Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zbrodnia i kojot - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
10 lipca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zbrodnia i kojot - ebook

Radosny rajd przez Asgard i urządzona tam zadyma – to wszystko przedstawiało się całkiem nieźle, dopóki Atticus nie pomyślał o konsekwencjach. Wprawdzie Thor i kilku jego kolegów gryzą piach, a sam Odyn skończył jako – pieszczotliwie rzecz ujmując – warzywko, jednak za druidem w pościg puszczają się z pianą na ustach rozsierdzeni bogowie piorunów. Pomóc bohaterowi w zgubieniu ogona może niejaki Kojot, indiański bóg oszustw.

Kolejny etap przygód druida przyjdzie więc zacząć od zgonu. Śmierć jest wprawdzie upozorowana, ale za to w grę wchodzą ukryte koszta. Kojot jest bowiem kuty na cztery łapy, a umowa którą zawarł z Atticusem, niemal w całości spisana została drobnym maczkiem. Teraz ostatni z druidów musi walczyć z krwiożerczymi skórokształtnymi. I właśnie kiedy zaczyna mu się wydawać, że rozgryzł swego dwulicowego znajomego, zdrada nadchodzi z zupełnie nieoczekiwanej strony. Atticus poprzysięga sobie, że jeśli uda mu się to przeżyć, nigdy więcej nie pozwoli się oszukać. Doskonałe ostatnie słowa…

Kevin Hearne urodził się w Arizonie. Uczy angielskiego, a kiedy nie sprawdza stosów prac domowych i nie pisze powieści, hoduje bazylię i maluje pejzaże z córką. Ponadto lubi robić piesze wycieczki, czytać komiksy i mieszkać sobie z rodziną w tycim, acz przytulnym domku.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7818-196-5
Rozmiar pliku: 848 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wskazówki dotyczące wymowy

Nie bez powodu nawahijscy szyfranci byli tak cenieni przez marynarkę podczas drugiej wojny światowej. Ich język – choć piękny – naprawdę trudno opisać bez głosek bezdźwięcznych zwartych krtaniowych, siedmiu trybów i niezliczonych aspektów czasownika. Nawahowie nie mają też właściwie przymiotników, a jedynie przymiotnikowe formy odczasownikowe. Jak bardzo może ten język wszystko komplikować, ilustruje choćby fakt, że nie ma w nim jednego czasownika „dać” – jest jedenaście różnych czasowników używanych w zależności od rozmiaru i kształtu dawanego przedmiotu. W niniejszej książce nie używam wielu słów z tego języka, ale staram się wyjaśnić choć trochę przynajmniej te kilka, które wybrałem. Żadne z tych słów nie jest czasownikiem. Należy wziąć także pod uwagę, że tak jak w angielskim są różne dialekty, tak i w nawahijskim występują różnice w wymowie, która może być trochę inna zależnie od tego, w której części Kraju Nawahów akurat jesteśmy.

Język Nawahów

Áłtsé Hashké = Atse Haszke (Pierwszy Wściekły, Pierwszy Rozzłoszczony lub Pierwszy Rugający. Prawdziwe imię Kojota, jednego z Pierwszych Ludzi)

Áńł'įįh = Unti (Przeklęta Droga lub Droga Trująca Ciało)

Ch'įįdii = czi di (Duch, ta część duszy, która w chwili śmierci nie była w harmonii z wszechświatem)

Diné = Dine (Lud, ludzie. Tak Nawahowie określają samych siebie. Termin „Nawaho” wprowadzili Hiszpanie (Navajo) i tak już zostało. W mojej książce sztuka naśladuje życie, toteż Diné mówią o sobie Diné, a wszyscy inni, w tym także Atticus, nazywają ich Nawahami)

Diné Bahane' = Dine Bahane (Historia Ludzi. Mit o stworzeniu świata, którego fragmenty pojawiają się w różnych rytuałach)

Hataałii = hatahli (Pieśniarz, osoba, która śpiewa podczas uroczystych okazji i tworzy piaskowe obrazy mające znaczenie w wielu rytuałach, od błogosławienia budynków po przywracanie harmonii tym, którzy ją utracili; krótko mówiąc: uzdrowiciel)

Hózhó = hozho („Bardzo dobrze” lub „wielka energia”, wszystko, co piękne i pełne harmonii, a co zwykliśmy czasem nazywać „błogosławieństwem”. Prawdę powiedziawszy, nie da się tego za dobrze przetłumaczyć. To jedno z tych słów, które są po prostu zbyt wielkie, by je tłumaczyć)

Hózhóji = Hozhodżi (Błogosławiona Droga)

Níłch'i = nilcze (Dosłownie: „powietrze”, ale w opowieściach także nazwa wiatru. No i to „ł” nie wymawia się w zasadzie jak „l”, tylko tak bardziej gardłowo, zza zębów, dlatego „l” w wymowie to tylko takie żałosne przybliżenie)

Niesamowita góra

Tyende Mesa – Tijeinde (Stoliwo Tyende położone jest około dziesięciu mil na południowy zachód od Kayenty. Ten piaskowiec po prostu poraża swoim pięknem – tylko nie pakujcie się tam w deszcz, a przynajmniej wspinajcie się wtedy naprawdę szybko, bo powodzie błyskawiczne nazywają się tak nie od parady)

Wyjątkowo ciekawy rosomak

Faolan = Fłejlołn (Na marginesie: to już nie jest słowo z nawahijskiego, tylko irlandzkie)

Tuatha Dé Danann

Ogma = Ogma (To jest inne ‚o' niż to w „Aenghus Óg”, bo tamto ma znak diakrytyczny, czyli wymawia się je długo. To natomiast jest krótkie ‚o'. Uważa się, że to Ogma nauczył druidów między innymi pisma ogamicznego)Rozdział 1

Najlepszy trik, jaki mi się kiedykolwiek udał, to patrzenie na własną śmierć. Uważam, że naprawdę nieźle mi to wyszło. Znaczy się umieranie, nie patrzenie.

Kluczowym elementem dobrej śmierci jest ostatni okrzyk – pełen bólu i wściekłości, lecz pozbawiony fałszywej nuty wyrażających strach pisków czy błagania o litość. W takim przekonaniu w każdym razie tkwił mój ojciec – a bardzo niewiele jego przekonań pozostało mi w pamięci. Zginął, próbując ukraść czyjeś krowy. Dziś byłaby to dość żałosna śmierć, ale w Irlandii przed naszą erą była to zaszczytna i męska rzecz, a kradzież taka zwała się szumnie abigeatus. Ojciec zresztą musiał mieć jakieś przeczucie, że spotka go taki los, bo nim wybrał się na ten szaber, podzielił się ze mną opinią na temat porządnej śmierci i nigdy nie zapomnę jego ostatnich słów: „Mężczyzna może się zesrać po śmierci, synu, ale nie przed. Zapamiętaj to sobie, dziecko, żebyś – kiedy nadejdzie czas – nie narobił bałaganu jak jakaś baba. A teraz zjeżdżaj taplać się w bagnie”.

Jak wiele durnych kodeksów honorowych samo gęste słów mojego ojca można by skrócić do jednego, prostego sloganu: „Umieraj wściekły i najgłośniej jak się da” (ciche umieranie było w ogóle wykluczone; trudno żeby ostatni druid na świecie wchodził łagodnie do tej dobrej nocy).

W rzadkich chwilach niedomagania zastanawiałem się czasem, jak będzie wyglądała moja ewentualna śmierć. Wydawało mi się zawsze, że najpewniej nastąpi gdzieś na ulicy wielkiego miasta, gdzie odcięty od mocy ziemi nie dostanę już drugiej szansy, która pozwoliłaby mi zobaczyć świt. Miałem tylko nadzieję, że kres nadejdzie w jakimś wypasionym mieście z zajefajną nazwą w stylu Katmandu, Bangkok albo może Climax (to akurat w Michigan). Nigdy nie przypuszczałem nawet, że umrę w tak wysuszonym miejscu jak Tuba.

Położone na południowym zachodzie Kraju Nawahów w Arizonie miasto Tuba wybudowane zostało na płaskowyżu z czerwonego piaskowca bez żadnych widocznych przyczyn ekonomicznych. Pierwsze pytanie, jakie ciśnie się tu na usta (poza: „To gdzie jest ta tuba?”), brzmi: „Dlaczego ktokolwiek tu w ogóle mieszka?”. Czerwone skały może i mają swój tajemniczy urok, ale poza tym Tuba ma masę kurzu, natomiast żadnych drzew i nowoczesnych udogodnień o wątpliwej wartości typu pola golfowe czy kafeterie. Ma niby jakieś bajoro i pastwiska w kanionie, ale szczerze mówiąc, to naprawdę zadziwiające, że dziewięć tysięcy dusz postanowiło wybrać sobie taki akurat adres.

Na północnym obrzeżu miasta, gdzie szosa rezerwatu przecina się z drogą numer 6220, z pustyni wyrasta wielka biała wieża ciśnień. Pod nią wala się kilka rozklekotanych przyczep, a potem już nic tylko skaliste wzgórze usiane krzaczkami, które postanowiły wbrew logice podjąć ryzyko życia na kilku centymetrach piaszczystej gleby. Przyleciałem tu, na sam wierzchołek wieży, w postaci sowy, w pazurach niosąc sobie malutką lornetkę, i teraz leżałem już jako człowiek, ale za to zakamuflowany, i spoglądałem na północny wschód, gdzie właśnie miała nastąpić ta zbrodnia.

Nie było innego wyjścia. Morrigan w wizji na jawie ujrzała moją śmierć, a ona nie zwykła miewać takich wizji, póki sytuacja naprawdę nie robi się poważna i nieunikniona. To jakby James Earl Jones powiedział ci głosem Dartha Vadera: „Takie jest twoje przezzznaczenie”. I szczerze mówiąc, chyba sobie na to zasłużyłem. Byłem ostatnio trochę niegrzeczny, a wręcz – z perspektywy czasu patrząc – wybitnie głupi. Tylko dlatego że nie chciałem złamać danego słowa, zabrałem Leifa Helgarsona do Asgardu, by mógł sobie ubić Thora, i nawet mu się udało, tylko że przy okazji wymordowaliśmy kilku nadprogramowych Azów, a Odyna zmieniliśmy w warzywko. W rezultacie pozostali bogowie nordyccy uparli się teraz, że mam koniecznie odrzucić swoją śmiertelną powłokę, a wtórowało im kilku bogów piorunów, którzy odebrali zabicie Thora jako osobistą zniewagę wszystkich pioruńskich spraw.

Wybudowawszy okręty pogrzebowe do spalenia poległych i poprzysiągłszy zemstę (niektórzy naprawdę traktują kwestie wendety jak bufety „jesz, ile chcesz”), Azowie wysłali Týra i Widara za niedobitkami naszej drużyny. Pojęcia nie miałem, gdzie ukrywali się aktualnie Perun i Zhang Guo Lao, ani nawet, czy Hrym i mroźne olbrzymy zdołali wydostać się z Asgardu. Leif był bezpieczny, bo na oczach Azów Thor roztrzaskał mu czaszkę Mjöllnirem. Dzięki specyficznym wampirzym zdolnościom regeneracji i starannej opiece doktora Snorriego Jodurssona Leif w sumie nie umarł, ale wciąż jeszcze nie wiedzieliśmy, czy w pełni doszedł do siebie.

Ja natomiast w ogóle nie byłem bezpieczny, bo miałem ludzi, którymi musiałem się zająć. Perun mógł sobie spokojnie spędzić najbliższe stulecie w postaci orła, a wtedy nikt go nie zdoła znaleźć. Zhang Guo Lao posiadł, z tego co słyszałem, zdolność osiągania prawdziwej niewidzialności, jeśli się nie ruszał, więc jego też w życiu nie znajdą. Ja mógłbym z kolei uciec do jakiejś miłej krainy i tam się bezpiecznie skryć. Mógłbym nawet zabrać ze sobą Oberona i Granuaile – tylko że bez kontaktu z żywiołakami Ziemi Granuaile nie mogłaby kontynuować swojej druidzkiej nauki. A świat ponad wszystko potrzebuje więcej druidów. Mój wybór sprowadzał się więc do takiej alternatywy: zostać na Ziemi i umrzeć albo opuścić ją i skazać tym samym na powolną śmierć przez zaniedbanie. Co summa summarum raczej by nie pomogło, jako że wszystkie krainy są z Ziemią połączone i też by wtedy przepadły.

Toteż postanowiłem zostać i zginąć. I to robiąc dużo hałasu.

Týr i Widar całkiem szybko mnie znaleźli (to jest gdy już udało im się ustalić, kogo szukają). Sam sobie popsułem kamuflaż kilka miesięcy wcześniej, kiedy zabiłem Aenghusa Óga, teraz więc chyba każda paranormalna czy supernormalna istota mogła im wskazać drogę do Arizony. Osaczyli mnie właśnie w Tubie, ciągnąc ze sobą aż pięciu bogów piorunów dla pewności: Ukko z Finlandii, Indrę z Indii, Leigonga z Chin, Raijina z Japonii i Szango z Nigerii. Wszystko to byli bardzo potężni bogowie i niezwykle przez swoje ludy umiłowani, ale mało jest akurat przypowieści, które by wychwalały ich mądrość i spryt.

Taki Indra na przykład. Bez wątpienia najpotężniejszy z całej tej zgrai. Miał też reputację psa na baby (czego mnie akurat może nie wypada krytykować), a przez tę skłonność nieraz wpakował się w niezłe tarapaty. Kiedyś zachciało mu się poznać bliżej żonę pewnego czarownika, który oczywiście od razu się zorientował, że Indra jest w jego chacie, i wymyślił karę godną samego mistrza Dantego: uznawszy, że bogu piorunów tylko waginy w głowie, rogacz nałożył na Indrę klątwę, która objawiała się tysiącem wagin na całym ciele. Indra musiał tak chwilę chodzić po bożym świecie, póki nie ulitował się nad nim Kryszna, który zmniejszył jego cierpienie, zmieniając te waginy w oczy. Strach pomyśleć, ile go rocznie kosztuje optyk.

– Wszyscy razem wzięci nie mają więcej rozumu niż jeden wróbel – stwierdziła Morrigan, która przycupnęła w swej wroniej postaci na wieży obok mnie i pilnowała, żeby zbrodnia przebiegła zgodnie z jej wizją.

Z początku obydwoje martwiliśmy się tą przepowiednią mojej śmierci – ona, bo to by oznaczało złamanie danego mi słowa, a ja z oczywistych względów – potem jednak przypomniałem sobie o Planie Ostatecznym. Plan O w zasadzie narodził się w mojej głowie, zanim Morrigan raczyła opowiedzieć mi o swojej ewokacji, ale po jakimś czasie uzmysłowiłem sobie, że przecież Plan O idealnie realizuje jej wizję mojej śmierci, a zarazem nie wymaga ode mnie, żebym rzeczywiście umarł. Teraz patrzyliśmy z lekkim rozbawieniem, jak ktoś wyglądający jak ja przeklina otaczających go bogów piorunów i zwraca im uwagę, iż są pomiotem napuchniętych, czerwonych tyłków pawianów. Stał w błotnistej kałuży, a oni piorunowali go bez żadnych skutków.

– Nie bądź dla nich taka surowa, Morrigan – odparłem. – W końcu jednak udało im się mnie tu namierzyć.

– Dopiero kiedy pozwoliłeś tej swojej śmiesznej kopii wygłupiać się na oczach wszystkich przez okrągły tydzień. Ale niech ci będzie: mają tyle rozumu co dwa wróble.

Atticus O'Sullivan, którego właśnie atakowano, wyglądał kropka w kropkę jak ja. Tatuaże na jego prawym boku były dokładnym odbiciem moich. Lekko kręcona szopa rudych włosów lśniłaby pięknie w promieniach słońca, gdyby nie lały się na nią strumienie deszczu, a charakteru dodawała mu kozia bródka. Jego niewyparzony język irlandzki właśnie był w użyciu, a w kieszeniach dżinsów kryły się mój portfel i komórka. Na srebrnym łańcuszku na jego szyi wisiał amulet z żelaza i pięć charmsów, a z tyłu fulguryt, który chronił go przed piorunami. Fulguryt był zupełnie prawdziwy, ale amulet i charmsy tyle były warte co zwykłe świecidełka. W prawej dłoni miał Fragaracha – najprawdziwszego w świecie, nie żadną podróbę (dla zwiększenia wiarygodności).

Mimo to jednak mądry wróg nie dałby sobie zamydlić oczu. Moja imitacja nie miała przy sobie ani Oberona, ani Granuaile, a przede wszystkim nie wykrzesała z siebie jak dotąd ani jednego druidzkiego splotu. Choć te typki pewnie by się nawet nie zorientowały, gdyby jakiś splot jednak rzucił. Wciąż nie zaprzestawały prób usmażenia go elektrycznością.

– Co oni sobie w ogóle myślą? – zapytywała retorycznie Morrigan. – Skoro pierwsze sto piorunów nie poskutkowało, to z pewnością sto pierwszy zadziała?

– Taka strategia wymagałaby umiejętności liczenia – zauważyłem – a nie mogą jej posiadać, skoro łącznie ich mózgi nie przekraczają masą szarych komórek dwóch wróbli.

– Słuszna uwaga – zgodziła się Morrigan.

Týr, nordycki bóg pojedynku, machnął na grzmocących bogów, żeby ustąpili mu miejsca, i ruszył na mojego sobowtóra z toporem i tarczą. Widar, syn Odyna, szedł tuż za nim, a uzbrojony był w półtorak. Bogowie piorunów zstąpili na błotnistą ziemię za podróbą Atticusa, żeby odciąć mu drogę ucieczki.

Biedny Týr najwyraźniej nic nie wiedział o Fragarachu.

Jedynym Asgardczykom, którzy widzieli go w użyciu, zmarło się akurat zaraz potem, toteż biedaka nikt nie poinformował, że ten prastary miecz irlandzki wchodzi w każdą zbroję czy tarczę jak piła łańcuchowa w mozzarellę. Týr przykucnął pod tarczą, a mój falsyfikat natarł na niego zgodnie z oczekiwaniami publiczności. Týr zamierzał pewnie przyjąć uderzenie na tarczę, a potem zadać szybki cios toporem. Uderzenie na tarczę przyjął. Tak dobrze, że Fragarach przeszedł lekko przez jego tarczę, ramię i tors. Wszyscy – mojego sobowtóra nie wykluczając – zamarli na chwilę, widząc rozdarcie Týra. Dosłowne rozdarcie.

Pierwszy oprzytomniał Widar, bóg zemsty. Wrzeszcząc: „Za Odyna!”, wbił miecz w nieosłonięty lewy bok przystojnego Irlandczyka. Trafił pod żebro, z pewnością przebijając płuco, a może i wątrobę. Mężczyzna, który był niby-mną, zawył imponująco: „Aaaaa! Grrr!!! Wrr!”, po czym usiłował jeszcze zamachnąć się Fragarachem, ale opadł z sił. Widar wyrwał miecz z jego ciała z dźwiękiem przypominającym nieprzyjemne siorbanie, a pseudodruid padł w błoto.

Wtedy okazało się, że coś tam jednak wiedzą o druidach, bo postanowili tego tak nie zostawiać. Nie chcieli dać mi szansy na zagojenie tych – śmiertelnych dla normalnych ludzi – ran. Rzucili się więc wszyscy na ciało i poszatkowali je starannie wszelkimi dostępnymi w danej chwili, wielgachnymi, boskimi, fallusopodobnymi narzędziami ostrymi i tępymi. Z tej miazgi to ja bym naprawdę już nie ozdrowiał.

– Fuj – wzdrygnąłem się. – Ale bałagan.

– Tak – wycedziła Szafarka Śmierci. – Zatem zakończmy to raz na zawsze. – I w strugach deszczu sfrunęła z wieży właśnie w chwili, gdy Widar zaprzestał swoich prac rzeźniczych i uniósł pięść ku niebu, rycząc:

– Zemsta jest moooja!

Prychnąłem cicho.

– Marzenia, te duże i te maleńkie – zanuciłem pod nosem.

Morrigan z definicji jest istotą przerażającą, ale kiedy chce, to może sobie tę cechę podkręcić do jedenastki jak nic. Wtedy jej czerwone ślepia żarzą się nieprzyjemnie, a w głosie pojawiają się niższe harmoniczne nuty, które nieodmiennie wywołują u napotkanych przez nią nieszczęśników skurcze jelitowe i piskliwe jęki strachu. W każdym razie, kiedy tymi nieszczęśnikami są ludzie. Bogowie z reguły trochę lepiej to znoszą. Ale nawet oni wzdrygają się wyraźnie.

Kilka metrów od grupki bogów Morrigan przybrała swoją ludzką postać (czytaj: smukła uwodzicielka o mlecznobiałej skórze i czarnych jak węgiel włosach) i ruszyła w ich stronę.

– Przybyłam po druida – zagrzmiał jej głos.

Bogowie podskoczyli odruchowo, a zaraz potem przykucnęli w pozycjach obronnych. Nie uspokoili się, gdy zobaczyli, że Morrigan jest nieuzbrojona, a ściślej mówiąc, zupełnie naga, z czego należy wnioskować, że być może jednak każdy z nich był w posiadaniu jakiegoś mózgu. Morrigan bowiem nie potrzebowała ani broni, ani zbroi (ani tym bardziej żadnych łaszków), by wyrządzić im poważną krzywdę. Tylko Indra wodził wzrokiem po całym jej ciele, jakby szukał broni czy co.

– Kim jesteś? – ryknął Szango. Mimo sporej odległości i szumu ulewy można było słyszeć każde ich słowo, bo żeby się nawzajem pozastraszać, każdy z nich włączył GodSurround, wykorzystując przy tym pogłos, jaki dawały chmury.

– Jam jest Morrigan, celtycka Szafarka Śmierci – oznajmiła, podchodząc do nich bez krztyny strachu. – Cień druida jest mój, tak jak i jego miecz.

– Jego miecz? – zdenerwował się Widar. – Miecz należy się mnie, wygrałem go w uczciwej walce!

Trochę się z tym jednak spóźnił, bo Morrigan już podnosiła broń.

– Miecz jest własnością Tuatha Dé Danann. Druid ukradł go nam podstępnie. – Jakoś nic nie wspomniała o tym, że podstęp ten był jej autorstwa.

– Ale ja go od niego wygrałem w walce! – awanturował się Widar.

– Strzeż się, bożku! – Głos Morrigan dosłownie zazgrzytał groźbą w napiętej atmosferze. – Nie myl mnie z jedną z waszych walkirii. Zabiłeś druida, pomściłeś swoich ludzi, jako ci się należało. Nie wyobrażaj sobie jednak, że będziesz bezkarnie zagrażał prawom Tuatha Dé Danann.

Widar cały się najeżył. Nie spodobało mu się, że jakaś goła laska poucza go przed całą paczką boskich macho. Brak reakcji na takie traktowanie oznaczałby utratę mnóstwa punkcików testosteronowych. Czy starczy mu inteligencji, by odpuścić? Zacisnął szczękę, wyciągnął lewicę i skinął palcem.

– Oddaj mi miecz, kobieto, albo sam ci go odbiorę. – Nie. Zero inteligencji.

Uśmiech Morrigan był szeroki i szalony, gdy stanęła w pozycji obronnej, Fragaracha unosząc wysoko nad głową.

– A zatem chodź i go sobie weź.

I tak Widar wpadł w pułapkę, którą sam na siebie zastawił. Wciąż jeszcze mógł się z niej wymknąć tylnym wyjściem – mógł się roześmiać i powiedzieć coś w stylu: „Tylko sobie żartowałem. Zabieraj ten magiczny miecz, co mi tam”, a wróciłby do Asgardu jako bohater, może nawet przejąłby władzę w swojej krainie. Mógłby przecież wkroczyć do Gladsheimu i pozostałym przy życiu Azom powiedzieć: „Sprzątnąłem tego typka, który zabił Frejra i Týra, a Odyna zmienił w kalekę”, a oni wyprawiliby na jego cześć wielką ucztę i na pewno niejedna wskoczyłaby mu do łóżka. Ostatnią rzeczą, jaką należało w tym momencie zrobić, było wsłuchiwanie się w podszepty swojej duszy macho i walka z boginią, której główną cechą jest decydowanie o tym, kto zginie w walce. Czy zdawało mu się, że jest niezwyciężony? Czy nie zauważył jeszcze, że wszystkie proroctwa nordyckie przepadły, Norny nie żyją, a wielu z bogów, którzy mieli polec dopiero podczas Ragnaröku, już dawno zginęło? Jego przeznaczeniem nie było już zabicie Fenrisa w ostatecznej, krwawej zadymie. Moja wycieczka do Asgardu i smętne resztki Týra udowadniały jedno: Azowie mogą w każdej chwili kopnąć w kalendarz.

Ale nie. Durnowaty musiał rzucić się na Morrigan.

– Za Odyna! – wrzasnął jeszcze, uznając widać, że okrzyk ten przynosi szczęście, skoro przed chwilą zadziałał na druida.

Lecz Morrigan nie tylko nie straciła właśnie równowagi, jak przytrafiło się to mojemu poległemu sobowtórowi, ale i miała na swoje zawołanie całą moc ziemi, o boskich właściwościach nawet już nie wspominając. Gdy Widar rzucił się na nią, bogini odskoczyła w okamgnieniu i błyskawicznym ruchem zamachnąwszy się trzymanym w obu rękach mieczem na jego plecy, rozpłatała go na dwoje, przy czym górna część jego ciała wystrzeliła w powietrze i wylądowała z piętnaście metrów dalej, a dolna zrobiła jeszcze jeden niepewny krok i opadła na ziemię.

Morrigan obróciła się twarzą do pozostałych bogów piorunów, nim jeszcze głowa i ramiona Widara zdążyły chlupnąć w błotko. Stała, wzywając ich do ataku, lecz oni nie przejawiali takich intencji. Zgodnym chórem rzekli natomiast:

– Ooo – po czym oklaskali ją cicho i z wdziękiem w uznaniu widowiskowej rzezi.

– Piękny cios – rzekł Szango.

– Ostrzegłaś go, ale nie traciłaś czasu na gierki. To mi się podoba – dodał Leigong.

– Wspaniałe zagranie, godne najlepszego samuraja – chwalił Raijin.

– Impooonująca zręcznooość i siła – podlizał się Indra, nim beknął pioruńsko.

– Zaczepisty trik! – orzekł Ukko, uśmiechając się pod brodą, a ja nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że skumplowalibyśmy się bez trudu, gdyby nie to, że chciał akurat mojej śmierci.

– Nikt zatem nie sprzeciwia się temu, bym zabrała Fragaracha? – dopytywała się Morrigan, a bogowie piorunów pokręcili głowami i zapewnili ją, że ich zdaniem najlepiej będzie, jeśli go sobie zatrzyma na własność.

– Czas mnię nagli – rzekł Indra. – Lecz nim pójdę, czy mooogłabyś poootwierdzić, żę ten człooowiek naprawdę nię żyje? – I wskazał walające się wokół kawałki ciała, które jeszcze przed chwilą wyglądało jak moje. Od tego niewinnego gestu jego ciało zatoczyło się lekko i zrozumiałem, że jego dziwnie bełkotliwy sposób mówienia wynika ni mniej, ni więcej z upojenia somą. Kilka z jego tysiąca oczu już się przymknęło, a reszta mrugała rozpaczliwie, jakby walcząc ze snem. Zatem to prawda: Indra rzeczywiście nadużywał somy, tak jak głosiły legendy. – Ten człooowiek rzucał kalumnię na moję... na moooich przooodków – dodał, jakby to wyjaśniało, dlaczego praktycznie poćwiartował oszukanego Atticusa. Właściwie to swoją wielgachną maczugą przerobił kawałki tego biednego ciała na purée.

– Jest zupełnie martwy – wydała orzeczenie Morrigan. – Jego cień opuścił już tę krainę.

– W takim razię cieszę się, żę sprawiedliwooości stało się zadooość – odparł uroczyście Indra. – Bardzą miłą byłą cię poooznać, Mooorrigan. Mooożę kiedyś, w jakich szczęśliwszych oookooolicznościach ty i ja moooglibyśmy...

Ale oczy Morrigan rozbłysły taką czerwienią, że jego tysiąc powiek zamrugało z przerażenia.

– Mniejsza z tym – wybąkał jakby trzeźwiej i zniknął w przestworzach.

Pozostali bogowie pośpiesznie ruszyli za jego przykładem, wymieniając pożegnalne uprzejmości, i zostawili Morrigan w to zimowe popołudnie samą na miejscu zbrodni. Deszcz zmywał już krew z ciała bogini i z głowni Fragaracha. Morrigan potoczyła spojrzeniem po pozostałościach rzezi i wybuchnęła śmiechem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: