Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W zaraniu - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W zaraniu - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 447 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Cza­su one­go Buł­ga­ria po­do­ba­ła się była nie­sły­cha­nie Świę­to­sła­wo­wi Igo­ro­wi­czo­wi. Nie dziw. Kra­ina to w Eu­ro­pie jed­na z naj­pięk­niej­szych. Roz­ło­ży­ła się na dwóch Bał­ka­nów po­chy­ło­ściach, sta­cza­ją­cych się jed­na ku mo­rzu Egej­skie­mu, dru­ga ku Du­na­jo­wi. Sto­ki idąc ustę­pa­mi nie­re­gu­lar­ny­mi prze­cho­dzą tu we wzgó­rza, owdzie w roz­ło­gi, to­wa­rzy­szą­ce do­li­nom, w głę­bi któ­rych pły­ną rzecz­ki mniej­sze i więk­sze, u źró­deł gór­skie, szu­mią­ce i pie­nią­ce się po ka­mie­niach, da­lej to­czą­ce wody swo­je spo­koj­nie. Jed­na z wpa­da­ją­cych do Du­na­ju rzecz­ka nosi na­zwę Jan­try. ?ró­dli­ska jej try­ska­ją u stóp przej­ścia, wsła­wio­ne­go w cza­sie woj­ny ostat­niej i zwa­ne­go Szip­ka. Nad nią leżą dwie wiel­kie­go dla Buł­ga­rów zna­cze­nia miej­sco­wo­ści: Tyr­no­wa, nie­gdyś kró­le­stwa buł­gar­skie­go sto­li­ca, i po­wy­żej Tyr­no­wy, w gó­rach – Ga­bro­wa, sto­li­ca i ogni­sko ru­chu umy­sło­we­go, któ­ry był pierw­szym bu­dze­nia się na­ro­du z le­tar­gu kil­ko­wie­ko­we­go symp­to­mem. Rzecz­ka ta, za­bie­ra­ją­ca z sobą ze stro­ny pra­wej i le­wej rze­czek po­mniej­szych dużo, wpa­da do Du­na­ju po­ni­żej mia­sta Szi­sto­wa, w od­da­le­niu sta­no­wią­cym jed­ną trze­cią dro­gi z Szi­sto­wy do Rusz­czu­ku. Jan­tra w oko­li­cy, któ­rą prze­pły­wa, od­gry­wa nie­ma­ło­waż­ną rolę. Do­li­ną jej prze­cho­dzi dro­ga pro­wa­dzą­ca przez Bał­ka­ny do Ka­zan­li­ku, do Eski-Sa­gh­ra i da­lej do Ad­ria­no­po­la. U uj­ścia prze­ska­ku­je przez nią trakt pocz­to­wy, łą­czą­cy ze sobą le­żą­ce nad Du­na­jem mia­sta: Rusz­czuk, Szi­sto­wę, Ni­ko­po­lis, Ra­ho­wę, dwie Pa­lan­ki i Wid­din. Tur­cy na trak­cie most mu­ro­wa­ny przez rze­kę rzu­ci­li, przy mo­ście tym Cin­car me­ha­nę po­sta­wił, a za me­ha­ną sta­nę­ło cha­łup kil­ka i sfor­mo­wa­ła się osa­da, któ­rej się do­sta­ła na­zwa: Kri­we­na. Na­zwy tej nie da­wał jej nikt. Wzię­ła się sama przez się czy to stąd, że się w miej­scu tym dro­ga wy­gi­na, czy stąd, że Jan­tra po­ni­żej mo­stu za­krzy­wia się w pra­wo, jak­by się wa­ha­ła, czy ma do Du­na­ju wpaść, czy­li też rów­no­le­gle do nie­go ku mo­rzu po­dą­żać. Kwe­stia ta nie­roz­strzy­gnię­tą jest i nie­roz­strzy­gnię­tą po­zo­sta­nie, chy­ba że Kri­we­na zmie­ni się kie­dy w gród wiel­ki, za­moż­ny i sław­ny, do pier­wo­cin któ­re­go za lat ja­kich ty­siąc obu­dzi się cie­ka­wość hi­sto­rycz­na. Cze­mu by to na­stą­pić nie mia­ło? Czyż Ode­ssa na przy­kład nie była lat temu sto osa­dą ry­bac­ką? Jest to jed­nak kwe­stia przy­szło­ści, tym­cza­sem zaś Kri­we­na nie była ani sław­ną, ani za­moż­ną, ani gro­dem i war­tość jej cał­ko­wi­ta za­wie­ra­ła się w me­ha­nie bę­dą­cej dla pra­wo­wier­nych ka­wiar­nią, dla nie­pra­wo­wier­nych szyn­kiem. Po­dwój­ny ten cha­rak­ter po­cho­dził stąd, że wła­ści­cie­lem onej był Cin­car, niby Ru­mun, ale nie Ru­mun – niby Buł­gar, ale nie Buł­gar – niby wier­ny, ale nie­ko­niecz­nie wier­ny pa­dy­sza­cha pod­da­ny: mó­wił on po ru­muń­sku, po buł­gar­sku i po tu­rec­ku, mó­wił jesz­cze ję­zy­ka­mi paru, swe­go za­nat-at pil­no­wał i za­ra­zem przy­kła­dał ręki do za­jęć róż­nych, o któ­rych ani gu­ber­na­tor rusz­czuc­ki, ani kaj­ma­kan szi­stow­ski, ani za­pti ża­den wie­dzieć nie po­win­ni. Ani go po­dej­rze­wa­no, aże­by on mi­sti­szug jaki po­dej­rza­ny pro­wa­dzić miał. Ty­tu­ło­wa­no go me­han­dżi, od me­ha­ny, któ­ra wła­ści­wie "me­ha­ną", to jest do­mem za­jezd­nym nie była, nie po­sia­da­ła bo­wiem ani sta­jen, ani szop. Bu­dy­nek wy­glą­dał nie­po­kaź­nie pod strze­chą sło­mia­ną i dzie­lił się na dwie po­ło­wy, roz­kła­da­ją­ce się sy­me­trycz­nie ku sie­ni. Z sie­ni na pra­wo wcho­dzi­ło się do izby ob­szer­nej, za­opa­trzo­nej w ławy drew­nia­ne, w ko­min i szynk­was. Ten ostat­ni ota­cza­ło okra­to­wa­nie z drze­wa, ma­sku­ją­ce przed ocza­mi mu­zuł­ma­nów raki i ma­sty­ki, sto­ją­ce we flasz­kach na pół­ce, jako też kie­lisz­ki i szklan­ki, ku­pią­ce się obok fla­szek w nie­ła­dzie. Mu­zuł­ma­nie za kra­tę spoj­rze­nia cie­ka­we zwra­ca­li, pra­wo ato­li do­zwa­la­ło im pa­trzeć jeno na ko­min, na któ­rym od rana do wie­czo­ra wę­gle się ża­rzy­ły i któ­re­go okap ugar­ni­ro­wa­ny był w tac­ki, w dżez­my (im­brycz­ki) i fi­li­żan­ki, w pusz­ki drew­nia­ne na kawę meł­tą i w bu­te­lek kil­ka, któ­rych szyj­ki przy­ło­żo­ne z wierz­chu faj­ka­mi gli­nia­ny­mi i okrę­co­ne cy­bu­cha­mi skó­rza­ny­mi zna­mio­no­wa­ły na­czy­nia, na­rghi­la­mi zwa­ne. Świa­tło do izby tej do­sta­wa­ło się przez okna, przed­sta­wia­ją­ce się pod po­sta­cią otwo­rów kwa­dra­to­wych, przez któ­re wraz ze świa­tłem wcho­dzi­ło i po­wie­trze, nie było bo­wiem szkła ani żad­nej in­nej rze­czy, któ­ra by one­mu na prze­szko­dzie sta­wa­ła. Na zimę w otwo­ry wsta­wia­ły się ramy, pę­che­rzem ob­cią­gnię­te; na lato ramy te wyj­mo­wa­ły się i szły na strych. Wie­czo­rem okna się okien­ni­ca­mi, z ze­wnątrz za­su­wa­ny­mi, za­sła­nia­ły.

Za­kład ów – rzecz pro­sta – na prze­chod­niów i prze­jezd­nych li­czył i z nich zy­ski cią­gnął, lu­boć i miesz­kań­cy Kri­we­ny ze swej stro­ny się przy­czy­nia­li w czę­ści ja­kiejś do po­bie­ra­nia przez Peta z lu­dzi ha­ra­czu pod po­sta­cią pro­cen­tu, co naj­mniej dwóch­set­ne­go, od wło­żo­ne­go przed laty ka­pi­ta­łu. Pro­cent ato­li, jaki oni pła­ci­li, sta­no­wił część małą w po­rów­na­niu z tym, jaki do dże­pu (kie­sze­ni) me­han­dże­go wpły­wał w cza­sie jar­mar­ków szi­stow­skich. Wów­czas wszy­scy mu­zuł­ma­nie i chrze­ści­ja­nie, co z pra­we­go brze­gu Jan­try do Szi­sto­wy szli lub je­cha­li i z Szi­sto­wy wra­ca­li, za­trzy ury­wa­li się przed me­ha­ną, jed­ni dla wy­smok­ta­nia fi­li­żan­ki kawy, dru­dzy dla po­pi­cia mał­ko raki ce­lem na­bra­nia ani­mu­szu jar­mar­ko­we­go. W dniach też pa­na­gi­ru miał on od rana do wie­czo­ra do czy­nie­nia dużo. Uwi­jał się niby mu­cha w ukro­pie, a na­wet brał so­bie ku po­mo­cy mom­cze (chłop­ca) z Kri­we­ny za sto­sow­nym jed­no­ra­zo­wym wy­na­gro­dze­niem. W dnie inne jed­nak star­czył sam; zda­rza­ły się zaś mo­men­ty ta­kie, w któ­rych od rana do wie­czo­ra do me­ha­ny żywy nie zaj­rzał duch. W ra­zach ta­kich Peto od­da­wał się roz­my­śla­niu, drze­ma­niu i utrzy­my­wa­niu ogni­ska na wzór tego, jak ka­płan­ki li­tew­skie Znicz w po­pie­le utrzy­my­wa­ły. Przy tym na­słu­chi­wał i tak so­bie słuch wy­do­sko­na­lił, że roz­po­zna­wał skrzyp maży za górą i krzyk su­ru­dżi­ja w ko­ło­wro­cie szi­stow­skim. Sko­ro do­szedł słu­chu jego je­den lub dru­gi, wnet się do ogni­ska zwra­cał, wę­gla do­kła­dał i miesz­kiem spod spodu dmu­chał.

W mo­men­cie, w któ­rym się opo­wia­da­nie ni­niej­sze roz­po­czy­na, na­stał był wła­śnie dzień taki. Bez­ro­bo­cie ab­so­lut­ne. Peto na ła­wie usiadł, ręce na pier­siach skrzy­żo­wał, po­wie­ki za­mknął i od cza­su do cza­su dło­nią so­bie przed no­sem ma­chał. Czy­nił to z po­wo­du much, któ­rym po­zwa­lał ła­zić po ob­li­czu swo­im ca­łym, z wy­jąt­kiem oko­li­cy łą­czą­cej nos z war­gą wierzch­nią. Gdy mu któ­ra do noz­drza za­glą­da­ła, wnet się z ozna­ka­mi nie­cier­pli­wo­ści bu­dził, rzu­cał i ręką wy­ma­chi­wał; nie­kie­dy w do­dat­ku klął i dzi­wo­wał się, co za in­te­res mieć mogą mu­chy do nosa jego. Za­rzu­cał im rzecz strasz­ną: pe­ze­wen­ko­stwo. – Pe­ze­wenk!…- wy­buch­nął na­cie­ra­jąc so­bie z przy­ci­skiem oko­li­cę pod no­sem pal­cem.

W chwi­li tej przed oknem prze­mknę­ła się po­stać ludz­ka.

Peto z ławy wstał i do ogni­ska się zwró­cił..

Do izby wkro­czył czło­wiek je­den, za nim dru­gi, trze­ci, czwar­ty, pią­ty, szó­sty i siód­my. Po­li­czył ich, mimo że się od ko­mi­na, za­ję­tym bę­dąc do­kła­da­niem wę­gli i dmu­cha­niem, nie od­wra­cał i mimo że na nich nie pa­trzał, wie­dział, co to za jed­ni. Byli to ni­za­mi z puł­ku roz­lo­ko­wa­ne­go czę­ścia­mi po mia­stach nad­du­naj­skich. Pierw­szy, co wszedł, miał na so­bie mun­dur ofi­cer­ski, na pier­siach ryn­graf, przy boku sza­blę krót­ką, za pa­sem re­wol­wer, na gło­wie fez czer­wo­ny z ku­ta­sem re­gu­la­mi­no­wym, na no­gach pan­to­fle z za­pięt­ka­mi. Inni odzie­żą wy­da­wa­li sze­re­gow­ców, a po­mię­dzy nimi je­den we­dle na­szy­wek zdra­dzał oso­bi­stość prze­wod­ni­czą­cą w dzie­siąt­ku i ty­tu­ło­wa­ną z ra­cji tej on­ba­szi, tak samo jak we­dle oznak w ofi­ce­rze roz­po­znać moż­na było mi­la­zi­ma, od­po­wia­da­ją­ce­go stop­niem naj­niż­sze­mu stop­nio­wi ofi­cer­skie­mu w ar­miach eu­ro­pej­skich.

Mi­la­zim przez izbę uko­śnie prze­szedł, przed ławą pan­to­fle z nóg zrzu­cił, usiadł i nogi pod sie­bie pod­ło­żył. To samo uczy­nił on­ba­szi, pier­wej jed­nak ka­ra­bin przy pro­gu zo­sta­wił i tor­ni­ster z ra­mion zrzu­cił. Za przy­kła­dem on­ba­szi po­szli i sze­re­gow­cy je­den po dru­gim. Po­za­sia­da­li sze­re­giem na ła­wie i je­den po dru­gim wy­do­by­wa­li z za­na­drzy cy­bu­chy, faj­ki i kap­ciu­chy; faj­ki po­wol­nie na­kła­da­li i pierw­szy, co na­kła­da­nia do­ko­nał, ode­zwał się:

– A tesz (ognia).

Me­han­dżi, któ­ry przez ten czas ogień roz­dmu­chał i wodę w du­żym bla­sza­nym im­bry­ku na wę­glach po­sta­wił, wy­do­był zza pasa szczyp­ce, ujął w szczyp­ce wę­gie­lek i za­niósł ta­ko­wy żą­da­ją­ce­mu.

Żą­da­nie to po­wtó­rzył dru­gi i rów­nież ob­słu­żo­ny zo­stał. Po dru­gim ode­zwał się trze­ci; da­lej czwar­ty i tak do koń­ca. Sie­dem ust pić po­czę­ło dymy z sied­miu cy­bu­chów; kie­dy zaś me­han­dżi lo­ko­wał w faj­ce wę­gie­lek mi­la­zi­mo­wi, ten na­stę­pu­ją­ce rzu­cił wy­ra­zy:

– Bi­raz kave…Zna­czy­ło to: "jed­ną kawę", to jest: wódz za­żą­dał fi­li­żan­ki kawy czar­nej. Me­han­dżi z im­bry­ka du­że­go do ma­łe­go mo­sięż­ne­go wody tro­chę wlał i na wę­glach po­sta­wił; gdy woda za­wrza­ła, wsy­pał ły­żecz­kę kawy mie­lo­nej, znów na wę­glach po­sta­wił, za­go­to­wał raz, dru­gi i trze­ci, wziął tac­kę, na któ­rej w pod­staw­ce bla­sza­nej ulo­ko­wał fi­li­ża­necz­kę ma­lut­ką; z fi­li­ża­necz­ką w jed­nej, z im­brycz­kiem w dru­giej ręce do mi­la­zi­ma pod­szedł, na­lał i po­dał mu na­pój, po­rów­ny­wa­ny przez nie­któ­rych do nek­ta­ru, a okry­ty su­tym ko­żusz­kiem fu­sów. Tu­rek z ostroż­no­ścią fi­li­żan­kę do ust pod­niósł; nie do­tknął jej usta­mi jed­nak, ale na­sta­wiw­szy ta­ko­we po­wie­trze w sie­bie wcią­gnął i wraz z po­wie­trzem wcią­gnął war­stwę, co płyn okry­wa­ła. Do­ko­naw­szy tego cmok­nął razy parę, jak zwykł czy­nić sma­kosz, gdy mu łyk lub ką­sek oso­bli­wy pod­nie­bie­nie po­łech­ce. Po­cmo­kał, dło­nią się po pier­siach po­gła­dził i na­stęp­nie po­pi­ja­jąc z fi­li­żan­ki hau­sta­mi ma­ły­mi, ku­rzył po­wo­li faj­kę.

Przy­kład przez wo­dza dany zna­lazł w pod­ko­mend­nych na­śla­dow­ców. Ni­za­mi je­den po dru­gim kawę so­bie po­da­wać ka­za­li. Me­han­dżi ob­słu­żył wszyst­kich i gdy dzie­ła do­ko­nał, zwró­cił się, o brzeg ko­mi­na ple­ca­mi się oparł i ręce na pier­si skrzy­żo­wał w ocze­ki­wa­niu czy na roz­ka­zy dal­sze, czy­li też na roz­mo­wę. Roz­ka­zy nie na­stą­pi­ły; po nie­ja­kim cza­sie ato­li za­wią­za­ła się roz­mo­wa, któ­ra się roz­po­czę­ła od wy­mia­ny po­mię­dzy nim a mi­la­zi­mem po­zdro­wień zwy­czaj­nych: "kasz gieł­dy" i "sa­fał gieł­dy", po czym mi­la­zim za­py­tał:

– Ne war, ne jok (co jest, cze­go nie ma)?…

– Sen biur, ef­fen­dim (ty wiesz, pa­nie)… – od­po­wie­dział Peto.

Mi­la­zim w cy­buch dmuch­nął, dymu w pierś na­cią­gnął, z ust ta­ko­wy kłę­ba­mi pu­ścił i znów za­py­tał:

– Za­cho­dzi do ka­we­ne two­jej lu­dzi dużo?…

– Ij… – od­po­wie­dział – raz dużo, znów nie­du­żo…

– Co to za lu­dzie?

– Lu­dzie… – wy­mie­nił oko­licz­nych wsi kil­ka.

– Do­brze… – mruk­nął mi­la­zim i za­py­tał: – Zna­jo­mi twoi?…

– Zna­jo­mi i nie­zna­jo­mi…

– Nie­zna­jo­mi… eh?…

Peto ra­mio­na­mi ści­snął na znak, że o nie­zna­jo­mych nic po­wie­dzieć nie umie.

– Prze­cie?… – na­sta­wał mi­la­zim.

– Al­boż to Jan­tra owcy, co do niej po na­pi­cie się wody przy­cho­dzi, pyta, czy­ja ona?…

– Ii (do­brze)… – mi­la­zim na to. – Tyś jed­nak nie Jan­tra…

– To­też lu­dzie, co przy­cho­dzą, przy­cho­dzą nie do mnie, ale po kawę…

– I po raki…

– Pra­wo­wier­ni po kawę, raja po raki…

– I raja mil­czy pi­jąc?

– Albo mil­czy, albo nie mil­czy…

– A gdy nie mil­czy, to co?

– Gada, ef­fen­dim.

– Tyś mą­dry… – od­parł mi­la­zim, któ­ry w celu ja­kimś za­py­ta­nia za­da­wał i otrzy­my­wał od me­han­dże­go od­po­wie­dzi wy­mi­ja­ją­ce. – Tyś mą­dry i masz uszy do słu­cha­nia.

– O, tak… – od­rzekł Peto z ak­cen­tem prze­ko­na­nia.

– Nie sły­sza­łeś więc cze­go?…

– O, ef­fen­dim. – od­po­wie­dział rękę pod­no­sząc i od nie­chce­nia nią ma­cha­jąc – gdy­bym miał pa­ri­czek tyle, ile słów mi w jed­no ucho we­szło, był­bym w świ­cie ca­łym czło­wie­kiem naj­bo­gat­szym…

– Hm?… – Tu­rek gło­wą po­krę­cił.

– Słu­cham, ale nie sły­szę… to nie moja rzecz…

– Uhmu… – mruk­nął mi­la­zim – ale… pa­trzysz?…_

– Pa­trzę…

– Eh?… – za­py­tał.

Me­han­dżi znów ra­mio­na­mi ści­snął.

– Ko­mi­ta jaki w oko ci nie wpadł?…

– Co to: ko­mi­ta?… – za­py­tał Peto.

– Ko­mi­ta… hm?… Ja sam nie wiem… – od­rzekł mi­la­zim i zwró­cił się z wy­ra­zem za­py­ta­nia w oczach do żoł­nie­rzy.

– Ko­mi­ta… – po­wtó­rzył je­den, z cy­bu­cha się za­cią­ga­jąc.

– Ko­mi­ta… – po­wtó­rzył dru­gi na­chy­la­jąc się nie­co i z faj­ki po­piół o brzeg ławy wy­trzą­sa­jąc.

– Ko­mi­ta… – po­wtó­rzył trze­ci.

– Musi to być – ode­zwał się mi­la­zim – esnaf (rze­mio­sło) chy­ba ta­kie…

Ni­za­mi po­waż­ny­mi głów ski­nie­nia­mi traf­ność do­my­słu na­czel­ni­ka swe­go uzna­li.

Peto za­cho­wy­wał obo­jęt­ność ab­so­lut­ną. Na twa­rzy jego nie ma­ni­fe­sto­wa­ło się ani prze­czu­cie, ani uzna­nie. Cze­kał.

– To esnaf taki… – po­wtó­rzył mi­la­zim na me­han­dże­go wej­rze­nie zwra­ca­jąc.

– Esnaf?… może… – od­rzekł Peto po­pie­ra­jąc wy­raz ostat­ni ski­nie­niem gło­wy i ru­chem brwi.

– Wiesz?…

– Ty wiesz, ef­fen­dim.

– Tć… cmok­nął Tu­rek i gło­wą w tył rzu­cił. Esnaf ów jest taki, za któ­ry do apsu (wię­zie­nia) wtrą­ca­ją, łby uci­na­ją albo wie­sza­ją… Wiesz?…

– Phiii… – Peto na to i gło­wą po­krę­cił. – A jam my­ślał, że to we­dle tych cziż­mów a la fran­ka…

– Jok­ter. – za­prze­czył mi­la­zim – to nie to…

– Cóż by to było?

– Może to, co a la fran­ka… Mi­sti­szug ja­kiś… Ko­mi­ta i ko­niec…

– Hm… – wy­tchnął me­han­dżi.

– My­śmy tu we­dle tego przy­szli i w me­ha­nie two­jej zo­sta­nie­my, aże­by za ko­mi­tą na­glą­dać…

Peto na oznaj­mie­nie to nie od­rzekł ani sło­wa. Za­pa­no­wa­ło w izbie mil­cze­nie, któ­re prze­rwał mi­la­zim od­zy­wa­jąc się do on­ba­szi:

– Po­staw, synu, szyl­dwa­cha i po­wiedz mu, co jak…

– Eh?… – on­ba­szi na to – cóż i jak?…

– Niech na most pa­trzy i gdy­by spo­strzegł, że się coś ta­kie­go niby ko­mi­ta po­ka­za­ło, niech za­trzy­ma i na war­tę za­wo­ła… Ro­zu­miesz?

– Ro­zu­miem, ef­fen­dim.

Po od­po­wie­dzi tej on­ba­szi na jed­ne­go z żoł­nie­rzy ski­nął i ten z ławy się zsu­nąw­szy nogi w pan­to­fle wło­żył, ka­ra­bin ujął i sta­nął. On­ba­szi przed me­ha­nę go wy­pro­wa­dził. Sły­chać było, jak mu co do ko­mi­ty na­kaz da­wał. Po chwi­li po­wró­cił.

– Eh?… – za­py­tał mi­la­zim.

– Wszyst­ko do­brze, ef­fen­dim. Most tak, a szyl­dwach tak – sło­wom tym to­wa­rzy­szy­ła ge­sty­ku­la­cja od­po­wied­nia – mysz się nie prze­su­nie, aże­bym jej nie zo­ba­czył…

– My­szy niech tam so­bie prze­cho­dzą i psy, i koty, i lu­dzie, byle tyl­ko ko­mi­tę zła­pać…

– Nie uj­dzie ona… – od­rzekł on­ba­szi na ławę wła­żąc – chy­ba­by na Bie­łę po­szła…

– I tam, synu, war­ta stoi…

Na­stą­pi­ło mil­cze­nie dłuż­sze, po­świę­co­ne du­ma­niu, któ­re­mu się nikt chy­ba tak jak Tur­cy od­da­wać nie umie. Sie­dzie­li wzdłuż ścia­ny po­waż­nie i du­ma­li. Me­han­dżi czas ja­kiś koło ogni­ska się krzą­tał, fi­li­żan­ki na miej­scu swo­im po­usta­wiał, wę­gle po­pra­wił, po­pio­łem je przy­sy­pał, im­bryk z wodą usta­wił tak, aże­by woda za­cho­wy­wa­ła tem­pe­ra­tu­rę wy­so­ką, chwil­kę przez drzwi otwar­te na dwór pa­trzał, nos w far­tuch utarł i faj­kę so­bie na­ło­żyw­szy, a ta­ko­wą za­pa­liw­szy, obok mi­la­zi­ma miej­sce za­jął.

– Bie­da, ef­fen­dim. – ode­zwał się.

– Jaka?… – za­py­tał Tu­rek.

– ?le te­raz na świe­cie… – Cze­mu?…

– Lu­dzie się chwy­ta­ją rze­miosł ta­kich, za któ­re ich wię­żą, ści­na­ją i wie­sza­ją…

– Chwy­ta­ją się…

– Tego daw­niej nie by­wa­ło…

– Nie by­wa­ło…

– Wię­zio­no, ści­na­no i wie­sza­no haj­du­ków.

– Praw­da two­ja…

– Toć chy­ba ta ko­mi­ta a haj­duc­two – to jed­no…

– Tć… – za­prze­czył mi­la­zim. – Nie jed­no…

– Je­że­li nie jed­no, na cóż ją tak samo wię­żą, ści­na­ją i wie­sza­ją?…

– Tak, dża­nem (dusz­ko), bi­zun (nasz) pa­dy­szach ka­zał… A jak on ka­zał, tak być musi… ot co…

– Ani sło­wa… – wtrą­cił me­han­dżi.

– Gdy­by mi ka­zał od­ciąć gło­wę to­bie, dża­nem, wziął­bym nóż i ode­rznął… ot co…

– Ohum… – od­rzekł me­han­dżi z roz­wa­gą. – Mnie to jed­nak nie spo­tka…

– Nie ga­daj tego, dża­nem…

– O mnie pa­dy­szach nic nie wie…

– Jak to nie wie! – za­pro­te­sto­wał mi­la­zim.

– Skąd­że?…

– Po­słu­chaj, wy­tłu­ma­czę to­bie: za­pti cie­bie zna?…

– Zna… – od­rzekł Peto.

– Otóż wa­dzisz: za­pti po­wie­dział o to­bie adze, aga mu­di­ro­wi, mu­dir kaj­ma­ka­no­wi, kaj­ma­kan pa­szy, pa­sza wiel­kie­mu we­zy­ro­wi, a wiel­ki we­zyr pa­dy­sza­cho­wi… W spo­sób ten pa­dy­szach wie o wszyst­kim i o wszyst­kich i gdy­by się jemu gło­wy two­jej za­chcia­ło, rzekł­by jeno do wiel­kie­go we­zy­ra: "Gło­wa me­han­dże­go"… i wnet by ona w tor­bie do Stam­bu­łu po­je­cha­ła… Bi­lir sen (ro­zu­miesz)?…

– Ro­zu­miem… – od­po­wie­dział Peto i wy­ko­nał ruch cia­łem, zna­mio­nu­ją­cy, że ma za­miar wstać.

– Po­cze­kaj tro­chę… – po­wstrzy­mał go mi­la­zim. Me­han­dżi po­zo­stał.

– Pój­dziesz do czor­ba­dże­go i po­wiesz mu, że przy­szedł do Kri­we­ny mi­la­zim z sze­ściu ni­za­ma­mi i trze­ba, żeby ich Kri­we­na kar­mi­ła, bo oni nie na to są pa­dy­sza­cha ludź­mi, aże­by o gło­dzie po­zo­sta­wa­li…

– Do­brze… – od­rzekł me­han­dżi.

Za cza­sów pa­no­wa­nia tu­rec­kie­go pra­wo zwy­cza­jo­we chcia­ło, aże­by każ­dy po­dróż­ny przed­sta­wia­ją­cy wój­to­wi (czor­ba­dżi) zwa­ny te­skie­rą pasz­port, po­zo­sta­wał na utrzy­ma­niu gmi­ny przez dni trzy. Da­wa­no mu po­miesz­ka­nie i je­dze­nie. Pra­wo to tym bar­dziej przy­słu­gi­wa­ło urzęd­ni­kom, tak cy­wil­nym jak woj­sko­wym. Woj­sko do­sta­wa­ło wpraw­dzie ra­cje, ale gdy w ko­sza­rach sta­ło. Od­dzia­ły wy­ko­men­de­ro­wy­wa­ne prze­cho­dzi­ły na utrzy­ma­nie miesz­kań­ców wio­ski, któ­rzy po wsiach urzą­dza­li po­mię­dzy sobą ko­lej. Do tego to pra­wa od­wo­łał się mi­la­zim od­wo­łu­jąc się w spo­sób ten i do me­han­dże­go, któ­ry jako miesz­ka­niec wio­ski obo­wią­za­ny był do bra­nia udzia­łu w ko­lei, jako wła­ści­ciel zaś domu, w któ­rym się go­ście za­in­sta­lo­wa­li, do roz­pe­czę­cia ta­ko­wej. Zro­zu­miał on przy­mów­kę, nie po­szedł na wieś do czor­ba­dże­go, lecz prze­szedł jeno przez sień i rzu­cił wy­ra­zów kil­ka żo­nie oznaj­mia­jąc jej, że za­jąć się po­win­na przy­rzą­dze­niem dla ni­za­mów po­sił­ku. Ko­bie­ta wnet się przy po­mo­cy cór­ki oko­ło tego za­krząt­nę­ła.

W po­ło­wie domu słu­żą­cej ro­dzi­nie me­han­dże­go za miesz­ka­nie pry­wat­ne, urzą­dze­nie we­wnętrz­ne róż­ni­ło się od tego, ja­kie się wi­dzieć da­wa­ło w ka­wo­nie. Skła­da­ło się ono z izby jed­nej, lecz nie było w niej ław ani żad­ne­go do sia­da­nia sprzę­tu, ani na­wet sof, w ja­kie za­zwy­czaj miesz­kań­cy za­moż­niej­si miesz­ka­nia swo­je za­opa­try­wa­li. Ro­bo­ta sto­lar­ska nie da­wa­ła się spo­strze­gać w ni­czym, z wy­jąt­kiem sto­li­ka krą­głe­go, bar­dzo ni­ziut­kie­go, po­sta­wio­ne­go bo­kiem pod ścia­ną. Na ścia­nach pół­ki za­ło­żo­ne były na­czy­niem ku­chen­nym i sto­ło­wym. Pod­ło­gę przy­kry­wa­ły w czę­ści ro­góż­ki wy­dep­ta­ne, pod ścia­na­mi spo­czy­wa­ły sto­sy po­du­szek po­dłuż­nych, sło­mą i weł­ną wy­pcha­nych i ob­cią­gnię­tych po jed­nej stro­nie per­ka­li­kiem wzo­rzy­stym, bar­wy bru­nat­nej. Po­dusz­ki te słu­ży­ły za po­ściel i do sia­da­nia. Po­wło­ka na nich nie za­le­ca­ła się świe­żo­ścią. Pod jed­ną ze ścian, nad po­ło­żo­ną na zie­mi sze­ro­ką płyt­ką ka­mien­ną, wzno­sił się okap ko­mi­na, za­opa­trzo­ne­go we­wnątrz prze­kła­dzi­na­mi, od któ­rych zwi­sa­ły łań­cu­chy, pod­trzy­mu­ją­ce ko­cioł­ki mie­dzia­ne. Przy pro­gu na koł­ku gru­bym za­wie­szo­ny był ko­cio­łek z wodą i na tym­że kop­cu czer­pak bla­sza­ny. Ta­kim było ume­blo­wa­nie i za­opa­trze­nie izby tej, bę­dą­cej za­ra­zem kuch­nią, sy­pial­nią, ja­dal­nią i ba­wial­nią.

Prze­by­wa­ło w niej ko­biet trzy, re­pre­zen­tu­ją­cych trzy wie­ki: póź­ny, doj­rza­ły i mło­do­cia­ny. Pierw­szy przed­sta­wiał się pod po­sta­cią sta­rusz­ki, co z boku na pod­ło­dze sie­dzia­ła i weł­nę przę­dła; wiek mło­do­cia­ny god­ną miał przed­sta­wi­ciel­kę w oso­bie dziew­czy­ny dzie­więt­na­sto – może dwu­dzie­sto­let­niej, przy­stoj­nej i na po­sta­ci swo­jej świa­dec­two zdro­wia no­szą­cej, któ­ra obok niej sie­dzia­ła i weł­nia­ną tka­ni­nę włócz­ką czer­wo­ną wy­szy­wa­ła. Ko­bie­ta doj­rza­ła po izbie się krzą­ta­ła. Kie­dy ni­za­mi na­de­szli, drzwi od izby były otwar­te. Ko­bie­ta doj­rza­ła wnet je za­mknę­ła.

– Po co?… – za­py­ta­ła sta­ra.

– Askier­lar (żoł­nie­rze)… – była od­po­wiedź. Sta­rusz­ka z nie­po­ko­jem w oczach na dziew­czy­nę spoj­rza­ła. Przez chwi­lę ob­li­cza trzech ko­biet wy­ra­ża­ły na­słu­chi­wa­nie. Na za­ma­sko­wa­ne w tyl­nej ścia­nie drzwicz­ki okiem od cza­su do cza­su rzu­ca­ły, lecz po uci­sze­niu się od­gło­su cho­du żoł­nie­rzy w sie­niach spo­kój na ob­li­cza ich po­wró­cił.

– Za­pew­ne ja­cyś to, co z Szi­sto­wy do Rusz­czu­ku albo z Rusz­czu­ku do Szi­sto­wy prze­cho­dzą… – ode­zwa­ła się ko­bie­ta w śred­nim wie­ku. – Kawę po­pi­ją i precz so­bie pój­dą…

– Dal­by to Bóg… – od­par­ła sta­ra. – Ale…

– Co ale, babo?… – za­py­ta­ła po chwi­li dziew­czy­na, gdy sta­rusz­ka my­śli swo­jej nie do­po­wie­dzia­ła.

– Askier. nie­szczę­ście… – od­rze­kła.

– Nie­szczę­ście, gdy przy­cho­dzi i na­pa­da…

– Askier. nie­szczę­ście… – po­wtó­rzy­ła sta­ra.

– Oni precz pój­dą…

– Pój­dą… może pój­dą… dał­by to Bóg… ale po­ka­za­nie się ich jak po­ka­za­nie się zmar­łe­go, co z gro­bu wsta­je i po­mię­dzy lu­dzi ży­wych idzie, coś nie­do­bre­go wró­ży…

– Babo… babo… – wes­tchnę­ła dziew­czy­na ak­cen­tu­jąc wes­tchnie­nie to­nem trwo­gi.

– Bo – cią­gnę­ła sta­ra – cze­mu oni nie sie­dzą w Rusz­czu­ku albo w Szi­sto­wie, kie­dy im tam do­brze?…

– Idąc z Rusz­czu­ku do Szi­sto­wy prze­cho­dzić mu­szą tędy… – ode­zwa­ła się ko­bie­ta w śred­nim wie­ku, któ­ra prze­wi­du­jąc snadź, że dla ni­za­mów ja­dło przy­spo­so­bić trze­ba bę­dzie, oko­ło ogni­ska się krzą­ta­ła.

Za­wsze askier. nie­szczę­ście… – rze­kła sta­ra i nie od­zy­wa­ła się już wię­cej.

Nie ode­zwa­ła się wów­czas na­wet, kie­dy me­han­dżi­ca usły­szaw­szy ruch w sie­ni przez okno wyj­rza­ła i oznaj­mi­ła, że je­den z askie­rów przed me­ha­ną na war­cie sta­nął.

Wes­tchnę­ła jeno.

Wy­ra­zy, któ­re Peto przez drzwi rzu­cił, były na­stę­pu­ją­ce:

– Ja­dła dla sied­miu askie­rów. Ma­ri­ka niech się wy­bie­ra wie­czo­rem do Dra­ga­ni­cy…

Me­han­dżi­ca wszyst­ko do przy­rzą­dze­nia po­sił­ku w po­go­to­wiu mia­ła z wy­jąt­kiem plac­ka, na któ­ry cia­sto za­mie­sić i któ­ry upiec na­le­ża­ło. Nie za­ba­wi­ło to jed­nak. Pod­czas kie­dy się stra­wa w przy­sta­wio­nych do ognia na­czy­niach go­to­wa­ła, dziew­czy­na cia­sto za­mie­si­ła i pla­cek duży na de­sce zło­ży­ła. Me­han­dżi­ca go rącz­ką od łyż­ki drew­nia­nej raz koło razu po­kłu­ła; na­stęp­nie w ogni­sku krąg na pły­cie ka­mien­nej oczy­ści­ła, na krę­gu tym pla­cek umie­ści­ła, po­pio­łem go­rą­cym z wierz­chu go przy­kry­ła i za­ję­ła się przy­spo­so­bie­niem sto­łu.

Przy­spo­so­bie­nie sto­łu po­le­ga­ło na okry­ciu sto­ją­ce­go pod ścia­ną sto­licz­ka ob­ru­sem, na po­sta­wie­niu na nim rów­nej z nim wiel­ko­ści tacy i na za­sta­wie­niu go na­czy­nia­mi skła­da­ją­cy­mi się z ły­żek drew­nia­nych, sol­nicz­ki, pie­prz­nicz­ki i ta­le­rzy­ków paru, z któ­rych na jed­nym był groch pra­żo­ny, na dru­gim oliw­ki. Po­środ­ku po­sta­wi­ła misę z wzno­szą­cym się na niej w po­sta­ci stoż­ka pi­la­fem. Do­ko­naw­szy tego do sta­rusz­ki się zwró­ci­ła.

– Maj­ko sta­ra… – rze­kła.

Sta­rusz­ka się z sie­dze­nia nie bez trud­no­ści dźwi­gnę­ła, ką­dziel na bok odło­ży­ła i z rąk me­han­dżi­cy sto­li­czek z ja­dłem wziąw­szy do sie­ni z nim wy­szła. W sie­ni spo­tkał ją me­han­dżi.

– Chcą na dwo­rze po­si­łek przyj­mo­wać… – ode­zwał się.

Sta­rusz­ka się za­trzy­ma­ła i sta­ła, póki przed nią nie przede­fi­lo­wa­ła ko­men­da cała – mi­la­zim na ostat­ku. Ten na nią okiem rzu­cił i do Peta się zwra­ca­jąc za­py­tał:

– Czy w domu u cie­bie buł­ki ani mo­mi­cy nie ma?…

– Nie ma, efen­dim.

– Mu­sisz być prze­cie, dża­nem, żo­na­ty… – pra­wił Tu­rek kie­ru­jąc się w cień orze­cha roz­ło­ży­ste­go, ro­sną­ce­go nie opo­dal od me­ha­ny, z boku nie­co.

– Ewet (tak jest), efen­dim. – od­rzekł Peto.

– Cze­muż nie buł­ka ja­dło nam nie­sie?

– Sta­ra moja nie­wia­sta nie­do­ma­ga…

Wy­ra­zy: "sta­ra moja nie­wia­sta" wy­mó­wił z przy­ci­skiem – ce­lem za­zna­cze­nia, jako żona jego nie jest już "buł­ką", to jest mę­żat­ką mło­dą, że nie na­le­ży do ro­dza­ju mo­ło­dyc, na któ­re Tur­cy bar­dzo byli ła­ko­mi bar­dziej ani­że­li na dziew­czę­ta. Re­for­my, od cza­su wy­da­nia przez Ab­dul-Me­dżi­da tan­zi­ma­tu, osła­nia­ły ta ostat­nie. Nie­ko­niecz­nie, zwłasz­cza ofi­ce­rom w stop­niu talu ni­skim jak mi­la­zim, bez­piecz­nie było z nimi się wda­wać. Co in­ne­go urzęd­ni­cy wy­żsi. Mi­la­zi­mom ato­li nad­uży­cia nie ucho­dzi­ły pła­zem. Wy­pad­ków kil­ka, któ­re za sobą po­cią­gnę­ły kary su­ro­we, ostu­dzi­ło za­pa­ły ich i zmu­si­ło do ostroż­no­ści we wzglę­dzie wdzię­ków dzie­wi­czych. Re­gu­ła ta "bu­łek" nie obej­mo­wa­ła, wcho­dzi­ły bo­wiem do ka­te­go­rii po­dzia­łu, któ­ry się na­ro­do­wi pa­nu­ją­ce­mu słusz­nym i go­dzi­wym wy­da­wał. Mi­la­zim pod orze­chem za­siadł, za­sie­dli ni­za­mi: sfor­mo­wa­ło się koło, we środ­ku któ­re­go me­han­dżi wzię­ty z rąk sta­rusz­ki sto­li­czek po­sta­wił. Sta­rusz­ka po­szła po pla­cek i wy­nio­sła ta­ko­wy ob­wi­nię­ty w ręcz­nik; me­han­dżi zaś wy­niósł dzba­nek z wodą i mied­ni­cę z my­dłem. Na­stą­pi­ło umy­wa­nie rąk, po czym pla­cek wrę­czo­ny zo­stał mi­la­zi­mo­wi, któ­ry go po­ła­mał i przed bie­siad­ni­kiem każ­dym ku­rzą­cy się opa­rem ka­wa­łek po­ło­żył. Je­dze­nie roz­po­czę­ło się od plac­ka. Tur­cy w pal­ce dmu­cha­jąc odła­my­wa­li z ta­ko­we­go ka­wa­łecz­ki i ka­wa­łecz­ki te, na gał­ki umię­te, po­ły­ka­li. Ga­łek ta­kich ten po­łknął dwie, ów trzy. Mi­la­zim wresz­cie za­ata­ko­wał pi­laf pal­ca­mi, da­jąc w spo­sób ten ha­sło pod­ko­mend­nym swo­im, któ­rzy do misy przy­pu­ści­li szturm ogól­ny. Je­dli i od cza­su do cza­su po­pi­ja­li wodą ze dzba­na, z rąk do rąk po­da­wa­ne­go.III

Buł­ga­ria prze­cho­dzi­ła ko­le­je wiel­ce cie­ka­we. Nie­gdyś, jak wia­do­mo, była pań­stwem mo­car­stwem na­wet. Upa­dła; – w tym nic nad­zwy­czaj­ne­go: to się mo­car­stwom przy­tra­fia. Upa­dła – za­po­mnia­no o niej i ona za­po­mnia­ła sama o so­bie. Za­po­mnie­nie to obu­stron­ne tak się wy­ra­zi­ło grun­tow­nie, że ją stra­ci­ła z oczu hi­sto­ria, geo­gra­fia, sta­ty­sty­ka, et­no­gra­fia i li­te­ra­tu­ra. Buł­ga­rów za­li­cza­no do jed­nej z Po­łow­ca­mi, Pie­cze­nie­ga­mi, Cha­za­ra­mi ka­te­go­rii i mę­żo­wie ucze­ni wi­dzie­li ich na ob­sza­rach Scy­tii He­ro­do­to­wej; bra­li zaś na­zwę pro­win­cji tu­rec­kiej za na­zwę ma­ją­cą zna­cze­nie nie inne, jak ad­mi­ni­stra­cyj­ne. Ko­niec koń­cem: za­po­mnia­no o niej i - co naj­gor­sza – ona sama za­po­mnia­ła o so­bie. Na po­cząt­ku stu­le­cia na­sze­go Buł­gar nie wie­dział, że Buł­ga­rem jest: miał sie­bie za raję z pra­wa, z obo­wiąz­ku, z uro­dze­nia i nikt bar­dziej, le­piej i aku­rat­niej nie uzna­wał czy­nów do­ko­na­nych i nie sto­so­wał się do oko­licz­no­ści. Taki mu wy­padł los; pies się ro­dzi psem raja rają; los swój z pod­da­niem się zu­peł­nym w po­ko­rze przyj­mo­wał i był naj­wier­niej­szym pa­dy­sza­cha pod­da­nym. Bur­cze­li i bu­rzy­li się Gre­cy, Ser­bo­wie, Al­bań­czy­cy, prze­wa­la­ły się przez Buł­ga­rię woj­ny. Tur­cja się już roz­pa­da­ła, on za­wsze po­zo­sta­wał wier­nym pod­da­nym i nie­ry­chlej jak oko­ło roku 1850 po­czę­ło mu w gło­wie świ­tać. A jak się roz­po­czę­ło, to już i po­szło. Świa­do­mość na­ro­do­wa, któ­ra w głę­bi przez kil­ka wie­ków bez kieł­ko­wa­nia po­zo­sta­wa­ła, roz­wi­ja­ła się i sze­rzy­ła na po­dziw szyb­ko za po­śred­nic­twem dru­ków, za­pro­du­ko­wa­nych w po­cząt­kach pod do­zo­rem i za po­zwo­le­niem wła­dzy zwierzch­ni­czej: Wraz z tym na­su­wać się po­czę­ły nie­prze­czu­wa­ne przed­tem kwe­stie róż­ne; Buł­ga­rzy spo­strze­gli się, że się im na­le­ży ko­ściół na­ro­do­wy – że się im na­le­żą pra­wa po­li­tycz­ne. O pierw­szy upo­mi­na­ła się pra­sa w Ca­ro­gro­dzie, o dru­gie – dzien­ni­ki, bro­szu­ry i książ­ki, pi­sa­ne za gra­ni­cą i dru­ko­wa­ne za gra­ni­cą. Na­ród we­wnątrz i z ze­wnątrz bu­dzo­ny był ze snu wie­ko­we­go, albo ra­czej bu­dził się sam. Roz­bu­dze­nie prze­ni­ka­ło war­stwy roz­ma­ite, a mia­no­wi­cie miesz­czań­ską i wiej­ską, wy­wo­łu­jąc w du­szy na­ro­du nie­zna­ne mu zgo­ła uczu­cie: mi­łość oj­czy­zny. "Oj­czy­zna" idea ta do r. 1850 dla Buł­ga­rów nie ist­nia­ła; w na­stęp­nym dzie­się­cio­le­ciu prze­czu­wa­ną być po­czę­ła; po­mię­dzy ro­kiem 1860 a 70 czy­na­mi się już za­zna­czy­ła; po r. 1870 we krwi się ską­pa­ła. W prze­cią­gu trzech dzie­się­cio­le­ci uro­sła, doj­rza­ła i tak wy­pięk­nia­ła, że się w niej młódź roz­mi­ło­wa­ła do sza­leń­stwa, przej­mu­jąc się na wskroś tym ro­man­ty­zmem świe­tla­nym, któ­ry wy­zy­wa po­świę­ce­nie i ura­bia cha­rak­te­ry.

Do ro­man­ty­ków tego ro­dza­ju na­le­żał syn karcz­ma­rza, Sto­jan, prze­zwa­ny Kri­wo­no­wem od wio­ski, w któ­rej się uro­dził. W cza­sie na oślep po­czę­tej i śle­po do­ko­na­nej ha­dżi Di­mi­tra wy­pra­wy do­ra­stał i był­by w niej udział wziął, gdy­by nie nie­za­leż­ne od nie­go prze­szko­dy. Znaj­do­wał się wów­czas w szko­łach w Bu­ka­resz­cie i nie do­stał za­wia­do­mie­nia w porę, a nie do­stał dla­te­go, że uwa­ża­ny był za molo mam­cze (ma­łe­go chłop­ca). Miał się już jed­nak za czło­wie­ka zdol­ne­go za oj­czy­znę zgi­nąć. Gdy się o smut­nym za­koń­cze­niu wy­pra­wy do­wie­dział, udał się do jed­ne­go z człon­ków ko­mi­te­tu buł­gar­skie­go, dzia­ła­ją­ce­go w sto­li­cy Ru­mu­nii, z ża­la­mi i wy­mów­ka­mi.

– Cze­mu mnie nie za­wia­do­mio­no?

– Masz nie wię­cej jak lat sie­dem­na­ście… osiem­na­ście może…

Zdrów je­stem i sil­ny!

– A przy tym – cią­gnął czło­nek ko­mi­te­tu – była to nie­do­rzecz­ność.

– Nie­do­rzecz­ność!?… – za­wo­łał zgor­szo­ny i zdu­mio­ny.

– Po­szli i po­gi­nę­li mar­nie.

– Mar­nie?…

Wy­biegł w obu­rze­niu, pła­kał, dłu­go się uspo­ko­ić nie mógł, że nie po­dzie­lił losu ha­dżi Di­mi­tra i to­wa­rzy­szów jego, i żal ten przy­lgnął nie­ja­ko do isto­ty jego mo­ral­nej. Z nim i w nim w lata rósł wy­le­wa­jąc go przed oj­cem, mat­ką, bab­ką i sio­strą, ile razy z Bu­ka­resz­tu na świę­ta i wa­ka­cje do domu przy­jeż­dżał. W spo­sób ten uczuć pa­trio­tycz­nych udzie­lał swo­im, sze­rzył je w wio­sce ro­dzin­nej i na­wza­jem brał od niej to do grun­tu przy­wią­za­nie, któ­re roz­luź­nia­ją po­glą­dy ko­smo­po­li­tycz­ne. Wy­cho­wy­wał się w Bu­ka­resz­cie, mie­ście zeu­ro­pe­izo­wa­nym. Oj­ciec na nie­go nie ża­ło­wał, miesz­kał więc z kom­for­tem, za­znał to­wa­rzy­stwa ogła­dzo­ne­go i wi­dział róż­ni­cę ogrom­ną po­mię­dzy ży­ciem w mie­ście cy­wi­li­zo­wa­nym a ży­ciem w me­ha­nie kri­weń­skiej; gdy­by prze­to nie pa­trio­tyzm, był­by się ode­rwał od tego ostat­nie­go i my­ślał o so­bie.

Sto­jan, dzię­ki idei, co mu w ser­cu za­kieł­ko­wa­ła i w my­śli wy­kwi­tła, był z tych, któ­rzy o so­bie nie my­ślą. My­ślał o nim oj­ciec i kie­dy on ukoń­czyw­szy w Bu­ka­resz­cie na­uki do domu przy­je­chał, za­py­tał go wręcz:

– No… a te­raz co?

– Jak to co?… – była od­po­wiedź jego.

– Co za­mie­rzasz?

– Czy ja wiem, co! – od­parł.

– Masz może ocho­tę me­ha­nę po mnie ob­jąć?

– Chy­ba… nie…

– Bo i ja nie mam ocho­ty ustą­pić ci jej… Lat ja­kich dzie­siąt­ków parę przy ko­mi­nie stać i kawę go­to­wać mogę jesz­cze… Na nas tu dwóch zaś za cia­sno, bo tyl­ko w dzień pa­na­gi­ru po­moc­ni­ka po­trze­bu­ję.

Ja więc… pój­dę w świat…

– Po co?

– Może co dla sie­bie znaj­dę.

– A nie chciał­byś do zna­le­zio­nej już rze­czy sta­nąć?

– Cze­mu nie? – od­parł.

– Znasz w Rusz­czu­ku ha­dżi Chri­sta… Mó­wi­łem z nim, a on cię chęt­nie weź­mie – do ra­chun­ków i pi­sa­nia li­stów po ru­muń­sku i nie­miec­ku.

Sto­jan na pro­po­zy­cję tę przy­stał i w dni kil­ka póź­niej prze­niósł się do Rusz­czu­ku na miesz­ka­nie. Za­ję­cie, ja­kie mu się tam do­sta­ło, było han­dlo­we. Ha­dżi Chri­sto pro­wa­dził in­te­re­sa roz­le­głe i po­zo­sta­wał w sto­sun­kach z Sied­mio­gro­dem: Sto­jan mu się nadał. Sto­ja­no­wi jed­nak nie bar­dzo nada­wał się han­del, któ­re­go wsze­la­ko trzy­mał się tak dłu­go, póki się nie roz­po­czę­ły kno­wa­nia po­li­tycz­ne, bę­dą­ce przy­tłu­mio­nych po­przed­nio cią­giem dal­szym. Przy­tłu­mie­nie do­tknę­ło nie przy­czyn, ale na­stępstw, przy­czy­ny prze­to ciąg dal­szy spro­wa­dzić mu­sia­ły i spro­wa­dzi­ły.

Poza gra­ni­ca­mi pań­stwa Oto­mań­skie­go, w Bu­ka­resz­cie w Bel­gra­dzie i gdzie in­dziej funk­cjo­no­wa­ły ko­mi­te­ty, ty­tu­łu­ją­ce się cen­tral­ny­mi, re­wo­lu­cyj­ny­mi, na­ro­do­wy­mi ligi ma­ce­doń­skiej, sło­wiań­ski­mi itp. Od­dzia­ły­wa­ły one na umy­sły, lecz nie bez­po­śred­nio. Pi­sma ich, ode­zwy, ma­ni­fe­sta czy­ta­ły się, ale jako wska­zów­ki jeno, przyj­mo­wa­ne w sen­sie do­rad­czym. Czyn­ność wła­ści­wa od­by­wa­ła się w kra­ju pod okiem tu­rec­kim, ogni­sku­jąc się po mia­stach bądź w szko­le, bądź w cer­kwi, bądź też w czy­tel­ni, gdzie ta­ko­wa była.

W Rusz­czu­ku ist­nia­ła czy­tel­nia. Sto­jan do niej tra­fił i stał się w niej go­ściem co­dzien­nym.

Czy­tel­nia, utrzy­my­wa­na przez no­ta­blów, znaj­do­wa­ła się w sta­nie kwit­ną­cym, po­sia­da­ła nie tyl­ko prze­glą­dy i ga­ze­ty, ale i bi­blio­tecz­kę wy­po­ży­cza­ją­cą książ­ki. Po­zo­sta­wa­ła pod do­zo­rem urzę­do­wym czor­ba­dże­go gmi­ny buł­gar­skiej, od­po­wie­dzial­ne­go przed ba­szą za po­si­łek du­cho­wy; jaki stąd gmi­na czer­pa­ła. Po­si­łek ów re­gu­lo­wał się we­dle dzien­ni­ka "Du­naj", wy­cho­dzą­ce­go w Rusz­czu­ku, a prze­zna­czo­ne­go na to, aże­by lud­ność bro­nić od wpły­wów wy­wrot­nych i utrzy­my­wać ją na dro­dze uczuć lo­jal­nych. Ta­kie było czy­tel­ni za­da­nie, z któ­re­go się ona wy­wią­zy­wa­ła w ten spo­sób, że na sto­łach i w sza­fach nie było nic ta­kie­go, co by na so­bie cha­rak­ter po­dej­rza­ny no­si­ło. Dzien­ni­ki, wy­cho­dzą­ce w pań­stwie Oto­mań­skim, fran­cu­skie, wło­skie, grec­kie, tu­rec­kie i buł­gar­skie, dzien­ni­ki za­gra­nicz­ne, pierw­sze pocz­ta wprost do czy­tel­ni od­sy­ła­ła, dru­gie szły na­przód do ko­na­ku, gdzie prze­glą­dał je, urzęd­nik spe­cjal­ny i za­trzy­my­wał nu­me­ry za­wie­ra­ją­ce w so­bie coś, w czym za­gro­że­nie do­bre­go my­śle­nia upa­try­wał. Ze wszyst­kich prze­to dru­ków, ja­kie się tam gro­ma­dzi­ły, wy­dzie­la­ło się tam do­bre my­śle­nie; ma­ją­ce na celu do­bro, przede wszyst­kim suł­ta­na, na­stęp­nie ba­szów, da­lej urzęd­ni­ków wsze­la­kie­go ka­li­bru i ga­tun­ku, da­lej mu­zuł­ma­nów, wresz­cie wszyst­kich in­nych, a za­tem i Buł­ga­rów.

Pod ko­niec pa­no­wa­nia tu­rec­kie­go Rusz­czuk, dzię­ki dro­dze że­la­znej, któ­ra sta­no­wi­ła ko­mu­ni­ka­cję naj­bliż­szą po­mię­dzy Eu­ro­pą środ­ko­wą a wscho­dem, po­czął się był eu­ro­pe­izo­wać; bę­dąc zaś re­zy­den­cją ba­szy, wiel­ko­rząd­cy wi­la­je­tu, przy­bie­rał po­zór sto­li­cy. W mie­ście tu i owdzie sta­nę­ły bu­dow­le mo­gą­ce się słusz­nie na­zwać ka­mie­ni­ca­mi; zja­wi­ły się ho­te­le i ma­ga­zy­ny; wschód i za­chód mie­szać się po­czy­nał tak, że prze­wi­dy­wać moż­na było, iż z cza­sem ten ostat­ni weź­mie nad pierw­szym prze­wa­gę i naj­przód z głów­nej, pro­wa­dzą­cej od por­tu do dwor­ca uli­cy, na­stęp­nie z in­nych wy­prze le­pian­ki tu­rec­kie. Śród miesz­kań­ców tak­że spo­strze­gać się da­wa­ły zmia­ny za­po­wia­da­ją­ce triumf Eu­ro­py nad Azją. Lud­ność chrze­ści­jań­ska skła­da­ła się z Ru­mu­nów i Buł­ga­rów, nie li­cząc Gre­ków i Or­mian, nie­chrze­ści­jań­ska z Tur­ków, Czer­kie­sów, tro­chę Ży­dów. Z wy­jąt­kiem Czer­kie­sów po­lor cy­wi­li­za­cyj­ny prze­ni­kał wszę­dzie po tro­sze – do Tur­czy­nek na­wet pod po­sta­cią cie­ka­wo­ści, do chrze­ści­ja­nek zaś w for­mie prób wdzie­wa­nia na sie­bie okryć in­nych niż re­gu­la­mi­no­we. Mieszcz­ki, na­le­żą­ce do ru­muń­skiej jak do buł­gar­skiej na­ro­do­wo­ści, wy­stę­po­wa­ły chęt­nie w odzie­ży eu­ro­pej­skiej; miesz­cza­nie rów­nież. Był to ro­dzaj bun­tu, dzię­ki któ­re­mu lud­ność się po­dzie­li­ła na taką, co przez ostroż­ność trzy­ma­ła się form daw­niej­szych, i na taką, co do­wo­dzi­ła od­wa­gi zry­wa­jąc z prze­szło­ścią ce­chu­ją­cą nie­wo­lę. W spo­łe­czeń­stwie miej­skim wy­two­rzył się na­wet za­stęp ele­gan­tów i ele­gan­tek, do któ­re­go Sto­jan mógł­by, gdy­by ze­chciał, za­cią­gnąć się. W Bu­ka­resz­cie wy­cho­wa­ny, po­sia­dał peł­ne do te go pra­wo. Nie za­wa­dza­ło mu to, że był sy­nem karcz­ma­rza. Na rze­czy ta­kie nie zwa­ża­no w to­wa­rzy­stwie, w któ­rym o pra­wach i pre­ro­ga­ty­wach ro­do­wych wy­obra­że­nia nie mia­no. Buł­ga­ra ani jed­ne­go nie zdo­bił ty­tuł hra­bie­go, ba­ro­na, ry­ce­rza; tyl­ko Vo­go­ri­des mia­no­wał się księ­ciem, ale ten się zru­mu­nił i zgre­czył. Sto­ja­na jed­nak nie w tę cią­gnę­ło stro­nę. To­wa­rzy­stwa wpraw­dzie nie uni­kał, ale się też one­mu nie od­da­wał.

W czy­tel­ni scho­dził się z całą in­te­li­gen­cją miej­sco­wą, na­stro­jo­ną na ton spo­koj­ny, któ­re­mu za punkt wyj­ścia słu­ży­ła re­gu­ła:

– Byle nie go­rzej, to bę­dzie może le­piej…

Re­gu­ły tej trzy­mał się ha­dżi Chri­sto i wszy­scy człon­ko­wie mi­zli­szu (rady mu­ni­cy­pal­nej), któ­rych ma­ha­ła (gmi­na) buł­gar­ska z łona swe­go wy­bie­ra­ła. Za re­gu­łą tą oświad­cza­ła się więk­szość ogrom­na i zra­zu za­im­po­no­wa­ła ona Sto­ja­no­wi. Mil­czał i przy­słu­chi­wał się roz­pra­wom, ja­kie się w czy­tel­ni to­czy­ły we wzglę­dzie spraw pu­blicz­nych, któ­re Buł­ga­rów w ogó­le żywo ob­cho­dzi­ły.

Przy­słu­chi­wa­ło się roz­pra­wom tym wie­lu lu­dzi mło­dych, a mię­dzy in­ny­mi chło­pak lat oko­ło dwu­dzie­stu, przy­cho­dzą­cy za­zwy­czaj w so­bo­tę wie­czo­rem i spę­dza­ją­cy w czy­tel­ni nie­dzie­lę całą. Chło­pak ten na sie­bie uwa­gę Sto­ja­na zwró­cił pil­no­ścią, z jaką słu­chał, i więk­szą jesz­cze, z jaką czy­tał: w nie­dzie­lę, o któ­rej by po­rze przyjść, za­wsze go za­stać moż­na było. Odzie­wał się ubo­go i dzi­wacz­nie tro­chę z tego wzglę­du, że miał na so­bie odzież zbie­ra­ną, w czę­ści fran­cu­ską, w czę­ści buł­gar­ską. Wi­docz­nie do­sta­wa­ła się mu ona dro­gą dat­ków. Na no­gach no­sił cho­da­ki. Sto­jan raz o nie­go za­rząd­cy za­py­tał: – Co to za je­den?

– Nie wiem – była od­po­wiedź. – Na imię mu Ni­ko­ła. Przy­cho­dzi w so­bo­tę wie­czo­rem, od­cho­dzi w po­nie­dzia­łek rano… Wpro­sił się…

– Więc dwie nocy w czy­tel­ni no­cu­je?

– No­cu­je i za to się zo­bo­wią­zał pod­ło­gę myć. Przy­no­si ze sobą świe­ce i jak się zda­je, na czy­ta­niu i pi­sa­niu noce spę­dza.

– Cie­ka­wy czło­wiek…

Ni­ko­ła do sie­bie Sto­ja­na za­cie­ka­wił. Za­pra­gnął się do nie­go zbli­żyć i w celu tym nie­dzie­li pew­nej przy­szedł do czy­tel­ni póź­no. Przez szcze­li­ny okien­nic świe­ci­ło się. Wszedł. Nie było ni­ko­go z wy­jąt­kiem Ni­ko­ły, któ­ry przy sto­li­ku sie­dząc pi­sał.

– Do­bry wie­czór – po­zdro­wił go Sto­jan.

– Do­bry wie­czór – od­po­wie­dział.

– Cóż ty?… no­ca­mi pi­su­jesz?…

Chło­pak gło­wę od­wró­cił, spoj­rzał i od­rzekł:

– We dnie cza­su nie mam.

Pi­sa­nie jego przed­sta­wia­ło się ze zna­kiem za­py­ta­nia z tego po­wo­du, że przed nim le­żał słow­nik. Sto­jan pod­szedł, zaj­rzał i za­py­tał:

– I co tu ro­bisz?

Ano… prze­pi­su­ję.

– Słow­nik?

– Słow­nik – od­po­wie­dział.

– Na cóż to?

– Ku­pić nie mam za co, a na­uczyć się chcę. Słow­nik był fran­cu­sko-serb­ski, wy­da­ny w Bel­gra­dzie w roku 1846. Ni­ko­ła go prze­ra­biał na buł­gar­sko-fran­cu­ski w po­rząd­ku al­fa­be­tycz­nym, nie za­pi­su­jąc jed­nak wy­ra­zów wszyst­kich. Sto­jan przy­pa­trzył się temu i do­strzegł pew­nej w do­bie­ra­niu wy­ra­zów sys­te­ma­tycz­no­ści. Prze­wod­ni­czy­ła temu myśl zwró­co­na ku za­ję­ciom, ja­kim się od­da­ją lu­dzie.

– Uczysz się więc – rzekł – ję­zy­ka fran­cu­skie­go?

– Uczę się – od­po­wie­dział Ni­ko­ła.

– Wy­ra­zów?

– Jak będę wy­ra­zy umiał, to do­syć.

– Trze­ba jesz­cze umieć je wy­ma­wiać i łą­czyć.

– Co to?… – za­py­tał chło­pak.

– Prze­czy­taj mi to.

Sto­jan tra­fił na wy­raz: pain (chleb). Ni­ko­ła prze­czy­tał go, jak się pi­sze: pa-in.

– Tak się pi­sze, czy­ta się in­a­czej – po­pra­wił Sto­jan i wy­mó­wił, jak się wy­ma­wiać po­win­no. – Na­uczył­byś się prze­to cał­ko­wi­cie błęd­nie.

– O Boże! – wes­tchnął chło­pak.

– Chciał­byś się na­uczyć na to, aże­by mó­wić?

– I mó­wić, i książ­ki czy­tać.

– Trze­ba, żeby cię kto wy­ma­wiać na­uczył i że­byś się za­po­znał z gra­ma­ty­ką.

– Cóż to gra­ma­ty­ka?

Na­uka o mó­wie­niu i pi­sa­niu:

– Ach! jak­że­bym z nią za­po­znać się chciał…

– Skąd­że się w to­bie ta ocho­ta wzię­ła?

– Skąd?… nie wiem… – od­parł:

– Czym­że się trud­nisz?

– Pra­cu­ję u aba­dżi­ja (kraw­ca).

– Daw­no?

– Rok bez mała.

– Skąd­żeś ro­dem?

– Z Ko­tła…

– Kraw­co­wa­łeś w Ko­tle za­pew­ne.

– O! nie, nie kraw­co­wa­łem nig­dzie przed­tem. Sta­ną­łem do ro­bo­ty u aba­dżi­ja po przyj­ściu do Rusz­czu­ku.

– Czym­żeś się trud­nił przed­tem?

– Pa­sa­łem owce.

– Umiesz prze­cie czy­tać i pi­sać?

Umiem – od­rzekł – na­uczy­łem się w dzie­ciń­stwie jesz­cze i po­tem…

– Po­tem co?…

– Mia­łem książ­ki… czy­ta­łem za owca­mi cho­dząc.

– Cóż to za książ­ki były?

Ni­ko­ła wy­mie­nił: "Mi­tar­stwa­ta na Bła­żen­na Teo­do­ra", "Re­wi­zja­ta na św. Bo­ho­ro­di­ca", "Czu­de­sa­ta na św. Bo­ho­ro­di­ca". Pierw­sza z ksią­żek tych jest opo­wia­da­niem o tym, jak grzesz­ni­ca na­wró­ci­ła się za po­mo­cą mo­dli­twy do św. Ba­zy­le­go i po­ku­ty; dru­ga o tym, ja­kie Mat­ka Bo­ska w pie­kle męki wi­dzia­ła; trze­cia wy­mie­nia 99 cu­dów do­ko­na­nych przez Naj­święt­szą Pan­nę. Z dzieł tego ro­dza­ju skła­da­ła się po­cząt­ko­wo li­te­ra­tu­ra buł­gar­ska. Krą­ży­ły one w tej szcze­gól­nie sfe­rze, w któ­rej się na­uka na czy­ta­niu koń­czy­ła. Ni­ko­ła do sfe­ry tej na­le­żał.

– Czy­ta­łem – po­wia­dał – książ­ki i zda­wa­ło mi się, że na świe­cie nie ma in­nych…

Czy­ta­łem je w polu dla sie­bie i po ko­li­bach dla owcza­rzy… Ale raz za­sze­dłem do War­ny z ja­gnię­ta­mi na sprze­daż i tam, po­nió­sł­szy ja­gnię na sprze­da­nie kon­su­lo­wi fran­cu­skie­mu, zo­ba­czy­łem w domu jego ksią­żek mnó­stwo. Od mo­men­tu ego spo­ko­ju nie mia­łem… Owczar­stwo rzu­ci­łem…. po­wró­ci­łem do War­ny; u kon­su­la na służ­bę sta­nąć chcia­łem, alem się do nie­go do­stać nie mógł… Włó­czy­łem się po mie­ście dni kil­ka i do­wie­dzia­łem się, że książ­ki są w Rusz­czu­ku.

– Być mu­szą i w War­nie nie tyl­ko u kon­su­la wtrą­cił Sto­jan…

– Może… – od­parł chło­pak – alem ja w War­nie jeść już nie miał co… li­czy­łem na służ­bę u kon­su­la, za­wio­dłem się, głód mi się czuć da­wał.

– Służ­by in­nej zna­leźć nie mo­głeś?

– Tra­fia­ła mi się nie­jed­na, ale… bez ksią­żek.

– Tak ci o książ­ki cho­dzi­ło!…

– A tak – od­po­wie­dział. – We dnie mi w oczach sta­ły, po mo­cach się śni­ły…

Wy­da­wa­ło mi się, że umrę, je­że­li do nich nie zaj­rzę…

– Skąd­że ci się to wzię­ło?

– Lu­dzie po­wia­da­ją, że z ksią­żek do­wie­dzieć się moż­na o wszyst­kim.

Hm… – mruk­nął Sto­jan i za­py­tał:

– Jak­że ci Rusz­czuk wska­za­no?

– Chło­piec je­den po­wie­dział mi, że znaj­du­je się tam czy­tel­nia, a w czy­tel­ni książ­ki.

– Więc?… – za­py­tał Sto­jan za­cie­ka­wio­ny.

– No cóż… Po­sze­dłem z War­ny do Rusz­czu­ku…

– Pie­cho­tą?

– Ano… Przy so­bie nie mia­łem pa­ricz­ki jed­nej, aże­by że­laź­ni­cę (ko­lej że­la­zną) opła­cić… Sze­dłem dni czte­ry o chle­bie pro­szo­nym… i za­sze­dłem… Py­ta­łem o czy­tel­nię, do­py­ta­łem się i Bogu dzię­ki tra­fił się aba­dżij, co mnie na czi­ra­ka (ter­mi­na­to­ra) przy­jął… Sie­dzę u nie­go i ro­bię ty­dzień cały, a w so­bo­tę do czy­tel­ni idę i mam na czy­ta­nie dzień cały nie­dziel­ny i dwie noce… Czy­tam, co jest buł­gar­skie­go, a chciał­bym jesz­cze i to, co po fran­cu­sku, czy­tać…

– Chcesz się uczyć, mom­cze? – za­py­tał go Sto­jan.

– A!… – od­po­wie­dział z ak­cen­tem ozna­cza­ją­cym pra­gnie­nie go­rą­ce.

– Chcesz, będę ci po­ka­zy­wał, ra­dził i książ­ki da­wał? Ni­ko­ła mu w oczy z wy­ra­zem wdzięcz­no­ści głę­bo­kiej spoj­rzał i od­su­nął się tro­chę ce­lem zro­bie­nia miej­sca Sto­ja­no­wi, któ­ry obok nie­go usiadł, i wta­jem­ni­czać go jął w wy­ma­wia­nie fran­cu­skie. Lek­cja ta trwa­ła ja­kie pół go­dzi­ny i za­koń­czy­ła się roz­mo­wą:

– Cze­muż to na­ukę od ję­zy­ka fran­cu­skie­go za­czy­nasz? – za­gad­nął Sto­jan.

– Dla­te­go żem sły­szał, że w ję­zy­ku fran­cu­skim ksią­żek naj­wię­cej.

– Chcesz­li się na­uczyć czy­ta­nia dla przy­jem­no­ści tyl­ko, ja­kie w nim znaj­du­jesz?

– A! nie… – od­parł.

– Dla­cze­goż prze­to?

– W książ­kach znaj­dzie się może spo­sób jaki…

– Na co?

– Na to, żeby się z mem­le­kie­lu na­sze­go po­zbyć Tur­czy­na.

– Ty my­ślisz o tym?! – pod­chwy­cił Sto­jan z sil­nym zdzi­wie­nia ak­cen­tem.

– Cze­muż bym my­śleć nie miał? Sły­sza­łem, że są księ­gi ta­kie, w któ­rych się znaj­du­ją za­klę­cia na wszyst­ko… W tych, któ­re czy­ta­łem, za­klęć nie zna­la­złem…

A za­tem… szu­kać chcę.

Sto­jan mil­czał, za­my­ślił się i od­rzekł po chwi­li:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: