Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W Ziemi Świętej - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
23 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

W Ziemi Świętej - ebook

Popularny dziennikarz w tonie lekkiej, ale pasjonującej gawędy ukazuje nie tylko duchowe oblicze tej ziemi.

Książka ta jest owocem wielu wizyt w Izraelu i Palestynie, lat poznawania tego niezwykłego zakątka planety. Autor odwiedzał Ziemię Świętą zarówno w czasie pokoju, kiedy rojno w niej było od turystów i pielgrzymów, jak i podczas wojny, kiedy snuł się po pustych uliczkach Jerozolimy i samotnie siedział w Kaplicy Anioła w... pustej Bazylice Grobu Świętego.

Popularny dziennikarz w tonie lekkiej, ale pasjonującej gawędy ukazuje nie tylko duchowe oblicze tej ziemi, skupiającej trzy monoteistyczne religie, ale też migawki z jej życia z religią niemającego nic wspólnego – kibuce, kobiety w armii, pracę w nowoczesnej telewizji – obalając przy tym wiele stereotypów dotyczących współczesnych Izraelczyków.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8062-782-6
Rozmiar pliku: 9,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

…die Schwerfälligkeit im Interesse der Schrift, die f liegen soll, nach Möglichkeit zu vermeiden sein wird. Kurze aphoristhische Kapitel dienen einen solchen Zweck wohl am besten.

TEODOR HERZL, Der Judenstaat

…w interesie tego tekstu, by mógł być on lekki, będę unikać ciężkiego stylu – tam, gdzie to możliwe. Najlepiej temu celowi służyć będą z pewnością krótkie rozdziały w formie aforyzmów.

TEODOR HERZL, Państwo Żydowskie

Czy jest w świecie drugie miejsce tak przepełnione cierpieniem, bólem, męką, niesprawiedliwością, nienawiścią, chęcią odwetu, zemsty?

Czy jest w świecie drugie miasto aż tak nasiąknięte niewinną krwią, przelaną w imię jego świętości?

Czy jest w świecie drugie takie miejsce, które właśnie dlatego uważa się za święte?

Nie ma.

…I dlatego moja noga nigdy nie postanie w Jerozolimie…

STARUSZKA ŻYDÓWKA SPOTKANA W POCIĄGU AKKA–TEL AWIW

…w imię Jego głoszone będzie nawrócenie i odpuszczenie grzechów wszystkim narodom, począwszy od Jerozolimy.

(Łk 24,47)¹

1. Cytaty biblijne za Biblią Tysiąclecia, Pallottinum, Poznań–Warszawa 1999.1. Wstęp

Długo nie chciałem wracać do Ziemi Świętej. Zajęło mi to dobre siedem, a może osiem lat, nim zdecydowałem, że spróbuję raz jeszcze. I udało się. Jak już wróciłem, to na dobre. Zatopiłem się w tym miejscu, aż w pewnym momencie stało się moim… hm… no, może nie drugim czy trzecim, ale na pewno domem.

Dlaczego?

Trudno na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć. Podejmowałem wiele prób, by się oswoić z tym miejscem. Najpierw, jeszcze w czasach szkolnych, było dla mnie tak nieosiągalne, że nawet sobie nie wyobrażałem, iż kiedyś tu dotrę. Był więc Izrael niespełnionym marzeniem. Kiedy wreszcie po raz pierwszy tu przyjechałem, miejsce to kompletnie mnie rozczarowało. Nie spełniło moich studencko-turystycznych oczekiwań, ale pewnie też dziecięcych wyobrażeń. Wróciłem tu dopiero po kilku latach i wielu namowach.

I wciąż nie wiedziałem, czego szukać. Co chcę odnaleźć? Czy poznać współczesny Izrael, czy też odbyć duchową pielgrzymkę do Ziemi Świętej? A może spojrzeć na to miejsce z zupełnie innej strony? Nie wszyscy przecież mamy tę świadomość, że to z tych ziem, z tak zwanego obecnie Bliskiego Wschodu przybyła do nas nie tylko religia, ale też dotarły prądy, które kształtowały nas cywilizacyjnie. Może trudno nam sobie to w obecnych czasach uzmysłowić, ale przecież krzyżowcy, którzy w stuleciach X, XI i XII podbili Ziemię Świętą, starali się ją utrzymać, a potem próbowali ją odbić z rąk Saracenów, od nich właśnie, „niewiernych”, przywieźli mnóstwo bogactw, jak też nauk, przyzwyczajeń, smaków, zapachów, zachowań…

To przecież właśnie wyprawy krzyżowe dramatycznie zmieniły obraz cywilizacji zachodniej w średniowieczu. Były poniekąd przedwstępem do późniejszego kolonizowania świata przez Europejczyków i jego skutków. To bowiem krzyżowcy przywieźli do Europy pieprz, goździki, ryż, sezam, imbir, daktyle, pomarańcze, cytryny, melony. Sprowadzili cukier. Nauczyli Europę delektować się słodyczami. Nauczyli Europę doprawiać jedzenie, urozmaicać menu. Nauczyli się od Saracenów częstego mycia, dbania o higienę i po powrocie zaczęli wprowadzać ten zwyczaj u siebie. Krzyżowcy też zaczęli przywozić – między innymi do Francji właśnie – pierwsze pachnidła. Tak, z Ziemi Świętej. Przywieźli również do Europy nowe szaty i materiały, jak jedwab czy miękki aksamit. I nauczyli się, a co za tym idzie – nauczyli Europejczyków – farbować tkaniny. Sprowadzili z Bliskiego Wschodu techniki drukarskie, umiejętność wytwarzania pergaminu i… proch strzelniczy.

I zdając sobie sprawę, że miejsce to ma tak bogatą historię i tak wiele do zaproponowania poza zwykłym doświadczeniem pielgrzyma, wciąż chciałem tam pojechać, ale ciągle nie wiedziałem w jakim celu. A z drugiej strony, bałem się, że znów się zawiodę…

Zaczęło się to wszystko niezbyt zachęcająco.

U schyłku lat osiemdziesiątych XX wieku, w tym samym czasie, kiedy Polska przymierzała się do wejścia na drogę transformacji, ja zmierzyłem się z moim pierwszym w życiu wejściem na drogę zakładania domu alternatywnego do rodzinnego. Po raz pierwszy w życiu zamieszkałem sam, bez rodziców. I to od razu za granicą. W Afryce. Spędzałem właśnie miło czas na rocznym stypendium uniwersyteckim w Kairze i wtedy to przyszła mi do głowy myśl, że skoro już jestem w Egipcie, to nie mogę przepuścić okazji, by odwiedzić Izrael.

Podczas niezwykle ciepłej polskiej zimy 1988/1989, kiedy to w Warszawie spadł ledwie centymetr śniegu, a w styczniu nie zanotowano bodaj ani jednego dnia z ujemną temperaturą, ubrany jedynie w ocieplaną kurtkę dżinsową i lekkie adidasy wyjechałem do równie ciepłego o tej porze Egiptu, stamtąd przez półwysep Synaj przejechałem autobusem do Izraela i przez ciepły Tel Awiw dojechałem do… chłodnej Jerozolimy. Tam przywitał mnie deszcz ze śniegiem, przejmujący, wilgotny chłód, pierwsza intifada, zamknięte sklepy i restauracje, gdzie można by się napić gorącej herbaty, a na dodatek wrogo nastawione palestyńskie dzieci, które rzucały w turystów kamieniami.

Przemarznięty i zniechęcony wróciłem do ukochanego słonecznego Egiptu i postanowiłem już nigdy nie wracać do tego ponurego, zimnego, nieprzyjaznego miejsca, jakim od tej pory jawiła mi się Ziemia Święta.

Aż nadszedł rok 1997; od blisko trzech lat realizowałem w TVP swój cykliczny program „Klub Podróżników” i wtedy właśnie otrzymałem propozycję odwiedzin Izraela, ale nie szlakiem pielgrzymkowym, lecz szlakiem turystyki… izraelskiej. Wyjazd ten zaowocował trzyodcinkowym cyklem filmów: „Izrael egzotyczny”, w którym pokazałem, jak wakacje w Izraelu spędzają ludzie szukający zarówno historii – niekoniecznie biblijnej – jak i aktywności sportowej, fenomenów natury, czy też chcący poznać bliżej arabską kulturę. Podczas tego wyjazdu poznałem rewelacyjną przewodniczkę, Żydówkę polskiego pochodzenia Havę Reshef. Zaproponowała mi, żebym przyjechał tu ponownie z aparatem fotograficznym i zrobił zdjęcia do pisanego przez nią przewodnika po Ziemi Świętej. Rok później wróciłem do Izraela i zacząłem fotografować. Kiedy po raz kolejny leciałem w tym celu, zauważyłem, że w samolocie jestem jedynym obcokrajowcem, na lotnisku w Izraelu zaś nie było żadnych turystów. Rozpoczęła się druga intifada. Co drugi dzień jakiś bojownik palestyński wysadzał się w powietrze: a to w autobusie, a to w pociągu, a to w dyskotece, na ulicy lub pod szkołą. Turyści odpłynęli z Ziemi Świętej. Wtedy pojawił się tu Kret i zadomowił na dobre. Nareszcie mogłem – we względnym spokoju – włóczyć się pustymi uliczkami starej Jerozolimy, nareszcie mogłem godzinami siedzieć w pustych świątyniach i kontemplować, nareszcie – przez nikogo nie szturchany i nie niepokojony – mogłem zasnąć na twardej ławce w bazylice Grobu Świętego i poczekać na anioła wchodzącego w promień porannego światła, wpadający przez lufcik prosto na kaplicę Anioła… Na każdym kroku spotykałem kogoś ciekawego, co drugi czekała mnie kolejna przygoda… Powoli zacząłem odnajdować swoją Ziemię Świętą. Po kilkuletniej włóczędze powstał wreszcie album fotograficzny, po którym postanowiłem chwilę ochłonąć… po czym znowu wróciłem do Ziemi Świętej i jeszcze raz, i ponownie. To miejsce powoli stało mi się tak bliskie, że bez chwili zastanowienia mogę je nazywać swoim czwartym domem w świecie. Trzy poprzednie już chyba znasz? Indie, Egipt, Madagaskar. Czas wyruszyć w czwartą podróż.

Zapraszam więc, droga Czytelniczko i drogi Czytelniku, do mojej Ziemi Świętej!2. Przygoda z Ligad

Do dziś nie daje mi spokoju pytanie, kim naprawdę była ta lekko zwariowana, rozmiłowana w fotografii romantyczka szukająca światła w chrześcijańskiej świątyni. Zacznijmy jednak ab ovo.

Początek grudnia. Noce w Jerozolimie już nie są tak ciepłe jak jeszcze dwa, trzy miesiące temu, a ja od kilku dni wieczorami i rankami siedzę w bazylice Grobu Świętego i próbuję: a to do końca dnia, a to przed południowym słońcem wykorzystać światła świec i lampek, tak by wydobyć magię z pustych o tej porze zakamarków tej eklektycznej budowli. Wieczorami siedzę do oporu, bo nie uśmiecha mi się zostawać na noc i spać na zimnej o tej porze roku ławce. Swoją drogą spanie w bazylice to ciekawe przeżycie, ale o nim opowiem później. Teraz… tajemnicza Ligad.

Rozstawiam statyw, włączam migawkę aparatu na długi czas, przyglądam się smugom światła i cieniom, które fotografuję, aż nagle podchodzi do mnie może dwudziestoletnia dziewczyna. Ma dość ciemną karnację, czarne długie włosy i ciemne obwódki wokół oczu. Jest ładna. Wygląda jak Hinduska. Przygląda mi się nieco zagubionym wzrokiem, po czym pyta mnie po angielsku, czy jestem fotografem. Patrzę na nią trochę zdziwiony, spoglądam na mój statyw, aparat i z kpiącym uśmieszkiem odpowiadam:

– Nie. Jestem geologiem. Szukam tu węgla.

Bazylika Grobu Świętego. Promień światła otula zakonnicę przed kaplicą Anioła.

Niezrażona przysiada obok w ławce i przygląda mi się z uwagą, po czym zaczyna krążyć po kościele, co jakiś czas zerkając na mnie, jakby chciała sprawdzić, czy w końcu zrobiłem to zdjęcie, czy nie. Minęła niespełna godzina, kiedy ponownie do mnie podchodzi.

– Wiesz, ja też fotografuję. Robię czarno-białe zdjęcia.

Aha, więc jednak nie dałaś się zwieść mojej odzywce na odczepnego, myślę.

– A dla kogo fotografujesz? – pytam z nadzieją, że może spotkałem bratnią, a właściwie siostrzaną duszę z jakiegoś ciekawego izraelskiego czasopisma.

– Dla siebie. Jeszcze nigdzie nie publikowałam, ale chcę zrobić wystawę – odpowiada z nieskrywaną pasją.

– To koniecznie musisz pokazać mi swoje zdjęcia.

– Będziesz tu jutro?

– Tak.

– To widzimy się o tej samej porze.

Następnego dnia spotykamy się znowu w pustej bazylice. Siadamy w ławce, mając za plecami miejsce uważane za środek świata, i Ligad wyjmuje z beduińskiej, robionej na hipisowską modłę kolorowej torby z frędzelkami plik czarno-białych odbitek. Dziwne te zdjęcia. Próbują być artystyczne, ale są nieostre, chaotyczne, trochę nijakie. Ligad opowiada, że to jest jej widzenie świata, który ją otacza. Tak rozumie – albo nie rozumie właśnie – porządek, czy też brak uporządkowania, rzeczywistości. Dość dziwne to wszystko: i to, co mówi, i to, co pokazuje. Niby chce w jakiś sposób dać swój komentarz do rzeczywistości, ale z drugiej strony, jest on bardzo nieklarowny, jakby nie była zdecydowana, po której stronie chce się opowiedzieć. Zaciekawia mnie tą osobliwą enigmatycznością. Zarzuciła przynętę i dałem się na nią złapać. Wciągnęła mnie w rozmowę o świecie i w dywagacje na temat jego kondycji jako zarówno kawałka natury, jak i zorganizowanego przez człowieka elementu rzeczywistości. Szybko daję jej do zrozumienia, że polityka nic a nic mnie nie interesuje i nie chcę się opowiadać po żadnej ze stron konfliktu izraelsko-palestyńskiego, ani też nie szukam łatwych odpowiedzi na trudne pytania, bo wciąż za mało wiem, żeby te trudne pytania zadawać. Próbuję kierować rozmowę na fotografię czarno-białą i jej techniczną stronę. Po godzinie, może dwóch postanawiamy wyjść i porobić zdjęcia Starej Jerozolimy nocą. Kiedy dopada nas zimno i znużenie, postanawiamy się rozejść i spotkać może nazajutrz. I wtedy przypominam sobie, że nie mogę, bo mam urodziny i chcę spędzić ten dzień z przyjaciółmi, na co zaskoczona Ligad pyta:

– Jak to masz urodziny? Urodziłeś się czwartego grudnia? Ja też.

– Nie, to niemożliwe – reaguję oszołomiony.

Ona jednak wyjmuje dokument, na którym pośród nieczytelnych dla mnie hebrajskich znaków wyraźnie widzę 04.12.1981. Tak, na dodatek jeszcze prawdopodobnie urodzona w czasach, kiedy u nas pewien generał w staromodnych ciemnych okularach (czym wyraźnie różnił się od imponującego mi swoim wyglądem w tamtych czasach pewnego nowoczesnego, hardego amerykańskiego kapitana, który uwielbiał zapach napalmu o poranku, a chodził w rasowych ray-banach), wprowadzał stan wojenny. Tak więc choć urodziła się wtedy, kiedy ja świętowałem wejście w dorosłość, sama już osiemnastkę też skończyła. No tak, skoro tak się sprawa ma, to musimy jakoś wspólnie uczcić to święto. Umawiamy się więc nazajutrz w Starej Jerozolimie, przy bazylice Grobu Świętego, i postanawiamy, że pojedziemy do Betlejem, a potem pomyślimy, co robić dalej.

Kiedy spotykamy się rankiem, Ligad wygląda wprost czarująco. Ubrana w indyjską białą tunikę, zwaną na Dekanie kurta, ma ze sobą, zamiast aparatu fotograficznego… flet.

Na przejściu granicznym – bo żeby dostać się do Betlejem, trzeba przejść przez „dziurę w murze”, czyli przejście w murze oddzielającym Izrael od Autonomii Palestyńskiej – Ligad pokazuje swój dokument wartownikowi, po czym rozmawia z nim dłuższą chwilę. Żołnierz zagląda w moje papiery i oznajmia, że mogę iść, ale Ligad nie puści, bo właśnie w Betlejem doszło do jakichś zamieszek, tak więc boi się o zdrowie i życie rodaczki i nie pozwala jej przekroczyć granicy. Dość to dziwna sytuacja, bo Ligad jest już dorosła, ale żołnierz stanowczo obstaje przy swoim, więc jedziemy z powrotem do Jerozolimy i włóczymy się znowu po uliczkach Starego Miasta, szukając światła i kształtów do utrwalenia na czarno-białym filmie. I tak dobiega końca nasz kolejny dzień, a ja muszę – jak zwykle w tych dniach – spieszyć na spotkanie z kolegą z Reutersa, który mieszka w Tel Awiwie i codziennie, jadąc do pracy w biurze w Jerozolimie i z niej wracając, podwozi mnie do mojej przystani w dzielnicy Herclijja.

Tajemnicza Ligad

Po kilku jeszcze podobnych romantycznych spotkaniach jerozolimskich żegnam się w końcu z Ligad i z płytą DVD, na której nagrałem czarno-białe zamazane, oniryczne, a właściwie niewiele przedstawiające i może nawet nieco pretensjonalne zdjęcia, wracam do przykrytej brudnym śniegiem, zimnej i szarej jak fotki Ligad Warszawy.

Minęło pół roku, jest gorący czas wakacji. Przełom lipca i sierpnia, a ja znowu ruszam do Izraela. Zastanawiam się, czy uda mi się spotkać z Ligad. Nie piszę do niej zawczasu, bo tym razem mam dość skomplikowany plan dotarcia do Ziemi Świętej i nie wiem, czy zdążę dojechać. Postanawiam więc zaskoczyć ją niespodziewaną wizytą, kiedy już będę w Jerozolimie. A na czym polega ów plan? Ano, najpierw ruszam do Libanu, na wykopaliska archeologiczne, które prowadzi mój kolega ze studiów Tomek Waliszewski. Pardon, teraz powinienem napisać: profesor Tomasz Waliszewski. Tak czy owak, Tomek, którego znam z czasów wspólnego stypendium w Kairze, kiedy to studiował archeologię chrześcijańską w Akademii Teologii Katolickiej (obecnie to Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego), od lat w Libanie prowadzi – z niemałym sukcesem – polsko-libańsko-francuską misję archeologiczną, a ja, kiedy tylko mogę, zaglądam tam. I w tym roku właśnie zaplanowałem sobie, że najpierw przyjadę na wykopaliska do Bejrutu, potem przejadę taksówką do Syrii, dalej, również taksówką, do Jordanii, a stamtąd autobusem do Izraela. Nie byłoby z tym żadnego kłopotu, gdyby Syryjczycy i Libańczycy uznawali państwo Izrael, ale jak wiemy, tak nie jest, niespecjalnie więc mam ochotę chwalić się komukolwiek moimi planami rozpoczęcia podróży w Bejrucie, a zakończenia jej w Tel Awiwie, bo właśnie zarezerwowałem sobie lot z Warszawy do Bejrutu, a powrót do Warszawy z… Tel Awiwu. I w ten sposób doleciałem do Libanu, z duszą na ramieniu i biletem powrotnym Tel Awiw–Warszawa ukrytym na dnie plecaka. Kiedy już, z licznymi przygodami, odpracowałem swoje na wykopaliskach, odwiedziłem moje ulubione miejsca w Syrii – Damaszek i Palmyrę – przejechałem Jordanię, by odwiedzić znajomych w Ammanie i zobaczyć, czy Petra wciąż jest i zachwyca, a potem, odwiedziwszy Jerycho i Golan, dotarłem w końcu do Jerozolimy, odetchnąłem z ulgą, sądząc, że posiedzę sobie u Ligad z tydzień i wspólnie w spokoju pofotografujemy. Już na dworcu autobusowym w Jerozolimie złapałem za telefon i zadzwoniłem do niej. Odezwała się – sądząc po głosie – lekko zdziwiona dziewczyna, która po chwili wahania powiedziała, żebym zadzwonił za godzinę, bo ona jest siostrą, a Ligad wyszła na bazar i zapomniała wziąć telefon. Ruszyłem więc na piechotę w stronę centralnej części ulicy Jafy, gdzie jest mnóstwo kafejek i sklepików. Po godzinie zadzwoniłem ponownie. Odezwała się Ligad, wyraźnie ucieszona, że przyjechałem. Dość to szczególne dla niej zachowanie, bo raczej wydawała mi się powściągliwa, cicha i refleksyjna, a tu nagle taki wybuch radości… Czyżby się stęskniła? Umówiliśmy się w mieście, przy ulicy Jafy. Przyszła skromnie ubrana, nierzucająca się w oczy. To nie była ta sama, z lekka hipisowska młoda poetka światła z fletem w ręku. Wyglądała, jakby właśnie wyszła z pracy – w sklepie albo w biurze. Opowiedziałem jej swoje ostatnie przygody, zapowiedziałem, że chcę zostać kilkanaście dni w Jerozolimie, żeby dalej fotografować, a potem pewnie ruszę w głąb kraju, bo jeszcze sporo roboty przede mną. Kiedy na pytanie, gdzie mam zamiar spać, zawiesiłem głos, Ligad natychmiast zaprosiła mnie do siebie. Okazało się, że mieszka niedaleko centralnego dworca autobusowego, blisko bazarku i całkiem niedaleko ulicy Jafy, gdzie właśnie siedzieliśmy w kafejce i raczyliśmy się kawą i sokiem z pomarańczy. Dość dziwne to było mieszkanko. W starym domu, pamiętającym pewnie jeszcze imperium osmańskie, wciśniętym między wzniesione prawdopodobnie już w drugiej połowie XX wieku nowsze budynki, na wysokim parterze zajmowała kawalerkę przywołującą na myśl służbówkę. Salon połączony z aneksem kuchennym i z osobną łazienką. Stół, a nawet stary nieużywany kominek, sofa, kilka szafek i krzeseł. Metalowa szafa. Ani śladu po siostrze. Mieszkanko raczej bez wyrazu i charakteru, wyglądało bardziej na rzadko odwiedzaną kawalerkę niechlujnego studenta, który większość czasu spędza na imprezach, a nie na mieszkanie romantycznej amatorki fotografii. Żadnych zdjęć na ścianach, żadnych książek czy albumów, ani też jakichkolwiek świadectw zainteresowań właścicielki. Ligad szybko rozwiała moje wątpliwości.

– To mieszkanie po dziadku. Dopiero się tu urządzam. Ja śpię na sofie, ty możesz spać na kocu, obok sofy.

Zrzuciłem plecak, wziąłem prysznic, w tym czasie Ligad zrobiła szybko małą czarną, czyli moją ulubioną kawę po arabsku w tygielku, i już po kilku minutach gotowi byliśmy do wyjścia. Oczywiście ruszyliśmy w Jerozolimę, jak dawniej. Po jakiejś godzinie lub dwóch Ligad odebrała telefon, wysłuchała ze skupieniem tego, co jej ktoś przekazywał (swoją drogą, nie widziałem wcześniej tej wiecznej marzycielki i lekkoducha w takim skupieniu), i poinformowała mnie, że musi natychmiast jechać do rodziny załatwić jakąś ważną sprawę.

– Spotkamy się wieczorem w Starej Jerozolimie – oznajmiła stanowczo i zasadniczo, po czym zniknęła, nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć.

Włóczyłem się po uliczkach, nie zastanawiając się specjalnie nad zachowaniem mojej towarzyszki. Spotkaliśmy się wieczorem, zaprosiłem ją na kolację do arabskiej knajpki naprzeciwko Bramy Damasceńskiej i wcale nie tak późno wróciliśmy do domu. Rano Ligad zrobiła znowu pyszną kawę po arabsku, z kardamonem. Przyniosła z bazarku wspaniały ser i placki z zatarem, usiedliśmy na ławeczce obok wejścia do domu i delektowaliśmy się tym skromnym śniadaniem w ciszy, muskani łagodnymi promieniami słońca przebijającymi się przez obwieszone pomarańczowymi owocami zielone gałązki drzewka mandarynkowego rosnącego na podwórku. Po posiłku Ligad oznajmiła, że musi jechać załatwiać bardzo ważne sprawy i możemy się spotkać po południu na obiedzie. Mijał kolejny słoneczny, gorący wrześniowy dzień, a mnie coraz bardziej zadziwiała moja izraelska koleżanka, która kompletnie straciła zainteresowanie fotografią, i zastanawiałem się teraz, czy straci zainteresowanie mną, czy może to zainteresowanie będzie coraz bardziej się w niej rozbudzać. Na odpowiedź nie musiałem długo czekać. Po południu spotkaliśmy się w knajpce koło bazaru, niedaleko domu, zjedliśmy humus, sałatki i falafel i już chciałem zamówić kawę, kiedy Ligad powstrzymała mnie i powiedziała, że na kawę pójdziemy do domu. Tym razem nie wyszliśmy do ogródka, ale kawę wypiliśmy, siedząc na sofie. Pobudzona porządną dawką kofeiny tego sennego, gorącego popołudnia Ligad przejęła inicjatywę. Zaczęła bez ogródek:

– W Izraelu jest taki zwyczaj, że niezamężnej dziewczynie nie wolno samej mieszkać z obcym mężczyzną. Niestety nie widzę, żebyś miał wobec mnie jakieś plany matrymonialne.

Zatkało mnie. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie mogłem uwierzyć, że może być tak stanowcza i bezpośrednia. Czekałem, co będzie dalej.

– Muszę więc cię pożegnać – ciągnęła – i poprosić, żebyś natychmiast się wyprowadził.

I tyle.

Zamurowało mnie. Hm, dobrze, że mnie nie zjadła, bo pomyślałbym, że to modliszka. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Spojrzałem na mój plecak (swoją drogą nie był zapięty, a dam sobie włosy obciąć, że go zamykałem), na torbę fotograficzną, w końcu na Ligad.

– Niestety, nie będę mogła ci towarzyszyć dziś wieczorem. Jestem zajęta. Idź już sobie. Muszę wracać do pracy…

Hm… To ona pracuje? Cóż było robić. Za późno, żeby jechać do przyjaciół w Tel Awiwie. Wziąłem plecak i torbę i poszedłem szukać hoteliku na Starym Mieście. W jednym z tych koło bramy Jafskiej znalazłem miejsce… na dachu. Patrząc w gwiazdy i tę orientalną, jakże inną niż nasza połówkę księżyca, zastanawiałem się nad moją przygodą z tajemniczą Ligad… Nie, żadnych planów matrymonialnych z nią nie wiązałem. I ona pewnie też takich nie miała. To czego właściwie ode mnie chciała? Hm… Myślę, że to, czego chciała zimą, dostała. A teraz to ja od niej czegoś chciałem. I dostałem tyle, ile mogła dać, otrzymując coś w zamian. A potem już byłem niepotrzebny. Kilka razy próbowałem do niej zadzwonić, ale telefon pozostawał głuchy. Wyłączony. Raz nawet, może po dwóch, trzech latach, byłem niedaleko tego mieszkanka i postanowiłem zobaczyć, czy ktoś w nim mieszka. Było zamknięte na cztery spusty, a okiennice zawarte i pokryte kurzem z ubiegłorocznego chamsinu. Po Ligad słuch zaginął. Tak to pojawiła się w moim życiu i tak z niego zniknęła, jak jakaś rusałka wodna na pustyni Negew, jak zwiewna postać ze snów. Ligad. A może Ligat?

A może po prostu Panna Mosad?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: