Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z zapadłych kątów - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z zapadłych kątów - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 386 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Druk Emi­la Skiw­skie­go, War­sza­wa, Chmiel­na M 26.

1.

Pierw­sze utarcz­ki po­ran­ku z nocą, świa­tła z ciem­no­ścią, już się za­czę­ły na wscho­dzie.

Jak przed­nia straż sło­necz­nych pro­mie­ni, bla­da­wa smu­ga świa­tła za­ry­so­wa­ła się na sa­mym skra­ju wid­no­krę­gu, obej­mu­jąc część zie­mi, niby wspa­nia­łym pa­sem li­tym, zna­le­zio­nym w nie­wy­czer­pa­nej skarb­ni­cy sta­rych a za­wsze no­wych cu­dów przy­ro­dy.

Drob­ne ptasz­ki w polu od­zy­wać się za­czę­ty, wi­ta­jąc nad­cho­dzą­cy dzień; gwiaz­dy, mru­ga­jąc trwoż­nie, bla­dły, noc ustę­po­wać za­czy­na­ła po­wo­li, bro­niąc pa­no­wa­nia swe­go za­cie­kle.

Łąki, wody, do­li­ny były jesz­cze w jej mocy, ale wie­życz­ka ko­ściel­na, smu­kłe to­po­le i lipy pra­sta­re wy­do­by­wa­ły się już z oce­anu mro­ków. Ciem­ność ustę­po­wa­ła świa­tłu i zda­wa­ła się rzu­cać groź­bę zło­wro­gą:

– Po­cze­kaj, ty ja­sne! ty słoń­ce! ustą­pisz mi wie­czo­rem, a mro­ki moje ogar­ną świat cały!

Od­wiecz­na, za­wzię­ta, co­dzień prak­ty­ko­wa­na re­wo­lu­cya i re­ak­cya od­by­wa­ła się na nie­bie. Mrok ustę­po wal po­wo­li, nie­znacz­nie, co­fał się w po­rząd­ku, uzna­jąc ko­niecz­ność, ale za wy­gra­ne nie da­jąc.

We wsi ru­chu jesz­cze nie było, lu­dzie spa­li snem spra­co­wa­nych, a taki sen naj­tward­szy.

Z cha­ty, naj­bli­żej ko­ścio­ła po­ło­żo­nej, wy­szedł czło­wie­czy­mi nie­wiel­kie­go wzro­stu, przy­gar­bio­ny nie­co, na jed­ne nogę ku­la­wy i, brzę­cząc ogrom­ne­mi klu­cza­mi, ku ko­ścio­ło­wi po­dą­żał.

O kil­ka kro­ków za czło­wie­kiem wlókł się pies, oso­bli­wy w swo­im ro­dza­ju–bez ogo­na, z na­stro­szo­na sier­ścią i sto­ją­ce­mi usza­mi.

Kie­dy czło­wiek cięż­ki klucz w za­mek ko­ściel­nych drzwi wkła­dał, pies usiadł na sze­ro­kim, pła­skim ka­mie­niu, ziew­nął i uszy sto­ją­ce jesz­cze bar­dziej na­stro­szył.

Wi­docz­nie miał on przy­zwy­cza­je­nia swo­je, tak samo jak i jego pan, któ­ry, z trud­no­ścią otwie­ra­jąc za­rdze­wia­łe zam­ki, mó­wił:

– Kur­ta! masz mi tu sie­dzieć, gał­ga­nie, jak mur, ani się ru­szyć! Jak­by kto szedł, to szcze­kaj, bo to two­je psie pra­wo, a do ko­ścio­ła nie właź, boś pies, a psu nie go­dzi się po świę­tem miej­scu stą­pać.

Kur­ta ziew­nął, jak­by na do­wód, że zro­zu­miał, cze­go od nie­go żą­da­no–i nie dziw: od lat dwu­na­stu psi­sko co­dzień tej in­stntk­cyi słu­chał, więc mu­sia­ła mu głę­bo­ko utkwić w pa­mię­ci. Nie­gdyś, nie­gdyś, jesz­cze bar­dzo mło­dym i roz­trze­pa­nym bę­dąc, Kur­ta wpadł za Szy­mo­nem do ko­ścio­ła, ale, obi­ty mio­tłą, cof­nąć się mu­siał. Dziś wie, że mu tam wcho­dzić nic wol­no; wy­sia­du­je więc na ka­mie­niu, cier­pli­wie cze­ka­jąc, aż pan jego ro­bo­tę swo­ja skoń­czy.

W ko­ście­le było pra­wie ciem­no–je­dy­na lam­pa, wi­szą­ca przed wiel­kim oł­ta­rzem, rzu­ca­ła mi­go­tli­we, czer­wo­na­we bla­ski. W tych ru­chli­wych, nie­pew­nych prze­bły­skach chwi­lo­wo moż­na było do­strzedz ja­kąś łu­ko­wa­tą li­nię go­tyc­kie­go skle­pie­nia, ob­raz świę­te­go, po­stać bia­łe­go, skrzy­dla­te­go anio­ła, lub po­sąg bi­sku­pa w in­fu­le, z pa­sto­ra­łem zło­co­nym, zdo­bią­cy któ­ry z oł­ta­rzy.

Ryło dziw­nie po­waż­nie i pięk­nie w tym ko­ściół­ku nie­wiel­kim, go­tyc­kim sty­lem zbu­do­wa­nym. Przy mi-go­tli­wem oświe­tle­niu je­dy­nej lam­py ostro­łu­ki wyż­sze­mi się jesz­cze zda­wa­ły, har­mo­nij­ne ich li­nie po­ru­sza­ły się niby, wy­cią­ga­ły, ro­sły, bie­gły co­raz wy­żej, jak mo­dli­twa szcze­ra, jak wes­tchnie­nie…

Gdy Szy­mon drzwi otwo­rzył, pęd po­wie­trza pło­mień lam­py po­ru­szył – i oto z ciem­no­ści wy­chy­li­ła się przy­twier­dzo­na do ław­ki czar­na cho­rą­giew ża­łob­na… z tru­pią gło­wą, na krzyż zło­żo­nem! pisz­cze­la­mi i wszel­kie­mi em­ble­ma­ta­mi śmier­ci. Wy­chy­li­ła się z ciem­no­ści, jak mil­czą­ce „me­men­to mori,” i znów znik­nę­ła w mro­kach: pło­myk za­chwiał się… uko­ły­sał i padł na bia­łą po­stać Anio­ła Zmar­twych­wsta­nia, wy­rzeź­bio­ną z mar­mu­ru, – na ob­raz Chry­stu­sa, dźwi­ga­ją­ce­go krzyż cięż­ki.– to znów na szla­chet­ną twarz mę­czen­ni­ka, za­pa­trzo­ną w nie­bo.

Szy­mon na chwil­kę ukląkł przed wiel­kim oł­ta­rzem, po­mo­dlił się go­rą­co, po chłop­sku, a po­tem ujął w obie ręce sznur od sy­gna­tur­ki i… od­ma­wia­jąc gło­śno,Anioł Pań­ski," dzwo­nić za­czął.

Od­głos dzwon­ka roz­brzmie­wał da­le­ko, wiatr niósł go na swo­ich skrzy­dłach na pola, na łąki. We wsi lu­dzie wsta­wać za­czę­li, skrzyp­nę­ły drzwi od chat, skrzyp­nę­ły żó­ra­wie stu­dzien­ne, ode­zwa­ły się dzwon­ki i kle-łot­ki, za­wie­szo­ne na szy­jach krów; pa­stuch gro­ma­dzi! by­dło w ulicz­ce, a zło­ci­sty pas na wscho­dzie co­raz bo­gat­szym, co­raz ja­śniej­szym się sta­wał i dziw­nie ró­żo­wych barw na­bie­rał. Noc, zwy­cię­żo­na, ucie­ka­ła ze wsty­dem, po­bi­ta na wszyst­kich punk­tach sro­mot­nie; ucie­ka­ła, nie mo­gąc znieść wi­do­ku słoń­ca, któ­re lada mo­ment, jak try­um­fa­tor, wje­dzie na wo­zie zło­ci­stym, w ma­je­sta­cie pur­pu­ry i bla­sków.

Przez ko­ściel­ne okna wpa­da świa­tło dzien­ne, lam­pa przed "sanc­tis­si­mum" bled­nie i już nie czer­wo­nym, lecz żół­ta­wym pło­my­kiem mi­go­ce. Ob­ra­zy, rzeź­by, oł­ta­rze, luti skle­pień ry­su­ją się ja­sno, a na po­sadz­ce z cio­so­we­go ka­mie­nia, jak tę­cza sied­mio­barw­na, uło­ży­ły się smu­gi świa­tła, prze­dzie­ra­ją­ce­go się przez ko­lo­ro­we okno, bę­dą­ce po­nad wiel­kim oł­ta­rzem.

Po­nad drzwia­mi, pro­wa­dzą­ce­mi do skarb­ca ko­ściel­ne­go, wi­szą dwa po­tre­ty; Męż­czy­zna o mar­so­wa­tem spoj­rze­niu, z pier­sią za­ku­tą w stal… z buz­dy­ga­nem w dło­ni, z su­mia­ste­mi wą­sa­mi i wy­so­ko pod­go­lo­ną czu­pry­ną,–a obok nie­go nie­wia­sta, ma­tro­na ja­kaś po­waż­na, w dziw­nym stro­ju, pół za­kon­nym, pól świec­kim.

To sa wi­ze­run­ki za­ło­ży­cie­li tego ko­ścio­ła, za­byt­ki z XVII stu­le­cia.

Po­da­nie mówi, że ci dwo­je, mąż i żona, sied­miu sy­nów w woj­nie ze Szwe­da­mi stra­ci­li, a nie ma­jąc dla kogo już, zbie­rać, osie­ro­ce­ni, zbo­le­li, na prze­bła­ga­nie Boga za grze­chy swo­je ko­ścioł ten ufun­do­wa­li.

O za­ło­ży­cie­lach tego ko­ścio­ła Szy­mon opo­wia­dać lubi le­gen­dy, peł­ne cu­dow­no­ści i ta­jem­ni­cze­go uro­ku. Szy­mon może coś u tem wie­dzieć, gdyż ma tra­dy­cye ro­dzin­ne, po­da­nia z daw­nych, bar­dzo daw­nych cza­sów. To nie zwy­czaj­ny dziad, któ­re­go przy­pa­dek, zbieg oko­licz­no­ści lub ka­lec­two do ko­ściel­nej za­pę­dzi­ły służ­by… nie! to dziad z dzia­da pra­dzia­da, ary­sto­kra­ta w swo­im ro­dza­ju, pa­try­cy­usz. On z duma ko­ściół za­mia­ta, z duma dzier­ży swój ki­jek z kap­tur­kiem do ga­sze­nia świec, a w ko­pa­niu gro­bów ma się za pierw­sze­go mi­strza. Nie ża­łu­je on zie­mi umar­łym–ko­pie im doły wy­god­ne, ob­szer­ne, głę­bo­kie: boć grób to nie cha­łu­pa, to nie mar­na sie­dzi­ba na rok, czy na dzie­sięć lat cza­su, ale na dłu­gie, dłu­gie wie­ki, aż do dnia osta­tecz­ne­go sądu.

Kie­dy Szy­mon ko­ścioł koń­czył za­mia­tać, roz­le­gło się gwał­tow­ne uja­da­nie Kur­ty.

– Co to zna­czy?–mruk­nął sta­ry–co to jest? Pew­ni­kiem któś do cho­re­go po księ­dza.

To mó­wiąc, dziad przed ko­ściół wy­szedł. Koło bra­my cmen­tar­nej sta­ła bied­ka ży­dow­ska, a wła­ści­ciel jej kie­ro­wał się ku ple­ba­nii.

– Bo­ruch!–za­wo­łał Szy­mon–hej. Bo­ruch! Żyd się obej­rzał.

– Ny, Bo­ruch, tak, Bo­ruch; ale cze­go tak krzy­czy­cie, Szy­mo­nie?

– Dziw­no mi, że­ście tak rano przy­je­cha­li i że­ście tu, u nas. Jaka was bie­da nie­sie? do kogo?

– Bie­da! aj… aj, pa­nie Szy­mo­nie, czy to bie­da czło­wie­ka nosi? Nic! Po mo­je­mu, to czło­wiek bie­dę nie­sie na swo­jej gło­wie, na ple­cach, w kie­sze­ni… Ona wszę­dzie wle­zie: nie­praw­da, Szy­mo­nie?…

– A ju­ści… tak… bied­ne­mu za­wdy wiatr w oczy… wam ży­dom co in­ne­go: pie­nię­dzy ma­cie jak lodu.

– Aj, aj! co wy po­wia­da­cie, Szy­mo­nie! niech na­sze wro­gi ta­kie pie­nią­dze nie mają. Tati czas! taki pa­skud­ny czas! czy to się co za­ro­bi? Po­wiedz­cie mi, czy pro­boszcz w domu?

– A gdzież­by zaś miał być? Jest… nie­dłu­go wsta­nie, choć do póź­na coś ro­bił, albo pi­sał, bo się jesz­cze po pół­noc­ku w oknie świe­ci­ło. In­te­res pew­nie ma­cie do nie­go?

– In­te­res, nie in­te­res; tak so­bie, male roz­mó­wie­nie.

– Zgad­nę… pew­nie sad chce­cie w aren­dę?

– Ład­ny in­te­res, da­li­bóg! Co wy ga­da­cie, Szy­mo­nie? Czy to ja, broń Boże, szewc, czy kra­wiec, że­bym sady dzier­ża­wi): ja nie z ta­kiej fa­mi­lii… ja z do­bre­go rodu i sam też by­łem du­chow­ny i uczo­ny.

– Ra­bi­nem by­li­ście?

– Et! co tam! – od­rzekł nie­chęt­nie – wy się na­tem nie zna­cie; wam z tego tyl­ko śmiech, co u nas ho­nor wiel­ki. Po­zwól­cie-no, ja tu so­bie sią­dę na ka­mie­niu, po­cze­kam krzyn­kę, nim się ksiądz obu­dzi. Może ma­cie tro­chę ta­ba­ki, Szy­mo­nie?

– Ho! ho! jak­żeż­bym ja był przez ta­ba­ki! Toć sam ją krę­cę i pew­nie lep­szej na­wet ko­zie­nic­ki ra­bin nie niu­chal… Spró­buj­cie-no…

To mó­wiąc Szy­mon po­dał ży­do­wi ro­żek, pe­łen zie­lo­ne­go prosz­ku.

– Wa­sza praw­da–rzekł Bo­ruch,–to jest ra­ryt­na ta­ba­ka; nie wie­dzia­łem, Ze­zwas taki me­cha­nik, Szy­mo­nie… Ona krę­ci w no­sie jak ogień… Oj, oj, Szy­mo­nie, pa­nie Szy­mo­nie, te­raz się wszyst­ko krę­ci. Pan Bóg krę­ci swój świat, lu­dzie krę­cą swój han­del i na­prze­ciw­ko Pana Boga duże krę­ci­ciel­stwo ro­bią… żeby im wszyst­kie ko­ści po­krę­ci­ło! bez to na świe­cie jest źle… Po­wiedz­cie mi. Szy­mo­nie, czy tu wczo­raj u księ­dza nie był kto z Zie­lon­ki?

– Na co wam to wie­dzieć?

– Na co? ja­kie na co? tak so­bie. Oj waj, moge wie­dzieć „ moge nie wie­dzieć… że­by­ra nie miał tyl­ko więk­sze­go nie­szczę­ścia! Wy, Szy­mo­nie, je­ste­ście mą­dry czło­wiek, wy ma­cie gło­wę na ple­cy! U nas po­wia­da­ją, ze gło­wa to grunt! Ja wam co po­wiem: wy je­ste­ście za dzia­da, ja bu­łem daw­no, daw­no za szkol­ni­ka. Wy so­bie dzwo­ni­ła we dzwo­nek; ja, by­wa­ło, stu­ka­łem ki­jem W okna, a co pią­tek krzy­cza­łem: in szuł arajn! żeby ży­dzi szli so­bie mo­dlić do szko­ły. To my po­win­ni być jak przy­ja­cie­le.

Szy­mon nie­chęt­nie ręką mach­nął.

– Co to rów­nać…?–rzekł.

– Wia­do­mo, co nie rów­nać – od­parł Bo­ruch:– niech ten zgi­nie, kto rów­na, niech idzie z gło­wą do zie­mi! To co in­ne­go, tam­to co in­ne­go; tyl­ko mnie się tak wi­dzi, co Pan Bóg je­den (esl.

– Wia­do­mo…

– A komu wy słu­ży­cie? wy słu­ży­cie Panu Bogu; komu ja słu­ży­łem? ja słu­ży­łem tak­że Panu Bogu. Go­spo­darz ma, nie przy­mie­rza­jąc, dwa ku­nie: je­den tro­chę wło­ga­wy… a dru­gi dy­eha­wicz­ny… to jest para koni! Z jed­nej ręki mają owies, je­den bat nad nie­mi. Wy to ro­zu­mie­cie. Szy­mo­nie, wy mą­dry czło­wiek… A po­wiedz­cie mi… czy tu i pa­nien­ka z Zie­lon­ki wczo­raj była?

– Nie, pa­nien­ka tu nie była…

– Ja tak so­bie sam miar­ko­wa­łem. Un nie lubi z ko­bie­ta­mi jeź­dzie… un tu mu­siał sam być.

– Co wam tak dziś Zie­lon­ka w gło­wę za­je­cha­ła? Czy był? czy nie był? Już-to pew­nie mu­si­cie coś krę­cić.

– Co mam krę­cić!! co krę­cić!? niech moje wro­gi kark skrę­cą. Ot, tak so­bie py­ta­łem; po­wie­dzie­li­ście, że był, niech on so­bie był… co mi z tego przyj­dzie?

– Ja po­wie­dzia­łem. Ze był?

– A kto? Po­wie­dzie­li­ście, że bez pa­nien­ki przy­jeż­dżał.

– Nie­praw­da!

– Je­śli tak… to­ście ze­łga­li, Szy­mo­nie.

– Ja­kiem ze­łgał, kie­dym nic nie po­wie­dział?

– Nie spo­dzie­wa­łem się po wa­sze mą­dre gło­wę, że nie ro­zu­mie­cie taki pro­sty in­te­res. Na jed­ne stro­nę ja mó­wi­łem, że z Zie­lon­ki pan buł, a wy­śta po­wie­dzie­li, że to nie­praw­da; na dru­ga stro­nę ja mó­wie, żeś­ta ze­łga­li, a wy po­wia­da­cie, że to tak­że nie­praw­da: te­raz ja was się spy­tam: gdzie praw­da?

Szy­mon się za­my­ślił.

– Nie pa­su­je, cał­kiem nie pa­su­je–rzekł Bo-rucch. – Każ­dy czło­wiek po­wi­nien cho­dzić z praw­dą, chy­ba Ze mu in­a­czej wy­pad­nie.

– Co tam! wy­pa­dło, czy nie wy­pa­dło! Byt i już.

– Wy so­bie lu­bi­cie cza­sem żar­to­wać, bo ma­cie taką na­tu­rę; ale w koń­ca za­wsze po­wie­cie praw­dę..Ja was znam; i jak­bym, na ten przy­kład, spy­tał się was, po co on tu przy­jeż­dżał, to wy po­wie­cie, że nie wie­cie po co. I to bę­dzie też praw­da…

– Otoż nie bę­dzie praw­da, bo wiem!

– Zkąd­by­ście wie­dzie­li? Czy oni was po­sa­dzi­li z sobą do her­ba­tę? Ot, wy lu­bi­cie cza­sem pły­wać so­bie po pia­sku, pa­nie Szy­mo­nie…

– Do har­ba­ty nie sia­da­łem, bo dziad księ­dzu nie rów­ność; alem sa­mo­war przy­no­sił i sły­sza­łem, co było ga­da­ne. Cóż… to, tfy! do sta­re­go li­cha, lu­dzie mnie się mają wy­strze­gać, czy co?

– Ny, ny, nic gnie­waj­cie się; wy do­bry czło­wiek, Szy­mo­nie, wy­ście nie­śli sa­mo­war, wy wszyst­ko wie­cie… Oj, oj, co­by­ście nie mie­li wie­dzieć… wy tak­że wie­cie, że on pie­nię­dzy chciał…

– A tak! chciał, bo chciał: i do­stał, bo do­stał; i tyle do­stał, ile chciał; bo u nas tak: jak dać, to dać… i sia­bas!

– Jak­to u was?

– No, u nas, tu, na ple­ba­nii, przy ko­ście­le, i już! U nas, to u nas. Tfy! szko­da gęby psuć! Idź­cie le­piej szka­pę swo­ją po­ra­tuj­cie, bo jej cho­mont wlazł na łeb, jesz­cze jej śle­pie wy­gnie­cie.

– To baj­ki! una tego zwy­czaj­na: una już sie­dem lat śle­pa na oba oczy, to trze­cie­go so­bie nie wy­gnie­cie, bo go nie ma. Ny, ny, nie od­cho­dże­ie-no… pa­nie Szy­mo­nie. Co­sta dziś ta­kie złe? Czy was ja­kie brzyd­kie mu­chę uką­si­ło?

– Zły je­stem, bom zły; a ja­kem zły, to nie ga­dam, bez złość! Pro­boszcz wstał, w okno pa­trzy, mu­szę tam iść do nie­go, bo ta­kie moje pra­wo, i sku­tek!

Bo­ruch dłu­gą bro­dę po­gła­dził, tro­chę z ku­rzu ka­po­tę strzą­snął, pas na so­bie po­pra­wił i po­wo­li ku ple­ba­nii po­szedł.

Gdy Bo­ruch przy­szedł na pro­bo­stwo, za­stał za­raz w pierw­szym po­ko­ju sprzą­ta­ją­ce­go Szy­mo­na.

Dziad wi­docz­nie był zły, za­mia­tał bo­wiem z ta­kim im­pe­tem, że o malo szczot­ki nie po­ła­mał, a przy­tem stę­kał i wzdy­chał okrop­nie.

– Ny, pa­nie Szy­mo­nie – rzekł żyd,– mu­sie­liś­ta bar­dzo kiep­sko spać tej nocy, albo może, nie przy­ma-wia­jąe…

– Co?

– Może mie­liś­ta ja­kie zmar­twie­nie od żony?

– Ja!?

– Choć­by i wy… Co chce­ta, dru­ga baba gor­sza od sa­me­go dy­abła.

– No, to co?

– Cał­kiem nic, ja tyl­ko tak so­bie po­wia­dam, ja do wiel­moż­ne­go pro­bosz­cza przy­sze­dłem.

– Wnet tu ksiądz przyj­dzie; jeno jak ma­cie co ga­dać, to krót­ko, bo do ko­ścio­ła pój­dzie.

– Co ja mam ga­dać? co ga­dać?! cale ga­da­nie: dwa sło­wa.

– Jak tam chce­cie; ja zara idę dzwo­nić.

– Po co?

Szy­mon chciał od­po­wie­dzieć, lecz w lej chwi­li ksiądz wszedł do po­ko­ju.

Bo­ruch c uprzej­mo­ścią wiel­ką do sa­mej zie­mi się skło­nił.

– Kła­niam–rzekł, – bar­dzo kła­niam wiel­moż­ne­go ka­no­ni­ka do­bro­dzie­ja.

– Jak się masz, pa­nie Bo­ruch? Cóż cię to w moje pro­gi spro­wa­dza?

– Bogu dzię­ko­wać, nic; tak so­bie wstą­pi­łem prze­jaz­dem…

– Do­ką­dże dą­żysz?

– Tak… za in­te­re­sem, wia­do­mo księ­dzu ka­no­ni­ko­wi, jak żyd: tu tro­chę, tam tro­chę, aby żyć…

Szy­mon sprzą­ta­nie skoń­czył i wy­szedł Bo­ruch obej­rzał się uważ­nie na wszyst­kie stro­ny i rzekł ci­szej:

– Ja po­wiem cale praw­dę: ja tro­che do Zie­lon­ki jadę…

– Po co?

– Niby tani mia­ła być dziś li­cy­ta­cja…

– I miał­byś też, su­mie­nie?…

– Co su­mie­nie? ja­kie su­mie­nie? Czy ja tam jadę, broń Boże, kogo za­bić, albo okraść?… Ja jadę co ku­pić…

– Ale za­wsze: komu, jak komu, ale to­bie, mój pa­nie Bo­ru­chu, nie wy­pa­da; tam do­ro­bi­łeś się, po­ro­słeś w pie­rze, na kup­ca wy­sze­dłeś! a te­raz je­dziesz ich li­cy­to­wać! fe!

– Spra­wie­dli­we sło­wo wiel­moż­ny ka­no­nik po­wie­dział; to tez ja już tam nie po­ja­dę, ja so­bie wró­cę z tego miej­sca pro­sto do domu…

– Bar­dzo je­stem kon­tent, że cię moje sło­wa prze­ko­na­ły; szcze­rze się cie­szę… wi­dzę, że je­steś do­bry czło­wiek.

– Ny, ja za­wsze bu­tem do­bry czło­wiek; a po­wtó­re, że ja słu­cha­łem, co tam li­cy­ta­cyę wca­le nie bę­dzie…

– Nie bę­dzie?

– Tak jest… Mnie już to na dro­dze żyd­ki po­wie­dzie­li. Ten pan z Zie­lon­ki to cały kot: zda­je się, że już leci z trze­cie­go pię­tra, leci, leci, już zle­ciał jak kot… i zno­wuż, żyje. Un szczę­ście ma i za­wsze znaj­dzie lu­dzi, co jemu po­mo­gą. Da­li­bóg, ja nie wiem, gdzie uni wi­dzą swo­je ewik­cye?…

– Hm… uczci­wość to po­dob­no naj­lep­sza ewik­cya. Bo­ru­chu.

– Uczci­wość? Nie­ma co ga­dać, ład­ny to in­te­res, ale nie­zaw­sze pew­ny; bez to wła­śnie mnie dżyw­no…

– Nie dziw się: czło­wiek po­wi­nien wspo­ma­gać czło­wie­ka w nie­szczę­ściu, więc i ten pan z Zie­lon­ki po­moc zna­lazł.

– Zna­lazł… mu, nu, a czy to na dłu­go wy­star­czy? Nic sprze­da­dzą go dziś, to sprze­da­dzą ju­tro; nie ju­tro, to za rok.

– To zo­ba­czy­my…

– Co nie mamy zo­ba­czyć, aby jeno Pan Bóg zdro­wie dał… Nu, ale ja jemu tego nic ży­czę; a kie­dy wiel­moż­ny ka­no­nik sam po­wia­da, żeby nie je­chać, to ja nie jadę; na jego god­ne sło­wo ja wie­rzę. Ze z tej li­cy­ta­cyi nic nie bę­dzie.

– Zda­je mi się, ze nic.

– I mnie się tak zda­je… Pa­dam do nóg wiel­moż­ne­go ka­no­ni­ka do­bro­dzie­ja.

– …Iuż od­jeż­dżasz, pa­nie Bo­rach, cóz ci tak pil­no? Zda­je mi się, że mia­łeś ja­kiś in­te­res. mów.

– Już po in­te­re­sie; wiem, że li­cy­ta­cyę ide bę­dzie, po co mam próż­no szka­pę go­nić? t'na i tak le­d­wie dy­cha, a do Zie­lon­ki jesz­cze dwie mile dro­gi.

– A no… to bądź­że zdrów.

– [taj Boże zdro­wie wiel­moż­ne­go ka­no­ni­ka… Ja już jadę, na mnie tam dru­gie żyd­ki cze­ka­ją przed karcz­ma.

Z temi stó­wa­mi Bo­ruch wy­szedł. Po chwil wsiadł na bied­kę i zna­lazł się nie­ba­wem przed karcz­mą, gdzie ocze­ki­wa­ło go licz­ne gro­no współ­wy­znaw­ców.

Przed bu­dyn­kiem kar­czem­nym sta­ły bied­ki, wa­są­gi i wa­sąż­ki, zaś w izbie aren­da­rza kil­ku­na­stu ży­dów od­ma­wia­ło swo­je po­ran­ne mo­dli­twy.

Odzia­ni w bia­łe płach­ty z czar­ne­mi u brzeg iw szla­ka­mi, z rę­ka­mi ohna­żo­ne­mi… okrę­co­ne­mi rze­mie­niem, zwró­ce­ni twa­rzą do wscho­du, mo­dli­li się gło­śno, z pła­czem, krzy­kiem, la­men­tem, jak na pra­wo­wier­nych ży­dów przy­stoi.

Bo­ruch, wszedł­szy do izby, no­rek SWÓJ z „tin­bo­żei-sli­cem* roz­wi­nął, płach­tę na grzbiet na­rzu­ci! i po chwi­li ba­so­wy głos jego zmie­szał się z ogól­nym chó­rem na­boż­nych la­men­tów.

Aren­dar­ka tym­cza­sem, zie­wa­ją­ca, w czer­wo­nej spód­ni­cy, krzą­ta­ła się koło ko­mi­na, za­ję­ta przy­go­to­wa­niem śnia­da­nia dla tak licz­nej cze­re­dy: w ką­cie izby kar­czem­nej wę­drow­ny dru­ciarz, odło­żyw­szy na bok wią­zie pu­ła­pek na my­szy i drob­nych na­czyń bla­sza­nych, ła­tał so­bie kierp­cie, w dłu­gich wę­drów­kach po­dar­te – i zu­ko­sa rzu­cał prze­lot­ne wej­rze­nia na ży­dów, ki­wa­ją­cych się za­wzię­cie w mo­dli­tew­nej eks­ta­zie.

.Słoń­ce ja­śnia­ło już we wszyst­kich bla­skach swe­go ma­je­sla­tu i zło­ci­ło drob­ne szyb­ki w oknach ple­ba­nii, ty­sią­ce psz­czół z gło­śnym brzę­kiem uwi­ja­ło się po­mię­dzy ga­łęż­mi lip kwit­ną­cych, ja­skół­ki za musz­ka­mi go­ni­ły, bo­cian kle­ko­tał na gnieź­dzie, a z dzwon­ni­cy ko­ściel­nej roz­brzmie­wał me­lo­dyj­ny głos dzwo­nu…

Ład­ny ko­śció­łek, na nie­wiel­kiem wzgó­rzu sto­ją­cy, pa­no­wał nad całą oko­li­cą, ma­low­ni­czą, po­sia­da­ją­cą ów smęt­ny a pe­łen po­ezyi urok, rów­ni­nom tyl­ko wła­ści­wy.

Wio­ska była dość duża–bia­łe cha­ty, sło­mia­ne­nii strze­cha­mi kry­te, cho­wa­ły się pod cie­niem lip roz­ło­ży­stych; w ogród­kach czer­wie­ni­ły się wi­śnie, draż­niąc ape­tyt wró­bli, wilg i wiej­skich dzie­cia­ków, któ­re wdra­py­wa­ły się na plo­ty eh­ró­ścia­ne, aby ze­rwać; smacz­ny – i za­pew­ne za­ka­za­ny–owoc.

W ka­re­zmie rej­wach był wiel­ki. Ży­dzi, wy­słu­chaw­szy re­la­cyi Bo­ru­cha, wsz­czę­li mię­dzy sobą spór żywy: ge­sty­ku­lo­wa­li, krzy­cze­li i nro­gó­le znać było, że są pod wpły­wem ja­kie­goś nie­po­wo­dze­nia lub za­wo­du.

Zo­staw­my ich w spo­ko­ju, a przejdź­my na­to­miast do ple­ba­nii i, ko­rzy­sta­jąc z nie­obec­no­ści go­spo­da­rza, któ­ry po­szedł wła­śnie mszę od­pra­wiać, ro­zej­rzyj­my się po kę­tach.

Ci­sza pa­nu­je w tym za­kąt­ku: przez oia­łe okien­ka, wy­cho­dzą­ce na ogród, za­glą­da­ją zie­lo­ne drzew ga­łę­zie i wpły­wa stru­mień świe­że­go, bal­sa­micz­ne­go po­wiel­rza. Ścia­ny bie­lo­ne, czy­ste, zdo­bi kil­ka ob­ra­zów. Pięk­ny sta­ry sztych przed­sta­wia Syk­sty­ii­ską Ma­don­nę,–olej­ne nie­wy­kwint­ne­go pędz­la ma­lo­wi­dło wy­obra­ża,Wie­cze­rzę Pań­ską." Po­nad drzwia­mi, do dru­gie­go pro­wa­dzą-cemi po­ko­ju, wisi por­tret bi­sku­pa,–a w dru­gim po­ko­ju, któ­ry jest sy­pial­nią i ga­bi­ne­tem za­ra­zem, nad łóż­kiem za­wie­szo­ny jest duZy czar­ny kru­cy­fiks, a na in­nych ścia­nach por­tre­ty ks. Jó­ze­fa i Ko­ściusz­ki.

Pierw­szy po­kój do przy­ję­cia go­ści słu­ży. Jesi W uim sta­ro­świec­ka je­sio­no­wa ka­na­pa, ta­kiż stół… kil­ka krze­seł i ko­mo­da.

W rogu duży ko­min, ua któ­rym pod­czas je­sie­ni i w zi­mie gru­be szcza­py drze­wa pło­ną za­zwy­czaj.

W dru­gim po­ko­ju łóż­ko, klęcz­nik, oszklo­na sza­fa ksią­żek peł­na–oto wszyst­ko.

Całe lo miesz­kan­ko mia­ło po­zór celi za­kon­nej, tyl­ko że do­stęp do nie­go był dla każ­de­go ła­twy.

Nikt na­próż­no nie wszedł w te drzwi niz­kie, a każ­dy od­cho­dzi! ztąd po­cie­szo­ny, we­sel­szy, sil­niej­szy ua du­chu. Go­spo­darz tego dom­ku umiał osu­szać łzy i goić… rany bo­le­śne, umiał wle­wać uf­ność i na­dzie­ję w ser­ca zroz­pa­czo­nych i wąt­pią­cych. Sło­wa jego nie­wy­szu­ka­ne, peł­ne po­ko­ry i pro­sto­ty, wkra­da­ły się do du­szy i mia­ły moc ko­ją­ce­go bal­sa­mu i siłe prze­ko­na­nia zara-

2

żem. Nie­raz, wśród nocy ciem­nej, pod­czas sło­ty je­sien­nej, lub zi­mo­wej za­wiei, ko­ła­tał któś do tych drzwi i księ­dza do umie­ra­ją­ce­go wzy­wa!–i oto sie­dem­dzie­się­cio­let­ni sta­rzec z, rzeź­ko­ścią mło­dzień­ca zry­wał się z łóż­ka i śpie­szył, nie zwa­ża­jąc, czy wi­cher wie­je, czy deszcz oczy za­le­wa.

Nad biur­kiem wi­dzi­my za­wie­szo­ną ksią­żecz­kę. Zdej­mij­my ją z gwoź­dzia i otwórz­my, w niej znaj­dzie­my na­zwi­sko na­sze­go pro­bosz­cza: „ Ko­mu­nio, An­dre­as Na­łęcz cu­ra­tus,” z niej do­wie­my się tak­że, że ksiądz An­drzej li­czy już sie­dem­dzie­siąt lat wie­ku, a le­d­wie dwa­na­ście ka­płań­stwa.

Gdzież więc po­przed­nio ży­cie pę­dził? W ja­kiej szko­le wy­ro­bił so­bie ten hart du­cha, spo­kój i po­go­dę umy­słu?

Dii­żo­hy o tem mó­wie. Szcze­gó­ły, z któ­rych zło­ży­ło się to ży­cie, za­peł­ni­li­by mo­gły księ­gę całą.

Część z nich zna­ną jest w tra­dy­cjach pew­nej bied­nej ro­dzi­ny szla­chec­kiej na Pod­la­siu, czę.śe pa­mię­ta­ją obcy lu­dzie, po sze­ro­kim świe­cie roz­pro­sze­ni,–ale ca­łość mógł­by tyl­ko chy­ba sam ksiądz An­drzej opo­wie­dzieć… gdy­by chciał kie­dy co mó­wić o so­bie. Nie­ste­ty, nie ma on lego zwy­cza­ju. Za­py­ta­ny, od­po­wia­da zwy­kle wy­mi­ja­ją­co, nie­chęt­nie i na inny przed­miot zwra­ca roz­mo­wę.

– Co było, a nie jest, nie pi­sze się w re­gestr – po­wia­da…

Wy­pa­trzo­no go jed­nak, bo cze­góż na pro­win­cyi nie wy­pa­trzą? Wy­pa­trzo­no wiec, że ma księ­gę dużą, opraw­ną, któ­rą sta­ran­nie cho­wa i na klucz za­my­ka. 1'owia dają, że coś pi­sze wie­czo­ra­mi w tej księ­dze, Ze to jest jego pa­mięt­nik.

Ile w tem praw­dy, nie wiem. Wi­dzia­łem raz zda­le­ka tę księ­gę, alem do niej za­glą­dać nie śmiat. Na eo pod­pa­try­wać czy­je ta­jem­ni­ce?

Na­wet cie­ka­wy z na­tu­ry Szy­mon już nie bada… cho­ciaż z po­cząt­ku miał wiel­ką do tego ocho­tę i nie mógt się po­go­dzić z my­ślą, ze nie zna „swe­go­je­go­mo­ści” na wy­lot.

Mar­twił się tem na­wet, bo trze­ba wie­dzieć, Ze Szy­mon nic był zwy­czaj­nym dzia­dem, jak inny, laki, co dziś ko­ściół za­mia­ta, a ju­tro do żyda w służ­bę pój­dzie. To był dziad z dzia­dów, z dzia­da pra­dzia­da dziad, or­dy­nat na dzwon­ni­cy, cmen­ta­rzu i kruch­cie, bo od stn lat po­dob­no naj­star­szy z rodu Ko­sio­rów god­ność ko­ściel­ne­go w Ko­mor­nie pia­sto­wał. God­ność ta z ojca na syna prze­cho­dzi­ła, a każ­dy pier­wo­rod­ny Ko­sior już z mło­do­ści do mszy słu­żyć umiał, ka­li­ko­wać przy or­ga­nach po­tra­fił, a od bie­dy to i asper­ges po ła­ci­nie za­śpie­wał.

Szy­mon od ma­łe­go dziec­ka przy ko­ście­le był; czte­rech pro­bosz­czów po­cho­wał, pię­ciu or­ga­ni­stów pa­mię­ta i przez ten czas tyl­ko pół­to­ra roku prze­rwy mial w służ­bie.

Wo­jo­wać cho­dził,–a kie­dy, uty­ka­jąc tro­che, do Ko­mor­na po­wró­cił, to już ko­ściół­ka swe­go po­znać nie mógt, tak opusz­czo­nym, za­nie­dba­nym go zna­lazł.

Przez cały kwar­tał co­dzień ścia­ny oku­rzał, ua gze­in­sy się wdra­py­wał, pa­ję­czy­nę omia­tał, wzdy­chał cięż­ko i mó­wił:

– Bia­da ci tu było. Domu Boży… przez Iwe­go słu­gi Szy­mo­na!

Gdy ksiądz An­drzej do Ko­mor­na na pro­bosz­cza przy­był. Szy­mon ob­ser­wo­wał go bacz­nie, usi­łu­jąc sła­bost­kę ja­kąś pod­pa­trzyć, za­ufa­nie so­bie zdo­być.

Nic jed­nak wy­miar­ko­wać nie mógł. W ła­god­nych oczach księ­dza była ja­kaś po­wa­ga szcze­gól­na, któ­ra Szy­mo­na znie­wa­la­ła i nie­śmia­łym czy­ni­ła za­ra­zem.

Nie py­tał więc o nic, służ­bę swo­ją peł­nił, o po­rzą­dek bar­dziej jesz­cze niź­li daw­niej dbał, a na­wet ga­da­tli­wość wro­dzo­ną umiał po­wścią­gać…

Raz tyl­ko, za­gab­nię­ty już bar­dzo przez żonę, żeby jej prze­cież coś, choć słów­ko, o no­wym pro­bosz­czu po­wie­dział, obej­rzał się na wszyst­kie stro­ny i rzekł:

– Oso­ba spa­nia­la, ksiądz god­ny, jeno mi się zda­je. Ze z pod su­tan­ny ostro­gi mu wi­dać… Zna­łem ja i Ia­kich, moja Ja­gno… hoc coś pół­to­ra roku pod ta­kich ostro­ga­rzów ko­men­dą słu­ży­łem… Szy­mon miał słusz­ność.

Ksiądz An­drzej', ci­chy za­zwy­czaj i ła­god­ny, umiał się w ra­zie po­trze­by zna­leźć ener­gicz­nie i ostro, po­tra­fił zgro­mić po oj­cow­sku i skar­cić.

Rzad­ko to się jed­nak tra­fia­ło, gdyż w Ko­mor­nie i wio­skach oko­licz­nych lud był do­bry, spo­koj­ny, po­czci­wy, jak wszę­dzie, gdzie wpływ szla­chet­ny prze­wa­ża, gdzie tru­ci­zna mo­ral­na nie może się roz­wi­nąć, dzię­ki zdro­wym i za­cnym za­sa­dom, wpa­ja­nym we wraż­li­we a do­bre w grun­cie ser­ca pro­sta­cze.

Dzię­ki temu i aren­da­rzo­wi nie­oso­bli­wie się wio­dło i był­by już od­daw­na karcz­mę po­rzu­cił, bo z miej­sco­wych lu­dzi klien­te­li pra­wie żad­nej nie miał, tyl­ko żc Ko­mor­no przy du­żym trak­cie le­ża­ło, wiec na prze­jezd­nych zy­ski swo­je od­bi­jał. Tu była sław­na z do­bro­ci na całą oko­li­cę woda… więc każ­dy z prze­jeż­dża­ją­cych za­trzy­my­wał się dla na­po­je­nia koni, a przy tej spo­sob­no­ści go­ścin­ną au­ste­ryę Pin­ku­sa od­wie­dzał. 1'in­kus więc gro­sze zbie­rał i żył, cho­ciaż za­wsze na cięż­kie cza­sy i na lu­dzi pa­skud­nych wy­rze­kał.

Wy­gła­sza­jąc ta­kie pe­sy­mi­stycz­ne po­glą­dy, ru­do­bro­dy Pin­kus zer­kał jed­nem okiem na ple­ba­nię, jak­by W jej ścia­nach wi­no­waj­cy chciał szu­kać.

– Pfe! pfe!–mó­wił–to jest świat, to lu­dzie są! żeby moje wro­gi taki świat wi­dzie­li…

Za­pa­la! faj­kę, splu­wał i… Bie­dząc ua przy­zbie kar­czem­nej, wy­glą­da!, czy nic na­dej­dzie po­dróż­ny z' ja­kie­go lep­sze­go, nie tak bar­dzo jesz­cze ze­psu­te­go świa­ta…

Trakt uczęsz­cza­ny był… do du­że­go mia­sta pro­wa­dzi!, po­draż­ni więc jed­ni za dru­gi­mi dąż,Ii–i Pin­kus w pe­sy­mi­stycz­nych roz­my­śla­niach swo­ich czę­sto prze­rwę, a w niej otu­chę i po­cie­sze­nie znaj­do­wał…

Bliz­ko po­łu­dnie jut było, gdy aren­darz, na przy­zbie sie­dząc i spo­glą­da­jąc na dro­gę, doj­rzał wę­dru­ją­ce­go Szy­mo­na. Po­znał od­ra­zu, że dziad w dal­szą po­dróż się wy­bie­ra!, gdyż wiel­ki kij sę­ka­ty miał w ręku, tło­mo-czek trzy­mał pod pa­chą i szedł za­ma­szy­ście, ua nogę co­kol­wiek uty­ka­jąc.

Za Szy­mo­nem pies kusy po­śpie­szał, ze łbem ku zie­mi zwie­szo­nym, po­nu­ry, nie za­cze­pia­jąc na­wet ka­czek, któ­re się nad ro­wem roz­sia­dły.

Pin­kus po­zdro­wił dzia­da:

– Po­bre po­łu­dnie, pa­nie Szy­mo­nie – rzekt,–do­bre po­łu­dnie… Aj waj! w ta­kie go­rą­co iy dro­gę idzie­ta… pew­no do mia­sta?

– Ej, nie – od­rzekł Szy­mon, – gdzie­in­dziej; ale go­rą­co szka­rad­ne! Wody się z wa­szej' stud­ni na­pi­ję.

– Pij­la z Bo­giem, ale ta woda na go­rą­cość to jeno dla koni jest do­bra. Czło­wie­ko­wi go­rzej się jesz­cze po niej pie zada. Le­piej na­pij­ta się wód­ki, in­a­ni świe­żą becz­kę z Hii­dzien­ka… fa­jii wód­ka, ly­ta­iów­ka…

Szy­mo­no­wi oczy za­ja­śnia­ły. Miał on co praw­da wiel­ką do kie­lisz­ka sła­bość, nad kto­rą sta­rał się jed­nak pa­no­wać, bo­jąc się gnie­wu pro­bosz­cza.

Na pro­po­zy­cyę Pin­ku­sa nie od­po­wie­dział wca­le.

– Gdzie tak idzie­cie na dzi­siej­szą spie­ko­tę?

– Nie­da­le­ko–od­rzekł.–dwie mil­ki. To ta wód­ka, po­wia­da­cie, z Ru­dzien­ka?

– Wczo­raj mój zięć przy­wiózł całą becz­kę; jesz­cze nie roz­po­czę­ta; zrób­cie po­czą­tek, Szy­mo­nie; z wierz­chu to jest sam smak, sam cy­mes! Aj! aj! co to za wód­ka! Jesz­cze w mo­jem ży­ciu ta­kiej nic wi­dzia­łem…

Szy­mon gło­wą krę­cił, z nogi ua nogę prze­stę­po – wal.

– Co so­bie ma­cie ża­ło­wać–mó­wił Pin­kus,–nie Stać was, czy co? Czy to u was dzie­ci, jak u dru­gie­go? dla kogo ma­cie zbie­rać pie­nią­dzów?

To mó­wiąc, Pin­kus we­pchnął Szy­mo­na ilo karcz­my, uto­czył wód­ki w kwa­ter­kę i na sto­le przed nim po­sta­wił.

– Ny, pij­cie na zdro­wie – rzekł;–na dro­gę to trze­ba ko­niecz­nie: za­raz nogi in­a­czej cho­dzą, cały czło­wiek ma inny ruch… Na wa­szą cho­rą nogę to naj­lep­sze le­kar­stwo… Po­wiedz­ta rai. Szy­mo­nie, gdzie wy tera idzie­cie?

– Ot… gdzie idę, to ide… przed sie­bie i już…

– Wia­do­mo! Albo to czło­wiek rak, teby, broń Boże, za sie­bie cho­dzit… Ja miar­ku­ję, że wy idzie­cie przed sie­bie, a po­tem przez las na lewo, praw­da?

– No ju­ści…

– Wy idzie­cie do Zie­lon­ki z li­stem.

– No idę…

– Idź­cie z Bo­giem. Na­pij­ta się jesz­cze kie­li­szek. Dwie mile dro­gi! czy to ba­ga­te­la! a z wa­sza ku­la­wa nogą to trzy mile zna­czy.

– Dość!

– Co dość? ja­kie dość? Słu­chaj­cie: ten pierw­szy kie­li­szek to był wasz… dru­gi niech bę­dzie mój. Co ja zgrze­szy­łem na­prze­ciw­ko was. Szy­mo­nie, że nie chce­cie wy­pić mój kie­li­szek wód­ki?

Dziad nic dał bar­dzo się pro­sić. Pin­kus przy­siadł koło nie­go na ła­wie, ga­dał to o tem, to o owem, na­resz­cie wprost za­py­tał:

– Po­wiedz­ta-no mi… mój Szy­mo­nie, co wasz ksiądz ma do Zie­lon­ki? Uni ka­pe­any, a ksiądz ich ra­tu­je. Tak, siak, bie­da jest: zda­je się już ko­niec… już siojn… nie­praw­da! Ksiądz przyj­dzie i prze­ro­bi, i znów do­brze. Po­wiedz­cie mi… czy on brat im. czy swat… czy co ta­kie­go?

– Hę! co wy mó­wi­cie?–rzekł Szy­mon.

– Ny, ja so­bie py­tam, czy on brat, czy swat?

– A mnie codo lego! Ja dziad, moje pra­wo dzwo­nić, a nie ga­dać. Et… co tam, idę… ide ostro!… bądż­ta zdro­wi, aren­da­rzu.

– Ny, a za­płać­cie rai za dwa pó­ikn-ater­ki.

– Za dwa? Tot mo­ni­le*. Ze di­li­gi twój.

– Wła­śnie, kie­dy mój… wy po­trze­bu­je­cie mi za nie­go za­pfa­cić.

– Cy­gan!–szep­nął Szy­mon, rzu­ca­jąc na stół pie­nią­dze.

II.

Zie­lon­ka po­ło­żo­ną była wśród la­sów..Iak gło­si po­da­nie, w cza­sach daw­nych roz­cią­ga­ły się tu pusz­cze nie­zmier­ne, a w tem miej­scu, gdzie dzi­siaj dwór się wzno­si, stat nie­gdyś za­me­czek, w któ­rym, przy­jeż­dża­jąc na łowy, ksią­żę­ta mie­li chwi­lo­we miesz­ka­nie.

Jesz­cze z za­mecz­ku owe­go po­zo­sta­ła basz­ta mu­ro­wa­na, okrą­gła.. Dziś na jej szczy­cie mech po­ra­sta, a w ma­łych okien­kach nie­to­pe­rze się gnież­dżą.

W basz­cie nikt nie miesz­ka: opusz­czo­na ona i za­nie­dba­na jest od­daw­na–i by­ła­by się już pew­no w gru­zy roz­pa­dła, gdy­by nie mia­ła owej siły nie­spo­ży­tej, daw­nym, fun­da­men­tal­nie sta­wia­nym bu­dow­lom wła­ści­wej.

Dwór w Zie­lon­ce był drew­nia­ny, dość ob­szer­ny i wjgod­ny–brze­mię lal przy­gnę­bi­ło go tro­che, ale trzy­mał się jesz­cze.

Poza dwo­rem cią­gnął się ogród roz­le­gły, pół owo­co­wy, pól dzi­ki.

Środ­kiem ogro­du w wę­ży­ko­wa­tej li­nii stru­myk pły­nął i… prze­rzy­na­jąc są­sied­nie łąki… nik­nął w le­sie.

Dwór stał na ubo­czu nie­co, za­bu­do­wa­nia fol­warcz­ne kry­ły się w cie­niu ogrom­nych to­po­li, a sama wio­ska le­ża­ła przy dro­dze.

Ze wzgó­rza moż­na było do­strzedz błysz­czą­cą w od­da­li, spo­koj­ną, nie­ru­cho­mą pra­wie po­wierzch­nie ogrom­ne­go je­zio­ra, i kil­ka wia­tra­ków, nie­ustan­nie ma­cha­ją­cych śmi­ga­mi.

Zie­lon­ka w opi­nii znaw­ców ucho­dzi­ła za ład­ny fol­war­czyk; lecz wła­ści­cie­lom nie szczę­ści­ło się ja­koś. Szep­ta­li mię­dzy sobą chło­pi. Ze ja­kieś za­klę­cie czy urok nad tym nia­ją­tecz­kiem cią­ży, bo ża­den wła­ści­ciel nie do­ro­bił się w Zie­lon­ce; prze­ciw­nie, co któ­ry na­stał, to stra­cił–nie­szczę­ścia go ści­ga­ły i klę­ski.

Jak twier­dzi­li sta­rzy go­spo­da­rze, mia­ło to tak być od cza­su, w któ­rym ostat­ni z rodu daw­nych dzie­dzi­ców niem­co­wi tę for­tu­nę sprze­dał. (HI lej pory źle sie dziać za­czę­ło. Przy­cho­dzi­ły gra­dy, po­mor­ki i ognie; zbo­że nie ro­dzi­ło się, do­by­tek mar­niał. Dość po­wie­dzieć. Ze na­wet nie­miec nie mógł wy­trzy­mać.i uciekł. Ni­by­to on wy­je­chał jak czło­wiek, na­wet wi­dzie­li lu­dzie, jak wy­jeż­dżał, ale do dziś dnia nikt temu wie­rzyć nie chce. Chłop każ­dy przy­siądz, go­tów, że szwab jest do dziś dnia–i, póki słoń­ce świe­ci, to on w sta­rej wierz­bie sie­dzi, a sko­ro mrok za­pad­nie, pso­ci na łą­kach, w polu i w le­sie. Nie­raz sły­szą lu­dzie śmiech jego… roz­le­ga­ją­cy się ze szczytn sta­rej basz­ty: wi­dzą, jak się uga­nia za upio­ra­mi po ba­gnach, albo krzy­czy cu­dacz­nie w trzci­nie nad je­zio­rem. On i po dro­gach prze­szka­dza, na dziu­ra­wych most­kach cza­tu­je–i nie­chno chłop tro­che pod­chmie­lo­ny z jar­mar­ku po­wra­ca, to nie­za­wod­nie „mie­miec” mu coś spso­ci: Map­kę z gło­wy ukrad­nie, kło­ni­cę z woza wy­cią­gnie, albo po­pro­stu ra­zem z koń­mi w rów ze­pchnie i szko­dy na­ro­bi.

Wszy­sl­ko­by do­brze było w Zie­lon­ce, Żeby nie ten.mie­miec," któ­ry nie­co in­ne­go jest, tyl­ko dy­abeł w swo­jej wła­snej oso­bie. Chło­pi – zna­ją go do­brze i dzie­ci nim stra­szą.

Gdy nowy dzie­dzic do Zie­lon­ki przy­był, po­czci­wi lu­dzi­ska Ża­ło­wa­li go, że się na pew­ną zgu­bę na­ra­ża. Z cza­sem, gdy po­zna­li go bli­żej, żal wzmógł się bar­dziej jesz­cze, gdyż mło­dy czło­wiek ja­koś do ser­ca im przy­padł: uczyn­ny był, ludz­ki, każ­de­mu do­bre sło­wo po­wie­dział–a jego sio­stra była praw­dzi­wą opie­kun­kę wszyst­kich cho­rych i wszyst­kich dzie­ci we wsi.

Do tej to wła­śnie Zie­lon­ki, na któ­rej te­ry­tor­jum le­gen­do­wy.mie­miec- (igle róż­ne wy­pra­wiał, dąży! Szy­mon z li­slem od księ­dza.

Zmierz­cha­ło się już… po­wie­trze było par­ne, dusz­ne, od za­cho­du za­czę­ły się po­ka­zy­wać chmu­ry. Raz i dru­gi mi­gnę­ła bły­ska­wi­ca i dal się sły­szeć od­da­lo­ny, głu­chy grzmot.

.Szy­mon przy­śpie­szał kro­ku, sta­rał się… wy­na­gro­dzić czas stra­co­ny i nie mógł so­bie da­ro­wać, że kil­ka go­dzin w le­sie od­po­czy­wał, sku­szo­ny po­nęt­ną bar­wą po­zio­mek, któ­re tak ape­tycz­nie wy­chy­la­ły czer­wo­ne głów­ki z pod li­ści.

Te­raz wi­dział zbli­ża­ją­cą się bu­rzę, wi­dział, że noc za­pa­da i że trze­ba ko­niecz­nie przejść przez gro­bel­kę, kolo owej wierz­by fa­tal­nej.

Dla nada­nia so­bie ku­ra­żu Szy­mon za­czął do Kur­ty prze­ma­wiać.

– Wi­dzisz, psie kusy, jak to źle… chcia­ło się Zosi ja­gó­dek, a tera eo?

Pies za­trzy­mał się, uszy ster­czą­ce na­stro­szył i spoj­rzał na dzia­da blysz­czą­ce­mi ocza­mi.

– Co bę­dzie? et, baj­ki! nie bój się, pie­sku. Pan Bóg nati nami.

W tej chwi­li za­grzmia­ło, dru­ga bły­ska­wi­ca roz­dar­ła ob­ło­ki i przy jej bla­sku krwa­wym moż­na było do­strzedz już ową fa­tal­ną gro­beł­kę, ob­sa­dzo­ną wierz­bi­ną i brzóz­ka­mi. Wiel­ka wierz­ba, dy­abel­ską sie­dzi­ba, jesz­cze po­twor­niej­szą się zda­wa­ła.

Zno­wu bły­snę­ło. Ze­rwał się wiatr gwał­tow­ny, za­krę­cił tur­na­ne­ni ku­rzu i za­wył dzi­wacz­nie.

Szy­mon prze­że­gnał się.

– – Kto się w opie­kę poda Panu swe­mu…"–za­czął od­ma­wiać pół­gło­sem i rę­ka­wem gru­bej suk­ma­ny ocie­rał kro­ple potu, wy­stę­pu­ją­ce mu na czo­ło.

Do wierz­by było jesz­cze ze dwie­ście kro­ków może.

Kur­ta sierść na­stro­szył i głu­cho war­czeć za­czął, w Szy­mo­nie duch za­marł ze stra­chu.

– Wszel­ki du­cit Pana Uoga chwa­li!–rze­ki – hu­zia go! Kur­ta! hili go… buz!….

Kur­ta sko­czył na­przód, szcze­ka­jąc: jed­no­cze­śnie zro­bi­ła się prze­ra­ża­ją­ca ja­sność i huk taki, że zda­wa­ło się, iż cała zie­mia drży w swo­ich po­sa­dach, że skle­pie­nie nie­bie­skie za­wa­li­ło się… za­pa­dło.

Szy­mon, jak­by nie­wi­dzial­ną ja­kąś silą rzu­co­ny, padł twa­rzą ita zie­mie, krzyk­nąw­szy: Jezu, ra­fuj!

Za­szu­mia­ło w po­wie­trzu, po­to­ki ulew­ne­go desz­czu lu­ne­ty na zie­mię. Zro­bi­ło się zu­peł­nie ciem­no, a szum ule­wy mie­sza) się z ry­kiem grzmo­tów i mi­go­ta­niem bły­ska­wic, co chwi­la roz­dzie­ra­ją­cych ciem­no­ści.

Po nie­ja­kiej chwi­li Szy­mon, drżąc z prze­ra­że­nia, pod­niósł gło­wę i wzro­kiem usi­ło­wał prze­nik­nąć ciem­no­ści. Deszcz pa­dał jesz­cze, ale rzad­szy już tro­che.

Na gro­bel­ce po­two­rzy­ły się ka­łu­że, w po­wie­trzu czuć było woń spa­le­ni­zny.

Dziad pod­niósł się, wsparł ręce na kiju i, dzwo­niąc zę­ba­mi ze stra­chu, pa­cierz mó­wił pół­gło­sem.

Zno­wu bły­ska­wi­ca mi­gnę­ła i przy jej świe­tle uka­za­ła się owa strasz­na wierz­ba, roz­dar­ta od góry do dolo. Po­lo­wa jej pnia, z ga­łęź­mi ster­czą­ce­mi jak że­bra szkie­le­tu, le­gła na dro­dze,–dru­ga zaś, osma­lo­na, czar­na, zda­wa­ła się chwiać i gro­zie upad­kiem.

Do­my­ślił się Szy­mon, że pio­run ude­rzy! w dy­abel­ską sie­dzi­bę i roz­wa­lił to gniaz­do mocy nie­czy­stej… Woń spa­le­ni­zny była dla nie­go wy­mow­nym do­wo­dem, że i dy­abłu mu­sia­ło się coś do­stać po skó­rze. Bez­wąt­pie­nia uciekł on z wnę­trza roz­dar­tej wierz­by i przy­cza­ił się w bruź­dzie, jak za­jąc. Szy­mon jest pra­wie pew­ny tego… tem­bar­dziej, że Kur­ta war­czy i szcze­ka dziw­nie ja­koś, rzu­ca się na­przód i znów. jak­by prze­ra­żo­ny, cofa do swe­go pana, skom­ląc i sko­wy­cząc ża­ło­śnie.

Zdo­by­wa­jąc się na nie­sły­cha­ną od­wa­gę, dziad że­gna się i ostroż­nie po­stę­pu­je na­przód. W wy­cią­gnie tej ręce kij trzy­ma i go­tów jest ude­rzyć ua strasz­ne­go wro­ga…

Za­ry­zy­ko­wał. HoZe zgi­nie, ale przy­najm­niej dro­go ży­cie sprze­da, gdyż nie wąt­pi, ze ta­kim ki­jem dę­bo­wym na­wet dy­abła ko­ści nad­we­rę­żyć moż­na.

Kur­ta rzu­ca się na­przód z gło­śu­eni szcze­ka­niem. Szy­mo­no­wi zda­je się… że wi­dzi w ciem­no­ści ja­kąś po­stać dzi­wacz­ną, oso­bli­wą. Jest ona niby pa­gó­rek, niby masa bez­kształt­na, a łeb ma­jak by­dlę­cy lub koń­ski.

Co jed­nak szcze­gól­na, że pies nate po­stać nie szcze­ka–rzu­ca się na coś, cze­go Szy­mon do­strzedz nie może.

Czyż­by i dy­abła pio­run roz­darł na czę­ści, jak wierz­bę?

Ta­kie my­śli prze­bie­ga­ły przez gło­wę Szy­mo­na. Bied­ny dzia­do­wi­na tylu wra­żeń do­zna­wał, że aż mn wło­sy dę­bem sta­wa­ły na gło­wie. Od pio­ru­nu jesz­cze dzwo­ni­ło mu u w uszach, a przy­tem wi­dział przed sobą ja­kieś dwie isto­ty ta­jem­ni­cze, mil­czą­ce, groź­ne, na któ­re pies war­czał i uja­dał za­wzię­cie.

Przez chwi­lę stał nie­pew­ny, co ro­bić… po­su­wał się na­przód i znów co­fał, za­ci­skał kij w ży­la­stej, su­chej dło­ni… to się znów że­gnał na­boż­nie.

Na­resz­cie zdo­był się ua naj­wyż­szy akt od­wa­gi… ta­kiej od­wa­gi, któ­ra tyl­ko w śmier­tel­nej trwo­dze przy­cho­dzi. Rzu­cił się na­przód…

Wy­tę­ża­jąc wźrok, do­strzegł w ciem­no­ści ja­kąś po­stać, le­żą­cą w ro­wie. Kur­ta przy­ska­ki­wał do niej i szcze­kał.

– Zgiń, silo nie­czy­sta…!! – ryk­nął Szy­mon z ca­łej siły i ude­rzył ki­jem.

– Aj waj! – wrza­snę­ła owa mara, zry­wa­jąc się na rów­ne nogi–aj waj!

– Wszel­ki de­cii Pana Boga chwa­li! – za­wo­łał dziad.

– Niech un chwa­li, ale po co bije? dla­cze­go robi roz­bój na dro­dze?

– Bo­ruch!–za­wo­łał Szy­mon–czy to wy?

– Oj waj! oj waj!–ję­czał żyd–kto do mnie mówi? kto tu moje imię po­wia­da?

– Szy­mon Ko­sior, ko­ściel­ny…

– Szy­mo­nie! pa­nie Szy­mo­nie! Was tu chy­ba sam Pan Bóg przy­pro­wa­dził. Wo­łaj­cie wy swe­go pies, niech on nie uja­da, niech nie kąsi!…Ia chcę być przy was, przy wa­sze oso­bę, niech ja was we­zmę za rękę… W ta­kie nie­szczę­ście! aj waj! niech moje wro­gi ta­kie ja­sność zo­ba­czą, jak ja wi­dzia­łem….Ia my­śla­łem, że to już ko­niec świa­ta. Aj, aj, Szy­mo­nie, ko­cha­ny pa­nie Szy­mo­nie… Wy­ście mnie chcie­li bić z… ki­jem, bo pew­nie nie wie­dzie­li­ście, co ja tu leżę… Wiel­gie szczę­ście, że­ście mnie nie tra­fi­li po­ciem­ku…

Szy­mon na psa za­wo­łał, a Bo­rach roz­pacz­li­wie rękę dzia­da uchwy­cił.

– Oj… oj!–mó­wił–ja my­śla­łem, że tu już bę­dzie mój ko­niec… ja już umar­łem… ale te­raz my dwa… to już nie tak strasz­no. Oj, Szy­mo­nie, pa­nie Szy­mo­nie ko­cha­ny! że­bym ja dzie­sięć ru­bli na dro­dze zna­lazł, to­bym tale so­bie nio cie­szył, jak z tego, że was tu zdy­ba­łem….la wam cały pól­kwa­te­rek wód­ki ku­pię…

– Zką­dże wy­ście się tu wzię­li. Bo­ru­chu?

– Ozy to czło­wiek mota wie­dzieć, gdzie go nie­szczę­ście spo­tka? czy czło­wiek wie? Ja wiem, żem je­chał do Za­wad­ków ko­pić jęcz­mień, tym­cza­sem ku­pi­łem nie­szczę­ście… Aj! Szy­mo­nie, co to buto! co to buto!

– Jesz­cze w ta­kiem miej­scu–rzekł Szy­mon ta­jem­ni­czo,–przy tej wierz­bie, gdzie za­wsze…

– Pfe! pfc! nie wy­mów­cie to sło­wo… niech on zgi­nie, niech on idzie w zie­mię! Ja je­cha­łem so­bie bied­ką po­ma­leń­ku, tym­cza­sem za­czę­to so­bie tro­chę grzmieć. Miar­ko­wa­łem, co moZe być desz­czu, wło­ży­łem dru­gą ka­po­tę, przy­kry­łem gło­wę sta­rym wor­kiem i je­cha­łem da­lej. Tro­chę Do­ją­łem so­bie, ale cóż? Nie zgrze­szy­łem na­prze­ciw­ko Pana Boga, mó­wi­łem pa­cierz… Tym­cza­sem w to samo miej­sce, nie­da­le­ko te wierz­bę, jak się zro­bia­ło ja­sność, jak się świat za­trzę­śnie Moje sta­re ko­bu­le z wiel­kie­go stra­chu sko­czy­ło do rowu, ja upa­dłem na zie­mię i, oj! Szy­mo­nie, jesz­cze mi ser­ce pika! ja umar­łem… Całe nie­bo so­bie otwo­rzy­ło… drze­wa się ło­mi­li… zie­mia drza­ła… a laki hul huk, że nic moż­na było wy­trzy­mai'… Po­tem, to strasz­ny deszcz pa­dał… ja za­czą­łem krzyn­kę dy­chać, my­śla­łem, co oży­ję… Chcę pod­no­sić gło­wę, a tu stoi kole mnie i krzy­czy…

– Kto? "

– Albo ja wiem, kto? Ja te­raz do­pie­ro miar­ku­ję, że to był wasz pies; a pier­wej zkąd ja mo­głem wie­dzieć, że to pies? Ja my­śla­łem, że to, niech Bóg za­bro­ni, ten… pa­skud­nik… z wierz­by. Czy to moż­na wie­dzieć, w co taki gal­gan wde­zie? On dziś bę­dzie w drze­wie, za go­dzi­nę z nie­go się zro­bi już czar­ny kot… za dru­gą go­dzi­nę wro­na albo pies. Szy­mo­nie, jak on do mnie przy­szedł, io buła moja dru­ga smierć… Oj, ja czu­łem, jak un mnie wą­chał… un ze mnie mało du­szy nie wy-wą­chat!… To była dru­ga moja.śmierć! Zda­wa­ło mi się… że un so­bie po­szedł, że sły­szę ja­kieś ludz­kie ga­da­nie… tym­cza­sem jak coś krzyk­nie, jak wy­rżnie pał­ką w zie­mię, lo buła już dla mnie trze­cia śmierć*.' Ale wy­ście mnie oży­wi­li, Szy­mo­nie; jak ja was zo­ba­czy­łem, lora się na świat uro­dził… Aj waj! Szy­mo­nie, Szy­mo­nie, co ja się stra­chu naja­dłem!

– A gdzież wasz koń?

– Ona pew­nie tam leży, gdzie upa­dla… Co jej ma być, una ma taką na­tu­rę, co jak się po­ło­ży, to jej się wca­le nie chcę wsta­wać.

To była praw­da: szka­pa le­ża­ła na zie­mi i tyl­ko stę­ka­niem da­wa­ła zna­ki ży­cia.

Za­nim Szy­mon z Bo­ru­chem zdo­ła­li ją do wsta­nia na­mó­wić, za­nim bied­kę pod­nie­śli i rze­czy po­roz­rzu­ca­ne ze­bra­li, deszcz ustał i z po­mię­dzy resz­tek chmur wy­chy­lił się księ­życ: przy la­god­nem świe­tle księ­ży­co­wem wi­dać było dro­gę peł­ną ka­łuż, zmo­czo­ne ob­fi­cie pola wierz­bę roz­dar­tą.

– Ny, pa­nie.Szy­mo­nie ko­cha­ny – rze­ki Bo­ruch, po­zbie­raw­szy ma­nat­ki,–te­ra­ją was pod­wio­zę, sia­daj­cie na bied­kę!

– A jak­że prze­je­dzie… kie­dy pół wierz­by na dro­dze leży? Trze­ba chy­ba od­cią­gnąć krzy­ii­kę, albo jak… Może we dwóch jako po­ra­dzi­my.

– Oj, oj, że­byś­ta wie­dzie­li, że ja nie mam te­raz ani tro­chę siły… wszyst­ko ulrzę­śni­lo się we mnie, le­d­wie ten ka­wa­łek bata moge w gar­ści udźwi­gnąć.

Pćjdź­ta­wy suni, Szy­mo­nie, ja ro po­pil­nu­ję ko­bu­tę, żeby jej leto nie ukradł…

– Kto ma kraść' w pu­stem polu? Co wy?

– Cza­sem zda­rza się taki przy­tra­iu­nek.

– Po­wiedz­cie le­piej, że się bo­icie.

– Pie! pie! Szy­mo­nie, wy my­śli­cie. Ze ja taki bo­ją­cy… Ja nie bo­ją­cy, tyl­ko nic mam zdro­wia.

– Ua, to jak chce­cie… ja sam nie dam rady. Co mi tam! Bogu dzię­ki, te­raz wid­niej tro­chę, deszcz ustał, pój­dę, dro­ga nie­da­le­ka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: