­ko jest upior­ne. Upior­na ko­pia praw­dzi­we­go świa­ta, kosz­mar, w któ­rym wszyst­ko jest brud­ne i plu­ga­we. Jak­by czło­wiek zwa­rio­wał.

Sio­stry prze­cho­dzi­ły czar­ną ścież­ką przez za­śmie­co­ne pole. Na lewo roz­cią­gał się roz­le­gły kra­jo­braz – szy­by gór­ni­cze w do­li­nie, na­prze­ciw pa­gór­ki po­kry­te la­sem i po­la­mi ku­ku­ry­dzy. Wszyst­ko ciem­nia­ło w dali, jak­by wi­dzia­ne przez we­lon ża­łob­ny. Bia­łe i czar­ne dymy wzno­si­ły się pro­sty­mi ko­lum­na­mi, ma­gicz­ne w sza­rym po­wie­trzu. Tuż obok dłu­gie rzę­dy do­mów, przed­tem cią­gną­ce się w dłu­gich, rów­nych li­niach, roz­pra­sza­ły się na zbo­czu. Domy, po­kry­te da­chów­ką, zbu­do­wa­ne były z ciem­no­czer­wo­nej, kru­szą­cej się ce­gły. Ścież­ka, któ­rą szły sio­stry, była czar­na, wy­dep­ta­na sto­pa­mi gór­ni­ków, od­dzie­lo­na od pola że­la­znym ogro­dze­niem, ba­rie­ra prze­ła­zu wy­szli­fo­wa­na do po­ły­sku gór­ni­czy­mi spodnia­mi. Te­raz dziew­czę­ta zna­la­zły się mię­dzy dwo­ma sze­re­ga­mi uboż­szych do­mów. Ko­bie­ty, któ­re z rę­ka­mi za­ło­żo­ny­mi na zgrzeb­nych far­tu­chach sta­ły plot­ku­jąc przy koń­cu blo­ku, pa­trzy­ły w ślad za sio­stra­mi Bran­gwen na­tar­czy­wym, za­cię­tym wzro­kiem tu­byl­ców; dzie­ci ob­rzu­ca­ły je wy­zwi­ska­mi.

Gu­drun po­ru­sza­ła się nie cał­kiem przy­tom­nie. Je­śli to było ludz­kie ży­cie, je­śli to były ludz­kie isto­ty, ży­ją­ce we wła­snym, nor­mal­nym świe­cie, czym wo­bec tego był jej świat, nie ma­ją­cy z tym nic wspól­ne­go? Mia­ła świa­do­mość, że ma na so­bie tra­wia­ste poń­czo­chy, wiel­ki, zie­lo­ny, ak­sa­mit­ny ka­pe­lusz, luź­ny, mięk­ki płaszcz w ko­lo­rze in­ten­syw­ne­go błę­ki­tu. Wy­da­wa­ło się jej, że su­nie w po­wie­trzu po­zba­wio­na opar­cia, z ser­cem ści­śnię­tym, jak­by każ­dej chwi­li mo­gła być strą­co­na na zie­mię. Bała się.

Trzy­ma­ła się kur­czo­wo Ur­su­li, za­har­to­wa­nej przez dłu­go­let­nie prze­by­wa­nie w tym ciem­nym, wro­gim, nie­rze­czy­wi­stym świe­cie. Ale przez cały czas drę­czy­ła ją upo­rczy­wa myśl: „Chcę wró­cić, chcę stąd uciec, nie chcę tego znać, nie chcę wie­dzieć, że to ist­nie­je”. Mu­sia­ła jed­nak iść na­przód.

Ur­su­la czu­ła jej cier­pie­nie.

– Nie­na­wi­dzisz tego, praw­da? – spy­ta­ła.

– To mnie wpra­wia w osłu­pie­nie – wy­ją­ka­ła Gu­drun.

– Nie zo­sta­niesz tu dłu­go.

I Gu­drun szła da­lej po­cie­sza­jąc się na­dzie­ją wy­zwo­le­nia.

Mi­nę­ły re­jon ko­pal­ni, wspię­ły się na wzgó­rze i ze­szły w czyst­sze oko­li­ce, po dru­giej stro­nie, w kie­run­ku Wil­ley Gre­en. Cią­gle jesz­cze lek­ki pył czer­ni uno­sił się nad po­la­mi i za­le­sio­ny­mi wzgó­rza­mi – zda­wa­ło się, że po­ły­sku­je ciem­no w po­wie­trzu. Dzień był wio­sen­ny, chłod­ny, chwi­la­mi uka­zy­wa­ło się słoń­ce. Ja­skół­cze zie­le żół­ci­ło się u pod­nó­ży ży­wo­pło­tów, w ogród­kach Wil­ley Gre­en na krza­kach po­rze­czek wi­dać już było list­ki, drob­ne kwia­ty sma­glicz­ki roz­kwi­ta­ły bia­ło na sza­rych ło­dyż­kach, zwi­sa­ją­cych z ka­mien­nych ścian.

Skrę­ciw­szy, po­szły w dół szo­są, któ­ra pro­wa­dzi­ła do ko­ścio­ła. Tam, na naj­niż­szym za­krę­cie dro­gi, pod drze­wa­mi, sta­ła gro­mad­ka ga­piów, cze­ka­ją­cych na or­szak we­sel­ny. Cór­ka naj­bo­gat­sze­go wła­ści­cie­la ko­palń w oko­li­cy, Tho­ma­sa Cri­cha, wy­cho­dzi­ła za mąż za ofi­ce­ra ma­ry­nar­ki.

– Wra­caj­my – Gu­drun skrę­ci­ła w bok. – Strasz­ny tu tłum. I za­trzy­ma­ła się z wa­ha­niem.

– Nie zwra­caj na nich uwa­gi – rze­kła Ur­su­la. – To przy­zwo­ici lu­dzie. Wszy­scy mnie zna­ją, nie ma się czym przej­mo­wać.

– Ale czy mu­si­my przejść mię­dzy nimi?

– To na­praw­dę przy­zwo­ici lu­dzie – po­wie­dzia­ła Ur­su­la idąc na­przód. Sio­stry zbli­ży­ły się do gro­ma­dy onie­śmie­lo­nej, po­dejrz­li­wej ga­wie­dzi. Były to prze­waż­nie pro­ste ko­bie­ty, żony gór­ni­ków. Mia­ły czuj­ne spoj­rze­nia lu­dzi z pod­ziem­nej kra­iny.

Obie sio­stry z pod­nie­sio­ny­mi gło­wa­mi po­szły wprost do bra­my. Ko­bie­ty roz­stę­po­wa­ły się przed nimi za­le­d­wie na tyle, by dziew­czę­ta mo­gły przejść, jak­by nie chcia­ły ustą­pić im miej­sca. Sio­stry mi­nę­ły w mil­cze­niu ka­mien­ną bra­mę i po stop­niach,’ pod okiem przy­glą­da­ją­ce­go się im po­li­cjan­ta, we­szły na ścież­kę wy­sła­ną czer­wo­nym dy­wa­nem.

– Ile też kosz­tu­ją ta­kie poń­czo­chy! – ode­zwał się głos za ple­ca­mi Gu­drun. Na­gle dziew­czy­nę ogar­nął dzi­ki gniew, gwał­tow­ny i mor­der­czy. Mia­ła­by ocho­tę uni­ce­stwić ich wszyst­kich usu­nąć ze świa­ta, któ­ry po­zo­stał­by dla niej czy­sty. Jak­że cier­pia­ła, że pa­trzą na nią, kie­dy po czer­wo­nym dy­wa­nie idzie ko­ściel­nym dzie­dziń­cem.

– Nie wej­dę do ko­ścio­ła – rze­kła na­gle i tak zde­cy­do­wa­nie, że Ur­szu­la na­tych­miast za­trzy­ma­ła się i skrę­ci­ła na ścież­kę pro­wa­dzą­cą od tyłu, przez małą furt­kę, do szko­ły, któ­rej te­ren są­sia­do­wał z ko­ścio­łem.

Tuż za furt­ką, w szkół­ce le­śnej przy­le­ga­ją­cej do cmen­ta­rza, Ur­su­la na chwi­lę usia­dła, by od­po­cząć na ni­skim, ka­mien­nym mur­ku pod krze­wa­mi waw­rzy­nu. Za nią wzno­sił się ob­szer­ny, czer­wo­ny bu­dy­nek szko­ły z okna­mi sze­ro­ko otwar­ty­mi w dzień wol­ny od za­jęć. Przed nią, nad krza­ka­mi, wi­dać było bla­de da­chy i wie­że sta­re­go ko­ścio­ła. Dziew­czę­ta osła­nia­ło gę­ste li­sto­wie.

Gu­drun sie­dzia­ła w mil­cze­niu z za­ci­śnię­ty­mi usta­mi. Ża­ło­wa­ła gorz­ko, że w ogó­le wró­ci­ła. Ur­su­la pa­trząc na nią po­my­śla­ła, jak za­dzi­wia­ją­co pięk­nie wy­glą­da z ru­mień­cem nie­za­do­wo­le­nia na twa­rzy. Ale wy­twa­rza­ła at­mos­fe­rę przy­mu­su, skrę­po­wa­nia. Ur­su­la wo­la­ła­by być sama, wol­na od na­pię­cia, ja­kie na­rzu­ca­ła jej obec­ność sio­stry.

– Zo­sta­je­my tu? – spy­ta­ła Gu­drun.

– Chcia­łam tyl­ko tro­chę od­po­cząć. – Ur­su­la wsta­ła, jak­by przy­wo­ła­no ją do po­rząd­ku. – Za­trzy­ma­my się koło bo­iska, stam­tąd bę­dzie­my wszyst­ko wi­dzia­ły.

Słoń­ce oświe­tla­ło te­raz ja­skra­wo cmen­tarz, w po­wie­trzu uno­si­ła się woń mle­czy, wio­sny i może fioł­ków ro­sną­cych na gro­bach. Roz­kwi­tły już tu i ów­dzie bia­łe sto­krot­ki, ja­sne jak anio­ły. Wy­so­ko czer­wie­ni­ły się krwa­wo mło­de, bu­ko­we list­ki.

Punk­tu­al­nie o je­de­na­stej za­czę­ły przy­by­wać po­jaz­dy. Tłu­mek przy bra­mie oży­wił się ota­cza­jąc cia­sno każ­dą ka­re­tę; go­ście we­sel­ni wy­sia­da­li i szli po czer­wo­nym dy­wa­nie do ko­ścio­ła. Wszy­scy w bla­sku słoń­ca byli we­se­li i pod­nie­ce­ni.

Gu­drun przy­glą­da­ła się im uważ­nie z obiek­tyw­nym za­in­te­re­so­wa­niem. Każ­de­go wi­dzia­ła osob­no, jako ca­łość samą w so­bie, po­stać z książ­ki, mo­del do ob­ra­zu czy ma­rio­net­kę w te­atrze – za­mknię­ty świat. Lu­bi­ła roz­po­zna­wać róż­ne ce­chy tych lu­dzi, usta­wiać ich we wła­ści­wym świe­tle, umiesz­czać w od­po­wied­nim śro­do­wi­sku, okre­ślać raz na za­wsze, gdy mi­ja­li ją, wcho­dząc do ko­ścio­ła. Zna­ła ich. Byli skoń­cze­ni, za­pie­czę­to­wa­ni, po­stem­plo­wa­ni, za­ła­twie­ni. Wszyst­ko było z góry wia­do­me, nikt nie krył w so­bie żad­nych nie­spo­dzia­nek, do­pó­ki nie po­ja­wi­li się Cri­cho­wie. Za­in­te­re­so­wa­li ją. Na­resz­cie coś nie­zu­peł­nie do prze­wi­dze­nia.

Oto szła mat­ka, pani Crich, z naj­star­szym sy­nem Ge­ral­dem. Dzi­wacz­na i za­nie­dba­na, mimo wi­docz­nych wy­sił­ków, by w ta­kiej chwi­li sta­nąć na wy­so­ko­ści za­da­nia. Po­chy­lo­na lek­ko do przo­du mia­ła bla­dą, żół­ta­wą twarz o przej­rzy­stej ce­rze, ład­ne wy­dat­ne rysy, nie­wi­dzą­ce, na­pię­te spoj­rze­nie dra­pież­ne­go pta­ka. Bez­barw­ne ko­smy­ki po­tar­ga­nych wło­sów, wy­my­ka­ją­ce się spod nie­bie­skie­go ka­pe­lu­sza, opa­da­ły na płaszcz z gra­na­to­we­go je­dwa­biu. Wy­glą­da­ła jak ko­bie­ta ogar­nię­ta mo­no­ma­nią, któ­ra chce ukryć się przed ludź­mi, lecz jed­no­cze­śnie peł­na jest nie­po­skro­mio­nej dumy.

Jej syn był przy­stoj­nym męż­czy­zną; opa­lo­ny blon­dyn, wzro­stu po­wy­żej śred­nie­go, zgrab­ny, ubra­ny aż nad­to do­brze. I w nim jed­nak było coś dziw­ne­go, jak­by się miał na bacz­no­ści, bez­wied­nie roz­ta­czał blask wy­róż­nia­ją­cy go z tłu­mu. Jego wi­dok na­tych­miast oży­wił Gu­drun. Pół­noc­ny urok Ge­ral­da Cri­cha przy – cią­gał ją jak ma­gnes. Ja­sna, pół­noc­na skó­ra i zło­te wło­sy lśni­ły jak słoń­ce w krysz­tał­kach lodu. Zda­wał się tak świe­ży i nie­tknię­ty, tak ark­tycz­nie czy­sty. Miał trzy­dzie­ści lat, może tro­chę wię­cej. Blask jego uro­dy, mę­sko­ści, jego wy­gląd mło­de­go, do­bro­dusz­nie uśmiech­nię­te­go wil­ka, nie zwiódł jej; czu­ła w nim zna­mien­ny, zło­wro­gi spo­kój, przy­cza­jo­ne nie­bez­pie­czeń­stwo nie­opa­no­wa­ne­go gnie­wu. „Jego to­tem to wilk – po­wta­rza­ła w my­śli – a jego mat­ka to sta­ra, nie­oswo­jo­na wil­czy­ca”. Do­zna­ła gwał­tow­ne­go wstrzą­su, ogar­nę­ło ją unie­sie­nie, jak­by to ona jed­na na świe­cie do­ko­na­ła nie­sły­cha­ne­go od­kry­cia. W po­ry­wie na­głe­go wzru­sze­nia krew ude­rzy­ła jej do gło­wy. „Do­bry Boże! – prze­ra­zi­ła się. – Co to?!” Lecz już po chwi­li za­pew­ni­ła samą sie­bie: „Po­zna­łam go, i to do­brze”. Drę­czy­ło ją pra­gnie­nie, by go uj­rzeć zno­wu, no­stal­gicz­na ko­niecz­ność, by go zo­ba­czyć, upew­nić się, że to wszyst­ko jej się zda­rzy­ło, że nie łu­dzi się, że praw­dą jest owo nie­po­ję­te, prze­moż­ne, zwią­za­ne z nim prze­ży­cie, jej we­wnętrz­na wie­dza o nim, naj­peł­niej­sze zro­zu­mie­nie jego isto­ty. „Czy na­praw­dę je­stem mu w ja­kiś spo­sób prze­zna­czo­na? Czy rze­czy­wi­ście krąg bla­do­zło­te­go, ark­tycz­ne­go świa­tła za­my­ka tyl­ko nas dwo­je?” Za­da­wa­ła so­bie te py­ta­nia i nie mo­gła uwie­rzyć, trwa­ła w za­du­mie, le­d­wie świa­do­ma, co dzie­je się wo­ko­ło.

Druh­ny już się zja­wi­ły, nie było jesz­cze pana mło­de­go. Ur­su­la za­sta­na­wia­ła się, czy aby coś się nie sta­ło i czy ślub w ogó­le się od­bę­dzie. Czu­ła się za­kło­po­ta­na, jak­by to ona po­no­si­ła od­po­wie­dzial­ność. Przy­je­cha­ły pierw­sze druh­ny. Ur­su­la przy­glą­da­ła się, jak wcho­dzą po scho­dach. Jed­ną z nich zna­ła – po­wol­ną, nie­zbyt sym­pa­tycz­ną ko­bie­tę z masą ja­snych wło­sów nad bla­dą, dłu­gą twa­rzą. Była to za­przy­jaź­nio­na z Cri­cha­mi Her­mio­ne Rod­di­ce. Szła z pod­nie­sio­ną gło­wą, ba­lan­su­jąc ogrom­nym, pła­skim ka­pe­lu­szem z ja­sno­żół­te­go ak­sa­mi­tu, ozdo­bio­nym stru­si­mi pió­ra­mi w ko­lo­rze sza­ro­be­żo­wym. Su­nę­ła przed sie­bie, nie­po­mna na to, co ją ota­cza, z po­dłuż­ną, bla­dą twa­rzą, któ­rą unio­sła do góry, żeby nic nie wi­dzieć. Była bo­ga­ta. Mia­ła na so­bie suk­nię z je­dwa­bi­ste­go, cien­kie­go we­lu­ru w ko­lo­rze ja­sno­żół­tym i nio­sła na­rę­cze ma­łych, ró­żo­wych cy­kla­me­nów. Jej pan­to­fle i poń­czo­chy mia­ły od­cień sza­ro­be­żo­wy jak pió­ra zdo­bią­ce ka­pe­lusz; szła nie po­ru­sza­jąc bio­dra­mi, jak­by po­su­wa­ła się na­przód bez udzia­łu woli. Była im­po­nu­ją­ca w tej pięk­nej ga­mie barw ja­sno­żół­tych i brą­zo­wo­ró­żo­wych, ale jed­no­cze­śnie nie­sa­mo­wi­ta i od­py­cha­ją­ca. Lu­dzie mil­kli, gdy ich mi­ja­ła; byli prze­ję­ci, pod­nie­ce­ni, skłon­ni do kpin, a jed­nak sta­li ci­cho. Z dłu­gą, bla­dą twa­rzą unie­sio­ną do góry, jak na ob­ra­zach Ros­set­tie­go, ro­bi­ła wra­że­nie odu­rzo­nej nar­ko­ty­ka­mi, jak gdy­by w ciem­no­ściach jej du­szy kłę­bił się na­tłok my­śli, od któ­rych nie było uciecz­ki.

Ur­su­la ob­ser­wo­wa­ła ją za­fa­scy­no­wa­na. Po­zna­ła ją prze­lot­nie. Była to naj­wy­bit­niej­sza ko­bie­ta w Mi­dlands. Jej oj­ciec, ba­ro­net z Der­by­shi­re, ucho­dził za czło­wie­ka o sta­ro­świec­kich po­glą­dach, ona zaś była na wskroś no­wo­cze­sną in­te­lek­tu­alist­ką o zszar­pa­nych ner­wach, przy­tło­czo­ną nad­mia­rem świa­do­mo­ści. Pa­sjo­no­wa­ły ją re­for­my, całą du­szą od­da­na była spra­wom pu­blicz­nym. Ale in­te­re­so­wa­ła się tyl­ko męż­czy­zna­mi, po­cią­gał ją mę­ski świat.

Pod­trzy­my­wa­ła wie­le róż­nych przy­jaź­ni du­cho­wych czy in­te­lek­tu­al­nych z męż­czy­zna­mi uta­len­to­wa­ny­mi. Spo­śród nich Ur­su­la zna­ła tyl­ko Ru­per­ta Bir­ki­na, jed­ne­go z in­spek­to­rów szkol­nych hrab­stwa. Lecz Gu­drun ze­tknę­ła się i z in­ny­mi w Lon­dy­nie. Ob­ra­ca­jąc się wraz z gro­nem za­przy­jaź­nio­nych ar­ty­stów w róż­no­rod­nych śro­do­wi­skach, Gu­drun po­zna­ła wie­le sław­nych i wy­bit­nych oso­bi­sto­ści. Dwa razy spo­tka­ła Her­mio­ne, ale nie po­czu­ły do sie­bie sym­pa­tii. Dziw­ne bę­dzie spo­ty­kać w Mi­dlands, gdzie ich po­zy­cja to­wa­rzy­ska jest tak od­mien­na, pod­czas gdy w mie­ście wi­dy­wa­ły się u roz­ma­itych zna­jo­mych na za­sa­dzie peł­nej rów­no­ści. Gu­drun była po­pu­lar­na w to­wa­rzy­stwie i mia­ła przy­ja­ciół wśród ary­sto­kra­tów ce­nią­cych cy­ga­ne­rię ar­ty­stycz­ną.

Her­mio­ne wie­dzia­ła, że jest świet­nie ubra­na; wie­dzia­ła, że co naj­mniej do­rów­nu­je, a naj­czę­ściej prze­wyż­sza każ­de­go, kogo może spo­tkać w Wil­ley Gre­en, Wie­dzia­ła też, że jest ak­cep­to­wa­na w świe­cie kul­tu­ry i in­te­lek­tu. Była Kul­tur­träge­rem, po­śred­ni­czy­ła w roz­po­wszech­nia­niu kul­tu­ry. W to­wa­rzy­stwie, w na­ukach hu­ma­ni­stycz­nych, w dzia­łal­no­ści spo­łecz­nej czy na­wet w sztu­ce – była w pierw­szym sze­re­gu, za pan brat z naj­lep­szy­mi. Nikt nie mógł jej po­ni­żyć ani z niej za­kpić, po­nie­waż na­le­ża­ła do eli­ty, a ci, któ­rzy mie­li­by jej coś do za­rzu­ce­nia, sta­li od niej nie­po­rów­na­nie ni­żej to­wa­rzy­sko, ma­jąt­ko­wo czy wresz­cie w sfe­rze my­śli, pra­cy dla po­stę­pu i po­ro­zu­mie­nia. Była więc nie­ty­kal­na. O to sta­ra­ła się przez całe ży­cie: chcia­ła być nie­ty­kal­na, nie­do­sięż­na, nie­za­leż­na od są­dów świa­ta.

A jed­nak jej bez­bron­na du­sza cier­pia­ła ka­tu­sze. Na­wet idąc te­raz ścież­ką do ko­ścio­ła, pew­na, że nie pod­le­ga żad­nym wul­gar­nym osą­dom, że jej wy­gląd jest do­sko­na­ły i nie­ska­zi­tel­ny we­dług naj­wyż­szych ka­no­nów, cier­pia­ła, gdyż mimo tej pew­no­ści sie­bie i dumy, drę­czy­ło ją uczu­cie, że jest wy­sta­wio­na na cio­sy, drwi­ny i znie­wa­gi. Za­wsze czu­ła się za­gro­żo­na, za­wsze w jej zbroi były ja­kieś ukry­te szcze­li­ny. Sama nie ro­zu­mia­ła, na czym to po­le­ga. Bra­ko­wa­ło jej tę­ży­zny, nie była w na­tu­ral­ny spo­sób sa­mo­wy­star­czal­na, mia­ła w so­bie strasz­li­wą pust­kę, nie­do­bór, ska­zę oso­bo­wo­ści.

Chcia­ła, by ktoś wy­peł­nił tę pust­kę, wy­peł­nił na za­wsze. Ma­rzy­ła o Ru­per­cie Bir­ki­nie. Przy nim czu­ła się pew­nie, umia­ła spro­stać ży­ciu, sta­wa­ła się ca­ło­ścią. Bez nie­go była jak dom usta­wio­ny na pia­sku, zbu­do­wa­ny nad prze­pa­ścią; mimo jej za­ro­zu­mia­ło­ści i po­zy­cji, byle słu­żą­ca, krzep­ka i pew­na sie­bie, mo­gła ją wtrą­cić naj­lżej­szą kry­ty­ką czy drwi­ną w ot­chłań zwąt­pie­nia. Cią­gle więc, udrę­czo­na i ża­ło­sna, gro­ma­dzi­ła środ­ki obro­ny: znaw­stwo sztu­ki, ogól­ną kul­tu­rę, wła­sną wi­zję świa­ta i obo­jęt­ność. Nig­dy jed­nak nie po­tra­fi­ła wy­zbyć się po­czu­cia mniej­szej war­to­ści.

Gdy­by Bir­kin zwią­zał się z nią bli­sko i trwa­le, czu­ła­by się bez­piecz­nie pod­czas tej mę­czą­cej po­dró­ży przez ży­cie. Mógł ją uzdro­wić i za­pew­nić triumf – na­wet nad anio­ła­mi w nie­bie. Gdy­by tyl­ko chciał! Nę­ka­ły ją jed­nak oba­wy i złe prze­czu­cia. Sta­ra­ła się być pięk­na, wszel­ki­mi spo­so­ba­mi usi­ło­wa­ła osią­gnąć ten sto­pień uro­dy i do­sko­na­ło­ści, któ­re­mu nie mógł­by się oprzeć. Ale za­wsze były w niej ja­kieś ska­zy.

Bir­kin był prze­wrot­ny. Od­py­chał ją, za­wsze ją od­py­chał. Im bar­dziej sta­ra­ła się go przy­cią­gnąć, tym sku­tecz­niej się przed tym bro­nił. Byli ko­chan­ka­mi od lat. Jak­że to było mę­czą­ce, jak bar­dzo bo­le­sne; tak już ją to znu­ży­ło. Cią­gle jed­nak nie tra­ci­ła wia­ry w sie­bie. Wie­dzia­ła, że pró­bu­je ją po­rzu­cić. Chce z nią ze­rwać, chce być wol­ny. Lecz nadal wie­rzy­ła, że ma dość siły, by go za­trzy­mać, ufa­ła swo­jej in­te­li­gen­cji. I on jest in­te­li­gent­niej­szy od in­nych, lecz ka­mie­niem pro­bier­czym praw­dy jest ona. Musi tyl­ko z nim się po­łą­czyć.

I wła­śnie tego związ­ku, któ­ry i dla nie­go był­by naj­do­sko­nal­szym speł­nie­niem, od­ma­wiał prze­wrot­nie jak krnąbr­ne dziec­ko. Z upo­rem zło­śli­we­go dziec­ka chciał ze­rwać łą­czą­cą ich świę­tą więź.

Ma być na tym ślu­bie druż­bą pana mło­de­go. Po­wi­nien cze­kać w ko­ście­le. Zo­ba­czy ją, jak tyl­ko wej­dzie. Drża­ła z ner­wo­we­go pod­nie­ce­nia i żą­dzy. Bę­dzie tam, na pew­no za­uwa­ży, jak wspa­nia­le jest ubra­na, na pew­no do­my­śli się, że to dla nie­go chcia­ła być pięk­na. Zro­zu­mie, uzna wresz­cie, że jest dla nie­go stwo­rzo­na, że to ona jest pierw­sza, nie­zrów­na­na i naj­lep­sza. I na pew­no w koń­cu po­go­dzi się z wy­ro­kiem losu i już jej nie od­trą­ci.

Roz­dy­go­ta­na, w pa­rok­sy­zmie bez­gra­nicz­nie wy­czer­pu­ją­cej tę­sk­no­ty, we­szła do ko­ścio­ła i ukrad­kiem po­szu­ka­ła go wzro­kiem. Jej szczu­pła po­stać drża­ła z pod­nie­ce­nia. Jako druż­ba, po­wi­nien stać tuż przy oł­ta­rzu. Ro­zej­rza­ła się bez po­śpie­chu, tak nie­za­chwia­na w swej pew­no­ści, że nie lę­ka­ła się zwle­kać.

A prze­cież go nie było. Za­la­ła ją fala gwał­tow­nej roz­pa­czy, czu­ła, że w niej to­nie. Zdru­zgo­ta­na bez­na­dziej­nym smut­kiem, ma­chi­nal­nie zbli­ży­ła się do oł­ta­rza. Nig­dy jesz­cze nie do­zna­ła roz­pa­czy tak osta­tecz­nej, bez­na­dziej­nej. Oto­czy­ła ją ni­cość, pust­ka gor­sza niż śmierć.

Pan mło­dy i druż­ba jesz­cze nie na­de­szli. Na ze­wnątrz ko­ścio­ła na­ra­sta­ła kon­ster­na­cja. Ur­su­la nie­mal czu­ła się za to od­po­wie­dzial­na. Nie mo­gła znieść my­śli, że pan­na mło­da przy­je­dzie i nie za­sta­nie pana mło­de­go. Ślub nie może być fia­skiem, po pro­stu nie może.

Ale oto nad­je­cha­ła ka­re­ta pan­ny mło­dej ozdo­bio­na wstąż­ka­mi i ko­kar­da­mi.

Siwe ko­nie w we­so­łych pod­sko­kach sta­nę­ły u celu przed wro­ta­mi ko­ścio­ła; w tym ca­łym za­mie­sza­niu wszyst­ko było śmie­chem i ra­do­ścią. Drzwi ka­re­ty otwar­to, za chwi­lę uka­że się kwiat dnia. Od dro­gi, gdzie ze­bra­li się lu­dzie, do­bie­gły ci­che po­mru­ki za­wie­dzio­ne­go tłu­mu.

Oj­ciec, któ­ry wy­siadł pierw­szy, jak cień za­ma­ja­czył w po­wie­trzu po­ran­ka. Był to wy­so­ki, chu­dy, za­tro­ska­ny męż­czy­zna ze spi­cza­stą, czar­ną, już nie­co si­wie­ją­cą bro­dą. Cze­kał u drzwi ka­re­ty cier­pli­wie, usu­wa­jąc się na dru­gi plan.

Te­raz drzwicz­ki ka­re­ty wy­peł­ni­ła ka­ska­da de­li­kat­nych li­ści i kwia­tów, biel je­dwa­biu i ko­ro­nek. We­so­ły głos za­py­tał:

– Jak ja się stąd wy­do­sta­nę?

Dreszcz za­do­wo­le­nia prze­szedł przez ocze­ku­ją­cy tłu­mek. Lu­dzie ci­snę­li się, by ją po­wi­tać, z sa­tys­fak­cją oglą­da­jąc po­chy­lo­ną, ja­sną gło­wę, ozdo­bio­ną pą­ka­mi kwia­tów, i de­li­kat­ną, bia­łą, nie­pew­ną nóż­kę usi­łu­ją­cą tra­fić na sto­pień ka­re­ty. Na­gle za­pie­ni­ło się, pan­na mło­da, jak uno­szo­na falą, cała w bie­li, spły­nę­ła ku ojcu w po­ran­ny cień drzew, w we­lo­nie fa­lu­ją­cym od śmie­chu.

– Uda­ło się! – po­wie­dzia­ła.

Opar­ła rękę na ra­mie­niu stra­pio­ne­go, mi­zer­ne­go ojca i wy­gła­dza­jąc spie­nio­ne fał­dy suk­ni, wstą­pi­ła na czer­wo­ny chod­nik. Oj­ciec, mil­czą­cy, o żół­ta­wej ce­rze i z czar­ną bro­dą, któ­ra nada­wa­ła mu jesz­cze bar­dziej za­fra­so­wa­ny wy­gląd, wcho­dził na scho­dy sztyw­no, jak­by nie­obec­ny my­śla­mi; lecz chmur­ka śmie­chu, jaka osnu­ła kro­czą­cą obok nie­go pan­nę mło­dą, by­najm­niej się nie roz­wia­ła.

A pana mło­de­go wciąż nie ma! To było nie do znie­sie­nia. Ur­su­la, z ser­cem ści­śnię­tym nie­po­ko­jem, spo­glą­da­ła na nie­da­le­kie wzgó­rze, na bia­łą, bie­gną­cą w dół dro­gę, na któ­rej po­wi­nien się uka­zać po­wóz. Już go wi­dać. Tak, to pan mło­dy. Ur­su­la zwró­ci­ła się ku pan­nie mło­dej i wy­da­la ze swo­je­go punk­tu ob­ser­wa­cyj­ne­go nie­ar­ty­ku­ło­wa­ny okrzyk. Chcia­ła ich uprze­dzić, że się zbli­ża. Ale okrzyk był nie­wy­raź­ny, nie­do­sły­szal­ny, a ona za­ru­mie­ni­ła się moc­no w roz­ter­ce mię­dzy chę­cią oka­za­nia po­mo­cy a ha­mu­ją­cym ją zmie­sza­niem.

Po­wóz tur­ko­tał na zbo­czu wzgó­rza i był już bli­sko. W tłu­mie roz­le­gły się gło­sy. Pan­na mło­da, któ­ra wła­śnie do­tar­ła na szczyt scho­dów, od­wró­ci­ła się we­so­ło, chcąc wi­dzieć, co wy­wo­ła­ło za­mie­sza­nie. Zo­ba­czy­ła oży­wio­nych lu­dzi, po­wóz, któ­ry wła­śnie sta­nął, i uko­cha­ne­go, któ­ry z nie­go wy­ska­ki­wał. Już to­ro­wał so­bie dro­gę wśród koni i ga­piów.

– Tibs, Tibs! – za­wo­ła­ła w na­głym, żar­to­bli­wym pod­nie­ce­niu. Sta­ła w słoń­cu, wy­so­ko na ścież­ce, wy­ma­chu­jąc bu­kie­tem. Pan mło­dy, prze­ci­ska­ją­cy się przez tłum z ka­pe­lu­szem w ręku, nie do­sły­szał jej wo­ła­nia.

– Tibs! – krzyk­nę­ła znów.

Przy­pad­ko­wo spoj­rzał w górę i zo­ba­czył na ścież­ce swo­ją na­rze­czo­ną i jej ojca.

Przez jego twarz prze­mknął szcze­gól­ny wy­raz jak­by za­sko­cze­nia. Za­wa­hał się chwi­lę i rzu­cił na­przód, żeby ją do­go­nić.

– Ach! – za­brzmiał jej oso­bli­wy, zdła­wio­ny okrzyk; od­ru­cho­wo od­wró­ci­ła się i rzu­ci­ła w stro­nę ko­ścio­ła z nie­sły­cha­nie szyb­kim tu­po­tem bia­łych pan­to­fel­ków i sze­le­stem bia­łych je­dwa­bi. Mło­dzie­niec ni­czym ogar po­biegł jej śla­dem, prze­sko­czył stop­nie, wy­mi­nął ojca, pra­cu­jąc gięt­ki­mi bio­dra­mi jak pies, któ­ry do­pa­da zwie­rzy­ny.

– Hej tam, za nią, za nią! – po­krzy­ki­wa­ły pro­ste ko­bie­ty, po­rwa­ne za­ba­wą. Sie­jąc za sobą kwia­ty jak pia­nę, wy­pro­sto­wa­ła się, żeby okrą­żyć na­roż­nik ko­ścio­ła. Obej­rza­ła się za sie­bie i z dzi­kim wy­bu­chem prze­kor­ne­go śmie­chu zmie­ni­ła kie­ru­nek, od­zy­ska­ła rów­no­wa­gę i skry­ła się za przy­słu­pem z sza­re­go ka­mie­nia. Nie­mal jed­no­cze­śnie pan mło­dy, po­chy­lo­ny na­przód w bie­gu, chwy­cił ręką ka­mien­ny wy­stęp, sko­czył i jego sil­ne, gib­kie bio­dra znik­nę­ły w po­ści­gu.

W tłu­mie u bra­my roz­brzmia­ły okrzy­ki peł­ne pod­nie­ce­nia. Uwa­gę Ur­su­li znów zwró­ci­ła ciem­na, nie­co po­chy­lo­na syl­wet­ka pana Cri­cha, któ­ry cze­kał na ścież­ce i z twa­rzą bez wy­ra­zu ob­ser­wo­wał uciecz­kę do ko­ścio­ła. Po skoń­czo­nej go­ni­twie, obej­rzał się i po­szu­kał wzro­kiem Ru­per­ta Bir­ki­na, któ­ry na­tych­miast pod­szedł i sta­nął obok.

– Bę­dzie­my w arier­gar­dzie – rzekł uśmie­cha­jąc się nie­wy­raź­nie.

– Tak jest – od­parł la­ko­nicz­nie oj­ciec. I obaj męż­czyź­ni ru­szy­li w górę ścież­ką.

Bir­kin był rów­nie chu­dy jak pan Crich, bla­dy i mi­zer­ny. Choć tak szczu­pły,.był ład­nie zbu­do­wa­ny. Szedł, po­włó­cząc z lek­ka nogą, co było je­dy­nie wy­ni­kiem nie­śmia­ło­ści. Ubra­ny był sto­sow­nie do swej roli, ko­li­do­wa­ło to jed­nak z jego na­tu­rą, wy­glą­dał więc nie­co śmiesz­nie. In­te­lek­tu­ali­sta i ory­gi­nał, czuł się nie­swo­jo w sy­tu­acjach kon­wen­cjo­nal­nych. Ule­gał jed­nak po­wszech­nym oby­cza­jom i za­cho­wy­wał po­zo­ry.

Uda­wał, że jest cał­kiem prze­cięt­ny, do­sko­na­le i nie­ska­zi­tel­nie ba­nal­ny. Tak do­brze i szyb­ko przy­sto­so­wał się do oto­cze­nia, do tonu swe­go roz­mów­cy i do oko­licz­no­ści, że osią­gał zna­ko­mi­te re­zul­ta­ty, czym zwy­kle zjed­ny­wał so­bie lu­dzi i roz­bra­jał ich, żeby nie ata­ko­wa­li go za ory­gi­nal­ność.

Te­raz, idąc z pa­nem Cri­chem, roz­ma­wiał z nim miło i swo­bod­nie; roz­gry­wał sy­tu­ację jak czło­wiek cho­dzą­cy po li­nie; za­wsze cho­dząc po li­nie uda­wał, że jest mu tam bar­dzo wy­god­nie.

– Prze­pra­szam, że tak się spóź­ni­li­śmy – mó­wił wła­śnie. – Za­po­dział się gdzieś za­pi­nacz do bu­tów, mnó­stwo cza­su za­ję­ło nam upo­ra­nie się z każ­dym gu­zi­kiem. Wy by­li­ście tu co do mi­nu­ty.

– My zwy­kle je­ste­śmy punk­tu­al­ni – rzekł pan Crich.

– A ja za­wsze się spóź­niam – stwier­dził Bir­kin – dziś jed­nak na­praw­dę zdą­żył­bym, gdy­by nie przy­pa­dek. Bar­dzo mi przy­kro.

Pa­no­wie od­da­li­li się. Na ra­zie nie było na co pa­trzeć. Ur­su­la zo­sta­ła z gło­wą za­prząt­nię­tą Bir­ki­nem. Pod­nie­cał ją, po­cią­gał i draż­nił.

Chcia­ła go po­znać bli­żej. Roz­ma­wia­ła z nim raz czy dwa razy, ale tyl­ko ofi­cjal­nie, jako z in­spek­to­rem. I on, tak jak ona, zda­wał się uwa­żać, że ist­nie­je mię­dzy nimi coś w ro­dza­ju po­wi­no­wac­twa, mil­czą­ce­go po­ro­zu­mie­nia, że uży­wa­ją tego sa­me­go ję­zy­ka. Na po­głę­bie­nie tego po­ro­zu­mie­nia za­bra­kło cza­su. I. coś spra­wia­ło, że trzy­ma­ła się od nie­go z da­le­ka, choć jed­no­cze­śnie wy­raź­nie ją po­cią­gał. Była w nim ja­kaś wro­gość, naj­głę­biej skry­ta, zim­na i nie­przy­stęp­na. A jed­nak pra­gnę­ła go po­znać.

– Co my­ślisz o Ru­per­cie Bir­ki­nie? – za­py­ta­ła z pew­nym wa­ha­niem. Wła­ści­wie nie mia­ła ocho­ty o nim roz­ma­wiać.

– Co my­ślę o Ru­per­cie Bir­ki­nie? – po­wtó­rzy­ła Gu­drun. – Są­dzę, że jest atrak­cyj­ny, zde­cy­do­wa­nie atrak­cyj­ny. Cze­go nie mogę w nim znieść, to jego sto­sun­ku do oto­cze­nia – ma zwy­czaj trak­to­wać każ­de­go głup­ca z naj­wyż­szym sza­cun­kiem. Czło­wiek czu­je się wy­strych­nię­ty na dud­ka.

– Dla­cze­go tak po­stę­pu­je?

– Po­nie­waż nie ma zdol­no­ści kry­tycz­nych – w każ­dym ra­zie wo­bec lu­dzi. Mó­wię ci, byle głup­ca trak­tu­je jak mnie lub cie­bie… To jest po pro­stu ob­raź­li­we!

– O, tak! Trze­ba być wy­bred­nym.

– Ko­niecz­nie – po­twier­dzi­ła Gu­drun. – Pod in­ny­mi wzglę­da­mi jest zresz­tą nad­zwy­czaj­ny… Nie­zwy­kła oso­bo­wość. Ale nie moż­na mu ufać.

– Masz ra­cję – rze­kła nie­pew­nie Ur­su­la. Za­wsze czu­ła się obo­wią­za­na do po­ta­ki­wa­nia Gu­drun, na­wet gdy się z nią nie w peł­ni zga­dza­ła.

Sio­stry sie­dzia­ły w mil­cze­niu, cze­ka­jąc na uka­za­nie się ślub­ne­go or­sza­ku. Gu­drun nie mia­ła cier­pli­wo­ści do roz­mo­wy. Chcia­ła my­śleć o Ge­ral­dzie Cri­chu. Chcia­ła zdać so­bie spra­wę, czy sil­ne uczu­cie, któ­re w niej wzbu­dził, jest praw­dzi­we. Chcia­ła być go­to­wa.

W ko­ście­le uro­czy­stość ślub­na była w toku. Her­mio­ne Rod­di­ce my­śla­ła o Bir­ki­nie. Stał nie opo­dal. Jak gdy­by gra­wi­to­wa­ła fi­zycz­nie w jego kie­run­ku. Chcia­ła trzy­mać się bli­sko, chcia­ła go do­ty­kać. In­a­czej nie była pew­na jego obec­no­ści. Nie przy­su­nę­ła się jed­nak przez cały czas uro­czy­sto­ści.

Do­pó­ki się nie zja­wił w ko­ście­le, cier­pia­ła tak strasz­li­wie, że cią­głe jesz­cze była pół­przy­tom­na, obo­la­ła jak w ata­ku new­ral­gii, udrę­czo­na moż­li­wo­ścią jego nie­obec­no­ści. Cze­ka­ła na nie­go w oszo­ło­mie­niu tor­tu­ro­wa­nych ner­wów. Gdy tak sta­ła przy­tło­czo­na cię­ża­rem swych my­śli, jej sku­pio­ne spoj­rze­nie, któ­re wy­da­wa­ło się udu­cho­wio­ne jak u anio­ła, a było prze­cież wy­ni­kiem cier­pie­nia, nada­wa­ło jej wy­gląd tak przej­mu­ją­cy, że Bir­ki­no­wi li­tość roz­dzie­ra­ła ser­ce. Wi­dział jej schy­lo­ną gło­wę, jej na­pię­tą twarz z wy­ra­zem dia­bo­licz­nej nie­mal eks­ta­zy. Czu­jąc jego wzrok, wy­pro­sto­wa­ła się, jej pięk­ne, sza­re oczy po­szu­ka­ły jego oczu i prze­sła­ły im pło­mien­ny sy­gnał. Kie­dy umknął spoj­rze­niem, schy­li­ła gło­wę w cier­pie­niu i wsty­dzie, zno­wu z nie­zno­śnym uci­skiem w ser­cu. Ru­per­ta rów­nież drę­czył wstyd, prze­moż­na nie­chęć i do­tkli­wa li­tość, po­nie­waż nie chciał spo­tkać jej wzro­ku, nie chciał przy­jąć sy­gna­łu po­ro­zu­mie­nia.

Ślub się od­był, or­szak prze­szedł do za­kry­stii. W ści­sku Her­mio­ne od­ru­cho­wo przy­su­nę­ła się do Bir­ki­na, żeby go do­tknąć. Po­zwo­lił jej na to.

Przed ko­ścio­łem Ur­su­la i Gu­drun na­słu­chi­wa­ły, kie­dy ich oj­ciec za­cznie grać na or­ga­nach. Z ra­do­ścią za­gra mar­sza we­sel­ne­go. Oto nad­cho­dzi mło­da para! Dzwo­ny biły, aż drża­ło po­wie­trze. Ur­su­la za­sta­na­wia­ła się, czy drze­wa i kwia­ty od­czu­wa­ją wi­bra­cję i co my­ślą o dziw­nym ru­chu po­wie­trza. Pan­na mło­da szła po­waż­nie, wspar­ta na ra­mie­niu pana mło­de­go, on zaś wpa­try­wał się w nie­bo, bez­wied­nie otwie­ra­jąc i za­my­ka­jąc oczy, jak­by nie bar­dzo zda­wał so­bie spra­wę z tego, gdzie się znaj­du­je. Przed­sta­wiał tro­chę śmiesz­ny wi­dok, gdy tak mru­ga­jąc sta­rał się do­brze grać swo­ją rolę, a w głę­bi du­szy bun­to­wał się prze­ciw ob­raź­li­wej cie­ka­wo­ści tłu­mu. Wy­glą­dał jak ty­po­wy ofi­cer ma­ry­nar­ki – mę­ski i za­wsze na wy­so­ko­ści za­da­nia.

Uka­zał się Bir­kin u boku Her­mio­ne, któ­ra mia­ła eks­ta­tycz­ną, trium­fal­ną minę, jak upa­dły anioł przy­wró­co­ny do bo­żej chwa­ły, lecz jed­no­cze­śnie sub­tel­nie dia­bo­licz­ną te­raz, kie­dy już trzy­ma­ła Bir­ki­na pod ra­mię. On, z twa­rzą po­zba­wio­ną wy­ra­zu, był zo­bo­jęt­nia­ły, za­gar­nię­ty przez nią, jak gdy­by z wy­ro­ku losu.

Po­ja­wił się Ge­rald Crich, ja­sny, przy­stoj­ny, zdro­wy, pe­łen sprę­żo­nej ener­gii. Trzy­mał się pro­sto, nie­ska­zi­tel­ny, sym­pa­tycz­ny; wy­glą­dał ra­do­śnie, ale było w nim też coś dziw­ne­go. Gu­drun ze­rwa­ła się gwał­tow­nie i ode­szła. Nie mo­gła tego znieść. Chcia­ła być sama, żeby po­my­śleć o tej nie­zwy­kłej, gwał­tow­nej szcze­pion­ce, któ­ra cał­ko­wi­cie zmie­ni­ła jej uspo­so­bie­nie.ROZ­DZIAŁ V W PO­CIĄ­GU

W tym okre­sie Bir­kin pew­ne­go dnia zo­stał we­zwa­ny do Lon­dy­nu. Nie miał wła­ści­wie sta­łe­go miej­sca po­by­tu. Wy­naj­mo­wał miesz­ka­nie w Not­tin­gham, po­nie­waż tam głów­nie pra­co­wał. Czę­sto jed­nak prze­by­wał w Lon­dy­nie lub w Oxfor­dzie. Dużo cza­su spę­dzał w roz­jaz­dach, pro­wa­dząc ży­cie nie­ure­gu­lo­wa­ne, po­zba­wio­ne usta­lo­ne­go ryt­mu, nie­sys­te­ma­tycz­ne.

Na pe­ro­nie sta­cji ko­le­jo­wej zo­ba­czył Ge­ral­da Cri­cha czy­ta­ją­ce­go ga­ze­tę w ocze­ki­wa­niu na po­ciąg. Sam sta­nął nie opo­dal wśród pa­sa­że­rów. Nie miał zwy­cza­ju pod­cho­dzić do ni­ko­go w cza­sie po­dró­ży.

Od cza­su do cza­su Ge­rald w cha­rak­te­ry­stycz­ny dla sie­bie spo­sób pod­no­sił gło­wę i roz­glą­dał się wo­kół Na­wet za­głę­bio­ny w lek­tu­rze mu­siał być czuj­ny wo­bec oto­cze­nia, jak­by dzia­ła­ła w nim dwo­ista świa­do­mość. My­ślał in­ten­syw­nie o czymś, co wła­śnie prze­czy­tał, a jed­no­cze­śnie nic z tego, co dzia­ło się do­oko­ła, nie ucho­dzi­ło jego uwa­gi. Bir­ki­na, któ­ry go ob­ser­wo­wał, de­ner­wo­wa­ła ta dwo­istość. Spo­strzegł już zresz­tą, że Ge­rald za­wsze ma się jak­by na bacz­no­ści wo­bec lu­dzi, mimo że w to­wa­rzy­stwie za­wsze jest oso­bli­wie we­so­ły i oży­wio­ny.

Bir­kin drgnął gwał­tow­nie, do­strze­gł­szy na­gły błysk ra­do­ści na twa­rzy Ge­ral­da, któ­ry już zbli­żał się z ręką wy­cią­gnię­tą na po­wi­ta­nie.

– Wi­tam, Ru­pert, do­kąd się wy­bie­rasz?

– Do Lon­dy­nu. I ty też, jak są­dzę?

– Tak…

Ge­rald spoj­rzał na Bir­ki­na z za­cie­ka­wie­niem.

– Mo­że­my je­chać ra­zem, je­śli chcesz – rzekł.

– Prze­cież po­dró­żu­jesz zwy­kle pierw­szą kla­są?

– Nie zno­szę tłu­mu. Ale w trze­ciej też bę­dzie do­brze. Jest tam wa­gon re­stau­ra­cyj­ny, bę­dzie­my mo­gli na­pić się her­ba­ty.

Obaj spo­glą­da­li na ze­gar dwor­co­wy, nie ma­jąc so­bie nic wię­cej do po­wie­dze­nia.

– Jest coś cie­ka­we­go w ga­ze­cie? – spy­tał Bir­kin. Ge­rald ob­rzu­cił go by­strym spoj­rze­niem.

– Czy to nie za­baw­ne, co oni w tych ga­ze­tach wy­pi­su­ją? Oto dwa wstęp­nia­ki – wy­cią­gnął „Da­ily Te­le­graph” – peł­ne zwy­kłych, dzien­ni­kar­skich fra­ze­sów. –

Prze­biegł wzro­kiem szpal­ty. – A tu, obok tam­tych ar­ty­ku­łów, nie­wiel­ka, nie wiem, jak to na­zwać, może roz­praw­ka, któ­ra gło­si, że musi zna­leźć się czło­wiek, któ­ry nada wszyst­kie­mu nową war­tość, ob­ja­wi nam nowe praw­dy, na­uczy no­wej po­sta­wy wo­bec ży­cia, bo w prze­ciw­nym ra­zie w cią­gu paru lat roz­pad­nie­my się w ni­cość, nasz kraj bę­dzie w ru­inie.

– My­ślę, że to też prób­ka dzien­ni­kar­skich fra­ze­sów – po­wie­dział Bir­kin.

– Au­tor wy­da­je się wie­rzyć uczci­wie w to, co pi­sze.

– Po­zwól… – Bir­kin wy­cią­gnął rękę po ga­ze­tę.

Nad­szedł po­ciąg, wsie­dli i za­ję­li miej­sca w wa­go­nie re­stau­ra­cyj­nym po dwu stro­nach ma­łe­go sto­li­ka przy oknie. Bir­kin przej­rzał ga­ze­tę i zwró­cił się do Ge­ral­da, któ­ry spo­koj­nie cze­kał:

– Tak, są­dzę, że on wie­rzy w to, co pi­sze, je­śli w ogó­le w co­kol­wiek wie­rzy.

– A two­im zda­niem ma ra­cję? Uwa­żasz, że na­praw­dę po­trzeb­na nam jest nowa ewan­ge­lia?

Bir­kin wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Ci, któ­rzy do­ma­ga­ją się no­wej re­li­gii, ostat­ni za­ak­cep­tu­ją nowe idee. Owszem, chcą no­wo­ści. Ale żeby przyj­rzeć się uczci­wie ży­ciu, ja­kie so­bie stwo­rzy­li­śmy, i od­rzu­cić je, ze­trzeć w proch daw­ne bó­stwa – na to nie zdo­bę­dzie­my się nig­dy. Trze­ba moc­no chcieć po­zbyć się wszyst­kie­go, co sta­re „ za­nim zro­dzi się coś no­we­go, na­wet w nas sa­mych.

Ge­rald przy­glą­dał mu się ba­daw­czo.

– Uwa­żasz, że po­win­ni­śmy od­rzu­cić to ży­cie i za­cząć od po­cząt­ku?

– Tak uwa­żam. Mu­si­my kom­plet­nie je znisz­czyć, bo in­a­czej skur­czy­my się w nim jak w za cia­snej skó­rze. Tego ży­cia już nie moż­na roz­sze­rzyć.

W oczach Ge­ral­da cza­ił się dziw­ny uśmie­szek, ła­god­ny wy­raz roz­ba­wio­ne­go za­cie­ka­wie­nia.

– A od cze­go pro­po­nu­jesz za­cząć? Od grun­tow­nych re­form i zmian w po­rząd­ku spo­łecz­nym?

Mię­dzy brwia­mi Bir­ki­na za­ry­so­wa­ła się lek­ka zmarszcz­ka zdra­dza­ją­ca na­pię­cie. Jego tak­że ta roz­mo­wa nie­cier­pli­wi­ła.

– W ogó­le nic nie pro­po­nu­ję. Je­że­li na­praw­dę chce­my coś po­pra­wić, naj­pierw mu­si­my skru­szyć sta­re. Do­pó­ki to nie na­stą­pi, wszel­kie pro­po­zy­cje będą tyl­ko nie­zno­śną za­ba­wą py­szał­ków.

Uśmie­szek zgasł w oczach Ge­ral­da, któ­ry spy­tał pa­trząc zim­no na Bir­ki­na:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: