Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zakochanka - ebook

Data wydania:
19 czerwca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zakochanka - ebook

Przez wiele lat Marta była szczęśliwą żoną i mamą. Po studiach nie podjęła pracy, nie musiała. Kochała męża, wychowywała córki, spotykała się z przyjaciółkami, dbała o dom i ogród. Miłość, harmonia, zwykła codzienność, poczucie bezpieczeństwa. Pewnego dnia jej świat wali się jak domek z kart. Wtedy właśnie ją poznajemy – kobietę po czterdziestce, opuszczoną przez męża i dobry los. Banalne, prawda? Wszak przydarza się to niejednej kobiecie. Czy koniec związku musi być końcem świata? Marta udowadnia, że nie. Nową rzeczywistość podejmuje niczym wyzwanie i możliwość poznania siebie. Powoli strzepuje z siebie rozpacz, przygnębienie i odkrywa, że wszystko, co nam się w życiu przydarza, ma sens. Jeden zamknięty rozdział otwiera drzwi do następnego. A w tym nowym znajdzie miejsce i na pasję, i na spełnienie... Może też na miłość?

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7778-448-8
Rozmiar pliku: 4,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Oto Za­ko­chan­ka.

Całe ży­cie upie­ra­łam się, że sło­wo ma moc spraw­czą. I oto przed pań­stwem do­wód na słusz­ność tej teo­rii. O Za­ko­chan­ce wspo­mnia­łam już trzy lata temu w swo­ich Zie­lo­nych drzwiach.

Wte­dy – dla­te­go, że to jej au­tor­ka – Zo­fia Rych­ter – moja przy­ja­ciół­ka i są­siad­ka wspie­ra­ła mnie, gdy pi­sa­łam Nig­dy w ży­ciu. To ona była pier­wo­wzo­rem Uli, przy­ja­ciół­ki Ju­dy­ty. Ula, rzecz ja­sna, jest po­sta­cią fik­cyj­ną, ale bez Zosi by­ła­by kimś zu­peł­nie in­nym.

Oto Zo­fia Rych­ter.

Pi­sze o ko­bie­cie, któ­ra (jak każ­da z nas ) jest po przej­ściach i bie­rze ży­cie w swo­je ręce. I co się dzie­je? By­cie po­rzu­co­ną nie jest tyl­ko nie­szczę­ściem – bywa, że na­gle uka­zu­je świat w zu­peł­nie in­nej per­spek­ty­wie. Zo­sia za­przy­jaź­nia nas ze swo­ją bo­ha­ter­ką Mar­tą – od­waż­nie po­szu­ku­ją­cą swo­je­go miej­sca w ży­ciu.

Ko­bie­ta jed­ne­go męż­czy­zny, któ­ry był męż­czy­zną nie­jed­nej ko­bie­ty.

Czy od­naj­dzie w swo­im ży­ciu miej­sce na mi­łość?

Kto ją w tych po­szu­ki­wa­niach bę­dzie wspie­rać?

Czy licz­ni męż­czyź­ni, któ­rych spo­tka na swo­jej dro­dze, da­dzą jej to, cze­go po­trze­bu­je? Do cze­go tę­sk­ni? Z cze­go na­gle zda­je so­bie spra­wę?

Zo­sia opro­wa­dza nas po świe­cie Mar­ty. Se­kun­du­ję temu, tak jak Ona nie­gdyś to­wa­rzy­szy­ła Ju­dy­cie, w jej na­ro­dzi­nach.

Po­wo­dze­nia, Zo­siu!

Ka­ta­rzy­na Gro­cho­laCzerwiec Dosyp soli, nakrusz chleba

Dzień, w któ­rym do biu­ra we­szła Cy­gan­ka, był jed­nym z tych bez­na­dziej­nych, kie­dy nic się nie uda­je, lu­dzi­ska są na­dę­ci i nie­życz­li­wi, sta­ty­stycz­na po­ło­wa pa­sa­że­rów za­po­mi­na o ska­so­wa­niu bi­le­tu w au­to­bu­sie, a kie­dy ku­pu­jesz ga­ze­tę – bo wła­śnie jest wto­rek i nowy ty­go­dnik do po­ran­nej kawy – my­ślisz, że kio­skarz ma tak ni­sko okien­ko po to, żeby ci spraw­nie prze­gryźć szy­ję. Wie­czo­rem wszy­scy li­czą na unie­win­nie­nie, sły­sząc w te­le­wi­zo­rze o nie­ko­rzyst­nej kon­fi­gu­ra­cji bio­me­te­oro­lo­gicz­nej. Ot, czło­wie­cza sła­bość i tyle.

W ta­kie dni nie­zmor­do­wa­nie ćwi­czę cha­rak­ter, by udo­wod­nić, że nie za­li­czam się do prze­cięt­nej śred­niej. I żeby za­ma­ni­fe­sto­wać świa­tu, że je­stem prze­ciw­ko roz­mam­ła­niu i nie­życz­li­wo­ści.

Kie­dy więc gru­ba­śna Cy­gan­ka sta­nę­ła w drzwiach na­sze­go biu­ra pro­jek­to­we­go, po­trak­to­wa­łam to jako oka­zję do wspo­mnia­ne­go har­to­wa­nia cha­rak­te­ru, sta­ra­jąc się przy­jąć in­te­re­sant­kę z nie­zwy­kłą uprzej­mo­ścią. Na mo­ment przy­sło­ni­łam słu­chaw­kę te­le­fo­nu, przez któ­ry wła­śnie roz­ma­wia­łam, i po­wie­dzia­łam:

– Za­pra­szam… – grzecz­nym ge­stem ręki wska­zu­jąc fo­tel po prze­ciw­nej stro­nie biur­ka. – Pro­szę chwi­lę za­cze­kać.

Wła­ści­wie to mo­głam się nie wy­si­lać, bo ona i tak już upa­trzy­ła so­bie ten fo­tel i to­czy­ła się w jego kie­run­ku.

– Tak, pro­szę pana, ro­bi­my prze­targ, koszt re­ali­za­cji pro­jek­tu prze­kro­czy sześć­dzie­siąt ty­się­cy euro – mó­wię do słu­chaw­ki, pa­trząc w oczy Cy­gan­ki, a ona gapi się w moje.

Jest brzyd­ka, tłu­sta i wy­da­je mi się sta­ra, cho­ciaż… rów­nie do­brze może być w moim wie­ku. Wi­dzę si­wo­bu­ry od­cień gład­ko za­cze­sa­nych wło­sów (ja uży­wam far­by nu­mer 112), zie­mi­stą cerę (ja wkle­pu­ję pod­kład li­ght be­ige sa­tin) oraz żół­te tłusz­cza­ki na po­wie­kach, ale pod nimi mło­de, ciem­ne i pięk­ne oczy, jak­by z in­nej baj­ki, choć – tak mi się przy­najm­niej wy­da­je – z cie­niem smut­ku na sa­mym dnie spoj­rze­nia.

– Oczy­wi­ście, może pan prze­słać fak­sem – kon­ty­nu­uję roz­mo­wę przez te­le­fon.

Cy­gan­ka prze­chy­la się przez biur­ko i chwy­ta moją wol­ną dłoń, usi­łu­ję ją wy­rwać, ale ona ją przy­trzy­mu­je. „Nie będę się prze­cież szar­pać z ko­bi­tą!”, my­ślę zdez­o­rien­to­wa­na. Lecz po chwi­li się uspo­ka­jam, czu­jąc, jak de­li­kat­nie roz­pro­sto­wu­je moje pal­ce. „Aha, chce mi po­wró­żyć, za­nim za­cznie za­ła­twiać spra­wę. Za­raz jej po­wiem, co o tym są­dzę!”.

– Nie­ste­ty, nie mam wpły­wu na prze­bieg prze­tar­gu – od­po­wia­dam uprzej­mie swo­je­mu roz­mów­cy i od­kła­dam słu­chaw­kę.

– Więc z jaką spra­wą pani do mnie? – zwra­cam się do Cy­gan­ki.

– Bę­dziesz, ko­cha­na, dłu­go żyła – mówi jed­no­cze­śnie ze mną. – Co ja po­wiem, to się spraw­dzi. Za­py­taj się, ko­cha­na, tu mnie wszy­scy zna­ją. Ty masz pięk­ną li­nię ży­cia. Tak… Ale raz by­łaś w nie­bez­pie­czeń­stwie… Ty, ko­cha­na, by­łaś bli­sko śmier­ci.

„Sra­ty-taty! Prze­cież to wy­uczo­na gad­ka! A jed­nak bab­sko ma ra­cję”, sta­ram się na­dą­żać za my­śla­mi, zdu­mio­na, że po­zwa­lam so­bie na in­ter­pre­ta­cję tego, cze­go na­wet nie po­win­nam słu­chać. Ale tak już jest, że ludz­ki mózg otwie­ra swo­je szu­flad­ki na okre­ślo­ne ha­sła. To było daw­no temu, tak daw­no, że pra­wie nie pa­mię­tam. Cho­ro­ba, któ­rej z na­zwy le­piej nie wy­mie­niać, na­świe­tla­nia, che­mia, strach, ale też nie­złom­na wia­ra w prze­trwa­nie. I naj­bliż­szy czło­wiek przy mnie. Na do­bre i na złe.

– Było jesz­cze jed­no cięż­kie prze­ży­cie. Ty, ko­cha­na, wiesz ja­kie! – Pa­trzy, jak­by chcia­ła mnie prze­dziu­ra­wić wzro­kiem i przy­gwoź­dzić do ścia­ny. – I ja wiem, ale to już, ko­cha­na, za tobą.

Czu­ję nie­przy­jem­ne mro­wie­nie na kar­ku, tuż pod wło­sa­mi. Za­wsze się tak za­czy­na, kie­dy spły­wa na mnie prze­ra­że­nie. Po­win­nam jej prze­rwać, na­tych­miast! Ale Cy­gan­ka gada tak szyb­ko, po­tok słów pły­nie tak wart­ko, że na­wet gdy­bym chcia­ła, nie mogę za­pro­te­sto­wać. A może nie pró­bu­ję? Albo nie mam dość siły. Czyż­bym da­wa­ła się wkrę­cać w coś, cze­go nie tyl­ko nie ak­cep­tu­ję, lecz zwy­czaj­nie się boję? „Nie­chże ona się wresz­cie za­mknie!”, za­kli­nam z roz­pa­czą.

– To był cięż­ki czas dla ser­ca, ko­cha­na. Ner­wy, ból i smu­tek duży. Łzy. Nie tak daw­no to było… – Wier­ci wzro­kiem gdzieś po­mię­dzy mo­imi brwia­mi, aż nie­mal czu­ję, jak mózg mi się roz­pa­da na dwie po­ło­wy i spły­wa na ra­mio­na. – Bę­dzie ze trzy wio­sny, ko­cha­na. Tak, tak… nie­do­bry czas w two­im ży­ciu!

„Tra­fi­ła!”, po­my­śla­łam z prze­ra­że­niem. „Zno­wu tra­fi­ła! Prze­cież to ko­niec mo­je­go mał­żeń­stwa. Nie chcę tego słu­chać, nie chcę! Boję się tam­tych wspo­mnień. Pew­nie, że trud­ny czas. A jaki, cho­le­ra, miał być? Po tylu wspól­nych la­tach”.

Mój Naj­wspa­nial­szy Mąż wszedł do na­szej sy­pial­ni.

Sie­dzia­łam już w po­ście­li, opar­ta o po­dusz­ki, z książ­ką na ko­la­nach – w krę­gu cie­płe­go świa­tła lam­py. Wy­ką­pa­na i otu­lo­na w nowy, mięk­ki szla­frok, czu­łam się ład­na i za­dba­na. Było spo­ro po je­de­na­stej, więc wła­ści­wie pora na spa­nie, ale lu­bię po­czy­tać chwi­lę przed za­śnię­ciem i po­my­śleć o mi­nio­nym dniu, a ten był taki pięk­ny. Sło­necz­ny, wiel­ka­noc­ny po­nie­dzia­łek i tak cie­pły, że po raz pierw­szy tego roku moż­na było po­sie­dzieć na ta­ra­sie. To nic, że lu­kier na świą­tecz­nych ma­zur­kach roz­pły­wał się w pro­mie­niach słoń­ca. My, w za­mian za to, roz­pły­wa­li­śmy się w szczę­ściu bycia ze sobą. My, ja i mój mąż, dzie­ci i zwie­rza­ki, nasz dom i ogród – wszyst­ko świą­tecz­nie za­nu­rzo­ne w owym pięk­nym wio­sen­nym dniu. Uśmiech­nę­łam się do tego wspo­mnie­nia.

Był to jed­no­cze­śnie uśmiech dla nie­go. Po­su­nę­łam się tro­chę, kie­dy przy­siadł na brze­gu łóż­ka, żeby wziąć mnie za rękę. Po­czu­łam mi­łość, pro­sty sens ży­cia i siłę na­szych dwu­dzie­stu lat spę­dzo­nych ra­zem.

– Wiesz, je­steś naj­lep­szą rze­czą w moim ży­ciu – po­wie­dział z mocą, jak­by na po­twier­dze­nie tych my­śli, trzy­ma­jąc moją dłoń w swo­ich. Były moc­ne i da­wa­ły mi bez­miar bez­pie­czeń­stwa.

„Je­ste­śmy ta­ki­mi szczę­ścia­rza­mi”, po­my­śla­łam wzru­szo­na. „Otrzy­ma­li­śmy wspa­nia­ły dar od losu i po­win­ni­śmy o tym pa­mię­tać w każ­dej mi­nu­cie na­sze­go ży­cia”.

Nie pierw­szy raz wy­peł­ni­ła mnie ta szcze­gól­na czu­łość na myśl o na­szym związ­ku, nie­zmien­nej bli­sko­ści, na myśl o cie­ple i mi­ło­ści, któ­rą wciąż, mimo upły­wu lat, po­tra­fi­my się ob­da­rzać, na myśl o tym, że za­wsze, żeby nie wiem co, mo­że­my na sie­bie li­czyć.

– Od­cho­dzę, Mar­ta… – po­wie­dział po chwi­li mil­cze­nia.

Nie do­tarł do mnie zło­wro­gi sens tych słów. Ani chro­po­wa­ty tembr jego gło­su.

– To… zrób mi po dro­dze her­ba­tę – nie­pew­nie, si­ląc się na żart, wy­ko­rzy­sta­łam sy­tu­ację.

– Nie sły­szysz? Od­cho­dzę od cie­bie – po­wie­dział po­waż­nie i pu­ścił moją dłoń.

– Chcesz jesz­cze po­pra­co­wać? Nie siedź zbyt dłu­go… do­brze? – po­pro­si­łam ze zwy­kłą tro­ską, ale i z pod­świa­do­mym lę­kiem, jak­bym szó­stym zmy­słem po­czu­ła, że prze­cią­gam cien­ką stru­nę.

– Nie ro­zu­miesz? – wark­nął, wstał i zro­bił krok w tył. – Wy­pro­wa­dzam się! Od­cho­dzę do in­nej ko­bie­ty!

Te­raz, kie­dy to wy­raź­nie po­wie­dział, do­tar­ło do mnie, że jego głos za­brzmiał z nie­przy­jem­ną de­ter­mi­na­cją. To był ten sam obcy głos, któ­ry, zda­je się, ostat­nio czę­sto sły­sza­łam: drew­nia­ny i znie­cier­pli­wio­ny.

Czy ni­cze­go wcze­śniej nie za­uwa­ży­łam? A jak­że! Pil­nie strze­żo­ny te­le­fon, któ­ry od ja­kie­goś cza­su nie le­żał już na wi­do­ku, bo zo­stał przy­pi­sa­ny kie­sze­ni. Dłu­gie spa­ce­ry z psem (i z te­le­fo­nem), za­gu­bio­ne przed­mio­ty, któ­rych ko­niecz­nie trze­ba wie­czo­rem (tak­że z te­le­fo­nem) po­szu­kać w ga­ra­żu. De­sant ese­me­sów „od ope­ra­to­ra sie­ci”. Nie­zli­czo­ne cza­so­chłon­ne spra­wy: nie­spo­dzie­wa­ne ze­bra­nia, prze­dłu­ża­ją­ce się kon­fe­ren­cje, kor­ki na dro­gach poza go­dzi­na­mi szczy­tu, psu­ją­cy się nowy sa­mo­chód, bra­ku­ją­ce czę­ści, roz­la­zły me­cha­nik… Jak pech, to pech!

– Och, ko­cha­nie, je­steś taki prze­mę­czo­ny. Ja­sne, ko­niecz­nie mu­sisz gdzieś wy­sko­czyć. Po­wi­nie­neś od­po­cząć – mó­wi­ła wy­ro­zu­mia­ła, ko­cha­ją­ca żona, czy­li ja.

Czy nie do­strze­głam tych ty­się­cy zna­ków, któ­re pod­po­wia­da­ją ko­bie­cie, że jest zdra­dza­na? Owszem, do­strze­głam, wszak nie tra­fi­ło na idiot­kę! Tym bar­dziej że to był mar­ny sche­mat, zna­ny z ty­się­cy fil­mów i to­mów li­te­ra­tu­ry. Kla­sy­ka zdra­dy. Gów­nia­ny ste­reo­typ.

No i co? I nic nie zro­bi­łam? Ależ zro­bi­łam, wszyst­ko, co w mo­jej mocy! Czy­li z ca­łych sił wo­la­łam wie­rzyć, że wszyst­ko jest okej, że szu­kam dziu­ry w ca­łym, że jak zwy­kle prze­sa­dzam i tyl­ko mi się wy­da­je. Prze­cież wy­ro­zu­mia­ła żona i do­mo­we cie­peł­ko to naj­więk­sze war­to­ści w ży­ciu doj­rza­łe­go męż­czy­zny. A że łóż­ko ostat­nio słu­ży nam tyl­ko do spa­nia? Czy­ta­łam, że to zwy­czaj­na ko­lej rze­czy, wszak­że już nie mamy po dwa­dzie­ścia lat, a męż­czyź­ni mają tę swo­ją… Zresz­tą mi­łość fi­zycz­na z cza­sem za­mie­nia się w przy­wią­za­nie. To prze­cież na­tu­ral­ne, i to jest wiel­ka war­tość. Nie wszy­scy ją so­bie wy­pra­co­wa­li, a my – tak, więc bez prze­sa­dy, och, ufa­my so­bie, praw­da? W do­brym związ­ku lu­dzie nie po­win­ni się ogra­ni­czać, dla­te­go: – Ja­sne, wy­jedź, od­pocz­nij, będę tę­sk­ni­ła, do­brze nam zro­bią trzy dni roz­łą­ki. Uwa­żaj na sie­bie, ko­cha­nie…

Za­bra­kło mi wy­obraź­ni, czuj­no­ści, prze­bie­gło­ści? Może od­wa­gi, by na przed­nim sie­dze­niu na­sze­go sa­mo­cho­du, obok Mo­je­go Naj­wspa­nial­sze­go Męża wy­obra­zić so­bie inną ko­bie­tę – z dzie­siąt­ka­mi jej uro­czych dro­bia­zgów nie­zbęd­nych w po­dró­ży, z po­nęt­nie od­sło­nię­ty­mi ko­la­na­mi wy­sta­ją­cy­mi spod brze­gu spód­nicz­ki, per­li­stym śmie­chem i ob­ło­kiem zmy­sło­we­go za­pa­chu am­bry z pa­czu­lą czy inną ber­ga­mot­ką.

Dziś na­zwa­ła­bym to prze­wle­kłą cho­ro­bą przy­mru­żo­nych oczu, któ­rą za­pew­ne wy­wo­łu­je lęk przed utra­tą. Tak­że siła przy­wią­za­nia, bez­wa­run­ko­we za­ufa­nie. I ta­kie tam bzde­ty.

– Nie, nie wie­rzę, o Boże, nie wie­rzę… Nie­praw­da, ty nie mógł­byś… – szep­ta­łam wte­dy w koł­nierz bia­łe­go szla­fro­ka. – Prze­cież my, Ja­siu… nig­dy… bo my za­wsze…

Wresz­cie od­waż­nie pod­nio­słam gło­wę, go­to­wa pod­jąć wal­kę o naj­waż­niej­szą spra­wę w moim ży­ciu i zo­ba­czy­łam, że mó­wię do od­da­la­ją­cych się ple­ców, obco przy­gar­bio­nych, jak­by ktoś na nie wrzu­cił nie­wi­dzial­ny cię­żar.

Za­mknął za sobą drzwi sy­pial­ni.

„Za­snąć, Jezu, szyb­ko za­snąć”, po­my­śla­łam tchórz­li­wie. „Rano oka­że się, że to tyl­ko zły sen. Na pew­no”.

Mimo to zwle­kłam się z łóż­ka.

Po­kój za­krę­cił mi się przed ocza­mi, za­wi­ro­wał, nie wia­do­mo, gdzie góra, gdzie dół. „Naj­pierw mu­szę prze­wie­trzyć gło­wę, ochło­nąć, wte­dy…”.

Uchy­li­łam drzwi na ta­ras i za­cią­gnę­łam się chłod­nym po­wie­trzem. A po­tem, krok po kro­ku, po­su­nę­łam wzdłuż smu­gi świa­tła, są­czą­cej się z domu, pro­sto w bez­piecz­ny mrok ogro­du.

Pa­trzę zdu­mio­na na tę dłoń, na któ­rej wszyst­ko jest za­pi­sa­ne, i mil­czę.

„Ani sło­wa! Prze­cież to pro­sta so­cjo­tech­ni­ka”, sta­ram się my­śleć roz­sąd­nie. „Każ­dy czło­wiek miał co naj­mniej jed­no trud­ne prze­ży­cie, któ­re od­ży­je pod wpły­wem su­ge­stii. Byle nie pa­trzyć w oczy, a Cy­gan­ka nie po­ła­pie się, co jest praw­dą. Zresz­tą i tak za­raz wal­nie coś, z czym nie będę się mo­gła zgo­dzić!”.

– Przed tobą, ko­cha­na, te­raz naj­lep­szy czas. Spo­tkasz ko­goś, kto ser­ce twe ogrze­je. A dłu­gie przed tobą ży­cie… Te­raz, ko­cha­na, czas na mi­łość i suk­ce­sy.

I co? Pstro! Da­lej nie pro­te­stu­ję, bo jak­że pro­te­sto­wać prze­ciw­ko ży­ciu usła­ne­mu mo­drym kwie­ciem. Taka głu­pia nie je­stem!

– Wy­cią­gnij kar­tę. – Na­gle spo­strze­gam przed no­sem wa­chlarz kart i po­słusz­nie wy­cią­gam jed­ną z nich.

„Cho­le­ra, dla­cze­go to ro­bię?”, zga­ni­łam się w my­ślach.

– Po­wró­żę ci, co bę­dzie. Na całe ży­cie! Albo na pół ży­cia. Jak wo­lisz?

„A skąd mam wie­dzieć, co wolę?”, kom­bi­nu­ję. „I co dla niej zna­czy pół ży­cia? Pół to już mam za sobą. Więc niby któ­re pół? A może pół praw­dy? Non­sens, to tak, jak­by w czę­ści po­zo­stać dzie­wi­cą. Lecz gdy­bym mo­gła po­znać swo­ją… O mat­ko, tyl­ko nie to! Umar­ła­bym ze stra­chu!”, my­śli za­le­wa­ją moją gło­wę.

– Naj­pierw szep­nij two­je imię… – Spo­co­ną dło­nią przy­sła­nia mi usta i od­wra­ca gło­wę, na znak, że nie bę­dzie czy­tać z ru­chu warg.

A ja po­słusz­nie szep­czę:

– Mar­ta.

„No, nie! Tego, to już, kur­wa, za wie­le! Po­zwa­lam sobą ma­ni­pu­lo­wać?”.

– Wiesz co? Le­piej ty mi po­wiedz, jak masz na imię – ze­bra­łam wresz­cie siły i przy­stę­pu­ję do prze­ję­cia gry. – Po­wiedz nor­mal­nie. Gło­śno.

– Je­stem Ka­sia – mówi Cy­gan­ka. – A ty so­bie po­wróż na całe ży­cie, nie bę­dzie dro­go, za czte­ry­sta. Masz do­brą kar­tę, Mar­ta, nie ża­łuj pie­nię­dzy, Cy­gan­ka praw­dę ci po­wie, ty sama ży­jesz, bez męża… – nęci nie­stru­dze­nie.

Po­zo­sta­wiam tę re­we­la­cję bez ko­men­ta­rza, mil­czę.

Przy­sia­dłam na ba­rier­ce ta­ra­su, zmę­czo­na wie­lo­go­dzin­nym ła­że­niem wo­kół ogro­du. Czy ta noc się nie skoń­czy? Obok mnie przy­cup­nę­ły oby­dwa koty. Wy­peł­nio­ne ża­lem i roz­pa­czą my­śli, któ­re na­pę­dza­ły tę wę­drów­kę, ja­koś się spo­wol­ni­ły. Sprę­ży­na zde­chła, na­pęd prze­stał dzia­łać, w gło­wie już tyl­ko sracz­ko­wa­ta rzad­kość. Przez uchy­lo­ne okno usły­sza­łam mia­ro­we chra­pa­nie Mo­je­go Naj­wspa­nial­sze­go Męża.

Za­snął w sa­lo­nie? No tak… na od­dziel­nej so­fie, pod ko­cem. Wi­dzia­łam to na fil­mach. Głu­pie ser­ce ści­snę­ło się na myśl, że pew­nie mu zim­no bez po­ście­li. Chra­pa­nie brzmia­ło mo­no­ton­nie, jak nie­koń­czą­ca się że­bra­cza pieśń w od­pu­sto­wą nie­dzie­lę. „A do­brze! Niech idzie do dia­bła i chra­pie in­nej ba­bie!”, po­czu­łam przy­jem­ną sa­tys­fak­cję i jed­no­cze­śnie żal, że już nig­dy… „Jak moż­na tak spo­koj­nie spać, kie­dy wali się świat?”. Otu­li­łam się szczel­niej płasz­czem, za­rzu­co­nym na cie­niut­ką pi­ża­mę. Mimo po­god­ne­go dnia, mar­co­wa noc była chłod­na. Po­czu­łam ból na­pię­tych mię­śni kar­ku i ra­mion. Się­gnę­łam do kie­sze­ni. Pu­sta pacz­ka po pa­pie­ro­sach. „W ta­kim ra­zie, go­rą­ca her­ba­ta”, wresz­cie coś po­sta­no­wi­łam.

Kie­dy wcho­dzi­łam do miesz­ka­nia, w są­sied­nich do­mach za­pa­la­ły się już po­je­dyn­cze świa­tła, a ry­su­nek bez­list­nych drzew sta­wał się co­raz bar­dziej wy­raź­ny na ja­śnie­ją­cym nie­bie. W ślad za mną bez­sze­lest­ne śmi­gnę­ły koty. Ci­chut­ko, jak naj­ci­szej prze­szłam przez po­kój do kuch­ni. To siła przy­zwy­cza­je­nia. Za­wsze sza­nu­je­my na­sze pra­wo do wy­po­czyn­ku. Sza­nu­je­my sie­bie, bo w do­brym związ­ku…

W ciem­no­ści, na­praw­dę nie­umyśl­nie, po­trą­ci­łam krze­sło, któ­re od­bi­ło się od sto­łu, od­sko­czy­ło i rąb­nę­ło opar­ciem o pod­ło­gę! Za nim po­le­cia­ła szklan­ka, któ­ra wi­docz­nie sta­ła na kra­wę­dzi bla­tu. Roz­legł się huk i brzęk tłu­czo­ne­go szkła! Chra­pa­nie urwa­ło się gwał­tow­nie, w pół wy­de­chu. Za­mar­łam. Usły­sza­łam cięż­kie wes­tchnię­cie, a po chwi­li do kuch­ni wczła­pał nasz za­spa­ny pies!

– Oj, mord­ko! – szep­nę­łam. Przy­kuc­nę­łam, ob­ję­łam cięż­ki psi łeb i przy­tu­li­łam po­li­czek do po­si­wia­łe­go py­ska. – Nie po­my­śla­łam – po­czu­łam przy­jem­ne cie­pło i mia­ro­we drga­nie psie­go cia­ła, znak, że mer­da ki­ku­tem ucię­te­go ogo­na. Ko­cha­ne stwo­rze­nie. Za­dzi­wia­ją­ce, że psy są za­wsze ta­kie po­god­ne. Na­wet gdy je wy­rwać z głę­bo­kie­go snu, na­wet gdy roz­pa­da się ludz­ki świat ich opie­ku­nów. Pi­lot cie­plut­kim ję­zo­rem prze­cią­gnął po moim po­licz­ku, jak­by czy­tał w my­ślach. Z czu­ło­ścią po­gła­dzi­łam wiel­ki łeb. – Więc te­raz to ty, przy­ja­cie­lu, bę­dziesz mi chra­pał przez wszyst­kie na­stęp­ne noce – szep­nę­łam, zmia­ta­jąc szkło z pod­ło­gi. Po­czu­łam bez­sen­sow­ną ulgę, że przy­najm­niej tego nikt mi nie od­bie­rze.

– Ty masz nie­pa­rzy­ste dzie­ci – mówi Cy­gan­ka.

– Ot, nie tra­fi­łaś! – try­um­fu­ję. – Nie­praw­da!

Ucie­szy­łam się z tej wpad­ki i od razu po­czu­łam bez­piecz­niej. Bo prze­cież mam, jak dia­bli, pa­rzy­ste dzie­ci! Dwie cór­ki! Punkt dla mnie.

Od tej chwi­li od­waż­nie pa­trzę jej w oczy. W te dziw­ne, pięk­ne, smut­ne oczy, błysz­czą­ce w na­la­nej twa­rzy, pod otłusz­czo­ny­mi po­wie­ka­mi.

– A praw­da, praw­da… Ty masz, ko­cha­na, dwie cór­ki.

– Mamo, dzi­siaj wra­cam póź­no. – Ma­ry­sia, prze­la­tu­jąc przez kuch­nię, chwy­ci­ła jabł­ko z ko­szy­ka i cmok­nę­ła mnie w po­li­czek. – Mam ko­lo­kwium z pra­wa pra­so­we­go! Ta­tu­siu, gdzie je­steś? Pa­aaa! – krzyk­nę­ła w prze­strzeń.

– A śnia­da­nie? – py­tam, ale od­po­wia­da mi już tyl­ko trza­śnię­cie drzwia­mi i tu­pot bu­tów gna­ją­cych chod­ni­kiem. – Znów na czczo! – Ma­chi­nal­nie na­ci­snę­łam przy­cisk do­mo­fo­nu zwal­nia­ją­cy za­trzask furt­ki i prze­la­łam owsian­kę do psiej mi­ski, bo tego świń­stwa nikt nie tknie – tyl­ko Ma­ry­sia i Pi­lot.

Ni­skie, mar­co­we słoń­ce wpa­da­ło przez ku­chen­ne okna, rzu­ca­jąc dłu­gie cie­nie kub­ków na błę­kit­ny ob­rus. Pach­nia­ło kawą i po­kro­jo­nym szczy­pior­kiem. Bu­kiet żon­ki­li, wiel­ka­noc­na de­ko­ra­cja, był jesz­cze cał­kiem świe­ży i ja­rzył się te­raz zło­ci­ście. Ogar­nę­łam wzro­kiem ową po­ran­ną sce­no­gra­fię, owoc mo­je­go ta­len­tu do two­rze­nia na­stro­ju, któ­ry za­wsze tak go roz­czu­lał. Te­raz Mój Naj­wspa­nial­szy Mąż miał w no­sie es­te­tycz­ne prze­ży­cia i do­mo­we kli­ma­ty. Od świ­tu, z kub­kiem pew­nie już zim­nej kawy, sie­dział za­mknię­ty w swo­jej pra­cow­ni i po­rząd­ko­wał pa­pie­ry przed od­lo­tem. Po­cią­gnę­łam po­tęż­ny łyk neo­spa­smi­ny pro­sto z bu­tel­ki, i jesz­cze je­den. Tyl­ko spo­kój…

„Cie­ka­we, ile cza­su może za­jąć po­se­gre­go­wa­nie po­ło­wy ży­cia i spa­ko­wa­nie jego roz­dzia­łów w od­dziel­ne tecz­ki?”, roz­wa­żam, wyj­mu­jąc z lo­dów­ki ma­sło i kła­dąc ka­wa­łek na pa­tel­nię. „Może wy­star­czy mi­nu­ta, dwie na każ­dy rok ży­cia? A gdy­by tak po­świę­cić sześć mi­nut? Wte­dy przy­najm­niej każ­dy dzień miał­by swo­ją se­kun­dę. Tyl­ko jak zmie­ścić w se­kun­dzie na­ro­dzi­ny dziec­ka? Albo dzień, w któ­rym pierw­szy raz wy­zna­li­śmy so­bie mi­łość? A noce? Noce stra­chu i czu­wa­nia przy łóż­ku, kie­dy umie­ra­łam na myśl, że coś mu się sta­nie, po sto­kroć strzą­sa­jąc ter­mo­metr, by uwie­rzyć, że jest ze­psu­ty. A noce bez­piecz­nej pew­no­ści? – To nic, ma­leń­ka, to tyl­ko zły sen, ko­cha­nie. Szszsz… Śpij już, śpij, je­stem przy to­bie. A noce sple­cio­nych ciał w prze­po­co­nej po­ście­li i nie­przy­tom­ność obiet­nic po­mię­dzy od­de­cha­mi, że nig­dy cię nie opusz­czę, że aż do śmier­ci”.

– Ta-rak, ta-rak, ra-tak… – ło­pat­ka stu­ka o brzeg pa­tel­ni. – Ta-rak, ra-tak…

Drżą mi ręce? Mu­szę po­my­śleć o czymś za­baw­nym, na­tych­miast! Bar­dzo, bar­dzo za­baw­nym, o czymś… Jezu, ale ja już nic ta­kie­go nie pa­mię­tam. Więc wy­obra­żam so­bie śmiesz­ną smuż­kę zie­lon­ka­we­go te­sto­ste­ro­nu, nie­spo­dzie­wa­nie wy­two­rzo­ne­go przez ja­kiś cu­dacz­ny or­gan Mo­je­go Naj­wspa­nial­sze­go Męża, któ­ra się prze­ci­ska przez szpa­rę pod drzwia­mi pra­cow­ni i roz­ła­zi po ku­chen­nej pod­ło­dze. „Hmm… a dla­cze­go zie­lon­ka­we­go?”. Po­czu­łam na­wet smród. Za­dzi­wia­ją­ca jest siła su­ge­stii!

– O, cho­le­ra! – mój wła­sny głos za­głu­szył my­śli. – Cho­le­ra, to prze­cież szam­bo! Zoś­ka zno­wu leje wodę bez opa­mię­ta­nia. No ja­sne, szam­bia­ra była daw­no, przed świę­ta­mi. Bie­gnę pod drzwi ła­zien­ki i walę w nie pię­ścią. Sły­szę grom­ki wo­do­spad prysz­ni­ca i głos Ery­kah Badu, ni­ską chryp­ką wta­pia­ją­cy się w ten akom­pa­nia­ment. Nie mam szans! Zdej­mu­ję z nogi drew­niak i walę nim w no­wej to­na­cji!

– Mu­sisz się wście­kać od rana? – wrzesz­czy Zo­sia. Szum wody ucichł, ale prze­cież i tak musi prze­krzy­czeć tę swo­ją Badu.

Otwie­ra drzwi i po­ja­wia się przede mną owi­nię­ta w ką­pie­lo­wy ręcz­nik, z zie­lo­ną twa­rzą pod alo­eso­wą ma­secz­ką. Tyl­ko wo­kół ust i oczu, jak u klau­na, kół­ka ró­żo­wiut­kiej skó­ry.

– Nie, już nie mu­szę – uśmie­cham się na ten wi­dok. – Chodź na śnia­da­nie.

Wciąż się kon­tro­lu­ję, na­wet uda­je mi się za­trzy­mać ten przy­le­pio­ny uśmiech. Stop-klat­ka. One nic nie wie­dzą, a nie chcę po so­bie po­ka­zać, że w domu dzie­je się coś nie tak. To nie ja mam złą no­wi­nę. Z Ma­ry­sią po­szło ła­two, te­raz jesz­cze Zoś­ka. Niech i ona spo­koj­nie je­dzie na za­ję­cia. Może to głu­pie, ale pra­gnę ofia­ro­wać cór­kom o je­den wię­cej, spo­koj­ny i bez­piecz­ny dzień ży­cia. Dla­te­go sma­żę ja­jecz­ni­cę, jak­by ten po­ra­nek nie róż­nił się od in­nych: na ma­śle, ze szczy­pior­kiem, tak jak lubi na­sza młod­sza cór­ka. I za­sta­na­wiam się, kie­dy on po­wie dziew­czy­nom? I w jaki spo­sób to zro­bi? I czy w ogó­le się od­wa­ży? A może… może się roz­my­śli? Może zro­zu­miał? Albo to ja, głu­pia, coś po­krę­ci­łam? Czu­ję do sie­bie obrzy­dze­nie za tak ża­ło­sne my­śli. Mam też nie­smak w ustach po neo­spa­smi­nie, robi mi się nie­do­brze. Ra­tu­ję się ły­kiem zim­nej wody i da­lej mie­szam ja­jecz­ni­cę, de­li­kat­nie prze­kła­da­jąc ło­pat­ką, żeby nie wy­glą­da­ła jak „rzy­go­wi­ny”. Nie­zwy­kle uspo­ka­ja­ją­ca czyn­ność.

– Mamo! Żeby tyl­ko nie była jak rzy­go­wi­ny, plizzz… – Zo­sia już sie­dzi przy sto­le, do­ma­lo­wu­je pa­zno­kieć i nie pa­trzy na mnie.

„Ma dar czy­ta­nia w my­ślach? Mu­szę uwa­żać”, prze­la­tu­je mi przez gło­wę.

– Je­steś dzi­siaj ja­kaś… – Od­wró­ci­łam się czuj­nie w stro­nę mo­jej młod­szej cór­ki. – Je­steś ja­kaś… Od­święt­na! – zna­la­zła wresz­cie wła­ści­we sło­wo.

– Od­święt­na? – zdu­mio­na spoj­rza­łam na drew­nia­ki, dżin­sy, swe­ter.

– No, tak, jak­byś chcia­ła mi coś po­wie­dzieć. Waż­ne­go!

„Ona na­praw­dę ma szó­sty zmysł!”.

– Chcia­łam ci po­wie­dzieć, chcia­łam ci po­wie­dzieć… – uśmiech­nę­łam się jak naj­swo­bod­niej i po­sta­wi­łam ta­lerz na sto­le – że mu­sisz so­bie do­so­lić ja­jecz­ni­cę. Oraz że cię ko­cham. – Obe­szłam stół i po­ca­ło­wa­łam wil­got­ne wło­sy Zosi. – Prze­stań­że się wresz­cie pin­drzyć! – do­da­łam opry­skli­wie, czu­jąc, że ła­mie mi się głos. – Śnia­da­nie i jaz­da do szko­ły!

Chy­ba dłu­żej nie wy­trzy­mam – ani tego uda­wa­nia, ani wi­do­ku za­mknię­tych drzwi, zza któ­rych, jak­by nig­dy nic, są­czy się co­dzien­na por­cja jaz­zu. Na szczę­ście Zo­sia od­su­wa ta­lerz i zry­wa się od sto­łu go­to­wa do wyj­ścia.

– Bu­ziacz­ki, kró­lew­no! – Cmok­nę­ła mnie w po­li­czek. – Czy ty przy­pad­kiem nie masz uśmie­chu na gum­ce?

– Pa, tato! – Otwo­rzy­ła drzwi pra­cow­ni, uca­ło­wa­ła ojca i wy­bie­gła, nie za­my­ka­jąc ich za sobą.

Te­raz cały dom wy­peł­nił się Don’t lose your mind i trąb­ką Mi­le­sa Da­vi­sa.

– Ty masz, ko­cha­na, dwie cór­ki! – sły­szę w od­po­wie­dzi. – Nie­pa­rzy­ste, zna­czy się, że nie par­ka. To jak? Wo­lisz na pół ży­cia? – pyta Cy­gan­ka. – Wszyst­ko się spraw­dzi, ko­cha­na. Za­py­taj się w dru­gim po­ko­ju, niech kie­row­nik za­świad­czy. Wy­ję­łaś, ko­cha­na, do­brą kar­tę na mi­łość, ja po­wiem ci wszy­ściut­ko! Za dwie­ście?

– Ko­bie­to! – po­wo­li wy­cho­dzę z ogłu­pie­nia. – Mam za sobą pół do­bre­go ży­cia. Resz­ta może być lep­sza lub gor­sza. Nie mam na to wpły­wu i nic mnie to nie ob­cho­dzi. Nie chcę wróżb! – mó­wię z na­ci­skiem. – Czy mo­żesz wresz­cie zro­zu­mieć?

„Oraz… pa­nicz­nie boję się ta­kich rze­czy”, do­po­wie­dzia­łam w my­śli.

– Ty się bo­isz! – Prze­świe­tla mój mózg, czy co? – Ech, nie trze­ba, ko­cha­na, nie trze­ba… Ty ża­łu­jesz Cy­gan­ce pie­nię­dzy… – Wzdy­cha­jąc, pod­no­si się cięż­ko, aż skrzy­pią po­rę­cze fo­te­la. – Nie ża­łuj, ko­cha­na. Jesz­cze tu przyj­dę.

Za­rzu­ci­łam na ra­mio­na pu­chów­kę Zosi i wty­kam gło­wę w drzwi pra­cow­ni.

– Wy­cho­dzę na go­dzi­nę – mó­wię do Mo­je­go Naj­wspa­nial­sze­go Męża. Sta­ram się brzmieć zwy­czaj­nie. I na tyle do­no­śnie, żeby się ja­koś prze­bić przez dźwię­ki trąb­ki Mi­le­sa. Ale sły­szę swój głos mar­twy i ci­chy. Od­pro­wa­dza mnie nie­obec­ne spoj­rze­nie. Do­strze­gam pię­trzą­ce się kar­to­ny i po­roz­kła­da­ne tecz­ki. Na jed­nej roz­sy­pa­ne laur­ki i dzie­cin­ne ry­sun­ki na­szych có­rek. Po­czu­łam smu­tek, któ­ry boli. I znów ten cię­żar ra­mion. Wy­cho­dzę z domu, a za mną w pod­sko­kach ura­do­wa­ny Pi­lot. Za­trza­sku­ję mu furt­kę przed no­sem, uda­jąc, że nie wi­dzę za­wie­dzio­ne­go psie­go spoj­rze­nia i kie­ru­ję się w stro­nę domu Aga­ty.

Moja przy­ja­ciół­ka w szla­fro­ku i w ręcz­ni­ku za­mo­ta­nym na gło­wie stoi przy ku­chen­ce i mie­sza w garn­ku. W kuch­ni uno­si się nie­zno­śny smród go­to­wa­ne­go mię­sa.

– Boże, co tu tak capi od sa­me­go rana? – przy­bra­łam naj­bar­dziej żar­to­bli­wy ton, na jaki było mnie stać, są­dząc, że wspię­łam się na wy­ży­ny.

– A coś ty taka po­ran­nie ję­kli­wa? – mówi, jak­by mia­ła słuch ab­so­lut­ny, i za­raz do­da­je: – Faj­nie, że wpa­dłaś, wła­śnie za­czy­nam nowe ży­cie i je­steś tego świad­kiem!

– Aga, zda­je się, że ja też za­czy­nam nowe ży­cie!

„Czyż to nie cud? Od razu tra­fi­ła się oka­zja, żeby wszyst­ko z sie­bie wy­wa­lić”.

– Świet­nie, to wyj­muj dwie mi­ski. Zjedz­my w po­ko­ju. – Aga­ta za­krę­ca gaz i od­wra­ca się do mnie, trzy­ma­jąc za uszy pa­ru­ją­cy gar­nek. – Dla­cze­go sta­wiasz tu­taj? W po­ko­ju, po­wie­dzia­łam!

Za­czy­nam się śmiać, śmiać… Nie mogę po­ha­mo­wać śmie­chu. Naj­wi­docz­niej wie­lo­go­dzin­ny stres po­trze­bo­wał uj­ścia. Pa­trzę na gar­nek, któ­ry Aga trzy­ma w dło­niach, i po­ka­zu­ję go pal­cem.

– Co, co?… cha, cha, cha… Gdzie…?

Czu­ję, jak od­pły­wa ca­ło­noc­ne na­pię­cie, jak ten hi­ste­rycz­ny śmiech oczysz­cza śmiet­nik w mo­jej gło­wie. Nie mogę prze­stać. Wlo­kąc się za Agą do po­ko­ju, wi­dzę, że jej ra­mio­na też za­czy­na­ją pod­ska­ki­wać.

– Prze­stań, prze­stań… bo nie do­nio­sę… Cha, cha, cha, na­tych­miast się uspo­kój! Cha, cha… – wtó­ru­je Aga­ta.

Opa­da­my na krze­sła, za­śmie­wa­jąc się przy każ­dym spoj­rze­niu na sie­bie. Ja pod­sta­wiam trzę­są­ce się mi­ski, ona ska­czą­cą łyż­ką na­kła­da gę­stą za­war­tość garn­ka.

– Zje… zjedz­my w po… po­ko­ju! – wy­krztu­si­łam spa­zma­tycz­nie. Po po­licz­kach już nam obu ciek­ną łzy.

– Ach! O to cho­dzi?! – za­ła­pa­ła. – Zjedz­my tedy w po­ko­ju! – wy­re­cy­to­wa­ła uro­czy­ście.

– Amen – od­po­wia­dam i za­pa­da ci­sza.

Za­nu­rzam łyż­kę w po­ran­nej stra­wie.

– Co to jest, do dia­bła? Czy, czy to… fla­ki? O, Boże! T a k i e śnia­da­nie? – Pierw­sza por­cja mię­snej brei, któ­rą wło­ży­łam do ust, roz­bry­zgu­je się wraz z par­sk­nię­ciem.

Aga­ta su­ge­styw­nym ge­stem prze­cie­ra twarz rę­ka­wem szla­fro­ka.

– Mó­wi­łam ci. Za­czy­nam nowe ży­cie. Od dzi­siaj.

– Ja też za­czy­nam nowe ży­cie… – na­tych­miast spo­waż­nia­łam. Te­raz jej wresz­cie po­wiem.

– No to mu­sisz przy­cho­dzić do mnie co­dzien­nie o dzie­wią­tej rano – prze­ry­wa pod­eks­cy­to­wa­na swo­im pla­nem. – Pod­sta­wą jest cie­płe śnia­da­nie, tak za­le­cił chiń­ski le­karz. A na obiad…

– Zli­tuj się! Dla nor­mal­nych lu­dzi cie­płe zna­czy ka­sza na mle­ku, ja­jecz­ni­ca… – ode­rwa­na od swo­je­go kło­po­tu, sta­ram się wy­mie­nić praw­dzi­wie po­ran­ne po­tra­wy.

– Zwa­rio­wa­łaś? Kto by jadł ta­kie ohydz­twa? W tej die­cie nie mu­sisz re­zy­gno­wać z przy­jem­no­ści, cho­dzi tyl­ko o to, żeby było cie­płe. Może so­bie do­pie­przysz? – pro­po­nu­je, wi­dząc, że od­ce­dzam gę­stą za­war­tość mi­ski.

– Aga, to nie jest żad­na przy­jem­ność! To obrzy­dli­we – jęk­nę­łam. – Z pie­przem czy bez… Za­raz się wy­rzy­gam!

Od­bi­ło mi się mie­sza­ni­ną ma­je­ran­ku z neo­spa­smi­ną i po­czu­łam, że na­tych­miast mu­szę wstać, żeby po­od­dy­chać świe­żym po­wie­trzem.

– No do­brze… Or­ga­nizm sam wie, co dla nie­go naj­lep­sze – ustą­pi­ła, przy­su­wa­jąc do sie­bie dru­gą mi­skę fla­ków. – To leć do domu na owsian­kę, a o pierw­szej spo­tka­my się u was i zje­my ka­szę. Zrób na syp­ko, wiesz, na wo­dzie i z oli­wą… – mó­wi­ła to już do mo­ich ple­ców, bo ja szar­pa­łam się z klam­ką od drzwi ta­ra­so­wych. – Może i Jaś zje, jak mu ugo­tu­jesz ja­kiś sos, na przy­kład…

– Nie zje! – wrza­snę­łam, wy­do­staw­szy się wresz­cie na dwór. – Jaś z nami nie zje! Dzi­siaj, ju­tro, ani nig­dy! – już nie po­tra­fi­łam się opa­no­wać. – Ka­szy ani sra­szy, ani in­ne­go gów­na! – pę­kłam do­szczęt­nie.

– Wra­caj, Mar­ta! Na­tych­miast! – za­żą­da­ła Aga­ta.

Lecz nie mu­sia­łam wra­cać, moja przy­ja­ciół­ka już była przy mnie.

– Pła­czesz? – Zła­pa­ła mnie z tyłu za ra­mio­na i od­wró­ci­ła twa­rzą do sie­bie. – Co jest?

Sama jesz­cze mia­ła śla­dy łez od śmie­chu, a w gar­ści łyż­kę, któ­rą te­raz od­ru­cho­wo ob­li­za­ła. Prze­tar­łam kciu­kiem szczy­ty jej po­licz­ków, na znak, że łzy w tym przy­pad­ku nie są zbyt obiek­tyw­ne.

– Nie, nie… No, do­bra, do­bra… pła­czę – roz­sz­lo­cha­łam się. – Pła­czę jak cho­le­ra, bo mam po­wód… I jest mi nie­do­brze, i idę do domu!

– Czym się tak mar­twisz? – Przy­trzy­ma­ła mnie moc­niej. – Co się dzie­je, że aż je­steś zie­lo­na na twa­rzy?

– No… no… nie mam pra­cy… – wy­szep­ta­łam, bo z moim gło­sem zro­bi­ło się coś nie tak.

– Ja­sne, ja­sne… – Aga krę­ci gło­wą. – Wczo­raj też nie mia­łaś. I przed ty­go­dniem… Nie pra­co­wa­łaś, od­kąd cię znam!

– Tak, ale te­raz… Oj, daj pa­pie­ro­sa.

– Pa­pie­ro­sa??? A od kie­dy to…?

– Od dzi­siaj… – chlip­nę­łam. – Wła­śnie od dzi­siaj.

– Ja­sne – przy­zna­ła. – Wczo­raj nic ta­kie­go nie wpa­dło­by ci do łba – za­ga­du­jąc, ła­god­nie po­py­cha mnie do po­ko­ju, w stro­nę okrą­głe­go sto­łu i tych ohyd­nych za­fla­cza­łych mi­sek.

Sie­dzi­my na­prze­ciw­ko sie­bie i mil­czy­my. Na sto­le stoi pu­sty dzba­nek po her­ba­cie i peł­na po­piel­nicz­ka – śla­dy cza­su, któ­ry prze­ga­da­ły­śmy. Przy­glą­dam się set­kom cien­kich kre­se­czek, z któ­rych skła­da się gra­fi­ka wi­szą­ca nad gło­wą Aga­ty, i pró­bu­ję zro­zu­mieć ich za­wi­łość, jak­by tam wła­śnie tkwi­ło roz­wią­za­nie mo­ich ży­cio­wych pro­ble­mów. Ona pa­trzy gdzieś w sło­necz­ną nie­skoń­czo­ność, po­przez pro­sto­kąt okna wy­cho­dzą­ce­go na ogród.

– Mar­ta, czy…

– Aga, boję się… – za­czę­ły­śmy jed­no­cze­śnie. Za­miast zwy­kłe­go gło­su, wy­da­łam z sie­bie ża­ło­sne kwi­le­nie. – Boże, co ja te­raz… Ko­cham go… Co ja…

– Słu­chaj… – Aga po­wo­li od­wró­ci­ła się do mnie. – Nie wiem, co po­wie­dzieć, mój świat też się wy­wa­lił – wes­tchnę­ła. – By­li­ście do­wo­dem, że ży­cie dwoj­ga lu­dzi może być sen­sow­ne, że ist­nie­ją trwa­łe war­to­ści i nie­pod­wa­żal­ne za­sa­dy. A te­raz… – cmok­nę­ła, gwał­tow­nie po­trzą­snąw­szy gło­wą, aż ręcz­nik zsu­nął się z jej mo­krych wło­sów na pod­ło­gę. – Ale wiesz co? – do­tknę­ła mo­jej dło­ni i ści­snę­ła ją z otu­chą. – My­ślę, że Ja­siek się po­gu­bił. Zo­ba­czysz, bę­dzie do­brze, nic nie jest prze­są­dzo­ne. Roz­ma­wiaj­cie. Prze­cież to do nie­go nie­po­dob­ne!

– Tak? Za to po­dob­ne do tek­stów, ja­kich peł­no w ko­bie­cych pi­smach – za­kpi­łam łza­wo. – Zda­je się, że nie je­stem je­dy­na na świe­cie, ale… wca­le mi nie jest z tym lżej. Dro­ga re­dak­cjo… – siąk­nę­łam no­sem – przez wie­le lat by­li­śmy ko­cha­ją­cym się mał­żeń­stwem. Jed­nak… – za­chi­cho­ta­łam ner­wo­wo, wy­dmu­chu­jąc nos. – Zo­bacz, co za po­jem­ne sło­wo: ozna­cza zdra­dę, kłam­stwa, rzut ostat­nie­go hor­mo­nu na mózg sta­rze­ją­ce­go się fa­ce­ta. Nie my­śla­łam, że nam się to przy­da­rzy. Na pew­no nie nam, a jed­nak…

– Za­wsze po­tra­fi­li­ście roz­ma­wiać – prze­rwa­ła mi Aga­ta. – W tym jest wa­sza siła.

– Siła, co się zmy­ła… – pi­snę­łam, jesz­cze bar­dziej roz­ża­lo­na. – Aga, on te­raz mil­czy. Pro­si­łam, chcia­łam zro­zu­mieć. Po­wie­dział… tyl­ko… – Roz­pła­ka­łam się na głos, bez­rad­nie, a Aga­ta przy­gar­nę­ła mnie do sie­bie. – Po­wie­dział…

– Ciii, ciii… – le­ciut­ko ko­ły­sa­ła ni­czym dziec­ko. – Noo już…

– Że… się za­ko­chał, ro­zu­miesz? A co ze mną nie tak? O mat­ko, co ja ta­kie­go… Czu­ję się jak gów­no. Czu­ję…

– Dość! Prze­stań! – Aga­ta zro­bi­ła tak gwał­tow­ny ruch dło­nią, jak­by chcia­ła ukrę­cić mi gło­wę, ale za­raz ła­god­nie za­czę­ła tłu­ma­czyć. – Trud­no, że­byś nie czu­ła się skrzyw­dzo­na. Ale, na li­tość bo­ską, nie ob­cią­żaj się! Ja­sne, w związ­ku dwoj­ga lu­dzi nig­dy nie ma jed­no­stron­nej winy, lecz te­raz mu­sisz chro­nić sie­bie. – Zno­wu mnie przy­gar­nę­ła. – No, nie rycz, Mar­ta, po­czu­cie krzyw­dy jest w tej sy­tu­acji nor­mal­ne, ale obar­cza­nie się winą nie przy­nie­sie ci nic do­bre­go! Zresz­tą, my­ślę, że ty nie­zbyt w tym wszyst­kim za­wi­ni­łaś… Idź, prze­śpij się i walcz! Nie usta­wiaj się na po­zy­cji prze­gra­nej. Wasz zwią­zek jest tego wart i są szan­se. Jaś jest mą­drym fa­ce­tem.

– Może i był… – mó­wię, ocie­ra­jąc twarz pod­szew­ką Zo­ś­czy­nej kurt­ki. – Wi­dać, nie wszyst­ko tam… – wy­mow­nie spoj­rza­łam w nie­bio­sa – roz­da­ją do­ży­wot­nio.

Wy­da­ło mi się, że po­wie­dzia­łam coś bar­dzo za­baw­ne­go, ale Aga­ta wca­le się nie za­śmia­ła. Pa­trzy na mnie za­tro­ska­nym wzro­kiem.

– Jesz­cze tu przyj­dę – za­po­wia­da Cy­gan­ka, sto­jąc już w drzwiach. – A ty, ko­cha­na, po­myśl.

Na­gle w po­ko­ju zro­bi­ło się ja­koś po­god­nie i ja­sno. Czu­ję przy­jem­ne od­prę­że­nie. No i cze­go tak się ba­łam? Jest pięk­nie! Zda­rzy­ło się coś nie­zwy­kłe­go! W koń­cu nie każ­de­go dnia po­ja­wia się w ży­ciu ktoś, kto cię za­pew­ni o zbli­ża­ją­cym się szczę­ściu i gwa­ran­to­wa­nej mi­ło­ści. Bez wzglę­du więc na to, ile było w tym spry­tu, do­mo­ro­słej psy­cho­lo­gii, a nie­chby i zwy­kłe­go na­cią­gac­twa – sku­tek jest nie­wia­ry­god­ny! Prze­peł­nia mnie ra­dość, ener­gia. Zdu­mie­wa­ją­ce, że w cią­gu kwa­dran­sa otrzy­ma­łam od przy­pad­ko­wej oso­by i w tak pa­skud­ny dzień wszyst­ko, cze­go mi bra­ko­wa­ło! Lu­dzie! Czyż to nie jest war­te paru zło­tych?

Wsta­ję z krze­sła i za­rzu­cam na sie­bie płaszcz. Przy ban­ko­ma­cie spraw­dzam stan kon­ta. Dwie­ście kil­ka­na­ście zło­tych, a nie ma na­wet po­ło­wy mie­sią­ca… „Co tam, więk­szość ra­chun­ków już za­pła­co­na!”, po­cie­szam się i szyb­ko wy­stu­ku­ję kod oraz kwo­tę swo­jej de­cy­zji: sto zło­tych. To mój świa­do­my wy­bór! Chcę się po­dzie­lić i mam do tego pra­wo. A je­śli ona dzi­siaj nic nie za­ro­bi? Prze­cież wró­że­nie to też pra­ca, nie gor­sza od in­nych… Czu­ję się lek­ka jak piór­ko w prze­stwo­rzach! I do­bra, i mą­dra. Wra­cam do biu­ra, nio­sąc w kie­sze­ni stó­wę, a w du­szy wzru­sza­ją­cy ob­ra­zek: Gro­mad­ka cy­gań­skich dzie­cia­ków wcze­pio­nych w Ka­si­ną spód­ni­cę, z któ­rej ona wy­cią­ga i roz­da­je świe­żut­kie droż­dżów­ki z ja­go­da­mi. Dzię­ki mnie dziś nie mu­sia­ła ich ukraść! Cie­ka­we, dla­cze­go wła­śnie ja­go­dzian­ki wy­da­ły mi się tak opty­mi­stycz­nym an­ti­do­tum na głód i krzyw­dę cy­gań­skie­go dziec­ka? I to w mie­sią­cu, w któ­rym na ja­go­do­wych krzacz­kach jesz­cze nie doj­rza­ły gra­na­to­we owo­ce.

Kie­dy więc Cy­gan­ka po­now­nie za­glą­da do po­ko­ju, uśmie­cham się pro­mien­nie.

– Wejdź, mam coś dla cie­bie.

Od­wza­jem­nia mój uśmiech i już od drzwi roz­kła­da wa­chlarz z kart jed­nym ru­chem ręki. Spry­ciu­la!

– Wy­cią­gnij… – za­chę­ca. – Wy­cią­gnij, nooo…

Nie wy­cią­gam.

– Kur­czę, jak ty to ro­bisz? – mó­wię jak do sta­rej zna­jo­mej. – Po­ka­żesz mi?

Ka­sia zno­wu zwa­la się na fo­tel, tym ra­zem już bez za­pro­sze­nia.

– Naj­pierw wy­cią­gnij kar­tę.

– To dla cie­bie – mó­wię, kła­dąc bank­not, któ­ry moja Cy­gan­ka wol­ną ręką zręcz­nie ze­śli­zgu­je z bla­tu i cho­wa gdzieś po­mię­dzy fał­dy kiec­ki. – Ale nie chcę, że­byś mi wró­ży­ła.

– To po co mi da­jesz pie­nią­dze? – Te­raz ona spo­glą­da na mnie nie­uf­nie.

– Bo nie ża­łu­ję, jak są­dzi­łaś, i zwy­czaj­nie chcę się z tobą po­dzie­lić.

– Tak, to ja, ko­cha­na, nie we­zmę.

Błąd! Wi­dzę, że za­czy­na gme­rać w spód­ni­cy. „Czy rze­czy­wi­ście chce mi je od­dać?”, za­sta­na­wiam się.

– Bo już za­słu­ży­łaś na za­pła­tę – do­da­ję szyb­ko. – Już to za­ro­bi­łaś. Nie po­wiem ci dla­cze­go, ale na­praw­dę za­ro­bi­łaś.

Wte­dy ona bły­ska­wicz­nie prze­chy­la się przez biur­ko i wy­szar­pu­je kró­ciut­ki włos z mo­jej skro­ni.

– Ja wło­sów nie wy­ry­wam – tłu­ma­czy, wi­dząc, że mnie wy­stra­szy­ła – ale dla cie­bie, ko­cha­na, to zro­bi­łam, bo ty je­steś miłą i do­brą ko­bie­tą – po czym od­dzie­ra ro­żek pro­jek­tu roz­ło­żo­ne­go na biur­ku, tak szyb­ko, że nie zdą­ży­łam na­wet za­pro­te­sto­wać.

Czy ja śnię? Ga­pię się onie­mia­ła, kie­dy ona w ten ka­wa­łe­czek pa­pie­ru za­wi­ja mój włos.

– Za­bierz to do domu. – Wrę­cza mi za­wi­niąt­ko. – Do­syp soli, na­krusz chle­ba i zno­wu za­wiń. A na dzie­wią­ty dzień spal. – Od­li­cza coś na pal­cach. – To bę­dzie w na­stęp­ny pią­tek, wte­dy spal.

Nie po­tra­fię ukryć roz­ba­wie­nia. Szko­da, że Ha­nu­sia tego nie sły­szy. By­ła­by za­chwy­co­na. Że też aku­rat mu­sia­ła wziąć dzień wol­ne­go! Przy­po­mnia­łam so­bie jej prze­pis na po­zby­cie się ku­rza­jek: za­wią­zać czer­wo­ną nit­kę, na­si­kać na pa­lec, a po­tem mó­wiąc: „z wia­trem przy­szło, z wia­trem po­szło” – ze­rwać nit­kę i rzu­cić za sie­bie, ko­niecz­nie przez lewe ra­mię.

– A śmiej się, śmiej, na zdro­wie, ale le­piej to spal, ko­cha­na – mówi, zgar­nia­jąc kar­ty i po­stu­ku­jąc nimi o kra­wędź biur­ka. – Bo mi­łość two­ja ma się speł­nić w dzie­więć mie­się­cy. Aku­rat na zrów­na­nie dnia z nocą.

„Aha, ga­daj so­bie, ga­daj!”, mó­wię w my­ślach. Choć… teo­re­tycz­nie, wszyst­ko jest moż­li­we. Sko­ro jed­ne­go, je­dy­ne­go wie­czo­ru – pstryk! – i roz­pie­prza się całe ży­cie, to ile może się wy­da­rzyć przez dzie­więć mie­się­cy, na któ­re skła­da się pra­wie trzy­sta wie­czo­rów? Przez resz­tę lata, całą je­sień i zimę? Z dnia na dzień moż­na stać się ban­kru­tem, ka­le­ką, tru­pem lub mor­der­cą. Moż­na zgu­bić zło­tą doxę po pra­dziad­ku albo wy­grać mi­lion w tot­ka. A na­wet zna­leźć stu­ka­ra­to­wy bry­lant, któ­ry ktoś ku­pił na azja­tyc­kiej au­kcji, a zgu­bił na mo­jej uli­cy. Tyl­ko, nie wie­dzieć cze­mu, praw­do­po­do­bień­stwo zo­sta­nia tru­pem jest o wie­le więk­sze niż do­zgon­ne spa­nie na bry­lan­cie – wy­star­czy krak­sa, za­wał czy grom z ja­sne­go nie­ba. Je­śli zaś mowa o tra­fie­niu mi­ło­ści przez doj­rza­łą ko­bie­tę, to – z per­spek­ty­wy mo­ich trzech sa­mot­nych lat – ra­chu­nek praw­do­po­do­bień­stwa wy­da­je mi się pro­duk­tem prze­re­kla­mo­wa­nym i bez­war­to­ścio­wym.

Wy­bie­głam od Aga­ty jak na skrzy­dłach. Komu mia­ła­bym bar­dziej za­ufać? Aga jest mą­dra i wy­cho­dzi­ła ze znacz­nie gor­szych opre­sji niż moje po­rzu­ce­nie. Do­da­ła mi tyle otu­chy, że ka­wa­łek po­wrot­nej dro­gi mię­dzy na­szy­mi do­ma­mi mo­gła­bym na­zwać ale­ją Prze­lot­nej Wia­ry i Na­dziei. „Oczy­wi­ście, spró­bu­ję po­roz­ma­wiać z Ja­siem, jesz­cze raz spró­bu­ję, zmu­szę go, prze­ko­nam, za­wsze po­tra­fi­li­śmy się do­ga­dać, za­raz wszyst­ko so­bie wy­ja­śni­my. O, tak, bę­dzie do­brze!”.

Lecz już za furt­ką cze­kał mnie gro­bo­wiec, mrocz­na bez­na­dzie­ja. A je­śli wia­ra, to w cud je­dy­nie – naj­le­piej w trzę­sie­nie zie­mi albo przej­ście trą­by po­wietrz­nej, któ­ra zmio­tła­by wszyst­ko, oprócz na­sze­go skraw­ka zie­mi, na­sze­go nie­ba, na­szej ro­dzi­ny. No bo w co wie­rzyć, kie­dy two­je sło­wa nie do­cie­ra­ją do naj­bliż­sze­go ci czło­wie­ka, tra­fia­ją ni­czym w mur, bo on, ni stąd, ni zo­wąd, prze­stał być naj­bliż­szy? Już nie ro­zu­mie mo­ich słów. A od­po­wie­dzial­ność, ro­dzi­na, za­ufa­nie? Nie war­to było się do nich od­wo­ły­wać, nie wspo­mnę na­wet o mi­ło­ści. Na tym na­szym skraw­ku zie­mi nie­zna­ne było już ta­kie sło­wo.

Nie wy­krze­sa­łam z sie­bie zło­ści, nie ci­snę­łam krze­słem ani na­wet głu­pim ta­le­rzem, nie wal­nę­łam pię­ścią w stół! Kie­dy psu­je się te­le­wi­zor, cza­sem trze­ba mu do­brze przy­ło­żyć i po­ma­ga – nie sły­sza­łam, by na­pra­wił go roz­sąd­ny mo­no­log. Tym bar­dziej nie po­mógł, gdy w grzesz­nym cie­le Mo­je­go Naj­wspa­nial­sze­go Męża po­psu­ły się sy­nap­sy i prze­łą­czy­ły na ułom­ne prze­wo­dze­nie se­lek­tyw­ne – nie mo­głam zro­bić nic. Mia­łam przed sobą ro­bo­ta, któ­ry dzia­łał na pół gwizd­ka, w try­bie awa­ryj­nym.

Alert! Wy­ko­nać pod­sta­wo­we za­da­nia:

Po­in­for­mo­wać! – po­in­for­mo­wał.

Spa­ko­wać się! – spa­ko­wał.

Oszczę­dzać ener­gię, koń­czy się za­si­la­nie! – oszczę­dza, mil­czy.

Lecz w re­la­cjach mię­dzy naj­bliż­szy­mi so­bie ludź­mi nie tyl­ko sło­wa się li­czą. Z na­dzie­ją więc spoj­rza­łam mu w oczy. I co tam zo­ba­czy­łam? Bez­gra­nicz­ną pust­kę! „Nie zna­łam męż­czy­zny, któ­re­go ko­cha­łam, męż­czy­zny, z któ­rym prze­ży­łam pół ży­cia?”. Jego wzrok był za­snu­ty mgieł­ką sub­stan­cji, jaką wy­twa­rza ja­kaś cho­ler­na przy­sad­ka czy szy­szyn­ka, za­kłó­ca­jąc za­pew­ne pra­cę mó­zgu i ogra­ni­cza­jąc za­sób słów do: „wiem”, „przy­kro mi”, „już po­sta­no­wi­łem”, „od­cho­dzę”… Ko­niec.

Wie­czo­rem by­łam już po­rzu­co­ną żoną.

– Te­raz mogę wziąć od cie­bie pie­nią­dze – po­wie­dzia­ła we­so­ło Cy­gan­ka. – A ty, ko­cha­na, rób swo­je i cze­kaj. – Wsta­jąc, we­pchnę­ła kar­ty za roz­pię­cie bluz­ki, gdzieś po­mię­dzy wiel­kie cyc­ki. – Zo­ba­czysz, dzie­więć mie­się­cy szyb­ko zle­ci.

Przy drzwiach, z ręką na klam­ce, od­wró­ci­ła się jesz­cze i rzu­ci­ła:

– Aaaa… ty my­ślisz, że ja mam dzie­ci…

Uśmiech­nę­łam się cie­pło i po­ki­wa­łam gło­wą.

– Mia­łam, kie­dyś. Dwa­dzie­ścia lat temu. Nie dało się ura­to­wać. Czwo­ro ich mia­łam, ko­cha­na… Wszyst­kie za­tru­ły się cza­dem.

Po­ję­łam pięk­no i smu­tek jej oczu. Oczu, któ­re kie­dyś z mi­ło­ścią strze­gły swo­ich dzie­ci, a póź­niej pła­ka­ły po ich stra­cie.Opracowanie kompleksowe

– Jest szef? – py­tam Ha­nu­się szep­tem, bo drzwi do jego ga­bi­ne­tu są tuż przy na­szym po­ko­ju. Fa­tal­nie! Spóź­ni­łam się po­nad dwa­dzie­ścia mi­nut. Tłu­ma­czę, że wlo­kłam się do pra­cy w kor­ku, za wiel­ką, sy­fia­stą ko­par­ką, mru­ga­ją­cą le­wym kie­run­kow­ska­zem. – Z na­prze­ciw­ka sznur sa­mo­cho­dów, a ona w każ­dej chwi­li mo­gła skrę­cić! Nikt nie od­wa­żył się jej wy­prze­dzić… Cho­ler­na za­wa­li­dro­ga! Mó­wię ci, ta­kie za­mie­sza­nie…

„No i po co kła­mię?”, my­ślę so­bie. Ha­nu­sia le­d­wie wzru­sza ra­mio­na­mi. Spo­koj­nie po­pi­ja kawę, wpa­trzo­na w ekran kom­pu­te­ra, cho­ciaż nie wy­glą­da, by już po­chło­nę­ła ją pra­ca. Ona, jak co rano, czy­ta plot­ki o ży­ciu gwiazd, a póź­niej mi opo­wia­da, kto z kim się roz­wiódł lub ad­op­to­wał Mu­rzyn­ka albo kogo dup­nę­li pa­pa­raz­zi, jak się pi­ty­gry­lił z cu­dzą żoną na pla­ży w go­rą­cym kra­ju. Nie­wiel­ki mam z tego po­ży­tek, bo i tak nie ku­mam who is who, ale przy­jem­nie jest cza­sem usły­szeć, że nie mnie jed­ną zdra­dzał mąż.

– Nie… Nie wi­dzia­łam go dzi­siaj – od­po­wia­da.

„No i świet­nie! Uff, upie­kło mi się”.

Szyb­ko włą­czam kom­pu­ter i, jak zwy­kle, wci­skam to­reb­kę pod biur­ko. Ha­nu­sia trzy­ma swo­ją na wi­do­ku, bo jej to­re­becz­ki to cu­deń­ka, pra­wie małe dzie­ła sztu­ki. Ja ra­czej nie mam się czym chwa­lić, chy­ba że po­ży­czę ja­kąś od Zoś­ki. Ale w mo­ich mie­ści się wszyst­ko, a Ha­nu­sia za­wsze wle­cze ze sobą re­kla­mów­kę. Taka z niej ele­gant­ka!

Za­bie­ram się do pra­cy. Za­czy­nam, jak za­wsze, od za­pi­sa­nia na twar­dym dys­ku tego, co uda­ło mi się wy­my­ślić w domu. Wsu­wam więc swo­ją pły­tę CD, lecz tym ra­zem bez­sku­tecz­nie. Wy­glą­da na to, że szu­flad­ka w kom­pie nie jest pu­sta. „Ki dia­beł? Czyż­bym wczo­raj nie wy­ję­ła?”. Włą­czam, żeby spraw­dzić jej za­war­tość. I co sły­szę? Roz­le­ga się dziw­na mu­zy­ka, dźwię­ki cha­rak­te­ry­stycz­ne dla Orien­tu, a na ich tle me­lo­dyj­ny głos mru­czy (ale na peł­ny re­gu­la­tor): „Za­mknij oczy… za­mknij… Roz­luź­nij się… roz­luź­nij… Wy­obraź so­bie… wy­obraź… Le­żysz na łące… nago… Sły­szysz brzę­cze­nie owa­dów… szmer traw ko­ły­sa­nych le­ciut­kim po­dmu­chem wia­tru… Wy­obraź so­bie…”.

– Skąd to się… – Pró­bu­ję na­je­chać my­szą, żeby wy­łą­czyć. – Cho­le­ra, cho­le­ra!

Ha­nu­sia nie wy­trzy­mu­je i par­ska śmie­chem.

– Zo­staw! Po­cze­kaj, po­cze­kaj… Och! – po­kła­da się na biur­ku i wali rę­ka­mi w blat. – Po­cze­kaj na or­gazm!

„Roz­luź­nij wszyst­kie człon­ki… – za­su­wa z kom­pu­te­ra – …od sa­mych ko­niusz­ków…”.

Ha­nu­sia aż kwi­czy z ucie­chy, a ja już ra­zem z nią.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: