Zapiski z Afryki, Kenia–Tanzania–Zanzibar - ebook
Zapiski z Afryki, Kenia–Tanzania–Zanzibar - ebook
„Zapiski z Afryki” to wciągająca, pełna przygód, ciekawostek i praktycznych informacji relacja z podróży na Czarny Ląd, a dokładniej do Kenii, Tanzanii i Zanzibaru. Autorka urzeczona Afryką postanowiła podążyć śladami podróżników i amatorów safari z Europy i Ameryki, którzy ciągnęli tutaj przez ostatnie 100 lat, ale tym, co ją najbardziej fascynowało, były zwierzęta. I tak dzięki niej możemy rozkoszować się wspaniałymi opisami afrykańskiej przyrody, poznawać zwyczaje rdzennych mieszkańców i podglądać dzikie zwierzęta. Tak, podglądać, bo tekst wzbogacony jest o wspaniałe fotografie.
Książka zawiera również informacje, które mogą się przydać każdemu, kto ma zamiar i ochotę wybrać się do Afryki. Jest to swoistego rodzaju przewodnik, pełen praktycznych porad, ciekawostek historycznych dotyczących odwiedzanych miejsc oraz tak ważnych dla przybyszów z zewnątrz opisów miejscowych zwyczajów, bez których znajomości można się czasami narazić na niebezpieczeństwo. Warto więc mieć tę książkę przy sobie, kiedy planuje się wyprawę na Czarny Ląd i kiedy się już tam jest.
Czytając „Zapiski z Afryki” czujemy się tak, jakbyśmy tam byli razem z Autorką. Wspaniałe przeżycie!
Spis treści
Kenia
Rozdział I – Jak to wszystko się zaczęło
Rozdział II – Kolacja w towarzystwie słoni i bawołów
Rozdział III – Na tropie lwów i śpiących nosorożców
Rozdział IV – Droga przez Kenię
Rozdział V – Skarby Nairobi
Tanzania
Rozdział I – Niewyczerpane skarby Tanzanii
Rozdział II – Słońce pomiędzy kłębami pyłu
Rozdział III – Stolica safari
Rozdział IV – Wioska Masajów
Rozdział V – Dzień ze śpiącym lampartem i noc ze śmiejącymi się hienami
Rozdział VI – Spotkania z lwami wśród równin bezkresnego Serengeti
Rozdział VII – Wędrówki pomiędzy Serengeti i Ngorongoro
Rozdział VIII – Ngorongoro – raj na ziemi
Zanzibar
Rozdział I – Wyspa o wspaniałym klimacie
Rozdział II – Magiczne Kamienne Miasto
Rozdział III – Cuda Zanzibaru
Mapa
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63506-24-7 |
Rozmiar pliku: | 25 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kenia to kraj, który jest spełnieniem marzeń podróżnika. Naturalną jego granicę stanowi turkusowy Ocean Indyjski, a najwyższy szczyt, majestatyczny, wygasły dziś wulkan Kenia był ongiś wyższy niż Mount Everest. Chociaż zbocza wulkanu przez wieki ulegały erozji, to dzisiaj ma on wysokość też niemałą – 5200 m n.p.m. Jest drugim pod względem wysokości szczytem w Afryce po Kilimandżaro. Kenia jest idealnym miejscem, aby zakosztować Afryki w miniaturze. Czekają tutaj na podróżników malownicze plaże Oceanu Indyjskiego, którego ciepłe wody obfitują w rafy koralowe. Czekają rozległe równiny, żyzne tereny rolnicze, górzyste zbocza Aberdare czy Masywu Kenia, rzeki i jeziora, w tym największe jezioro Afryki – Jezioro Wiktorii, a przede wszystkim najpiękniejsze na świecie parki narodowe, m.in. Masai Mara, Tsavo, Aberdare, Nakuru… W Kenii można zobaczyć pierwotną przyrodę, zwierzęta pasące się na bezkresnej sawannie, lasy równikowe, wyniosłe, ośnieżone szczyty górskie, spalone słońcem pustynie sięgające aż po horyzont, ciche górskie doliny, nieskazitelnie białe plaże z palmami kokosowymi. Poznać można plemiona, które żyją tak, jak ich przodkowie, i zachowują niezmienne od wieków zwyczaje. Zwiedzić można tętniące życiem miasta: Nairobi czy Mombasę. Zobaczyć miejsca, które zapraszają do przygody lub tylko wypoczynku, poznawania nieznanych kultur czy uprawiania sportów. Przez Kenię przebiega Wielki Rów Wschodni będący częścią Wielkich Rowów Afryki. Ich widok zapiera dech w piersiach, ale sławę zyskały nie tylko wśród miłośników pięknych krajobrazów. Znane są też dzięki licznym odkryciom archeologicznym – tu właśnie znaleziono szczątki praczłowieka i miejsce to przypomina nam, że Afryka była kolebką ludzkości.Rozdział I Jak to wszystko się zaczęło
Pierwsi biali podróżnicy i Wielka Piątka
Podróż do środkowowschodniej Afryki rozpoczęłam od Kenii. Przybyłam na przełomie września i października, w najlepszym jak mi się zdawało okresie. Moim marzeniem było zobaczyć i zakosztować Afryki z bliska, a tym, co mnie najbardziej fascynowało, były zwierzęta. Chciałam podążyć śladami podróżników i amatorów safari z Europy i Ameryki, którzy ciągnęli tutaj przez ostatnie 100 lat.
Z początkiem XX wieku dzika afrykańska przyroda zaczęła przyciągać rzesze obcokrajowców żądnych przygód, a wraz z nimi, co ważniejsze, przybywały ich pieniądze. Wymyślono więc specjalny rodzaj usług, czyli wyprawy w głąb buszu, najpierw myśliwskie czy podróżnicze, które z biegiem czasu zamieniły się w dość niewinne wycieczki do parków narodowych. Nazwano je „safari”, bo w języku suahili safari znaczy podróż.
Afryka stała się „zimowym domem dla arystokratów”, którzy przyjeżdżali na Czarny Ląd wabieni afrykańskimi opowieściami o świecie zwierząt, jaki mało kto widział, snutymi przez doświadczonych bywalców, wujów i stryjów przy herbatce przy kominku. Przed laty podróżnicy przyjeżdżali nie tylko po to, aby zobaczyć zwierzęta, lecz przede wszystkim aby zabrać do rodzinnych krajów cenne trofea. Gdy dziś zwiedzamy rezydencje arystokratów, pałace i zamki, zauważamy, że wiele z nich zdobią trofea już dziś niemożliwe do zdobycia. Na ścianach wiszą głowy lwów i bawołów, a niekiedy nawet – jak u Potockich w Łańcucie – stół dekoruje wyprawiona z pietyzmem noga żyrafy.
Głównym celem tych wypraw była tzw. Afrykańska Wielka Piątka, zwierzęta najbardziej niebezpieczne dla pieszego myśliwego, czyli słoń, bawół, nosorożec, lew i lampart. Ambicją każdego myśliwego było zastrzelenie i dołączenie do kolekcji wszystkich przedstawicieli piątki. Te uznawane dzisiaj za bezduszne i bezmyślne polowania były nader popularnym sportem wśród białych myśliwych przez wiele dziesięcioleci XX wieku. Wystawiano zwierzętom przynęty, przygotowywano zasadzki, a wszystko po to, aby stały się łatwym celem dla strzelców. Liczyły się tylko trofea z własnoręcznie zabitych zwierząt, np. skóry na podłodze salonu, które były w owym czasie obowiązkowym elementem wystroju arystokratycznych domów europejskich i nadawały ich właścicielowi sławę zdobywcy. Od starożytności nie malał popyt na słoniowe kły i rogi nosorożców. W latach 70. XX wieku, gdy na broń stać było prawie każdego, a kość słoniowa warta była fortunę, zabijanie zwierząt przybrało taką skalę, że słoniom i nosorożcom groziło wyginiecie. Tylko przez siedem pierwszych lat tego dziesięciolecia zabito połowę ze 120 tys. kenijskich słoni.
Na szczęście, w roku 1977 rządy zakazały polowań i do dnia dzisiejszego jedyną zdobyczą dla podróżników są filmy i zdjęcia. Wielką Piątkę rozszerzono do Wielkiej Siódemki, dodając do listy geparda i likaona. Obecnie stanowią one marzenie każdego turysty, który chciałby uwiecznić je na fotografii. Poluje się na nie, ale już tylko z aparatem fotograficznym.
Safari
Safari, jak już wspominałam, wzięło się z języka suahili i oznacza długą podróż. Trzeba przyznać, że choć czasem jako turyści musimy znosić niewygody, kurz pokrywa nas od stóp do głów, a kiedy indziej jesteśmy przemoczeni do suchej nitki, to daje nam ta wyprawa wrażenia, które zapamiętamy do końca życia.
Podróżując przez afrykańskie miasta, przekonałam się, jak wiele biur podroży oferuje swą pomoc przy organizacji safari. Już na lotnisku byłam zaczepiana przez lokalnych agentów namawiających do skorzystania z ich usług. Wiedziałam jednak, że lepiej zdać się na sprawdzone biuro, bo pomyłka w tej materii może podróżnika drogo kosztować. Poszukiwania najlepszego zaczęłam, będąc jeszcze w Ameryce, i wybór ten zajął mi nieco czasu. Dobrzy organizatorzy safari powinni odpowiadać za stan techniczny pojazdów, wyżywienie, sprzęt kempingowy oraz kompetencje kierowców i przewodników. Dla mnie najważniejsze było posiadanie dżipa z przewodnikiem, który będzie mówił po angielsku, a wedle zapewnień właścicieli biura miał też doskonale znać teren i przyrodę.
Najpopularniejszym środkiem transportu podczas safari w Kenii są mikrobusy, można też wynająć landrovery lub toyoty Land Cruiser. Samochody są specjalnie przerobione, tak by łatwo można było obserwować zwierzęta przez otwierane dachy i by dzięki napędowi na cztery koła mogły sprawnie pokonywać afrykańskie bezdroża.
Ceny safari są tak rożne, jak różne są jego formy. Najbardziej popularne safari dżipem z otwieranym dachem, z anglojęzycznym kierowcą, który jest zwykle też przewodnikiem, kosztuje średnio 100–150 dolarów za dzień. Przy czym trzeba wziąć pod uwagę, że na ogół połowa tej ceny to opłata za wstęp do parku.
W niektórych miejscach popularne są też safari konne czy safari na wielbłądach. To ostatnie organizowane jest przez byłych myśliwych, najczęściej przez członków plemienia Samburu. Siedziałam na wielbłądzie już niejednokrotnie i wydaje mi się, że nie jest to zbyt wygodne, więc ta forma podróży nie nęciła mnie wcale. Innym minusem podobnej wyprawy jest fakt, że zwierzęta nie podejdą na odległość kilku metrów powiedzmy do stada lwów. Ale z pewnością dla niektórych safari na wielbłądach to ciekawa przygoda. Inną możliwością jest safari luksusowe, podczas którego przewodnik indywidualnie oprowadza klientów po wybranych przez nich parkach. Jednak cena takiej przygody nie jest mała, waha się od 500 do 1000 dolarów za dzień.
Środowisko naturalne Kenii to skarb narodowy, a sezon turystyczny trwa przez cały rok. Wybierając się tam, warto jednak pamiętać o dwóch porach deszczowych w tej części świata. Długa trwa od marca do lipca, krótka pora jest między październikiem i grudniem. W tym okresie większość dróg w parkach może być nieprzejezdna, dlatego właśnie wybrałam się do Afryki pod koniec września.
Kilka słów o Kenii
Kenia ma wspaniałe położenie, rozpościera się po obu stronach równika na wschodnim wybrzeżu Afryki. Oprócz Etiopii, Somalii, Sudanu Południowego, Tanzanii i Ugandy od wschodu jej około 500-kilometrową granicą jest Ocean Indyjski. Imponujące masywy wulkaniczne, z których największe to Kenia (Mount Kenya) 5199 m n.p.m., Elgon 4302 m n.p.m. i Aberdare 4001 m n.p.m. sprawiają niezwykłe wrażenie. Na Kenii, drugiej pod względem wysokości górze Afryki, możemy napotkać w wyższych partiach liczne lodowce utrzymujące się przez cały rok, pomimo lokalizacji na samym równiku.
Przejeżdżając wyżyny, trudno mi było sobie wyobrazić, że tereny te miliony lat temu były rozległą równiną. Wybuchy wulkanów i trzęsienia ziemi doprowadziły do wypiętrzenia się dzisiejszych masywów, a także do utworzenia jednego z najbardziej zjawiskowych ukształtowań na kuli ziemskiej – Wielkich Rowów Afryki. Na terenie Rowu Wschodniego, który biegnie przez Etiopię, Kenię, Tanzanię i Mozambik, Mary i Louis Leakey odkryli szczątki istot człowiekowatych. Od tego czasu uważa się, że prawdopodobnie mieszkali tu także pierwsi ludzie. O tym wspaniałym odkryciu napiszę więcej w rozdziale poświęconym Tanzanii. W ogromnej dolinie, jaką jest Rów Wschodni, znajdują się liczne jeziora, z których najsłynniejsze to Jezioro Rudolfa (znane także pod nazwą Jezioro Turkana) i Nakuru. Południowo-zachodnia część kraju graniczy z największym jeziorem kontynentu – Jeziorem Wiktorii.
Kenia pełna jest miejsc wartych zobaczenia, a kilka z nich znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego UNESCO. Przede wszystkim jest tam masyw Kenia otoczony parkiem narodowym, ponadto Jezioro Rudolfa, największe afrykańskie jezioro alkaliczne zwane ze względu na kolor morzem nefrytowym. Żyją w nim liczne endemiczne rośliny i zwierzęta. Oprócz tego wpisano na listę jedno z najstarszych miast suahili – zespół miasta Lamu, gdzie można spotkać się z kulturą i architekturą suahili oraz święte lasy kaya ludu Mijikenda. Te pierwotne lasy porastają do dziś kenijskie wybrzeże i kryją XVI-wieczne osady fortyfikowane ludu Mijikenda, którego czarownicy do dziś odprawiają w lasach tajemne rytuały.
Kenia ma ok. 38 mln mieszkańców (choć różne źródła podają różne liczby). Te 38 mln to aż 42 plemiona; oprócz barwnych, najbardziej znanych Masajów, są to m.in. północne ludy Samburu, Turkana czy Kikuju. Oficjalnymi językami są suahili i angielski, natomiast w poszczególnych regionach mówi się narzeczami mieszkających tam plemion. Nie tylko języków jest mnóstwo, lecz także wyznań. Szacuje się, że połowa ludności Kenii to chrześcijanie, zarówno katolicy, jak i protestanci, a nawet niewielki odsetek prawosławnych. To efekt chrystianizacji misyjnej. Wiele dla rozwoju katolicyzmu zrobili Portugalczycy, podobnie jak Brytyjczycy dla protestantyzmu. Chrześcijaństwo kenijskie jest nieco odmienne od tego, nam znanego. Na jego kształt miały wpływ afrykańskie tradycje. Będąc na afrykańskiej mszy katolickiej, początkowo zdziwiłam się, że zamiast organów zagrały bębny, a ludzie zaczęli głośno śpiewać, klaskać, nawet tańczyć. Kenijczycy w ten sposób wyrażają uczucia religijne. Msza zwykle trwała od dwóch do trzech godzin, a w centralnym miejscu kaplicy stał krzyż z przybitym do niego czarnoskórym Chrystusem. Około 6–10% Kenijczyków to muzułmanie. Wydaje się, że to mało, niemniej jednak są miasta – takie jak Mombasa – niemal w stu procentach muzułmańskie. Nic w tym dziwnego, bo Arabowie penetrowali terytorium Kenii już od VII wieku. Różne są szacunki odnośnie do liczby animistów – źródła podają od 10 do nawet 50%. Powodem tej rozbieżności jest spory eklektyzm religijny Kenijczyków. Często spotykałam ludzi, którzy, mimo iż wyznają chrześcijaństwo, nadal praktykują obrzędy rdzennych, afrykańskich religii. Animizm, czyli wiara w duchy, ma silne oparcie w lokalnej mentalności. Słyszałam od miejscowych wiele opowieści o dobrych i złych duchach przodków zamieszkujących busz i sawannę. W tradycyjnych społecznościach Kenii duże znaczenie ma czarownik – często jedyna osoba udzielająca pomocy medycznej. Oprócz znajomości zwyczajowych sposobów leczenia umie on też podporządkować sobie duchy. Korzystanie z pomocy czarownika łączy się więc z animizmem. Tradycyjne wierzenia afrykańskie cechuje kult przodków i wiara w magię. Przy czym Afrykanie wierzą nie tylko w magię ochronną i leczniczą, lecz także w złośliwe czary…
Zróżnicowanie wyznaniowe w Kenii, a także w całej Afryce subsaharyjskiej, zawsze wzbudzało we mnie zachwyt dla tak wielkiej tolerancji w tak młodym państwie demokratycznym. Jedna z moich znajomych zakonnic, pracująca na misji w Kenii, pewnej niedzieli wraz z duchownym protestanckim podróżowała między wioskami, odwiedzając chorych. Po drodze zabrali jeszcze dwoje autostopowiczów. Pech chciał, że na śliskiej po nocnych deszczach szutrowej drodze wpadli na zakręcie w poślizg, przekoziołkowali i zatrzymali się na pniu ogromnego baobabu. Ponieważ wypadek ten zdarzył się tuż obok małej wioski, wnet zlecieli się z niej wszyscy mieszkańcy wraz z szamanem. Wyciągnięto ich z samochodu, na szczęście nikomu nic poważnego się nie stało. Po wypadku wszyscy jak jeden mąż – ksiądz protestancki, zakonnica katolicka, pasażerowie, którzy byli muzułmanami oraz szaman – zaczęli wznosić ręce do nieba i powtarzać z radością w kółko w swoim języku: Chwała Bogu! Chwała Bogu! Oto przykład religijnego współistnienia made in Africa.
Dla Kenii najważniejsze źródła dochodu to rolnictwo i turystyka. Produkcja rolna i eksport płodów obejmujący głównie herbatę, kawę, sizal, ananasy, banany daje 60% przychodów państwa. Reszta pochodzi z kieszeni turystów
Rozwój rolnictwa Kenia zawdzięcza klimatowi równikowemu monsunowemu. Na wybrzeżu zawsze jest gorąco i wilgotno, a wewnątrz kraju – gorąco i sucho. Pory roku typu wiosna, lato, jesień, zima są tam nieznane. Kiedy w Europie trwa zima, w Kenii można zażyć słońca i ciepła, za najcieplejszy miesiąc uznaje się marzec, kiedy temperatury dochodzą do ok. 30 stopni, czyli są całkiem znośne jak na Afrykę. Kenia zawdzięcza to temu, że większość jej obszarów leży na sporych wysokościach nad poziomem morza. W tej części świata, jak wspomniałam wcześniej, występują dwie pory deszczowe, długa i krótka (kwiecień–czerwiec, listopad). Od pór roku uzależniona jest tzw. wielka migracja czyli spektakl przemieszczania się zwierząt pomiędzy Parkiem Serengeti (Tanzania) i Masai Mara (Kenia). Migracja zwierząt to jeden z największych przyrodniczych fenomenów. Nic dziwnego, że aby zobaczyć ten dynamiczny akt, do Kenii i Tanzanii przyjeżdża tysiące turystów. Wędrówka ok. 2 mln zwierząt była i jest tematem wielu fotografii oraz filmów przyrodniczych.
Przylot do Nairobi
Do podróży przygotowałam się solidnie – znałam podstawowe fakty, wiedziałam czego szukać, co mnie interesuje, co chcę obejrzeć. Niemniej jednak gdy o 6 rano przyleciałam do stolicy Kenii – Nairobi i po raz pierwszy przejechałam przez miasto, byłam pod wielkim wrażeniem. Nairobi jest jednym z czterech miast na świecie, gdzie znajduje się siedziba ONZ, jest też jednym z najważniejszych miast w Afryce. Mieści się tutaj główny ośrodek biznesu i pomocy humanitarnej w tej części świata.
Lotnisko, na którym wylądowałam, nosi imię Jomo Kenyatty, kenijskiego prezydenta, który odegrał główną rolę w doprowadzeniu państwa do niepodległości. Kenia to stosunkowo młode państwo, dopiero w roku 1963 stała się niepodległa. Wcześniej była częścią kolonii brytyjskiej.
Lotnisko w Nairobi okazało się jednym z najnowocześniejszych portów lotniczych w Afryce, ale nie tylko tam. Znajdują się na nim wszystkie niezbędne udogodnienia dla podróżnych, w tym całodobowa wymiana walut, poczta, restauracje, sklepy wolnocłowe i bary. Gdy tylko odebrałam mój bagaż, udałam się do kantoru, aby wymienić dolary amerykańskie na kenijskie szylingi (KSH). Za jednego dolara dostałam ok. 70 szylingów. Już po paru minutach miałam w kieszeni banknoty stuszylingowe z uśmiechniętym obliczem Kenyatty, a także pięćdziesiątki i dwudziestki z wizerunkiem kolejnego prezydenta Daniela Moi. Jeden szyling to sto centów. Oczywiście, jak przystało na kraj żyjący z turystyki, w większości miejsc można płacić kartami kredytowymi, ale i amerykańskie dolary są chętnie przyjmowane w sklepach z pamiątkami czy parkach narodowych. Odprawa wizowo-paszportowa odbyła się sprawnie i już po kilkunastu minutach opuściłam lotnisko. Podobnie jak większość przyjezdnych miałam wizę pobytową do 90 dni, która kosztowała mnie 50 dolarów.
Afryka stała przede mną otworem, a przywitało mnie wschodzące nad nią słońce oraz serdeczni Kenijczycy. Unoszony ciepłym wiatrem kurz wznosił się nad ulice i zdobił horyzont jasnobrązową barwą. Poranne promienie przedzierały się między pniami drzew i budynkami. Był jasno, pięknie, no i cóż – ciepło…
Na zewnątrz czekał na mnie kierowca, który miał być także moim kenijskim przewodnikiem. Powitał mnie szerokim białym uśmiechem. Ubrany był w jasną koszulę i mocno sfatygowane ciemnie portki. Zakrzyknął: – Jumbo, jumbo friend! – „Witajcie przyjaciółko” w języku suahili i angielskim. Zawsze dobrze znać angielski, ale znajomość kilku słów w suahili, którym posługuje się obecnie ok. 50–60 mln ludzi, zwłaszcza w środkowej i wschodniej Afryce, nie zaszkodzi. Suahili to język z rodziny bantu i ma wielowiekową historię, jest jednym z ok. 2 tys. afrykańskich języków używanych na kontynencie i okolicznych wyspach. Suahili, jak się okazuje, to nie taka prosta sprawa – ma 20 dialektów. Mało nam znany suahili jest jednym z ważniejszych języków świata, odgrywa rolę języka kontaktowego, czyli wehikularnego. Afrykanie używają go w czasie podroży czy kontaktów handlowych na obszarach o dużej różnorodności językowej. Jest czymś w rodzaju języka angielskiego w Europie, gdzie też przecież każdy kraj ma swój własny język, ale gdziekolwiek się pojedzie w większych miastach czy ważniejszych instytucjach porozumiemy się po angielsku. Dla odróżnienia językiem wehikularnym w Afryce Zachodniej jest hausa.
Od myśli na temat suahili oderwał mnie głos przewodnika: – Mam na imię Joseph, ty musisz być Ania. – Nim się spostrzegłam, porwał moje walizki i zapakował na tył małego busa.
W środku siedziało jeszcze czworo ludzi, którzy okazali się moimi towarzyszami podroży.
Na pierwszy rzut oka poobijany bus z zardzewiałymi bokami i zarysowaną przednią szybą nie wzbudzał we mnie zaufania. Później okazało się jednak, że nie sposób znaleźć pojazd lepiej nadający się na wyboiste kenijskie drogi. Wymiana szyby nie miała sensu, gdyż jak tylko ujechaliśmy kawałek drogi za miasto, kamienie z szutrowej drogi zaczęły podskakiwać w powietrzu i zarysowały szybę w kolejnych miejscach. Niestety, kiepsko robiło się zdjęcia przez taką szybę „z charakterem”. Małe pojedyncze siedzenia po obu stronach busa były twarde i sprężyste. Gdy tylko najechaliśmy na większy kamień, podskakiwaliśmy do góry, o mało nie zahaczając głowami o dach i wydawaliśmy okrzyki typu: „O Matko Boska” lub „Co z nami będzie” w kilku językach symultanicznie. Po jakimś czasie przywykliśmy do busa i do Josepha, a nawet polubiliśmy nasze podniebne akrobacje na małych siedzeniach.
Przez te kilka dni Joseph bez końca obdarowywał mnie fascynującymi opowieściami o Kenii i jej mieszkańcach, a przy okazji ćwiczyłam z nim niezbędny słownik suahili. Każdy Europejczyk, Azjata czy Amerykanin, nieważne jak długo przebywa w Kenii czy w Tanzanii, chcąc nie chcąc nauczy się kilku zwrotów w języku suahili.
Joseph nauczył mnie nowych przydatnych słów, które towarzyszyły mi przez całą wyprawę. Szybko załapałam bez końca powtarzającą się w piosenkach hakuna matata, czyli „nie ma problemu”. Oczywiście ważne było jumbo – „cześć” lub habari – „jak się masz”, asante sana – „dziękuję” oraz towarzyszące mi każdego dnia pole, pole – „powoli, bez pośpiechu”. Wyrażenie to wspaniale odzwierciedla charakter Kenijczyków, czyli wieczny relaks. Nikomu w Kenii się nie spieszy. Sprawy, które w Europie załatwiane są od ręki, w Kenii mogą zająć dni lub tygodnie. I nikt się tym nie stresuje.
Szybko dowiedziałam się od dzieci wołających do mnie, że jestem Mzungu, czyli Biała lub Europejka.
Wkrótce przekonałam się, że dla miejscowych jestem taką samą atrakcją, jak oni dla mnie. Różnica polegała na tym, że ja siedziałam za szybą z aparatem w ręku, z zachwyconą ale i niepewną miną, nieśmiało próbując robić zdjęcia przechodniom. Tymczasem po drugiej stronie szyby Kenijczycy przyzwyczajeni do nieszkodliwych turystów zamkniętych szczelnie w dżipach bądź busach machali do nas zamaszyście z wielkimi uśmiechami na twarzach, dzieci pokazywały palcami i szeptały między sobą. Inni zaś byli zupełnie obojętni na naszą „odmienność”, szli w tłumnych pochodach do pracy, gdyż właśnie rozpoczynał się dzień w wielkim mieście… A uliczni sprzedawcy zaczynali pościg za upatrzonym busem, który stawał co chwilę na światłach.
Kalejdoskop kolorów, zapachy kawy, kurzu i świeżej trawy…
Pierwszy dzień w Kenii był dla mnie przede wszystkim dniem podróży. Najpierw przez zatłoczoną stolicę, później przez maleńkie wioski rozsiane pomiędzy kolorowymi, małymi poletkami. Zmierzałam w stronę wzgórz Aberdare, gdzie miałam zamiar spotkać się oko w oko ze zwierzętami.
Migawki z Nairobi
Biały bus ochrzciliśmy wdzięcznie duma, czyli gepard, tłumacząc z suahili. Podobieństwo było uderzające, maszyna wydawała się najszybszym osobnikiem spośród wszystkich innych poruszających się po ulicach miejskich, autostradach, a także drogach w parkach narodowych. Nasza „duma” doganiała i prześcigała wszystkich innych bez najmniejszego wysiłku. Oprócz tego miała inne cenne walory – napęd na cztery koła i otwierany dach. W środku, poza wcześniej wspomnianymi siedzeniami, była duża lodówka zaopatrzona w wodę oraz whisky. Pierwszy płyn, co oczywiste i naturalne, trzeba mieć przy sobie zawsze i wszędzie. Drugi jednak wcale nie ustępuje mu pod względem konieczności posiadania. Dobra whisky pita rano na czczo uodparnia i odtruwa organizm. Ma to duże znaczenie zwłaszcza w tropikalnych klimatach, gdzie europejskim organizmom zajmuje trochę czasu, aby przywyknąć do miejscowego jedzenia, picia i powietrza. Oprócz tego dobra jest w południe i wieczorem…
Mieliśmy też łopaty, lewarek i deskę. Wszystkie te przyrządy miały nam pomóc przy wydobywaniu naszej dumy z grząskiej ziemi, np. po ulewie. Jest to niezbędnik każdego dobrego kierowcy, który porusza się po parkach Afryki. Nowocześniejszym zaś niezbędnikiem było CB-radio, przez które można wezwać pomoc w razie przebitego koła bądź ugrzęźnięcia.
Bagaże Joseph wsadził na tył pojazdu, każdy z nas miał swoje miejsce przy okienku i tak usadowieni mknęliśmy w kurzu i wśród podskakujących kamieni w stronę miasta Aberdare. Musieliśmy przejechać przez część stolicy Kenii. Warto może jeszcze wspomnieć, że Nairobi położone jest w centrum kraju na wysokości 1700 m. n.p.m., u podnóża gór Aberdare i u źródeł rzeki Athi. To jedno z najnowocześniejszych miast czarnej Afryki jest dla turystów wygodnym postojem przed ruszeniem do parków narodowych.
W centrum miasta dominują imponujące wieżowce, szerokie aleje oraz bujna roślinność i zadbane parki. Na przedmieściach zaś znajdują się eleganckie domy z ogrodami. Przypominały nam nieco rezydencje z amerykańskich filmów. Nic zresztą w tym dziwnego, ziemie te jako pierwsi zajmowali osadnicy z zachodniej półkuli, a także bogaci Europejczycy. Budowali oni swoje domy i tworzyli wokół nich ogrody w stylu kalifornijskim lub brytyjskim w zależności od tego, skąd pochodzili. W większości były one otoczone wysokimi murami, aby przypadkiem nie odkryć schowanych za nimi tajemniczych mieszkańców. Inne – wręcz przeciwnie, każdy, kto przejeżdżał, mógł nasycić się widokiem domu z rozległym ogrodem wypełnionym bujną egzotyczną roślinnością, w której schronienie znajdowały bajecznie kolorowe ptaki. Gdy tylko opuściliśmy te zachwycające przedmieścia, znaleźliśmy się w rozległej dzielnicy domów czynszowych, zbudowanych po to, by zlikwidować slumsy. Jednak wokół tych domów z dnia na dzień wyrastają nowe slumsy. Po ulicach plączą się bezdomne psy, a wiatr popycha śmieci z jednego rowu do drugiego. Gdzieniegdzie widać było szwendających się ludzi; wyglądali na takich, którzy co nie wiedzieli, co ze sobą zrobić, którym bieda zagląda w oczy.
Ludzie na ulicy
Po pierwszej godzinie jazdy moje podekscytowanie nowym miejscem zaczęło przegrywać ze zmęczeniem. Długi lot do Afryki i niekończące się rzeki samochodów poruszających się wbrew zasadom jazdy znużyły nas wszystkich. Obserwowałam przez okno tętniącą życiem metropolię. Zapchane ronda, brudne ulice, spoceni przechodnie, poobijane samochody – oto codzienny widok stolicy. Mijali mnie sprzedawcy, kobiety ubrane w kolorowe tradycyjne afrykańskie szaty zwane kanga, mężczyźni ciągnący różnego rodzaju wózki wyładowane różnymi rupieciami. Jedni ubrani w łachmany, inni w garniturach. Dziadostwo mieszało się z elegancją. Widziałam oznaki dobrobytu i skrajnego ubóstwa. Po bliższym przyjrzeniu Nairobi okazało się miastem kontrastów: od niesamowitej nowoczesności i bogactwa, do strasznej biedy i zacofania. Ludzie spieszący do pracy w garniturach mijali się z żebrzącymi ślepcami i bezdomnymi dziećmi.
Wędrujący ludzie poubierani byli w kolorowe tradycyjne, jak i europejskie stroje. Ich twarze zdradzały różne pochodzenie etniczne. Zauważyłam Samburu, Turkana, Masajów. Kobiety niosły dzieci na plecach zawinięte w kangi niczym małe siodełka. Na rogu ulicy kilkunastoletni chłopiec grał na bębenku, a jego koledzy podskakiwali w rytm muzyki.
Wszędzie roiło się od matatu, czyli małych busów spełniających rolę komunikacji publicznej. Minibusy matatu mają 8 siedzeń i przepisowo mogą przewozić 11 osób. Zazwyczaj jednak liczba pasażerów jest co najmniej dwukrotnie większa. Zabawa polega na tym, że kiedy matatu staje na przystanku, naganiacz pozwala wejść do środka tylu osobom, ile się zmieści, czyli do momentu, gdy sam znajdzie się na zewnętrznej krawędzi. Aż trudno uwierzyć, że tak wypchany wesoły autobus w ogóle ruszy z miejsca. A jednak. Ten zwykle poobijany, ale za to kolorowy busik stanowi najpowszechniejszy środek komunikacji miejskiej wielomilionowej metropolii, nieposiadającej metra, pociągów miejskich ani tramwajów.
Dla kogoś, kto pierwszy raz przyjeżdża do Kenii i chce skorzystać z publicznego środka transportu, trasa kursowania matatu stanowi zagadkę. Na ogół nigdy nie wiadomo, skąd przyjedzie i jaka tego dnia będzie jego trasa. Oprócz tego, jak się przekonaliśmy obserwując ruch w Nairobi, kierowcy matatu pędzą na złamanie karku i niewiele znają się na przepisach drogowych. Dlatego zwykle odradza się turystom korzystanie z busów jako środka transportu.
Gdy tylko nasz bus przystanął na chwilę, zaraz zjawiali się czekający na poboczach sprzedawcy owoców, chorągiewek, baterii i rożnych innych gadżetów, wydawałoby się potrzebnych do wszystkiego i zarazem niepotrzebnych do niczego.
Sprzedawcy wyciągali do nas ręce, pozdrawiając przyjaźnie.
– Sasa, sasa mzugawi! – Witajcie biali ludzie!
– Jambo, rafiki! – Witajcie przyjaciele!
Kupiłam pęk żółtych bananów, a za niewydaną resztę szylingów sprzedawca zgodził się pozować do fotografii.
Za miastem skończyła się asfaltowa droga. Podróż kontynuowaliśmy po bitej nawierzchni, miejscami przeoranej poprzecznymi bruzdami. Były to pozostałości po porze deszczowej. Wzdłuż drogi, jak okiem sięgnąć, rozciągały się mniejsze lub większe poletka. Były ułożone chaotycznie, przy brzegu rzeki lub na wypalonej ziemi, którą poprzednio porastały krzaki. Wedle zasady: byleby coś urosło. Gdy tylko kończy się pora deszczowa i ziemia jest dobrze nawodniona, mieszkańcy wiosek ruszają do pracy w polu. Sieją proso, kukurydzę czy sorgo. Na kontynencie, gdzie głód jest największym nieszczęściem, każdy plon to dar boży. Na polach rosły też bananowce i choć nazywają bananowce „drzewami” to w rzeczywistości tutaj są ogromną trawą. Mogą osiągnąć nawet 15 m wysokości, co czyni je największą trawą na świecie. Nie zdziwił mnie widok kobiet stojących przy drodze i sprzedających owoce. Zatrzymaliśmy się na chwilę, by znów zakupić kilka kiści bananów.Rozdział II Kolacja w towarzystwie słoni i bawołów
Krótka lekcja historii
Podróż do Aberdare trwała parę godzin. Oprócz ciągle zmieniających się widoków za oknem naszą drogę urozmaicały opowieści Josepha. Już na początku naszego pobytu w tym kraju przygotował dla nas fascynującą lekcję historii. Przez chwilę poczułam, że znajduję się w samym centrum wydarzeń, gdzie rozgrywały się walki, ludzkie tragedie, niesprawiedliwości, a także powstania i rodziły się nadzieje, które zapisała historia. A historia tej części świata jest tak stara jak historia ludzkości.
Prawdopodobnie pierwszymi ludami zamieszkującymi te tereny były plemiona kuszyckie, zbieracko-łowieckie. Przybyły one z Etiopii. Za nimi podążyli członkowie plemion Bantu, które zasiedliły tereny dzisiejszej Afryki Wschodniej.
Ten piękny zakątek ziemi długo pozostał nieodkryty. Jedynie tereny nadmorskie często odwiedzały statki handlowe kupców arabskich. Wybrzeże Afryki Wschodniej od wieków utrzymywało kontakty z odległymi częściami świata. Wiatry monsunowe sprawiały, że w ciągu kilku tygodni można było dotrzeć z Kenii do południowych wybrzeży Półwyspu Arabskiego, a w ciągu dwóch miesięcy do Indii. Od XI i XII wieku suahilijska ludność wybrzeża, dzięki napływowi ludności z Półwyspu Arabskiego i Zatoki Perskiej, została poddana islamizacji. Lud Suahili zawdzięcza przybyszom ze wschodu nie tylko religię, lecz także zdolności kupieckie oraz rzemiosło żeglarskie. Od wieków miasta takie jak Mombasa, Lamu czy Pate, które istnieją do dzisiaj, utrzymywały kontakty handlowe z resztą świata. Stały się ośrodkami handlu niewolnikami, kością słoniową i rogiem nosorożca.
W 1498 roku na czele wyprawy Portugalczyków ląd ten nawiedził wielki podróżnik Vasco da Gama, który właśnie opływał Afrykę w drodze do Indii. Od tego czasu Portugalczycy podporządkowali sobie znaczną część Afryki Wschodniej, główną bazą władców portugalskich był Mozambik, ale i w kenijskiej Mombasie założyli ogromną twierdzę Fort Jesus. Pod koniec XVII wieku rządy w Kenii i Tanzanii przejęli władcy Omanu.
W przeciwieństwie do wybrzeża mieszkańcy interioru żyli w grupach, które nie należały do żadnego państwa. Plemiona były zazwyczaj ze sobą blisko spokrewnione, a władzę sprawowała starszyzna, która wyznaczała wodza. Szczególe miejsce w grupie mieli przywódcy sakralni, czyli mówiąc prościej – czarownicy pełniący także role znachorów i wieszczów.
Przez lata Portugalczycy prowadzili cichą wojnę z kupcami arabskimi, ale najbardziej cierpiała na tym ciemiężona rdzenna ludność. Wraz ze wzrostem zapotrzebowania na niewolniczą pracę w Ameryce zajęli się procederem handlu niewolnikami, wypierając zajmujących się tym na dużą skalę Arabów. Od XVII wieku również Anglicy przyłączyli się do tego równie lukratywnego, co odrażającego biznesu. Dostarczali oni łącznie rocznie po ok. 50 tys. niewolników do pracy w kopalniach i na plantacjach obu Ameryk. Wiek XIX to złoty okres handlu niewolnikami. W jego drugiej połowie kupcy z wybrzeża – Arabowie i ludy Suahili zagłębili się w dzikie tereny nieodkrytej jeszcze Kenii skuszeni wizją uzyskania nowych niewolników, dzięki czemu cały wiek XIX stał się czarnym okresem w historii Kenii. Rozpoczęły się wojny domowe i rozszerzyło się niewolnictwo.
Tak więc handel czarnymi niewolnikami, licząc od połowy XV wieku, trwał ok. 400 lat, w tym bardzo intensywnie ok. 250 lat. Jego efekty dla Afryki były porażające. Całe regiony środka kontynentu zostały wyludnione, znikło wiele plemion murzyńskich, gdyż według szacunków, na każdego dowiezionego do Ameryki żywego Murzyna przypadało pięciu zabitych w Afryce i zmarłych w czasie transportu. Skrajnie pesymistyczne obliczenia mówią, że proceder handlu niewolnikami spowodował ubytek w Afryce do 100 mln ludzi. Obecnie uważa się, że z Afryki porwano ok. 12 mln ludzi. Zahamowany, został więc rozwój wielu kultur i plemion.
Pod koniec XIX wieku obszary Kenii stały się brytyjskim Protektoratem Afryki Wschodniej. Wraz z brytyjskimi rządami do Kenii przybyła kolej, a z nią jej budowniczowie. Brytyjczycy rozpoczęli budowę kolei łączącej Mombasę z Jeziorem Wiktorii. Wkrótce do Afryki zaczęli ściągać biali osadnicy, zajmując żyzne tereny w okolicach Nairobi, które zamieszkiwały ludy Kikuju. Rozpoczęły swoją działalność misje, które nie tylko pomagały biednym mieszkańcom Afryki, lecz także prowadziły szkoły i szpitale. Głównym miastem brytyjskiego Protektoratu było Nairobi, które szybko nabierało znaczenia i w 1907 roku przeniesiono tam siedzibę rządową z Mombasy.
Początek XX wieku i okres powojenny był bardzo trudny dla Afryki. Wraz z wybuchem wojny w Protektoracie wprowadzono stan wojenny. Śmierć poniosło wielu mieszkańców, a obszary Wschodniej Afryki nawiedziły epidemie i głód. W 1920 roku brytyjski Protektorat Afryki Wschodniej przekształcono w Kenię, która otrzymała status kolonii koronnej. W kraju nastąpił pozytywny zwrot. Zaczęto edukować dzieci. Rdzenni mieszkańcy coraz śmielej walczyli o swoje prawa do odebranych im ziem, a także otwierali własne przedsiębiorstwa. Na czele Kikuju stanął Jomo Kenyatta. W latach 40., po tym jak kryzys ogólnoświatowy dotknął również białych mieszkańców Afryki, nastąpił zryw powstańczy Mau Mau. W latach 50. sytuacja zaczęła się korzystnie zmieniać dla ogółu Afrykanów. Po powstaniu Mau Mau Wielka Brytania znacznie rozluźniła kontrolę nad Kenią, a w 1963 roku Kenia stała się niezależną republiką i obrała sobie za pierwszego prezydenta Jomo Kenyattę. Jest on uznany bez wątpienia za bohatera narodowego i należy przyznać, że był jednym z najwybitniejszych polityków XX wieku. Kenyatta współpracował z Zachodem dla dobra swego ludu i był zwolennikiem gospodarki wolnorynkowej.