Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z zimną krwią - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
5 września 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Najniższa cena z 30 dni: 19,90 zł

Z zimną krwią - ebook

Przeżyła…

Czy to przeznaczenie, czy po prostu szczęście? Gdy porzucona przez narzeczonego, poniżona i zapłakana opuszczała kościół, przy ołtarzu wybuchła bomba. Początkowo wydawało się, że to dzieło szaleńca niewymierzone w żadną konkretną osobę. Dopiero gdy próbowano zepchnąć jej samochód z drogi, Nina zdała sobie sprawę, że ktoś chce ją zabić. Ale kto i dlaczego? Musi się tego dowiedzieć, i to szybko. Krok po kroku odkrywa przerażającą  prawdę - jej los jest w rękach genialnego szaleńca, który prowadzi grę bez skrupułów.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-238-9671-5
Rozmiar pliku: 548 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Drodzy Czytelnicy,

Przed wielu laty, kiedy byłam lekarką na stażu, jedna z pacjentek wręczyła mi papierową torbę i powiedziała: „Ja już wszystko przeczytałam, może pani też się spodobają”. W środku znalazłam kilkanaście romansów. Nigdy nie czytałam i nie zamierzałam czytać tego typu literatury, byłam wielbicielką science fiction. Dyżurowałam w szpitalu po 80 godzin tygodniowo, nie starczało mi czasu na sen ani na porządne jedzenie, a jednak sięgnęłam po jedną z tych książek. Po kilku stronach dosłownie przepadłam, już nie mogłam oderwać się od lektury.

Od tamtej pory przepadam za romantycznymi opowieściami o miłości.

Nic zatem dziwnego, że w moich pierwszych ośmiu książkach z wątkiem sensacyjno-kryminalnym jest też wątek miłosny. Bohaterowie obawiają się nie tylko o życie, ale drżą również o swoje zakochane serca. Oprócz opowieści o miłości znajdziecie tu kryminalną intrygę, trochę sensacji i wiele nieoczekiwanych zwrotów akcji, które stały się później, kiedy skoncentrowałam się na pisaniu powieści sensacyjnych, moim znakiem firmowym.

Cieszę się, że wydawnictwo MIRA postanowiło wznowić moje powieści kryminalne z wątkiem romansowym. Mam nadzieję, że ich lektura dostarczy Wam wielu wrażeń!ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ślub się nie odbył. Odwołany. Zero. Kaput.

Nina Cormier siedziała w zakrystii i gapiła się w lustro. Dlaczego nie może płakać? Straszny ból czaił się gdzieś głęboko, ale jeszcze go nie czuła. Wlepiała tylko suche oczy w swoje odbicie. Panna młoda jak z obrazka. Welon cienki jak pajęczyna przesłania twarz. Ramiączko gorsetu atłasowej sukni wyszywanej perełkami opada ponętnie z jej ramienia. Długie czarne włosy zwinięte w miękki węzeł. Każdy, kto widział ją tego ranka – jej matka, siostra, macocha Daniella – twierdził, że jest piękną panną młodą.

Tyle że pan młody nie zadał sobie trudu, by się pojawić. Nie miał nawet dość odwagi, by ją zawiadomić osobiście. Po pół roku planów i marzeń przysłał bilecik zaledwie dwadzieścia minut przed ceremonią. Przez swojego świadka.

„Nina, potrzebuję czasu, aby to przemyśleć. Przepraszam. Wyjeżdżam na kilka dni. Zadzwonię. Robert”.

Zmusiła się, by przeczytać wiadomość jeszcze raz. „Potrzebuję czasu... Potrzebuję czasu...”

Ile czasu może potrzebować mężczyzna?

Rok wcześniej wprowadziła się do doktora Roberta Bledsoe. Tylko tak możemy się przekonać, czy do siebie pasujemy, powiedział jej. Małżeństwo to poważne zobowiązanie, więc nie chciał popełnić błędu. Liczący sobie czterdzieści jeden lat Robert miał już za sobą kilka katastrofalnych związków. Nie chciał kolejny raz się pomylić. Chciał mieć pewność, że Nina jest kobietą, na którą czekał przez całe swoje życie.

Ona była pewna, że Robert to właśnie ten. Tak pewna, że gdy zaproponował, by zamieszkali razem, tego samego dnia poszła prosto do domu, żeby się spakować...

– Nina? Nina, otwórz! – Za klamkę szarpała jej siostra Wendy. – Proszę, wpuść mnie.

Nina schowała twarz w dłoniach.

– Nie chcę teraz nikogo widzieć.

– Nie powinnaś być sama.

– Chcę być sama.

– Goście już pojechali. Jestem sama.

– Nie chcę z nikim rozmawiać. Jedź do domu, dobrze?

Za drzwiami zapadła cisza. Po chwili Wendy zapytała:

– Jeżeli pojadę, to kto cię zawiezie do domu?

– Zamówię taksówkę. Albo ojciec Sullivan mnie podwiezie. Potrzebuję czasu, żeby pomyśleć.

– Na pewno nie chcesz porozmawiać?

– Na pewno. Zadzwonię do ciebie później, dobrze?

– Rób, co chcesz.

Wendy zawahała się, a potem z pewną dozą zjadliwości, która przebiła się nawet przez dębowe drzwi, dodała:

– Robert to gnojek. Zawsze tak myślałam.

Nina siedziała przy toaletce, podpierając głowę rękami. Chciało się jej płakać, ale nie mogła wycisnąć z siebie ani jednej łzy. Kroki Wendy zaczęły się oddalać, a potem w pustym kościele zapadła cisza. Ale łzy nie płynęły. Nie mogła teraz myśleć o Robercie. Zamiast tego jej umysł zdawał się skupiać na praktycznej stronie odwołanego ślubu. Wesele i całe to zmarnowane jedzenie. Prezenty, które musi zwrócić. Bilety na wyspę Świętego Jana. Może powinna sama polecieć na miesiąc miodowy i zapomnieć o doktorze Bledsoe. Pojedzie, weźmie tylko bikini. Przynajmniej zamiast złamanego serca będzie miała opaleniznę.

Powoli podniosła głowę i spojrzała w lustro. Nie taka znowu piękna ta panna młoda, pomyślała. Szminka się jej rozmazała, włosy rozczochrały. Ruina.

W nagłym przypływie gniewu zerwała z głowy welon. Spinki poleciały na wszystkie strony i uwolniły kaskadę czarnych włosów. Do diabła z welonem, pomyślała i wrzuciła go do kosza. Bukiet z białych lilii i różyczek też tam wylądował. Poczuła się lepiej. Furia pobudziła ją do działania. Zerwała się na nogi.

Ruszyła z kościelnej ubieralni do nawy. Za nią wlókł się tren. Puste już ławy ozdobione były girlandami białych goździków, a ołtarz bukietami róż i gipsówki. To była scena pięknie udekorowana na ślub, który nigdy się nie odbędzie. Ale Nina minęła ołtarz i szła w kierunku głównych drzwi, nie zwracając uwagi na owoce ciężkiej pracy dekoratorów, które przypominały o niepowodzeniu. Skoncentrowała się na ucieczce. Nawet zatroskany głos ojca Sullivana nie zdołał jej zatrzymać.

Pchnęła drzwi i zatrzymała się na schodach. Uderzył ją blask lipcowego słońca i nagle boleśnie zdała sobie sprawę, jak bardzo musi się rzucać w oczy. Samotna kobieta, w sukni ślubnej, próbująca złapać taksówkę. Dopiero wtedy, w pułapce jaskrawego światła, poczuła pierwsze łzy.

O nie, Boże, nie. Załamie się i rozpłacze tu, na schodach. Na publicznym widoku, w obecności tych wszystkich cholernych przechodniów.

– Nina? Nina, kochanie.

Odwróciła się. O stopień wyżej stał ojciec Sullivan.

– Czy mogę coś dla ciebie zrobić? – zapytał. – Może chcesz wejść i porozmawiać?

Przygnębiona potrząsnęła głową.

– Chcę się stąd wydostać. Proszę, tylko tyle.

– Tak, tak, oczywiście. – Delikatnie wziął ją pod rękę. – Zawiozę cię do domu.

Pomógł jej zejść ze schodów i zaprowadził na kościelny parking. Zebrała zabrudzony już tren i wsiadła do samochodu. Góra atłasu spiętrzyła się jej na kolanach.

Ojciec Sullivan wśliznął się za kierownicę. W samochodzie było gorąco, ale nie uruchomił silnika. Przez moment siedzieli w krępującej ciszy.

– Wiem, że trudno ci pojąć, jaki zamysł mógł mieć w tym wszystkim Wszechmogący – zaczął cicho. – Ale musi być jakiś powód, Nino. W tej chwili może nie być dla ciebie oczywisty. Może ci się wydawać, że Pan odwrócił się od ciebie.

– To Robert się ode mnie odwrócił – powiedziała. Pociągnęła nosem i wytarła twarz czystym rogiem trenu. – Odwrócił się i prysnął.

– Mężczyźni u progu małżeństwa często mają mieszane uczucia. Jestem przekonany, że dla doktora Bledsoe była to poważna decyzja...

– Poważna decyzja? A dla mnie nie?

– Nie, nie, źle mnie zrozumiałaś.

– Ach, proszę mnie zawieźć do domu.

Pokręcił głową i włożył kluczyk do stacyjki.

– Chciałem ci tylko wytłumaczyć, kochanie, może trochę niezręcznie, że to nie jest jeszcze koniec świata. Nino, przeznaczenie zawsze nas zaskakuje. Nigdy nie spodziewamy się trudnych momentów. Są sprawy, które uderzają w nas jak grom z jasnego nieba.

W tym momencie budynkiem kościoła wstrząsnął ogłuszający huk. Wybuch roztrzaskał witraże w oknach i grad odłamków kolorowego szkła zasypał parking. Na dach samochodu pofrunęły kartki z porwanych mszałów i kawałki ław.

Gdy biały dym trochę się przerzedził, Nina zobaczyła, jak z nieba spływa chmura kwiatowych płatków i osadza się na przedniej szybie, tuż przed oczami zszokowanego ojca Sullivana.

– Jak grom z jasnego nieba – szepnęła. – Nie można było tego lepiej ująć.

– Wy dwaj to na bank największe patałachy roku.

Sam Navarro, detektyw policji w Portlandzie, siedzący naprzeciwko wyraźnie zdenerwowanego Norma Liddella, nawet nie mrugnął okiem. W pokoju konferencyjnym posterunku była ich piątka, a Sam nie miał zamiaru sprawić satysfakcji temu gwiazdorowi, prokuratorowi okręgowemu, i pokazać, że robi to na nim jakieś wrażenie. Nie miał też zamiaru odpierać oskarżeń, bo rzeczywiście nawalili. On i Gillis ostro nawalili, i zginął gliniarz. Idiota, fakt, ale zawsze gliniarz. Jeden z nich.

– Nigdy nie daliśmy Marty’emu Pickettowi pozwolenia na zbliżenie się do miejsca wybuchu – odezwał się partner Sama, Gordon Gillis. – Nie mieliśmy pojęcia, że przekroczy linię...

– Byliście tam na służbie – wtrącił Liddell – i to czyni was odpowiedzialnymi.

– Zaraz, zaraz – bronił się Gillis. – Pickett też nie jest bez winy.

– To był jeszcze żółtodziób.

– Powinien był przestrzegać procedur. Gdyby...

– Zamknij się, Gillis – przerwał mu Sam.

Gillis spojrzał na swojego partnera.

– Sam, ja tylko staram się bronić naszego stanowiska.

– To nam nie pomoże. I tak zostaliśmy wytypowani na winowajców.

Sam zmierzył wzrokiem Liddella.

– Czego pan chce, prokuratorze? Publicznej chłosty? Naszego odejścia?

– Nikt wam nie każe odchodzić – wtrącił się ich szef, Abe Coopersmith. – A ta dyskusja do niczego nie prowadzi.

– Musimy wszcząć postępowanie dyscyplinarne – upierał się Liddell. – Nie żyje funkcjonariusz policji.

– Myśli pan, że o tym nie wiem? – warknął Coopersmith. – To ja musiałem zawiadomić wdowę. Nie mówiąc już o tych wszystkich krwiożerczych reporterach. Dosyć tego gadania, panie prokuratorze. To był jeden z nas. Gliniarz, nie prawnik.

Sam spojrzał ze zdumieniem na szefa. To coś nowego, Coopersmith po jego stronie. Abe Coopersmith nie używał wielu słów, a już na pewno nie słów przychylnych jemu.

Ale Liddell działał im na nerwy. Zaatakowani gliniarze zawsze trzymają się razem.

– Wróćmy do naszej sprawy, dobrze? – ciągnął Coopersmith. – Mamy w mieście bombiarza. I pierwszy wypadek śmiertelny. Co wiemy? – Popatrzył na Sama, który stał na czele nowo utworzonego Wydziału ds. Zamachów Bombowych.

– Niezbyt wiele – przyznał Sam.

Otworzył teczkę i wyjął plik papierów. Rozdał kopie czterem mężczyznom siedzącym przy stole – Liddellowi, Coopersmithowi, Gillisowi i Erniemu Takedzie, ekspertowi ze Stanowego Laboratorium Kryminalistycznego.

– Pierwszy wybuch nastąpił około drugiej piętnaście nad ranem. Drugi około drugiej trzydzieści. Ten drugi praktycznie zrównał z ziemią magazyny firmy R.S. Hancock. Spowodował też drobne zniszczenia w dwóch sąsiednich budynkach. Pierwszą bombę znalazł nocny strażnik. Zauważył ślady włamania i przeszukał pomieszczenia. Bombę podłożono na biurku w jednym z biur. Zadzwonił o pierwszej trzydzieści nad ranem. Gillis był tam około pierwszej pięćdziesiąt, ja o drugiej. Otoczyliśmy teren i kiedy przyjechał wóz saperski, wybuchła pierwsza bomba. Kwadrans później, zanim zdołaliśmy przeszukać budynek, wybuchła druga. Zabiła Picketta.

Sam spojrzał na Liddella, ale tym razem prokurator okręgowy siedział cicho.

– Dynamit był produkcji zakładów Dupont – dodał.

W sali na chwilę zapanowała cisza.

– Ten sam numer serii Duponta co w dwóch zeszłorocznych bombach? – zapytał Coopersmith.

– To możliwe – odparł Sam – bo dynamit z tym numerem serii to jedyna zgłoszona kradzież, jaką mieliśmy tu od lat.

– Ale sprawa bomb Vincenta Spectre’a została zamknięta w ubiegłym roku. I wiemy, że Vincent nie żyje – zaoponował Liddell. – A więc kto robi te bomby?

– To może być uczeń Vincenta. Ktoś, kto nie tylko opanował technikę swojego mistrza, ale ma jeszcze dostęp do jego zapasów dynamitu. Których nie znaleźliśmy.

– Nie potwierdzono, że dynamit pochodzi ze skradzionej serii – upierał się Liddell. – Może wcale nie ma związku z bombami Spectre’a.

– Obawiam się, że mamy inne dowody – wtrącił Sam. – To się wam nie spodoba. – Popatrzył na Erniego Takedę. – Powiedz im, Ernie.

Takeda, który nie lubił publicznych wystąpień, nie odrywał wzroku od raportu z laboratorium.

– Na podstawie materiałów zebranych na miejscu wybuchu – zaczął czytać – można postawić wstępną hipotezę na temat budowy mechanizmu. Prawdopodobnie zapłon elektryczny został wywołany przez opóźniony obwód elektroniczny. Spowodowało to eksplozję lasek dynamitu za pomocą lontu typu Prima. Zostały one sklejone dwucalową zieloną taśmą izolacyjną. – Takeda odchrząknął i w końcu podniósł wzrok. – Obwód z opóźniaczem jest taki sam, jakiego używał nieżyjący już Vincent Spectre w zeszłorocznych bombach.

Liddell popatrzył na Sama.

– Te same obwody, ten sam dynamit?

– Widocznie Vincent Spectre przed śmiercią sprzedał trochę swych umiejętności. Teraz mamy drugie pokolenie bombiarzy na tapecie.

– Powinniśmy opracować profil psychologiczny nowego gracza na rynku – włączył się Sam. – Zamachy bombowe Spectre’a miały podłoże czysto finansowe. Wynajmowano go, żeby odwalił robotę, i robił to bach, bach, bach. Sprawnie. Efektywnie. Ten nowy bombiarz musi dopiero wypracować sobie markę.

– Twoje słowa świadczą o tym – powiedział Liddell – że czekasz, aż znów uderzy.

Lekko znużony Sam przytaknął:

– Niestety, to właśnie powiedziałem.

Ktoś nagle zastukał i policjantka wsunęła głowę w otwarte drzwi:

– Przepraszam, telefon do Navarra i Gillisa.

– Odbiorę – odrzekł Gillis, po czym wstał nieporadnie i podszedł do telefonu wiszącego na ścianie.

Liddell ciągle koncentrował się na Samie.

– A więc to jest wszystko, co elita Portlandu ma w zanadrzu? Czekamy na następną bombę, aby ustalić schemat działania przestępców? A potem może wpadniemy na jakiś pomysł, co by się dało zrobić?

– Zamach bombowy, panie Liddell – rzekł spokojnie Sam – jest aktem tchórzostwa. To czyn przestępczy dokonany przy nieobecności sprawcy. Nie ma osoby, odcisków palców, świadków podłożenia, nie ma...

– Szefie – wtrącił Gillis, odkładając słuchawkę. – Jest następna...

– Niech to szlag! – zawołał Coopersmith.

Sam zerwał się na nogi i ruszył w kierunku drzwi.

– A tym razem co? – zapytał Liddell. – Znowu magazyny?

– Nie – odparł Gillis. – Kościół.

Kiedy Sam i Gillis podjechali do kościoła pod wezwaniem Dobrego Pasterza, teren był już ogrodzony przez policję. Po obu stronach ulicy zebrał się tłum. Forest Avenue została zablokowana przez trzy radiowozy, dwie straże pożarne i ambulans. Ciężarówkę saperów z naczepą w kształcie beczki ustawiono przed głównym wejściem, a raczej tym, co po nim pozostało. Wyrwane z zawiasów drzwi leżały u stóp schodów. Wszystko pokrywała warstwa odłamków szkła. Wiatr rozwiewał na chodniku podarte kartki modlitewników jak suche liście. Gillis zaklął.

– To była duża sztuka.

Kiedy zbliżyli się do taśmy policyjnej, oficer dowodzący przywitał ich z wyraźną ulgą.

– Navarro! Cieszę się, że wpadłeś.

– Są ofiary? – zapytał Sam.

– Chyba nie. Kościół był pusty. Czysty przypadek. O drugiej miał być ślub, ale w ostatniej chwili został odwołany.

– Czyj ślub?

– Jakiegoś lekarza. Panna młoda siedzi w samochodzie policyjnym. Ona i pastor widzieli wybuch z parkingu.

– Później z nią porozmawiam. Niech czeka. Pastor też. Sprawdzę, czy nie ma drugiego ładunku.

– Nie krępuj się, nie mam nic przeciwko temu.

Sam włożył specjalny kombinezon z zachodzących na siebie stalowych płytek. Niósł też maskę ochronną na wypadek, gdyby znaleziono drugą bombę. Technik od ładunków, podobnie ubrany, stał przy frontowych drzwiach i czekał na rozkaz wejścia do kościoła. Gillis miał czekać przy ciężarówce. Tym razem jego rola polegała na dostarczeniu instrumentów i przygotowaniu pojemnika na bombę.

– Dobra – rzekł Sam do technika. – Idziemy.

Weszli do ziejącego pustką miejsca po bramie wejściowej. Najpierw Sam wychwycił zapach – mocny i słodkawy. Dynamit, pomyślał. Siła eksplozji spowodowała, że tylne ławy się przewróciły. Te z przodu, bliżej ołtarza, rozleciały się w drzazgi. Wszystkie witraże były roztrzaskane, a puste ramy okien wychodzących na południe wypełniało przytłumione słoneczne światło.

Sam i technik automatycznie rozdzielili się i zaczęli przesuwać się wzdłuż przeciwległych ścian nawy. Budynek miał być dokładnie przeszukany później, teraz musieli się skupić na znalezieniu kolejnej bomby. Śmierć Marty’ego Picketta obciążała sumienie Sama i nie miał zamiaru wpuścić tu żadnego policjanta, dopóki wszystkiego nie sprawdzi.

Obydwaj mężczyźni poruszali się powoli z powodu zalegającego gruzu. Odór dynamitu się nasilał. Zbliżamy się, pomyślał Sam. Bombę podłożono gdzieś tutaj...

Przed ołtarzem, tam gdzie stał kiedyś pierwszy rząd ław, zobaczyli ziejący krater o średnicy metra, dość płytki. Wybuch rozerwał dywan i warstwę izolacyjną, ale betonowa wylewka pozostała nienaruszona. Płytki krater jest charakterystyczny dla powolnej eksplozji. Zgadza się, to dynamit.

Ale temu mogą się przyjrzeć później. Teraz muszą szukać dalej. Skończyli z nawą, przeszli do korytarzy, ubieralni i toalet. Nic. Weszli do aneksu i sprawdzili kancelarię, salki, klasy szkółki niedzielnej. Nic. Wyszli przez tylne wyjście i przeszukali murek na zewnątrz. Nic.

Usatysfakcjonowany Sam wrócił na linię policyjną, gdzie czekał już Gillis. Zdjął kombinezon i oświadczył:

– Budynek jest czysty. Ekipa gotowa?

Gillis wskazał szóstkę ludzi czekających obok ciężarówki saperskiej. Czterech policjantów i dwóch laborantów ściskało w rękach torebki na dowody.

– Czekają na rozkaz – powiedział.

– Najpierw niech wejdzie fotograf, potem ekipa. Krater jest z przodu, przed pierwszym rzędem ław po prawej.

– Dynamit?

Sam kiwnął głową.

– Jeżeli mogę polegać na swoim węchu. – Odwrócił się i popatrzył na tłum gapiów. – Porozmawiam teraz ze świadkami. Gdzie jest pastor?

– Zawieźli go na ostry dyżur. Bóle w klatce piersiowej.

Sam westchnął zirytowany.

– Ktoś go przesłuchał?

– Policjant. Mamy zeznanie.

– Dobrze. No to zostaje nam panna młoda.

– Czeka w radiowozie. Nazywa się Nina Cormier.

– Cormier. W porządku.

Sam schylił się i przeszedł pod żółtą policyjną taśmą. Poszukał wzrokiem ponad tłumem gapiów służbowych samochodów i zauważył sylwetkę kobiety siedzącej w jednym z nich. Nie poruszyła się, gdy się zbliżył. Patrzyła przed siebie jak manekin w salonie ze ślubnymi sukniami. Pochylił się i zastukał w okno samochodu. Kobieta odwróciła się. Zobaczył duże ciemne oczy, rozmazany tusz, ale jej twarz była ładna. Pokazał jej gestem, aby opuściła szybę.

– Pani Cormier? Detektyw Sam Navarro, policja.

– Chcę wracać do domu – powiedziała. – Rozmawiałam już z tyloma policjantami. Czy nie mogłabym wreszcie jechać?

– Najpierw muszę zadać pani kilka pytań.

– Kilka?

– No dobrze, więcej niż kilka.

Gdy westchnęła, zauważył, jaka jest zmęczona.

– Jeżeli odpowiem na wszystkie pytania, to będę mogła pojechać do domu?

– Obiecuję.

– Dotrzymuje pan obietnic?

– Zawsze – odrzekł poważnie.

Spojrzała na ręce splecione na kolanach.

– Dobrze – mruknęła. – Mężczyźni i ich obietnice.

– Słucham?

– Nic, nic.

Okrążył radiowóz, otworzył drzwi i usiadł za kierownicą. Nie odezwała się, siedziała zrezygnowana. Góra spienionego białego atłasu zdawała się ją przytłaczać bez reszty. Fryzura rozsypała się i jedwabiste pasma czarnych włosów spadały na jej ramiona. Niezbyt piękny obrazek szczęśliwej panny młodej, pomyślał. Wygląda na otępiałą i bardzo samotną.

Gdzie, do cholery, jest pan młody?

Zdusił w sobie słowa instynktownego współczucia, sięgnął po notes i otworzył na czystej stronie.

– Poproszę o nazwisko i imię oraz adres.

– Nina Margaret Cormier, 318 Ocean View Drive – wyszeptała.

Spojrzał na nią. Wzrok miała ciągle utkwiony w rękach złożonych na kolanach.

– Proszę mi opowiedzieć, co się wydarzyło.

Siedziała w wozie policyjnym już od półtorej godziny, rozmawiała z trzema policjantami, odpowiedziała na wszystkie ich pytania. Jej ślub to katastrofa, ledwo uszła z życiem, a ludzie na ulicy przyglądali się jej, jakby była jakimś dziwolągiem. A ten zimny jak ryba gliniarz oczekuje, że zacznie znowu od początku?

– Panno Cormier... – Westchnął. – Im prędzej skończymy, tym prędzej pani pojedzie. Co się stało?

– Usłyszałam wybuch. Mogę już jechać?

– Co to znaczy wybuch?

– Głośny huk. Dużo dymu i stłuczonego szkła.

– Powiedziała pani: dym. Jakiego był koloru?

– Słucham?

– Czarny? Biały?

– A czy to ważne?

– Proszę odpowiedzieć na pytanie.

Westchnęła z irytacją.

– Chyba biały.

– Chyba?

– No dobrze. Jestem pewna, że biały.

Odwróciła się, by na niego spojrzeć. Po raz pierwszy jej wzrok zatrzymał się na jego twarzy. Gdyby się uśmiechnął, gdyby miał w sobie choć odrobinę ciepła, byłaby to miła twarz. Musi mieć grubo ponad trzydziestkę. Ciemne włosy, powinien był je ostrzyc już ze dwa tygodnie temu. Twarz pociągła, piękne zęby, przenikliwe zielone oczy jak u romantycznego filmowego gliniarza, grającego główną rolę. Tylko że to nie jest filmowy gliniarz. To jest prawdziwy gliniarz z odznaką, zupełnie pozbawiony czaru. Obserwował ją obojętnie, jak gdyby oceniał jej przydatność na świadka.

Odwzajemniła jego spojrzenie, myśląc: i oto jestem, porzucona panna młoda. Pewnie się zastanawia, czego mi brakuje. Jaka jest moja straszliwa skaza, która spowodowała, że zostałam wystawiona do wiatru przy ołtarzu.

Schowała pięści w zwojach atłasu na podołku.

– Jestem pewna, że dym był biały – oznajmiła. – Jakiekolwiek miałoby to mieć znaczenie.

– To ma znaczenie. Wskazuje na nieobecność węgla.

– Ach, tak. Rozumiem.

– A płomienie?

– Nie. Żadnych płomieni.

– Czuła pani jakiś zapach?

– Coś jak gaz?

– Jakikolwiek zapach?

– Nie pamiętam. Ale byłam na dworze.

– Gdzie konkretnie?

– Siedziałam z ojcem Sullivanem w jego samochodzie. Na parkingu z boku. A więc nie wyczułabym gazu. Zresztą naturalny gaz nie ma zapachu, prawda?

– Trudno go wyczuć.

– A więc to bez znaczenia. Że go nie czułam.

– Czy widziała pani może kogoś w pobliżu, przed eksplozją?

– Był ojciec Sullivan. I kilka osób z mojej rodziny. Ale wszyscy odjechali wcześniej.

– A obcy ludzie? Ktoś, kogo pani nie zna?

– Wewnątrz nie było nikogo, kiedy to się stało.

– Tuż przed eksplozją, panno Cormier.

– Przed?

– Czy widziała pani kogoś, kto nie powinien był tam się znaleźć?

Jego zielone oczy wytrzymały jej pytający wzrok.

– Ma pan na myśli... uważa pan, że... – Milczał. – To nie był ulatniający się gaz?

– Nie. To była bomba.

Osunęła się na oparcie. To nie był wypadek, pomyślała. Wcale nie wypadek...

– Panno Cormier?

Przeraziło ją jego beznamiętne spojrzenie.

– Przepraszam, ale muszę zadać pani to pytanie. Proszę zrozumieć, że muszę zbadać ten trop.

Przełknęła głośno.

– Jakie... jakie pytanie?

– Czy ktoś chce panią zabić?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: