Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Załącznik - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Wrzesień 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Załącznik - ebook

Lincoln O’Neill nie może uwierzyć, że jego praca polega na czytaniu cudzych e-maili. Zgłaszając się na stanowisko „administratora bezpieczeństwa danych”, wyobrażał sobie, że będzie budował systemy zabezpieczeń i odpierał ataki hackerów – a nie pisał raport za każdym razem, gdy dziennikarz działu sportowego prześle koledze sprośny dowcip. Natrafiwszy na e-maile Beth i Jennifer, wie, że powinien wysłać im upomnienie. Ale ich pokręcona korespondencja na temat spraw osobistych bawi go i wciąga. Kiedy sobie uświadamia, że zakochał się w Beth, jest już za późno, żeby tak po prostu nawiązać z nią znajomość. Co miałby jej powiedzieć...? To ja jestem tym facetem, który czyta twoje e-maile… i kocham cię?”

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-276-2068-2
Rozmiar pliku: 639 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Od: Jennifer Scribner-Snyder

Do: Beth Fremont

Wysłane: w środę, 18.08.1999, o godz. 9.06

Temat: Gdzie się podziewasz?

Czy to by cię zabiło, gdybyś zjawiła się w pracy przed dwunastą? Siedzę tu ze zrujnowanym – z tego, co wiem – życiem, a ty… gdybyś tylko wiedziała, obudziłabyś się w jednej chwili. Pewnie jesz właśnie musli i oglądasz talk-show Sally Jessy Raphael. Napisz do mnie, kiedy tylko przyjdziesz, jeszcze zanim zrobisz cokolwiek innego. Nawet przed przeczytaniem komiksów.

Beth do Jennifer:

Dobra, najpierw Ty, potem komiksy, tylko się streszczaj. Spieramy się z Derekiem o to, czy For Better or For Worse rozgrywa się w Kanadzie, i dziś może wyjść na moje.

Jennifer do Beth:

Chyba jestem w ciąży.

Beth do Jennifer:

Co takiego? Dlaczego miałabyś być w ciąży?

Jennifer do Beth:

Bo w zeszłą sobotę wypiłam trzy drinki.

Beth do Jennifer:

Będziemy musiały odbyć pogadankę o pszczółkach i kwiatkach. Od picia alkoholu nie zachodzi się w ciążę.

Jennifer do Beth:

Zawsze, kiedy za dużo wypiję, mam wrażenie, że jestem w ciąży. Pewnie dlatego, że prawie nigdy tego nie robię. To logiczne, że kiedy wreszcie postanowię się rozluźnić, od razu zajdę w ciążę. Trzy godziny słabości i do końca życia będę się borykać ze skutkami wrodzonego alkoholizmu u dziecka.

Beth do Jennifer:

To się chyba nazywa inaczej.

Jennifer do Beth:

Mały przyjdzie na świat ze zbyt szeroko rozstawionymi oczkami i wszyscy w sklepie będą gapić się na mnie i komentować przyciszonym głosem: „Spójrz na tę pijaczkę. Nie mogła odstawić na dziewięć miesięcy piwa jabłkowego”. To straszne.

Beth do Jennifer:

Pijesz piwo jabłkowe?

Jennifer do Beth:

Działa naprawdę odświeżająco.

Beth do Jennifer:

Nie jesteś w ciąży.

Jennifer do Beth:

Ależ jestem.

Zawsze dwa dni przed okresem robią mi się syfy na twarzy i dostaję skurczów w dole brzucha. A tym razem mam cerę gładką jak pupcia niemowlaka. A zamiast skurczów wyczuwam w okolicach macicy coś dziwnego. Jakby nowe życie.

Beth do Jennifer:

Może zadzwoń pod numer telefonu zaufania i powiedz, że wyczuwasz w okolicach macicy nowe życie.

Jennifer do Beth:

Fakt, nie pierwszy raz się boję, że zaszłam w ciążę. Przyznaję, że strach o to należy u mnie do zespołu napięcia przedmiesiączkowego. Ale mówię ci, że tym razem jest inaczej. Mam zupełnie nowe odczucia. Jakby ciało mi mówiło: „Zaczęło się”.

Nie mogę uwolnić się od przerażających myśli, co będzie dalej. Najpierw dostanę mdłości. A potem się roztyję. I umrę na sali porodowej z powodu tętniaka.

Beth do Jennifer:

Albo… urodzisz zdrowe, piękne dziecko. (Widzisz, jak skutecznie udało ci się mnie wciągnąć w tę urojoną historię o ciąży?).

Jennifer do Beth:

Albo… urodzę zdrowe, piękne dziecko, którego nie będę widywać, bo będzie spędzało całe dnie w żłobku z jakąś niewolnicą pracującą za marne pieniądze, którą uzna za matkę. Już widzę, jak z Mitchem staramy się zjeść wspólną kolację, położywszy maleństwo do łóżeczka, choć padamy na nos. Przysypiam, kiedy opowiada, jak minął mu dzień; nie ma mi tego za złe, bo i tak nie chce mu się gadać. Je swojego hamburgera i myśli o świeżo zatrudnionej w szkole zgrabniutkiej nauczycielce podstaw przedsiębiorczości, która nosi czarne szpilki, cieliste rajstopy i jedwabne spódnice przyklejające jej się do ud, kiedy siada.

Beth do Jennifer:

A co na to Mitch? (To znaczy, na nowe życie w twoim łonie. Nie na nową nauczycielkę podstaw przedsiębiorczości).

Jennifer do Beth:

Uważa, że powinnam zrobić test ciążowy.

Beth do Jennifer:

Rozsądny facet. Może komuś takiemu jak on byłoby lepiej z nauczycielką podstaw przedsiębiorczości. (Taka na pewno nie serwuje na kolację hamburgerów). Ale pewnie zostanie z tobą, zwłaszcza teraz, kiedy nosisz w łonie dziecko specjalnej troski.ROZDZIAŁ 2

– Lincoln, wyglądasz okropnie.

– Dzięki, mamo. – Musiał uwierzyć jej na słowo. Nie patrzył tego dnia do lustra. Ani wczorajszego. Lincoln przetarł oczy i przeczesał palcami włosy, próbując je przygładzić… a może tylko przyklepać. Chyba powinien był uczesać się wieczorem po wyjściu spod prysznica.

– Mówię poważnie, popatrz na siebie. I spójrz na zegar. Już południe. Obudziłeś się dopiero teraz?

– Mamo, wychodzę z pracy po pierwszej w nocy.

Ściągnęła brwi i podała mu łyżkę, jakby to miało w czymś pomóc.

– Masz – powiedziała – zamieszaj fasolę. – Włączyła mikser i zaczęła przekrzykiwać jego warkot: – Wciąż nie rozumiem, co to za praca, której nie można wykonywać za dnia! Nie tak, kochanie, nie baw się! Zamieszaj porządnie!

Lincoln zaczął mieszać energiczniej. W całej kuchni pachniało szynką, cebulą i czymś jeszcze, czymś słodkim. Zaburczało mu w brzuchu.

– Tłumaczyłem ci już – odparł głośno, żeby go usłyszała. – Ktoś cały czas musi być na miejscu. W razie problemów z komputerami albo… sam nie wiem.

– Czego nie wiesz?! – Wyłączyła mikser i spojrzała na Lincolna.

– Może mam pracować w nocy, żeby nie nawiązać z innymi bliższych relacji.

– Co takiego?

– No bo gdybym ich poznał – podjął – mógłbym…

– Mieszaj. Mów i mieszaj.

– Gdybym ich poznał…. – zamieszał – mógłbym nie być obiektywny w egzekwowaniu regulaminu.

– Nie podoba mi się, że czytasz e-maile innych ludzi. Zwłaszcza nocą w pustym budynku. Co to za praca. – Wzięła na palec to, co miksowała, skosztowała i podsunęła mu miskę. – Spróbuj… W jakim my świecie żyjemy, to ma być praca zarobkowa?

Przeciągnął palcem po krawędzi miski i spróbował mikstury. Lukier.

– Czuje się syrop klonowy?

Skinął głową.

– Budynek nie jest pusty – wyjaśnił. – W dziale newsów pracują jacyś ludzie.

– Rozmawiasz z nimi?

– Nie. Ale czytam ich e-maile.

– To nie w porządku. Jak w takim miejscu można się swobodnie wypowiadać? Wiedząc, że ktoś siedzi im w głowie i śledzi ich myśli.

– Nie siedzę im w głowie. Siedzę w systemie komputerowym, firmowym systemie komputerowym. Wszyscy o tym wiedzą… – Nie potrafił jej tego wytłumaczyć. Nigdy nawet nie widziała e-maila.

– Oddaj tę łyżkę. – Westchnęła. – Wszystko zepsujesz. – Oddał posłusznie i usiadł przy stole kuchennym, przed talerzem z parującym jeszcze chlebem kukurydzianym. – Mieliśmy kiedyś listonosza – podjęła matka. – Pamiętasz? Chyba czytał przychodzące do nas kartki. Zawsze rzucał jakieś komentarze. „Widzę, że wasza znajoma dobrze się bawi w Karolinie Południowej”. Albo: „Ja tam nigdy nie byłem na górze Rushmore”. Muszą czytać te wszystkie pocztówki… to znaczy, listonosze. Pracownicy poczty. Nudne zajęcie. Ale tam ten był wręcz z tego dumny… chełpił się tym. Na pewno powiedział naszym sąsiadom, że abonuję „Ms”^().

– To nie na tym polega – odrzekł Lincoln, znowu przecierając oczy. – Ja tylko sprawdzam, czy pracownicy nie naruszają regulaminu. Nie to, żebym czytał czyjś dziennik czy coś takiego.

Matka już nie słuchała.

– Jesteś głodny? Sprawiasz takie wrażenie. Wyglądasz na niedożywionego, jeśli chcesz znać prawdę. Podaj mi talerz, kochanie. – Wstał i podał jej, a ona ujęła jego nadgarstek. – Lincoln… co z twoimi rękami?

– Nic.

– Spójrz na swoje palce, są szare.

– Od farby drukarskiej.

– Od czego?

– Farby drukarskiej.

Kiedy Lincoln w okresie szkoły średniej pracował w McDonaldzie, olej do smażenia przenikał wszystko. Wieczorem po powrocie do domu wydawało mu się, że ma lepkie ręce jak po zjedzeniu frytek. Olejem przesiąknięte były jego włosy i skóra. Następnego dnia wypacał go w ubrania szkolne.

W „Courierze” tak samo działo się z farbą drukarską. Szara warstwa pokrywała wszystko, choćby się stale myło i sprzątało. Szare plamy kwitły na ścianach z gruboziarnistą fakturą i akustycznych płytach sufitowych.

Redaktorzy z nocnej zmiany brali każde wydanie gazety wprost z maszyn, jeszcze ciepłe. Zostawiali szare ślady placów na klawiaturach i biurkach. Kojarzyli się Lincolnowi z kretami. Poważni ludzie w grubych okularach i z szarą cerą. Może to kwestia lamp – myślał. Pewnie nie poznałby ich w świetle dziennym. We wszystkich kolorach.

Oni z całą pewnością by go nie poznali. Lincoln spędzał prawie cały czas pracy w biurze informatyków w dziale IT, na dole. Pięć lat wcześniej mieściła się tam ciemnia, z dwoma tuzinami lamp fluorescencyjnych, i w tym oświetleniu, wśród serwerów, człowiek miał wrażenie, że tkwi w centrum bólu głowy.

Lincoln lubił, kiedy wzywano go do działu newsów, żeby zresetował jakieś urządzenie albo uruchomił drukarkę. Było to duże, przestronne pomieszczenie, z oknami na dłuższej ścianie, nigdy zupełnie puste. Redaktorzy z nocnej zmiany pracowali do późna jak on. Siedzieli razem na końcu sali, pod szeregami monitorów telewizyjnych. Dwie redaktorki, które zajmowały miejsca obok drukarki, były nawet młode i ładne. (Tak, uznał Lincoln, można być ładnym i przypominać kreta.) Ciekawiło go, czy ludzie, którzy pracują nocami, chodzą na randki za dnia.ROZDZIAŁ 3

Od: Beth Fremont

Do: Jennifer Scribner-Snyder

Wysłane: w piątek, 20.08.1999, o godz. 10.38

Temat: Przepraszam, że pytam, ale…

Czy już skończyłyśmy z udawaniem, że jesteś w ciąży?

Jennifer do Beth:

Przekonamy się za 40 tygodni. Może już 38…

Beth do Jennifer:

Czy to znaczy, że nie możemy rozmawiać o innych sprawach?

Jennifer do Beth:

Nie, to znaczy, że powinnyśmy o nich rozmawiać. Staram się nie myśleć o tamtym.

Beth do Jennifer:

Świetny pomysł.

Dobra. Więc wczoraj wieczorem zadzwoniła do mnie młodsza siostra. Wychodzi za mąż.

Jennifer do Beth:

A co na to jej małżonek?

Beth do Jennifer:

Moja druga młodsza siostra. Kiley. Poznałaś jej chłopaka… narzeczonego, Briana, u moich rodziców w Dzień Pamięci^(). Pamiętasz? Nabijaliśmy się z tatuażu na jego kostce, symbol bractwa studenckiego, do którego należy…

Jennifer do Beth:

A, Brian. Pamiętam. Był w porządku, no nie?

Beth do Jennifer:

Bardzo nam się spodobał. Chodzący ideał. Z tych, których nasze córki powinny poznać na pijackiej imprezie.

Jennifer do Beth:

Czy to ma być jakaś dowcipna aluzja do wrodzonego alkoholizmu u mojego dziecka?

Jeśli dojdzie do tego ślubu, będzie to wina twoich rodziców. Dali jej na imię Kiley. Od urodzenia było jej przeznaczone, że wyjdzie za porządnego, barczystego majora, wybierającego się na studia medyczne.

Beth do Jennifer:

Prawnicze. Kiley jednak sądzi, że facet skończy na czele rodzinnej firmy handlującej częściami hydraulicznymi.

Jennifer do Beth:

Mogłoby być gorzej.

Beth do Jennifer:

Szczerze, to lepiej trafić nie mogła.

Jennifer do Beth:

Ojej, przepraszam. Dopiero teraz do mnie dotarło, że to nie jest dobra wiadomość. Co mówi na to Chris?

Beth do Jennifer:

To, co zwykle. Że Brian to ciołek. Że Kiley za dużo słucha Dave'a Matthewsa. I jeszcze powiedział: „Mam dziś próbę, więc nie czekaj na mnie”, „Hej, daj mi te bibułki do skrętów, dobra?” i „Będziesz na tym ślubie? Super, przynajmniej znowu włożysz jedną z tych kiecek w stylu Scarlett O'Hary. Chodź tu do mnie, gorąca z ciebie druhna. Przesłuchałaś to nagranie, które ci zostawiłem? Danny mówi, że go zagłuszam, ale, o rany, tylko wyświadczam mu przysługę”.

A potem mi się oświadczył. W mojej wyobraźni.

W realu Chris nigdy mi się nie oświadczy. I sama nie wiem, czy przez to jest palantem – czy może to ja jestem głupia, że tak bardzo tego chcę. Nie potrafię nawet z nim o tym porozmawiać, o małżeństwie i tak dalej, bo by powiedział, że on też chce. Że zechce wkrótce. Kiedy tylko złapie wiatr w żagle. Kiedy zespół wróci na top. Bo nie chciałby być na moim garnuszku, być dla mnie ciężarem…

Tylko nie mów, proszę, że już jest na moim garnuszku – chociaż przeważnie to prawda.

Jennifer do Beth:

Przeważnie? Opłacasz za niego czynsz.

Jennifer do Beth:

Opłacam za nas czynsz. Ale i tak bym opłacała… Gdybym mieszkała sama, i tak płaciłabym za gaz, telewizję kablową i wszystko inne. Gdyby Chris się wyprowadził, nic bym na tym nie oszczędziła.

Poza tym nie przeszkadza mi, że za to wszystko płacę, i mogłabym to robić także po ślubie. (Tata zawsze utrzymywał mamę i nikt nie nazywa jej pasożytem.)

Tu nie chodzi o płacenie rachunków. Raczej o dojrzałość emocjonalną. W świecie Chrisa facet może mieszkać ze swoją dziewczyną, przygotowując demo. Ale nie może robić kariery gitarzysty, mając żonę, która pracuje.

Jeśli facet ma żonę, jest dorosły. A Chris nie chce stać się dorosły. I może ja też nie chcę, żeby taki był.

Jennifer do Beth:

To jaki ma być?

Beth do Jennifer:

Przez większość czasu? Chyba chcę, żeby był długowłosym muzykiem. Facetem, który budzi cię o drugiej w nocy, żeby przeczytać ci wiersz właśnie napisany przez niego na twoim brzuchu. Chłopakiem o oczach jak kalejdoskop.

Jennifer do Beth:

Rzeczywiście, gdyby Chris poszedł do roboty, skończyłoby się pisanie wierszy o drugiej w nocy na twoim brzuchu.

Beth do Jennifer:

No właśnie.

Jennifer do Beth:

Więc wszystko w porządku?

Beth do Jennifer:

Nie. Muszę się wbić w kolejną suknię druhny. Bez ramiączek – Kiley już wybrała fason. Nie jest w porządku, i to bardzo. Ale chyba

nie mogę narzekać, no nie? Chcę go. A on chce czekać. I mimo to go chcę. Więc nie mam prawa się skarżyć.

Jennifer do Beth:

Oczywiście, że masz prawo. Niezbywalne. Ale przynajmniej nie jesteś w ciąży.

Beth do Jennifer:

Ty też nie. Zrób w końcu test ciążowy.ROZDZIAŁ 4

Jeśli miał być szczery – wobec siebie – Lincoln nigdy nie odpowiedziałby na ogłoszenie o pracę, które by brzmiało: „Zatrudnimy osobę do czytania cudzych e-maili. Praca na drugą zmianę”.

Ogłoszenie w „Courierze” głosiło: „Pełen etat na stanowisku administratora bezpieczeństwa informatycznego. Świadczenia emerytalne i rentowe, opieka zdrowotna i stomatologiczna”.

Administrator bezpieczeństwa informatycznego. Lincoln już wyobrażał sobie, jak tworzy zapory sieciowe i chroni dane gazety przed niebezpiecznymi hakerami – a nie wysyła upomnienia za każdym razem, gdy ktoś z księgowości prześle sprośny dowcip koledze w sąsiednim boksie.

„Courier” był chyba ostatnią gazetą w Ameryce, która umożliwiła dziennikarzom dostęp do Internetu. Przynajmniej tak mówił Greg. Greg był szefem Lincolna, głową działu IT. Pamiętał jeszcze czasy, kiedy dziennikarze posługiwali się elektrycznymi maszynami do pisania.

– Pamiętam – powiedział – bo to nie było tak dawno temu… w dziewięćdziesiątym drugim. Musieliśmy przejść na komputery, ponieważ nigdzie już nie mogliśmy zamówić taśm do maszyn, i wcale nie żartuję.

Podłączenie do sieci bardzo nie podobało się kierownictwu, opowiadał Greg. Z punktu widzenia wydawcy dostęp do Internetu pozwalał podwładnym pracować, jeśli mieli ochotę, a jeśli nie mieli, oglądać pornosy.

Jednak brak dostępu do Internetu powoli stawał się śmieszny.

Kiedy przed rokiem gazeta uruchomiła stronę internetową, dziennikarze nie mogli nawet przeczytać on-line swoich artykułów. No i w tych czasach czytelnicy chcieli mieć z wydawcą kontakt e-mailowy, zarówno trzecioklasiści, jak i weterani drugiej wojny światowej.

Kiedy Lincoln podjął pracę w „Courierze”, eksperyment z Internetem wchodził w trzeci miesiąc. Wszyscy pracownicy gazety korzystali już z poczty elektronicznej. Dostęp do sieci miał każdy z działu newsów.

Zdaniem Grega wszystko szło jak po maśle.

Zdaniem kierownictwa natomiast panowało ogólne rozprężenie.

Ludzie robili zakupy w Internecie i plotkowali, udzielali się na forach dyskusyjnych i zapisywali do fikcyjnych lig futbolowych. Uprawiali hazard. I robili inne brzydkie rzeczy.

– Co wcale nie jest takie złe – sprzeciwiał się Greg. – Pomaga wyeliminować zboków.

Według szefów Grega największą wadą Internetu było to, że nie dało się teraz odróżnić tych, którzy pilnie pracowali, od tych, którzy rozwiązywali w sieci test osobowościowy „Jaką jestem rasą psa?”.

I stąd wziął się… Lincoln.

Pierwszego wieczoru w pracy pomagał Gregowi zainstalować nowy program o nazwie WebShark. WebShark miał monitorować wszystkie działania pracowników w Internecie i Intranecie. Każdy e-mail, który wysyłali albo odbierali. Każdą stronę, na którą wchodzi. Każde słowo, które napisali.

A WebSharka miał monitorować Lincoln.

Mailowe filtry zdefiniował jakiś zboczeniec (być może Greg). Stworzył bowiem pokaźną listę podejrzanych słów. Zawierała wulgaryzmy, obelgi rasistowskie, nazwiska szefów, takie wyrazy jak „poufny”, „tajny” czy „pilny”.

Właśnie ten ostatni, „pilny”, sparaliżował działanie całej sieci już w pierwszej godzinie pracy WebSharka; spowodował wstrzymanie większości e-maili, które wychodziły z działu ogłoszeń i do niego przychodziły.

WebShark znakował także większe załączniki, podejrzanie długie wiadomości, dziwnie częste wiadomości… Do zabezpieczonej skrzynki trafiały codziennie setki potencjalnie niebezpiecznych e-maili i Lincoln miał za zadanie kontrolować je wszystkie. To oznaczało czytanie każdego z osobna, więc czytał. Ale zdecydowanie mu się to nie podobało.

Nie mógł się przyznać przed matką, ale rzeczywiście to, co robił, wydawało mu się niewłaściwe jak podsłuchiwanie. Może gdyby należał do tych, którzy lubią takie rzeczy… Jego dziewczyna, była dziewczyna, Sam, zawsze zaglądała do cudzych szafek z lekami.

– Syrop na kaszel – donosiła potem w samochodzie w drodze do domu. – I zwykłe plastry. I coś, co wyglądało jak wyciskarka do czosnku.

Lincoln nie lubił nawet korzystać z cudzych łazienek.

Jeśli przyłapał kogoś w redakcji na łamaniu przepisów bezpieczeństwa, musiał dopełnić skomplikowanej procedury. Jednak w większości przypadków wystarczyło tylko pisemne upomnienie i winni w przyszłości wystrzegali się podobnych wykroczeń.

Pierwsza fala upomnień okazała się nawet tak skuteczna, że Lincoln wkrótce nie miał nic do roboty. WebShark wprawdzie znakował kilkadziesiąt e-maili dziennie, ale były to przeważnie fałszywe alarmy. Greg wyraźnie się nie przejmował.

– Spokojna głowa – powiedział do Lincolna w dniu, w którym WebShark nie wyłapał ani jednego e-maila, który faktycznie stanowiłby naruszenie zasad bezpieczeństwa. – Nie zwolnią cię. Ci na górze są zachwyceni tym, co robisz.

– Ale ja nic nie robię – zauważył Lincoln.

– Robisz dużo. Czytasz ich e-maile. Wszyscy się ciebie boją.

– Kto się boi? Jacy „wszyscy”?

– Wszyscy, czyli każdy z osobna. Chyba żartujesz, w całym budynku nie mówi się o nikim innym, jak tylko o tobie.

– To nie mnie się boją. Boją się, że zostaną złapani.

– Złapani przez ciebie. Wiedzą, że co wieczór przetrząsasz ich skrzynki, i już sama tego świadomość powstrzymuje ich przed łamaniem przepisów.

– Ja niczego nie przetrząsam.

– Ale mógłbyś – odparł Greg.

– Mógłbym?

Greg wrócił do pracy, czegoś w rodzaju sekcji zwłok laptopa.

– Słuchaj, Lincoln, już ci mówiłem. I tak ktoś musi być tu w nocy. Odbierać telefony i mówić: „Tu pomoc informatyczna”. Wiem, że siedzisz bezczynnie. Wiem, że masz za mało pracy. To nieważne. Rozwiązuj krzyżówki. Ucz się języka obcego. Mieliśmy w dziale dziewczynę, która szydełkowała…

Lincoln nie umiał szydełkować, ale czytał gazetę. Przynosił z domu komiksy, czasopisma i powieści w wydaniach kieszonkowych. A czasami dzwonił do siostry, jeśli nie było za późno, a on czuł się samotny.

Przeważnie jednak surfował po Internecie.ROZDZIAŁ 5

Od: Jennifer Scribner-Snyder

Do: Beth Fremont

Wysłano: w środę, 25.08.1999, o godz. 10.33

Temat: To tylko test. W razie pilnej potrzeby…

Dostałam go. Wracam do swojego zwykłego oprogramowania.

Beth do Jennifer:

Co dostałaś?

Jennifer do Beth:

No wiesz… Tego, co ci mówi, że nie jesteś w ciąży.

Beth do Jennifer:

Masz na myśli okres? Miesiączkę? Ciotkę, która przyjeżdża z wizytą na pięć-siedem dni? O to chodzi?

Dlaczego używasz słownictwa jak z reklamy podpasek?

Jennifer do Beth:

Staram się być ostrożna. Nie chcę wzbudzić podejrzeń i zwrócić uwagi faceta od bezpieczeństwa informatycznego, wysyłając głupiego e-maila na t e n temat.

Beth do Jennifer:

Nie sądzę, żeby do słów, które zwracają jego uwagę, należała menstruacja.

Jennifer do Beth:

Więc się tym nie przejmujesz?

Beth do Jennifer:

Twoim okresem?

Jennifer do Beth:

Nie, tą notatką, w której nas upominano, żebyśmy nie wysyłały ze służbowych komputerów e-maili o treści osobistej.

Beth do Jennifer:

Czy się przejmuję, że źli ludzie z Tronu czytają nasze e-maile? No nie. Wszystkie te zabezpieczenia nie są wymierzone przeciwko takim jak my. Mają na celu wyłapanie czubków. Zboków uzależnionych od pornosów w sieci, hazardzistów grających w internetowego blackjacka, szpiegów korporacyjnych…

Jennifer do Beth:

To chyba te słowa, które powodują alarm. „Zbok”. „Pornos”. „Szpiegostwo”.

Beth do Jennifer:

Nie obchodzi mnie, jeśli czytają naszą korespondencję. Wystąp, Tronie! Zmierz się ze mną. Odbierz mi prawo do wolności słowa. Jestem dziennikarką. Bojowniczką o swobodę wypowiadania się. Walczę w służbie Pierwszej Poprawki. Nie zatrudniłam się tu dla kiepskiej pensji i szczątkowej opieki zdrowotnej. Zatrudniłam się dla prawdy, blasku słońca, otwartych drzwi!

Jennifer do Beth:

Bojowniczka o swobodę wypowiadania się! Rozumiem. O co walczysz? O prawo przyznania Billy'emu Madisonowi pięciu gwiazdek?

Beth do Jennifer:

Hola, hola. Nie zawsze byłam zepsutą recenzentką filmową. Nie zapominaj, że przez dwa lata pisałam doniesienia z North Havenbrook. Dwa lata w okopach. To była moja krwawica. Bob Woodward by mi nie podskoczył.

Poza tym gdyby to ode mnie zależało, przyznałabym Billy'emu Madisonowi sześć gwiazdek. Wiesz, jakie żywię uczucia do Adama Sandlera – i że przyznaję dodatkowe gwiazdki za piosenki Styxu. (Dwie, jeśli to Renegade).

Jennifer do Beth:

W porządku. Poddaję się. Do di@bła z systemem bezpieczeństwa: zeszłej nocy zaczął mi się okres.

Beth do Jennifer:

Niech dowiedzą się o tym wszyscy. Gratulacje.

Jennifer do Beth:

Taaa, w tym rzecz…

Beth do Jennifer:

Co znowu?

Jennifer do Beth:

Kiedy się zaczął, nie czułam zwykłej szalonej ulgi ani nie zachciało mi się piwa jabłkowego. To znaczy, poczułam ulgę – bo nie tylko, że ostatnio piłam piwo, ale w ciągu zeszłego roku nie spożyłam nic, co zawierałoby kwas foliowy, a być może nawet spożywałam różne rzeczy, które go zabijają, więc zdecydowanie odetchnęłam – ale to nie był szał radości.

Poszłam na dół, żeby powiedzieć Mitchowi. Właśnie robił instrumentację na orkiestrę dętą i w normalnych okolicznościach bym mu nie przeszkadzała, ale to było ważne.

– Dla twojej informacji – powiedziałam – dostałam okres.

A on odłożył ołówek i powiedział: „Aha”. (Po prostu. „Aha”).

Gdy spytałam, dlaczego tak zareagował, wyjaśnił, że myślał, że tym razem naprawdę zaszłam w ciążę – i że byłoby fajnie.

– Wiesz, że lubię dzieci – zauważył.

– W porządku – odparłam. – Może kiedyś.

– Kiedyś w niedalekiej przyszłości – zaznaczył.

– Kiedyś w końcu tak. Gdy będziemy gotowi.

Wtedy wrócił do tej swojej instrumentacji. Nie był zły ani zniecierpliwiony. Tylko smutny, a to o wiele, wiele gorzej.

Więc zapytałam jeszcze:

– Gdy będziemy gotowi, tak?

A wtedy on:

– Ja tam już jestem gotowy. Jestem gotowy od roku, Jenny, i zaczyna mi się wydawać, że ty nigdy nie będziesz. Nawet nie chcesz być gotowa. Zachowujesz się tak, jakby ciąża była chorobą, którą można złapać w publicznym kiblu.

Beth do Jennifer:

I co na to powiedziałaś?

Jennifer do Beth:

A co miałam powiedzieć? Nie jestem gotowa i już. I może wprowadzałam go w błąd za każdym razem, kiedy mówiłam „kiedyś” i „w końcu”. Nie wyobrażam sobie siebie z dziećmi…

Ale też nie wyobrażałam sobie siebie zamężnej, dopóki nie poznałam Mitcha. Zawsze sądziłam, że dojrzeję do dzieci, że zarażę się od niego tymi jego zdrowymi pragnieniami i pewnego ranka obudzę się z myślą: „Co za piękny świat, żeby wydać na niego dziecko”.

A jeśli to nigdy nie nastąpi?

Jeśli Mitch postanowi ograniczyć straty i znaleźć sobie normalną kobietę – szczupłą z natury, która nie będzie nadużywała antydepresantów i która także zechce mieć jak najszybciej dziecko?

Beth do Jennifer:

Jak Barbie w stanie nieustającej owulacji.

Jennifer do Beth:

Właśnie.

Beth do Jennifer:

Jak ta fikcyjna nowa nauczycielka podstaw przedsiębiorczości.

Jennifer do Beth:

A żebyś wiedziała!

Beth do Jennifer:

To niemożliwe.

Jennifer do Beth:

Dlaczego?

Beth do Jennifer:

Z tego samego powodu, z którego Mitch każdego lata próbuje wyhodować wielkie dynie – mimo że wasz ogródek jest mały, pełno w nim chrząszczy i ma za mało słońca. On nie chce czegoś, co przychodzi zbyt łatwo. Woli popracować, żeby osiągnąć to, na czym naprawdę mu zależy.

Jennifer do Beth:

Głupiec z niego. Głupiec, który nie doczeka się plonu.

Beth do Jennifer:

Nie rozumiesz. To głupiec, który tak łatwo z ciebie nie zrezygnuje.

Jennifer do Beth:

Nie wiem, czy się nie mylisz, ale chyba już mi trochę lepiej. Więc do roboty.

Beth do Jennifer:

Jestem do usług w każdej chwili.

(Rozumiesz, że „w każdej chwili” znaczy po 10.30, no nie?).

Jennifer do Beth:

(Uhm).ROZDZIAŁ 6

Jennifer Scribner-Snyder według spisu pracowników była adiustatorem artykułów prasowych.

Beth Fremont Lincoln znał. W każdym razie słyszał o niej. Czytał jej recenzje filmowe. Była dowcipna i zazwyczaj zgadzał się z jej opiniami. To dlatego poszedł na Mroczne miasto, Igraszki z losem i Babe.

Kiedy sobie uświadomił, że nie wysłał żadnego upomnienia Beth Fremont i Jennifer Scribner-Snyder – po nie wiadomo ilu przypadkach naruszenia zasad bezpieczeństwa: trzech, pół tuzina? – nie pamiętał już, dlaczego tego nie zrobił. Może dlatego, że nie zawsze potrafił określić, którą z nich łamią. A może dlatego, że obie wydawały się zupełnie nieszkodliwe. I miłe.

Teraz zaś nie mógł wysłać im upomnienia, nie tego wieczoru. Nie, kiedy zaczęły się niepokoić, że je dostaną. To byłoby dziwaczne, prawda? W sytuacji, kiedy wiedziały, że ktoś przeczytał ich korespondencję o tym, że jest przez kogoś czytana. Gdyby miało się manię prześladowczą, można by się zacząć zastanawiać, czy inne niepokojące sprawy także nie są prawdziwe. I nabrać podejrzeń, że może „oni” na mnie dybią.

Lincoln nie chciał być złym człowiekiem z Tronu.

Poza tym… Poza tym chyba polubił Beth i Jennifer, w każdym razie na tyle, na ile można polubić kogoś, czytając jego e-maile, niektóre e-maile.

Jeszcze raz przejrzał ich ostatnią korespondencję. Podejrzanym słowem był niewątpliwie „hazard”. Podobnie jak „blackjack” i „porno”. Co do „zboka” i „menstruacji” nie miał pewności.

Umieścił pliki w koszu i poszedł do domu.

– Nie musisz przygotowywać dla mnie lunchu – powiedział do matki. Chociaż lubił, kiedy to robiła. Odkąd wrócił do domu, skończył ze śmieciowym żarciem. W kuchni u matki stale coś się piekło, smażyło, gotowało albo stygło na talerzu. I kiedy wychodził z domu, zawsze wciskała mu do rąk pełne pojemniki.

– To nie lunch – odpowiedziała. – Tylko kolacja.

– Ale nie musisz – zaoponował. Nie przeszkadzało mu, że mieszka u matki, ale mieszkanie u matki miało co najmniej kilka stopni zaawansowania. I nie ulegało wątpliwości, że pozwalając na to, aby przygotowywała mu posiłki, posuwał się za daleko. Żywienie go zaczęło stanowić cel jej życia.

– Nic nie muszę – odparła, wręczając mu papierową torbę z pobrzękującym ciężkim szklanym naczyniem.

– Co to takiego? – zapytał. Pachniało cynamonem.

– Kurczak tandoori. To znaczy, nie mam tandoori ani tandoor, jednego z tych pieców, nie miałam nawet jogurtu, bo często go stosują, prawda? Użyłam kwaśnej śmietanki. I dodałam papryki. Może to paprykarz z kurczaka… Wiem, że nie muszę dla ciebie gotować. Ale chcę. Jestem spokojniejsza, wiedząc, że jesz… jesz coś zdrowego, nie z pudełka. Już i tak dość się o ciebie martwię: że nie śpisz, że nie wychodzisz na słońce…

– Śpię, mamo.

– W ciągu dnia. Powinieneś budzić się rano, wraz ze słońcem, przyswajać witaminę D, a spać nocą, kiedy jest ciemno. Gdy byłeś małym chłopcem, nie pozwalałam ci sypiać nawet przy zapalonej lampce nocnej, pamiętasz? To zakłóca produkcję melatoniny w organizmie.

– W porządku – rzekł. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek z nią wygrał.

– W porządku? Co to ma znaczyć?

– To znaczy „w porządku”. Słyszę, co mówisz.

– Och, w takim razie to nic nie znaczy. Weźmiesz tego kurczaka? I zjesz go?

– Dobrze. – Wziął torbę, przycisnął ją do piersi i uśmiechnął się do matki. Starał się wyglądać na kogoś, o kogo nie musi się tak bardzo martwić. – Zjem z przyjemnością – odpowiedział. – Dziękuję.

Kiedy Lincoln wszedł do działu informatycznego IT, Greg już na niego czekał. Ze względu na serwery zawsze panowała tu o kilka stopni niższa temperatura niż gdzie indziej; przyjemniej, można by pomyśleć. Rześko. Ale tak naprawdę było nie tyle chłodniej, ile wilgotniej.

– Hej, senatorze – przywitał go Greg. – Zastanawiałem się nad tym, co powiedziałeś kilka dni temu, no wiesz, o braku pracy. I znalazłem ci zajęcie.

– Super – odparł Lincoln całkiem poważnie.

– Zaczniesz archiwizować i kompresować pliki użytkowników z ostatnich sześciu miesięcy – wyjaśnił Greg, najwyraźniej przekonany, że to genialny pomysł.

Lincoln nie był tego taki pewny.

– Po co mam to robić? – zapytał. – To strata czasu.

– Myślałem, że o coś takiego ci chodzi.

– Chodzi mi o coś… Dobra, o nic mi nie chodzi. Po prostu źle się czuję ze świadomością, że płacą mi za nic.

– Więc już nie musisz tak się czuć – odrzekł Greg. – Właśnie dałem ci coś do roboty.

– Niby tak, ale archiwizowanie i kompresowanie… to może potrwać całe lata. A niczemu nie służy.

Greg włożył wiatrówkę i zebrał teczki. Wychodził wcześniej, żeby zawieźć synka do ortodonty.

– Trudno cię zadowolić, co, Lincoln? To dlatego nie znalazłeś sobie dziewczyny.

Skąd on wie, że nie mam dziewczyny? – pomyślał Lincoln.

Przez resztę wieczoru archiwizował i kompresował pliki, na złość Gregowi. (Mimo że Greg nawet by nie zauważył, że zostało to zrobione, nie mówiąc już o tym, że na złość.) Lincoln archiwizował, kompresował i poważnie myślał o tym, żeby rzucić tę robotę. Mógłby odejść już w tej chwili, gdyby w dziale IT znalazł się ktoś, kto przyjąłby jego wymówienie.

Dochodziła dziesiąta, kiedy przypomniał sobie o kurczaku tandoori od matki.

Pojemnik otworzył się w papierowej torbie i na dywanie pod biurkiem powstała jaskrawopomarańczowa plama od sosu. Wiedział, że dziewczyna, która siedziała tu za dnia, Kristi, będzie wściekła. Już kiedyś zostawiła mu samoprzylepną karteczkę z prośbą, żeby nie jadł w jej miejscu pracy. Twierdziła, że zostawił na klawiaturze okruchy.

Lincoln zabrał więc kurczaka do pokoju socjalnego na drugim piętrze. W nocy prawie nikt z niego nie korzystał – redaktorzy jedli przy biurkach – ale i tak było tam więcej życia niż w pustym biurze IT. Podobały mu się automaty z napojami i czasami spotykał tu dozorców, którzy także robili sobie przerwę. Ale tego wieczoru nikogo nie zastał. Pomieszczenie świeciło pustkami.

Po raz pierwszy jednak Lincoln był zadowolony, że jest sam. Wziął plastikowy widelec, usiadł przy stole w kącie i zabrał się do kurczaka. Nawet go nie podgrzał.

Wtedy weszły dwie osoby, mężczyzna i kobieta. Kłócili się o coś po przyjacielsku.

– Miej trochę zaufania do naszych czytelników – mówiła kobieta, machając zwiniętym dodatkiem sportowym i opierając się o automat do kawy.

– Nie mogę – odparł mężczyzna. – Zbyt wielu ich poznałem. – Miał na sobie sfatygowaną białą koszulę i gruby brązowy krawat. Wyglądał, jakby się nie przebierał i porządnie nie wyspał od czasu prezydentury Cartera. Kobieta była od niego młodsza. Miała żywe oczy, szerokie ramiona i długie włosy sięgające połowy pleców. Była zbyt ładna, żeby mógł się jej przyjrzeć.

Wszystkie one były na to zbyt ładne. Nie pamiętał, kiedy ostatnio spojrzał kobiecie w oczy. Nie licząc matki. Ani Eve, siostry.

Jeśli nie patrzył na nie, nie ryzykował przypadkowego kontaktu wzrokowego. Nie znosił tego uczucia – w banku, w windzie – kiedy niechcący pochwycił wzrok jakiejś kobiety, a ona czuła się w obowiązku pokazać, że nie jest nim zainteresowana. Robiły tak czasami, odwracały głowy, zanim nawet zdążył się zorientować, że na nie spogląda. Kiedyś przeprosił jedną z nich, na stacji benzynowej, kiedy ich wzrok się spotkał. Udała, że nie słyszy, i spojrzała w przestrzeń.

– Jeśli nie znajdziesz sobie dziewczyny – groziła mu Eve – zacznę cię umawiać z porządnymi młodymi luterankami. Prawdziwymi luterankami. Z Kościoła Luterańskiego Synodu Missouri.

– Nie waż się – odpowiedział. – Gdyby któraś z twoich koleżanek z Kościoła poznała mamę, miałabyś zrujnowaną opinię. Nikt nie chciałby siedzieć obok ciebie na zajęciach z Biblii dla dorosłych.

Kobieta w pokoju socjalnym zaśmiała się i pokręciła głową.

– Uparciuch z ciebie – powiedziała. Była tak zajęta rozmową, że mógł bezpiecznie się jej przyjrzeć. Miała na sobie sprane dżinsy i jasnozieloną marynarkę, która zadarła się nieco, kiedy jej właścicielka się pochyliła, żeby wziąć kawę. Lincoln umknął spojrzeniem w bok.

– Wszystko z tobą w porządku, Lincoln – mówiła mu siostra. – Chodziłeś na randki. Miałeś dziewczynę. Nie ma w tobie nic, co dyskwalifikowałoby cię jako faceta.

– To ma mnie pocieszyć? Bo z tego wszystkiego słyszę tylko, że coś może dyskwalifikować mnie jako faceta.

Rzeczywiście, chodził na randki. Miał dziewczynę. Widywał zagłębienia nad kobiecymi pupami. Na koncertach, meczach piłkarskich i przyjęciach w suterenie trzymał dłoń na plecach kobiet, na plecach Sam, wsuwając palce pod jej sweter. Wiedział, że uchodzi mu na sucho poufałość, możliwość dotykania jej ukradkiem, kiedy nikt nie widział.

Nic nie dyskwalifikowało Lincolna jako faceta. Przed trzema laty był na randce. Siostra kolegi szukała osoby towarzyszącej na ślub i wesele. W efekcie przetańczyła całą noc z jednym z drużbów, który, jak się okazało, był jej kuzynem, podczas gdy Lincoln pochłonął trzynaście ciastek z kremem.

Właściwie nie bał się chodzić na randki. Tyle że jakoś nie potrafił sobie tego wyobrazić. Potrafił za to wyobrazić sobie siebie za rok w jakimś przyjemnym miejscu, z dłonią na plecach dziewczyny, tuż nad jej pupą. Ale żeby poznać tę dziewczynę, poderwać ją… w tym był beznadziejny.

– Nie wierzę ci – mówiła Eve. – Przecież poznałeś Sam. Zdobyłeś jej względy, tak że się w tobie zakochała.

Otóż nie. Nawet nie zwrócił na nią uwagi, dopóki w dziesiątej klasie na geografii nie dźgnęła go w ramię.

– Masz ładną postawę – powiedziała wtedy. – I pieprzyk na karku, wiesz o tym?

– Dużo czasu patrzę na ten pieprzyk – ciągnęła. – Więc pewnie umiałabym w razie wypadku zidentyfikować twoje ciało. Jeśli tylko kark nie uległby straszliwej deformacji.

Zarumienił się, słuchając tego. Następnego dnia powiedziała mu, że pachnie jak brzoskwinia. Była żywiołowa. I zabawna. (Choć nie tak zabawna, jak żywiołowa). Do tego potrafiła patrzeć mu w oczy – przy ludziach – i mówić: „No, naprawdę, Lincoln, pachniesz brzoskwiniami”. A potem się śmiała, a ona się czerwienił.

Lubiła go zawstydzać. Lubiła to, w czym była dobra.

Kiedy mu zaproponowała, żeby towarzyszył jej na balu absolwentów, pomyślał, że żartuje, że będzie się z niego nabijała w obecności koleżanek. Ale i tak się z godził. A ona wcale nie żartowała i nie nabijała się z niego.

Sam stawała się inna, kiedy byli sami: cicha – no, cichsza – i wtedy mógł jej wszystko powiedzieć, wszystko, co miało znaczenie. Lubiła rozmawiać o tym, co ma znaczenie. Była serdeczna i pełna pasji.

Nie zrobił nic, żeby się w nim zakochała. Zrobiła to sama z siebie.

I on też się w niej zakochał.

Lincoln podniósł głowę i spojrzał w stronę automatu do kawy, ale mężczyzna w pomiętej koszuli i dziewczyna z piegami zniknęli.ROZDZIAŁ 7

Od: Beth Fremont

Do: Jennifer Scribner-Snyder

Wysłane: w poniedziałek, 30.08.1999, o godz. 11:24

Temat: Kto wygląda dobrze w sukience bez ramiączek?

Nie tylko bez ramiączek. W sukience tubie bez ramiączek. Kto może sobie na to pozwolić?

Jennifer do Beth:

Eee… Joan Collins. Lynda Carter. Shania Twain…

Beth do Jennifer:

Po pierwsze, czy oglądasz tylko Lifetime Network? Czy czasami przerzucasz się na Hollywood Squares?

Po drugie, nawet te piękne panie wyglądałyby grubo przy druhnach mojej siostry, z których wszystkie mają 20 lat i nienaturalnie wąskie biodra.

Może kiedyś włożenie sukni tuby bez ramiączek uszłoby mi płazem… na przykład w 1989, ale te czasy dawno minęły.

Jennifer do Beth:

Dziesięć lat temu.

Beth do Jennifer:

Wielkie dzięki. Och, nie mówiłam ci, że ślub ma mieć motyw przewodni? Narzeczony Kiley chce, żeby nawiązywał do nowego milenium.

Jennifer do Beth:

Co to znaczy?

Beth do Jennifer:

A skąd mam wiedzieć? Chciałabym, aby znaczyło, że mogę włożyć srebrny kombinezon.

Jennifer do Beth:

Może siostra pozwoli ci narzucić na ramiona szal, sweterek albo coś w tym rodzaju, żebyś nie czuła się rozebrana.

Beth do Jennifer:

Dobry pomysł. Może nawet udałoby mi się namówić Gwen, żeby też tak zrobiła. Wtedy nie byłabym sama.

Jennifer do Beth:

Gwen też przyjedzie na ślub? Ona nie należy do tych wychudzonych członkiń stowarzyszenia siostrzanego. Więc nie będziesz jedyną druhną o normalnych wymiarach.

Beth do Jennifer:

Nie, zgadza się. Masz rację. Nie wiem, dlaczego to mnie tak dobija. Ta sukienka, cały ten ślub. Naprawdę cieszę się ze względu na Kiley. Na ciebie i wszystkie inne szczęśliwe mężatki.

Tyle że was nie lubię. Chciałabym, żebyście zdechły. Kiedy Kiley pokazała mi pierścionek zaręczynowy – platynowy, 1,4 karata – naprawdę miałam ochotę powiedzieć o nim coś wrednego. Komu potrzebny taki wielki pierścień, pytam cię. Był ogromny, jak te, które nosiła Elizabeth Taylor. I nasze babcie nazywały ją wywłoką.

A potem w końcu powiedziałam coś wrednego, kilka prawdziwych podłości.

Byłyśmy w sklepie z sukniami ślubnymi – a tak, pojechałyśmy już na pierwszą przymiarkę – i stwierdziłam, że szałwiowa zieleń przypomina brudną wodę w akwarium. A poliestrowa krepa cuchnie potem, zanim jeszcze się ją włoży.

A kiedy Kiley nam wyjawiła, co będzie grane na ślubie – bo oczywiście wybrali już utwór i ma to być What a Wonderful World Louisa Armstronga – zauważyłam, że wybór tej piosenki to jak kupno ramek, w które nigdy potem nie wstawia się zdjęć.

Jennifer do Beth:

Ojej. Wciąż jesteś zaproszona na ślub?

Beth do Jennifer:

I wciąż jestem druhną.

Nikt nie zwrócił uwagi na moje złośliwości. Kiley przymierzała welony, a pozostałe druhny były zbyt zajęte liczeniem sobie nawzajem żeber, żeby mnie słuchać.

Po wyjściu ze sklepu czułam się małym, podłym człowiekiem. Miałam wyrzuty sumienia z powodu sceny, którą urządziłam. Byłam zła, że nikt się nie przejął. Pomyślałam, że należę do tych, którzy zrobiliby wszystko, wywołaliby pożar, żeby zwrócić na siebie uwagę. Co nagle wydało mi się nie najgorszym pomysłem…

Podpalić coś. Najlepiej z poliestrowej krepy.

Nie potrafiłabym podpalić sukni Kiley – na razie, przez następne 10-12 tygodni, nawet się do niej nie zbliżę – ale w szafie mam pełno martwych sukienek. Sukienek balowych, sukienek druhen. Byłam gotowa wyciągnąć je wszystkie i zanieść ich naręcze do śmietnika przed budynkiem. Zamierzałam zapalić papierosa od ognia, w którym by stanęły, jakbym była bohaterką ze Śmiertelnego zauroczenia…

Jednak nie mogłam tego zrobić. Bo nie jestem taka. Nie jestem jak Winona Rider z któregokolwiek filmu. Jo z Małych kobietek, dla przykładu, nigdy nie wyłożyłaby tych wszystkich sukien na łóżko i nie zaczęłaby ich przymierzać, jedna po drugiej…

Łącznie z tą z odsłoniętym ramieniem, którą włożyłam na ślub brata 12 lat temu. Jest w kolorze cyrankowym (to szałwiowa zieleń roku 1987), ma bufiaste rękawy i brzoskwiniowe kokardki w pasie. Oczywiście, w międzyczasie zrobiła się dla mnie za mała i suwak się nie zapina – bo nie mam już szesnastu lat. I wtedy to do mnie dotarło – że nie mam już szesnastu lat.

I nie w tym oczywistym, banalnym sensie. Ale takim, jak w Jacku i Dianie. „No tak, życie toczy się dalej, długo po tym, jak przeminą ekscytujące chwile”.

Nie jestem już nawet tamtą dziewczyną, która była w stanie zaciągnąć suwak. Tamta uważała, że włożenie ohydnej sukienki w najszczęśliwszy dzień życia kogoś innego to dopiero początek – koniec kolejki, w której się stoi po taki dzień.

A nie ma takiej kolejki. Jest tylko scena z poczekalni w Soku z żuka.

(Kolejny film z Winoną, którą nie jestem).

Kiedy Chris wrócił do domu, wszystkie te sukienki leżały porozkładane w dodatkowej sypialni. Próbowałam jakoś sensownie wyjaśnić, dlaczego mam na sobie starą, zakurzoną kieckę druhny i ryczę. Ale on zalatywał dymem papierosowym i poszedł prosto do łazienki, żeby wziąć prysznic, więc nie musiałam się tłumaczyć – co było jeszcze bardziej dobijające, bo naprawdę chciałam, żeby ktoś jeszcze użalił się nade mną.

Jennifer do Beth:

Mnie jest ciebie żal.

Beth do Jennifer:

Naprawdę?

Jennifer do Beth:

Naprawdę. Myślę, że jesteś żałosna. To wręcz żenujące czytać twoje e-maile, kiedy wpadasz w taki stan.

Beth do Jennifer:

Wiesz, jak wesprzeć przyjaciółkę. Zaraz mi powiesz, że pewnego dnia sama będę piękną panną młodą…

Jennifer do Beth:

Bo będziesz. Nie mam co do tego wątpliwości. I kiedy wreszcie Chris zbierze się do kupy i ci się oświadczy, wszyscy na pewno będą brali ślub w srebrnych kombinezonach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: