Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zła wróżba. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zła wróżba. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 325 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Klucz żu­ra­wi cią­gnie od mo­rza, – wy­so­ko po nie­ba błę­ki­cie, prze­gry­wa­jąc dzi­ką mu­zy­ką swej piel­grzym­ce.

Czy może wie­ści przy­no­szą, z da­le­kich kra­in, oj­czyź­nie mo­gił i spróch­nia­łych krzy­żów?…..

Oj! nie we­so­łe, – smut­ne, roz­pacz­li­we być mu­szą: bo się zni­ża­jąc ku zie­mi, w co­raz ża­ło­śniej­szą wpa­da­ją nótę.

Sze­ro­kie skrzy­dła dłu­gie po mo­gi­łach za­ście­li­ły cie­nie i usia­dło sta­do skrzy­dla­te, wśród szu­mią­cych traw, – cho­wa­jąc po­smut­nia­łe gło­wy… Nie­mać na­dziei, – bied­na Ukra­ino!

Jak okiem zaj­rzeć, łany zło­te się ko­ły­szą roz­wie­wa­jąc woń cie­płą, roz­kosz­ną do koła, – jak okiem zaj­rzeć, od krzy­ża do krzy­ża, – od mo­gi­ły do mo­gi­ły cią­gnie się trakt sze­ro­ki, ta­tar­ski.

Za ru­cza­jem, za most­kiem, dwie wierz­by ogrom­ne, dziu­ra­we, – jak straż­ni­ce ste­pu sto­ją, wie­ści ocze­ku­jąc z nad­dnie­przań­skich wi­chrów;

szu­mią li­ść­mi – po­nu­ro, szorst­ko. Pod nie­mi ogni­sko z roz­pa­lo­nych bu­rza­nów roz­no­si dym cierp­ki i osma­la zwie­szo­ne, zie­lo­ne ga­łę­zie.

Kil­ko­ro na­gich, jak­by z bron­zu ula­nych dzie­cia­ków – roz­pa­la ogni­sko, – opo­dal na­miot sza­ry, w pasy czar­ne, w łaty ogrom­ne sine i dziu­ry, na drą­gach wspar­ty, urą­ga się słoń­cu – wi­chrom i da­le­kim bu­rzom, za­wie­szo­nym gro­ma­mi i prze­stra­chem – po nad wspa­nia­łe­mi nie­wo­li gma­cha­mi.

Z cie­ni na­mio­tu wy­zie­ra­ją twa­rze ostre – czar­ne, lśnią­ce, – mi­ga­ją ogni­ste spoj­rze­nia z po za gę­stych brwi; a z za ja­skra­wych za­wo­jów smu­gi wło­sów kru­czych po bron­zo­wych szy­jach, po zczer­nia­łych łach­ma­nach wi­szą, – to się w dłu­gie zwi­ja­ją kę­dzio­ry.

Nie ukra­iń­skiej to zie­mi sy­no­wie, – nie ukra­iń­skich ste­pów wi­chra­mi i słoń­cem osmo­lo­ne ich lica…..

Czy w cie­niach od­wiecz­nych, świę­tych brze­gów Gan­ge­su, – czy w nad ni­lo­wych ta­jem­ni­czych pusz­czach – nie dość jest łez i pie­śni tę­sk­nych, ża­ło­śnych, – że­ście po nie, ta­bo­rem aż w za­du­ma­ne Wer­ny­ho­ry ste­py zaj­rze­li?…

Wiatr wie­je po po­lach, roz­no­sząc po kur­ha­nach wieść daw­ną i pieśń prze­brzmia­łą – o pro­ro­czym ko­za­ku.

Wy dro­gą cią­gnie­cie, skrzy­piąc wo­za­mi i bu­dzi­cie zdrzem­nię­te w mo­gi­łach pro­chy daw­nych bo­ha­te­rów; – one wam pra­wią sta­rych dzie­jów skaz­ki – a wy, mi­ja­cie spo­koj­nie nie ro­zu­mie­jąc, dla­cze­go wiatr zię­bi nie­go­ścin­nie roz­pa­lo­ne czo­ła wa­sze.

Idź­cie! – po sio­łach, dwo­rach, fu­to­rach, ogni­ste cza­row­ni­ce, wróż­cie, z rąk, z czo­ła, ze spoj­rzeń, z bi­cia ser­ca – przy­szłość, na­tchnio­ne ta­jem­ni­czym mo­gił roz­ho­wo­rem ……II.

Już słoń­ce – za góra, za la­sem – jesz­cze przez ga­łę­zie, przez li­ście zło­ci się, czer­wie­ni, za chwi­lę za wid­no­krąg się scho­wa.

Kurz po dro­dze się wzno­si i śpiew da­le­ki, prze­cią­gły, snu­je się dźwięcz­ny po po­lach – łą­kach, po rze­ce.

Po nad rze­ką ska­ły drze­mią, mchem po­ro­słe. Wy­żej nie­co na ka­mien­nem wzgó­rzu wie­życz­ka wyj­rza­ła w błę­kit – z po za wień­ca drzew i kwia­tów; – obok niej ścia­ny pa­ła­cy­ku, te­ra­sy, bal­ko­ny wi­nem i po­wo­jem ob­ro­słe. Wszyst­ko przej­rza­ło się w ciem­nych Bohu fa­lach, zło­ci­stem od­bi­ciem za­cho­du.

Łód­ka prze­mknę­ła ci­cho, pierz­chli­wie, – a za nią ja­skół­ka mu­sk­nę­ła wodę skrzy­deł­kiem i prze­le­cia­ła – i dwa krę­gi się za­to­czy­ły po wody prze­zro­czu, – spo­tka­ły się, – za­drza­ły, – ro­ze­szły i zmą­ci­ły zwier­cia­dło i pro­mien­ne w niem skał, drzew i dom­ku od­bi­cie.

Na bal­ko­nie, w mir­ty, po­ma­rań­cze i cy­try­ny stroj­nym, sie­dzi kil­ka osób, – dru­gie cho­dzą, roz­ma­wia­ją. – W tem, z krzacz­ku bzu, czy róży ze­rwał się mo­ty­lek, w tę­czo­we ubra­ny skrzy­deł­ka, – po nad kwiat­ki, tra­wę i na bal­kon wzle­ciał.

– Ach! mo­ty­lek mamo! – krzyk­nę­ło dziew­cząt­ko ślicz­ne, ze­ska­ku­jąc z ko­lan pięk­nej i mło­dej ko­bie­ty i po­go­ni­ło za mo­tyl­kiem – po te­ra­sie, z te­ra­sy po wscho­dach, na kwia­ty, na mu­ra­wę… Na­gle, – krzyk­nę­ło dzie­cię prze­raź­li­wie. Czy upa­dła!?– Wy­pa­dek jaki? – Ze­rwa­ła się prze­stra­szo­na mat­ka, a za nią szyb­ko zbie­gło do ogro­du to­wa­rzy­stwo całe.

– Zo­siu! – co ci jest? – wo­ła­ła mat­ka, bio­rąc na ręce dziew­czyn­kę. – Mów co ci jest? Czyś upa­dła – ska­le­czy­ła się?

– Ach! ma­nio patrz! – kto to taki? – szep­nę­ło dzie­cię płacz­li­wie, tu­ląc się do mat­ki i po­ka­zu­jąc ku drzew gę­stwi­nie.

W tej chwi­li z ciem­nej alei, ostat­nie­mi pro­mie­nia­mi słoń­ca z tyłu oświe­co­na, – w ogrom­nym tur­ba­nie, schy­lo­na uka­za­ła się jak­by fan­ta­stycz­ne nocy zja­wi­sko, mło­da jesz­cze cy­gan­ka. Wiatr roz­wie­wał jej dłu­gie, kru­cze, w nie­ła­dzie spa­da­ją­ce wło­sy, – a z po za fał­dów róż­no­barw­nych łach­ma­nów, roz­chy­la­jąc je, uka­zy­wał uwie­szo­ne na ple­cach, dwie małe – czar­ne głów­ki, dwie pary ogni­stych i cie­ka­wych spoj­rzeń.

To­wa­rzy­stwo całe wstrzy­ma­ło się zdzi­wio­ne – cy­gan­ka zbli­ży­ła się i wy­cią­gnę­ła rękę chu­dą, ży­la­stą wo­ła­jąc o jał­muż­nę – i w tej chwi­li z za tur­ba­na, z po za wło­sów gę­stych splo­tów, uka­za­ły się czte­ry rącz­ki małe, wy­cią­gnię­te i pisz­czą­cy, ci­chy, w ci­szy się roz­legł nie­mow­lę­cy płacz.

– Daj­cie mi co pa­no­wie! – wy tacy bo­ga­ci, to mu­si­cie być do­brzy, – dla mo­ich dzie­ci daj­cie! Nam się jeść chce, – ja za to wam do­brze po­wró­żę; – a z wróż­by mo­jej wy so­bie nie żar­tuj­cie, nic śmiej­cie się! – bo ja wie­le wiem…. może wię­cej jak po­wie­dzieć chcę – Daj­cie! daj­cież mi coś, – parę gro­szy…..

– Nie bój się Zo­siu, – to cy­gan­ka ubo­ga – rze­kła mło­da ko­bie­ta, sta­wia­jąc dziew­czyn­kę na zie­mi. – Masz ten pie­niądz, daj jej, ona ci po­dzię­ku­je.

Dziew­cząt­ko spoj­rza­ło w lice mat­ki bo­jaź­li­wie i otwo­rzy­ło ogrom­ne czar­ne oczę­ta – i jak­by w tem spoj­rze­niu od­wa­gę zna­la­zło: wstrzą­snę­ło w zło­te pu­kle na­strzę­pio­ną głów­kę i po­bie­gło ku cy­gan­ce, z pie­nią­dzem w ręku.

– Na ci to od mamy.

– Dzię­ku­ję ci pa­nien­ko, – niech ci Bóg i ma­mie da zdro­wia i szczę­ścia. A może po­zwo­lisz po­wró­żyć, – co? Ja ci cie­ka­we rze­czy co kie­dyś będą opo­wiem… – mó­wi­ła cy­gan­ka bio­rąc czar­ną dło­nią ma­leń­ką Zosi rącz­kę.

– No do­brze, do­brze, po­wróż jej po­wróż! – prze­rwa­ła mło­da mat­ka, przy­stę­pu­jąc ku niej.

– Mama wa­sza po­zwa­la, – to moż­na, nie bój się, – daj pan­nu­niu rącz­kę – daj! – I to mó­wiąc cy­gan­ka, – wzię­ła ma­leń­ką rącz­kę dzie­ci­ny, – od­wró­ci­ła dło­nią ku ja­sno­ści za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, – pa­trzy­ła dłu­go, dłu­go, – zżym­nę­ła się po chwi­li, – drgnę­ła, – wy­pu­ści­ła rękę ma­łej i za­kry­ła so­bie oczy. Na­gle jak­by z dum da­le­kich, do sie­bie przy­szła, – wy­pro­sto­wa­ła się i pa­trząc pro­sto, ba­daw­czo, pa­ła­ją­cą źre­ni­cą, w oczy mło­dej ko­bie­ty.

– Nie tyle szczę­ścia co w hro­szach! * ) – krzyk­nę­ła chro­po­wa­tym, me­ta­licz­nym gło­sem.– Oj! na płacz wam pan­nu­niu – na płacz…. oj! to tak bę­dzie, całe wa­sze mło­de ży­cie, – śl ozy – ślo­zy, – wiecz­ne ślo­zy **) i śmierć! – gi­nąc już w cie­niach ogro­du, wo­ła­ła wróż­ka; – a echo dziw­nie, po drze­wach, – po­wie­trzu, – ob­ło­kach roz­no­si­ło zło­wro­gie jej sło­wa.

– Idź precz! – ty noc­ny pta­ku zło­wro­gi, – po­czwa­ro prze­klę­ta! – Co ci moje dzie­cię za­wi­ni­ło, że mu taką strasz­ną prze­po­wia­dasz przy­szłość!– Ach! precz, – precz, – fu­ry­jo!!… – drzą­cym gło­sem bla­da, – prze­ra­żo­na za­wo­ła­ła mat­ka, tu­ląc do sie­bie dziew­cząt­ko, – któ­re się roz­pła­ka­ło, prze­stra­szo­ne po­nu­re­mi sło­wy, ru­chy, oczy­ma i po­sta­cią czar­nej cy­gan­ki.

–-

*) h ro­sze: pie­nią­dze.

**) ślo­zy : łzy.3.

Chmu­ry z tyłu nad­cho­dzą, gro­ma­mi cię­żar­ne – sine, czar­ne, ogni­ste, – pną się jed­na na dru­gą kłę­ba­mi, – ście­ra­ją, się, – za­świe­cą bły­ska­wi­cą, otwie­ra­jąc ot­chła­nie krwa­we, – nie­po­ję­te, ta­jem­ni­cze.

Hu­czy grzmot, w da­le­kie roz­cho­dząc się echa, – jak­by huk dział da­le­ki – bły­ska­wicz­ny, dźwięcz­ny szczęk orę­ży, – wrza­wa bi­tew, gwał­tów, tę­ten­tu….. a chmu­ry się scho­dzą „ siwe, zim­ne, mro­zem zie­ją­ce z pół­no­cy; – czar­ne, pło­mie­ni­ste, wul­ka­nicz­nem po­py­cha­ne tchnie­niem z za­cho­du, z po­łu­dnia, – a wszyst­kie wi­cher za­pę­dza na na­szę bied­ną zie­mię,–tar­ga nie­mi, sy­czy w nich, hu­czy, – roz­trzę­sa po nad mo­gi­ła­mi bied­nej Pol­ski i zie­mią spła­ka­ną zda się za­trzę­sie – i w jej roz­pa­dli­nach wszyst­ko pio­ru­na­mi i gra­dem za­grze­bie……..

W po­wie­trzu ja­kiś ruch – nie­po­kój; drze­wa, tra­wy cze­goś smut­ne, po­nu­re, zło­wro­gie – jak­by ta­jem­ni­cę cho­wa­ły, – ta­jem­ni­cę ży­cia, czy śmier­ci?… Wi­cher po­wiał, za­sze­le­ścia­ły z nim li­ście su­cho i umil­kły – schy­li­ły się ku zie­mi ga­łę­zie. Czy się zdra­dzić ta­jem­ni­cę boją, – czy się to­pór zbli­ża, co je ściąć ma zim­nem ostrzem – i one czu­ją, że już lecą, giną i w ni­cość za­pa­da­ją?……

Taki szept w po­wie­trzu i na ob­ło­kach po­sęp­ny, jak­by przez nie bla­dy go­niec śmier­ci prze­le­ciał – zo­sta­wu­jąc próż­nię i prze­strach za sobą.

Po dro­dze włó­czą się po­dróż­ni i pie­szo i kon­no. Na każ­dej twa­rzy za­gad­ka, nie­pew­ne­mi ry­su­je się ru­chy. Zmę­cze­ni pie­szą wę­drów­ką, sia­da­ją nad ro­wem pod krzy­żem – oglą­da­jąc się obłą­ka­ne­mi oczy­ma do koła. Prze­jeż­dża po­wóz w cwał, w ku­rzu cały; – w nim przez tu­ma­ny pyłu ry­su­ją się bla­de twa­rze i ogni­ste ba­daw­cze źre­ni­ce……

Tam! da­lej, po dro­dze zbli­ża się brzę­czą­cy sze­reg, sku­tych do drą­ga zbrod­nia­rzy, – pot się z nich leje i kurz czar­ne­mi szla­ki na twa­rzach osia­da. Przed nimi i za nimi, na ko­niach ko­za­cy z na­haj­ka­mi w rę­kach stą­pa­ją – po­wol­nie, nu­cąc przez zęby i faj­ki nad­doń­skie dum­ki.

Ja­dą­cy w po­wo­zie zbladł bar­dziej, zaj­rzaw­szy w prze­lo­cie w oczy zbrod­nia­rzom, – za­krył oczy ręką i usu­nął snę w głąb po­wo­zu. I po­dróż­ny pie­szy znikł na trak­cie, – czy w ro­wie, – czy w cza­ha­rach bli­skich, – bo ni­ko­go już nie wi­dać, – prócz sza­re­go nie­ba, – prócz drzew na­sę­pio­nych i da­le­kie­go gdzieś po dro­dze ku­rzu.

Dzień prze­cho­dzi, – po mo­gi­łach wiatr wzdy­cha, świsz­czy – otrzą­sa­jąc z traw wy­so­kich płacz wie­czo­ru. Słoń­ce się do snu kła­dzie ogrom­ne, – z po za chmur że­gna­jąc nie­bo i zie­mię ogni­stym po­ca­łun­kiem; – po nie­ba skle­pie­niu – po ob­ło­kach roz­pry­ska­nych, zda się ogniem i krwią wy­pi­sy­wać, w pa­mięć nie­bu, – gwiaz­dom, – zie­mi – rok 1863!……4.

Głos or­ga­nów drzą­cy, wtó­ru­je pie­śniom ludu, prze­peł­nia­ją­ce­go wnę­trze świą­ty­ni. – Śpiew, z po­cząt­ku lę­kli­wy, sła­by, wzma­ga się co­raz i hymn peł­ny – dźwięcz­ny od­bił się o za­sę­pio­ne wy­so­kie skle­pie­nia. O! za­pew­ne prze­bił sko­ru­pę z gła­zu i – wiel­ki, po­tęż­ny przez ob­ło­ki i przez nie­ba la­zu­ro­wą ko­pu­łę prze­le­ciał – prze­brzmiał i u gwiaź­dzi­stych po­dwoi sko­nał – mo­dli­twą, z ran ludu wy­są­czo­ną… – Lud śpie­wał „Boże coś Pol­skę” –

Ścisk był wiel­ki, – ksiądz prze­śpie­wał nie­szpo­ry, – won­ny dym ofiar­ny roz­wi­jał się jak po­boż­ne ma­rze­nie, – cie­nie wie­czo­ru zstę­po­wa­ły ze ścian i skle­pień ma­lo­wa­nych i za­sia­da­ły w ką­tach ko­ścio­ła jak­by du­chy spo­wied­ni­ki – szep­cząc pa­cie­rze w po­mrok upo­wi­te.

Lud wy­cho­dził, – ci­snął się do krzy­ża, do wody świę­co­nej, w któ­rej z za drzwi ostat­ni dnia po­łysk drga­jąc się prze­zie­rał.

Wśród ludu – spoj­rze­nia bły­ska­ją, ba­daw­cze, dłu­gie, dzi­kie, w oko­ło. To ja­kieś inne spoj­rze­nia – nie kor­ne, po­boż­ne, jak­by wśród owczar­ni, wil­cze żar­łocz­ne źre­ni­ce. Lud się po­su­wa i oczy się te po­su­wa­ją – i czo­ła płyt­kie, i twa­rze bla­de, w któ­rych one utkwio­no – i koł­nie­rze czer­wo­ne po­li­cy­jan­tów ry­su­ją się wśród tłu­mu sa­mot­nie; – sa­mot­nie, bo choć ścisk wiel­ki, – koło nich próż­nia nie­rów­na, – to krą­gła, po­py­cha­na, – to w zyg­zak roz­war­ta, – stra­chem czy wzgar­dą…

Lud wy­szedł. – Już pra­wie pu­sto w ko­ście­le, – tyl­ko bab­ki krzy­żem le­żą­ce, szep­czą pa­cierz – lub za­kon­nik przej­dzie ci­cho, prze­su­wa­jąc brzę­czą­cą me­da­li­ka­mi ko­ron­kę. – Lam­pa mi­gnie świa­teł­kiem w czer­wo­nem na­czy­niu, – bły­śnie wy­so­ko po skle­pie­niach i ko­pu­le, oświe­ci uśmiech­nię­te twa­rze anio­łów i świę­tych i zga­śnie, uto­nie w zło­ci­stych fi­la­rach, świecz­ni­kach i ra­mach oł­ta­rza.

W ław­kach pod am­bo­ną, czy uśpio­na jesz­cze jed­na zo­sta­ła oso­ba, czy w mo­dli­twy za­chwy­cie nie sły­szy stą­pa­nia odźwier­ne­go i szczę­ku po­ru­sza­nych w cho­dzie klu­czów?

Odźwier­ny sta­ru­szek, kaszl­nie gło­śno, prze­cią­gle – echo się kil­ka­krot­nie ro­zej­dzie, roz­bi­je po ścia­nach po­nu­rych, a on da­lej idzie, – za­my­kać dom Boży.

Przy oł­ta­rzu, pod fi­la­rem, stoi męż­czy­zna wy­so­ki. Za­le­d­wie ry­su­je się w ciem­no­ściach po­stać jego, – mo­dli się go­rą­co, wzno­sząc wzrok swój ku wy­so­ko­ści oł­ta­rza, – ku Bo­ga­Ro­dzi­cy. – Na­resz­cie przy­kląkł, po­chy­lił czo­ło, wes­tchnął głę­bo­ko i zwró­cił się ku wyj­ściu. – Wten­czas po­wsta­ła w ław­ce sie­dzą­ca ko­bie­ta, prze­że­gna­ła się i szyb­kim zbli­ży­ła się kro­kiem ku nie­mu.

– Sta­ni­sła­wie, Sta­ni­sła­wie! – szep­nę­ła z ci­cha, do­ty­ka­jąc się ra­mie­nia męż­czy­zny.

– To ty Zo­fio! – tak póź­no, – chodź­my, bo już za­my­ka­ją ko­ściół. – I po­da­jąc jej rękę, zbli­żył się ku drzwiom, któ­re już sta­rzec za­my­kał.

– A! jesz­cze otwie­rać! wi­dzi­cie ich! Co to, nie mo­gli­ście wpierw wyjść! – mnie sta­re­mu tak cięż­ko, te że­la­zi­wa odej­my­wać! – mru­czał sta­ry otwie­ra­jąc.

– No, to ja ci pa­nie An­drze­ju po­mo­gę – rzekł mło­dzie­niec, od­py­cha­jąc cięż­kie, oku­te po­dwo­je.

– Ach! to pan Puł­kow­nik! Prze­pra­szam, prze­pra­szam bar­dzo – kła­nia­jąc się prze­rwał sta­ru­szek, z po­czci­wym uśmie­chem do­brej zna­jo­mo­ści. – Do­bra­noc Pań­stwu – do­bra­noc! – I za­su­nął ry­gle za sobą – i sły­chać było, jak za drzwia­mi mru­czał pół­gło­sem pa­cie­rze.

– Sta­ni­sła­wie, ja cię chcia­łam jesz­cze raz wi­dzieć, – tak mi smut­no, okrop­nie; cho­ciaż masz być ju­tro i ju­tro dzień dla mnie taki szczę­śli­wy, ale dla nas wszyst­kich ju­tro to tak jak grób strasz­ne, jak wiecz­ność dłu­gie i nie­pew­ne. – O! wra­caj pręd­ko, wra­caj Sta­siu – mó­wi­ła ko­bie­ta na kruż­gan­ku ko­ścio­ła.

Na nie­bie czer­wo­na łuna za­cho­du pło­nę­ła, po niej zło­te wiatr roz­pę­dzał chmur­ki. – I w tem świe­tle za­ry­so­wa­ły się rysy mło­dej ko­bie­ty i mło­dzień­ca. – Z bla­de­go lica, z wy­so­kie­go czo­ła, po któ­rem kru­cze fa­lo­wa­ły wło­sy, my­śli się rwa­ły, – ogni­ste – wiel­kie. Dłu­gi wąs czar­ny spa­dał mu po twa­rzy, kry­jąc sil­nie za­ry­so­wa­no usta. – W ca­łej po­sta­wie, w twa­rzy, w ru­chach, jak w zwier­cie­dle od­bi­ja­ła się siła woli, – wy­trwa­łość, męz­two.

Sza­fi­ro­wem, ła­god­nem, czu­łem okiem zaj­rzał w pięk­ną twarz ko­bie­ty; – a ona oczy czar­ne, pięk­ne, duże, ale tę­sk­ne, łza­we, roz­ko­cha­ne utkwi­ła w spoj­rze­niu męż­czy­zny. Z pod czar­ne­go ka­pe­lu­sza, lśnią­ce, zło­te wy­zie­ra­ły wło­sy, krnąbr­ne, swa­wol­ne, bo z wia­trem igra­ły po twa­rzy bla­dej i ustach ko­ra­lo­wych, mu­ska­ły je i – czo­ło mło­dzia­na nie­sfor­ne do­tknę­ły! – Jak­by go z na­tło­ku cięż­kich roz­bu­dzi­ły my­śli, – bo się wzru­szył, przy­ci­snął wiot­ką dziew­czy­ny ki­bić do pier­si swój, po­ca­ło­wał ją czu­le i kil­ka­kroć w czo­ło.

– Zo­siu, nie smuć się, bądź spo­koj­ną, – nie miej dziw­nych prze­czuć, wszyst­ko bę­dzie do­brze i ju­tro, i póź­niej, póź­niej; – czy ro­zu­miesz mnie Zo­siu, Zo­siu póź­niej……

Tu męż­czy­zna z ko­lei za­smu­cił się i wes­tchnął.

– No, słu­żę ci mój anioł­ku; od­pro­wa­dzę cię do bra­my, do po­wo­zu; czas na­gli, mu­szę je­chać; – już tam na mnie daw­no cze­ka­ją; – do ju­tra więc! – szep­nął z ci­cha, przy­ci­ska­jąc do ust jej małą rącz­kę.

– Ach! do ju­tra, – do wi­dze­nia się Sta­siu mój, – przy­jeż­dżaj!…..

Mło­dzie­niec wy­so­ki wszedł w sze­reg splą­ta­nych do­mostw i wkrót­ce znikł wśród wo­zów, skle­pów i prze­kup­niów.

Dłu­go za od­cho­dzą­cym nie­ru­cho­mie pa­trza­ła ko­bie­ta, na­resz­cie gdy znikł, wsia­dła do po­wo­zu, sa­mot­nio u bra­my ko­ściel­nej, cze­ka­ją­ce­go na nią i rów­nież zni­kła w ciem­no­ściach ulic i gwa­rze mia­sta.5.

Świa­tła stop­nio­wo się za­pa­la­ją w oknach ka­mie­nic, w skle­pi­kach, u sie­dzą­cych na środ­ku ryn­ku pod pa­ra­so­la­mi, w bu­dach prze­ku­pek; – od­bi­ja­ją się czer­wo­na­wem świa­tłem w bło­cie i ka­łu­żach, po któ­rych jadą, po­trą­ca­ją się prze­jezd­ni, chło­pi, ży­dow­skie budy, do­roż­ki i po­jaz­dy. – Krzyk, wrza­wa, szwar­go­ta­nie ca­łej lud­no­ści ży­dow­stwa, ży­ją­cej w bło­cie, w no­rach cuch­ną­cych, ciem­nych, za­pa­dłych, skąd wy­ła­żą wy­bla­dli, roz­czo­chra­ni, wpół­na­dzy na świat, na żer, za zy­skiem – za gro­szem.

Po ryn­ku prze­cho­dzą jak mary ciem­ne po­sta­cie z la­tar­ka­mi w ręku, bry­zga­jąc po bło­cie łap­cia­mi. A wszy­scy lecą w roz­ma­ite stro­ny, szyb­ko, wo­ła­jąc na prze­kup­niów, to na ja­dą­cych.

To sto­li­ca ży­dow­stwa, bło­ta – bo­gac­twa, nę­dzy i oszu­stwa. To Ber­dy­czów, roz­bu­dzo­ny w wie­czór po sza­ba­sie.

Pierw­sza gwiaz­da po­ka­za­ła się na nie­bie,

– pierw­sze świa­tło w oknie do­mo­stwa. Kabe ude­rzył o drzwi bóż­ni­cy młot­kiem i na to ha­sło, jak­by z le­tar­gu dłu­gie­go tra­wie­nia, pod­niósł się po­twór w swem brud­nem ło­ży­sku, – ziew­nął, plu­sk­nął się w bło­cie, – za­sy­czał i ru­szył się w krąg – po zdo­bycz, po pa­stwę.

– Hej! z dro­gi! – krzy­czał woź­ni­ca do ja­dą­ce­go na­prze­ciw do­roż­ka­rza.

– A czy ty oczów nie masz, że nie wi­dzisz, iż się ru­szyć nie moż­na! – od­parł ze zło­ścią ży­dek. – Z prze­ciw­nej stro­ny za­je­cha­ła brycz­ka z czter­ma koń­mi i za­ta­mo­wa­ła prze­jazd, – a tu nowe po­jaz­dy, – wszy­scy ra­zem krzy­czą, łają, prze­kli­na­ją, lecz stać mu­szą, za­nim się otwo­rzy wśród tłu­mu dro­ga.

– A! to pan hra­bia! – jak się pan ma?

– czy daw­no? – za­wo­łał na brycz­ce sie­dzą­cy je­go­mość do sto­ją­ce­go na­prze­ciw po­wo­zu.

– A! to pan He­lio­dor, – bra­wo! – wy­zie­ra­jąc z po­wo­zu wy­krzyk­nął męż­czy­zna jesz­cze mło­dy, lecz chu­dy, mi­zer­ny i mały. – Tyl­ko co przy­je­cha­łem i jadę na wie­czór do pani Au­gu­sto­wej; – a pan co po­ra­bia?

– Ja tak­że jadę na wie­czór, – to się spo­tka­my – par­tyj­ka bę­dzie.

– Do wi­dze­nia więc! – Do wi­dze­nia!

W tej chwi­li miej­sce się zro­bi­ło i po­wóz i brycz­ka ru­szy­ły po bło­cie i wkrót­ce za­trzy­ma­ły się na ryn­ku przed ogrom­ną ka­mie­ni­cą rzę­si­sto oświe­co­ną.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: