Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zła wróżba. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zła wróżba. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 323 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

37.

Po zie­mi pol­skiej – po nie­bie pol­ski­ém prze­le­cia­ła bu­rza, – ty­siąc gro­mów w nią ude­rzy­ło – i prze­szły – prze­hu­cza­ły, zo­sta­wu­jąc za sobą cięż­kie echa i czer­wo­ną łunę krwi i po­ża­rów.

Z la­sów ciem­nych Ho­ry­nia – z szum­nych bo­rów nad­wi­ślań­skich do­cho­dzi­ły bi­tew wrza­wy, ry­jąc bruz­dy głę­bo­kie, nie­zgo­jo­ne bo­le­ści w ser­cach ro­da­ków.

Głuch­nąć po­czę­ły echa siół i łąk da­le­kich, gdzie­nieg­dzie jesz­cze wstrzą­śnie ob­ło­ka­mi huk dzia­ła – tę­tent pierz­cha­ją­cych cie­ni i krzyk ko­na­nia….. Wal­ka usta­ła, sko­na­ła w nie­mo­cy du­cha!…..

Roz­bit­ków z tej bu­rzy chwy­ta­no umie­ra­ją­cych z gło­du, po po­lach – po la­sach i spę­dza­no w pół­na­gich ra­zem, w ciem­ne nory eta­pów.

for­te­ce się na­peł­nia­ły. Po nad nie­mi po­wie­trze na­brzmie­wa­ło ję­kiem ofiar, łza­mi roz­pa­czy – i skar­gą…..

W tych za­kąt­kach pol­skiej zie­mi wiecz­nie nie­bo sza­re – i wiecz­nie po nad niém wyją wi­chry…..

* * *

Z Wo­ły­nia, z Po­do­la i Ukra­iny do ki­jow­skiej for­te­cy zwo­żo­no po­dej­rzy­wa­nych o udział w po­wsta­niu: oby­wa­te­li, ko­bie­ty i schwy­ta­nych na po­lach bi­tew po­wstań­ców.

Rząd na kraj peł­ną gar­ścią wście­kłe rzu­cił ro­bac­two, by go do resz­ty, do ko­ści zto­czy­ło: płat­nych szpie­gów od sztu­ki, od do­no­su, od krzy­wej przy­się­gi.

Wiel­ki ma­ją­tek, ka­pi­ta­ły, za­moż­ność, żeby naj­nie­win­ni­éj, już same przez się były przy­czy­ną kom­pro­mi­ta­cyi, uwię­zie­nia. Ogrom­ne sumy szły w ręce opraw­ców, na okup ro­dzin, ofiar i ma­jąt­ków; a gru­biań­stwo, roz­pa­sa­nie,. nie­na­wiść i bez­pra­wie sę­dziów i Mo­ska­li do­szły do nie­wi­dzia­nych gra­nic, na­wet za cza­sów Aty­li i Ga­zny.

Pan Au­gust Sa­wiń­ski gnił rów­nież od kil­ku mie­się­cy w ka­za­ma­tach pod­ziem­nych for­te­cy, bez świa­tła i po­wie­trza, – nie bę­dąc jesz­cze do­tąd we­zwa­nym do sądu. Pro­ces jego za sta – ra­nie­ni ro­dzi­ny wrzu­co­ny w nie­zli­czo­ne pli­ki, prze­zna­czo­ne do ko­lej­ne­go przej­rze­nia, cią­gle się od­kła­dał – co nie­sły­cha­nie kosz­to­wa­ło, – a z cze­go niż­szym urzęd­ni­kom ła­two było się wy­tłu­ma­czyć: wiel­kim na­wa­łom spraw i więź­niów w śledz­twie trzy­ma­nych.

Pani Ja­dwi­ga z pan­ną Zo­fią za­miesz­ka­ły w Ki­jo­wie dla po­pie­ra­nia spra­wy, a naj­bar­dziej dla od­wle­ka­nia sądu, spo­dzie­wa­jąc się ze sto­li­cy uła­ska­wień i – opa­mię­ta­nia się opraw­ców.

Mar­sza­łek zaś bar­dzo się z rzad­ka zja­wiał do Ki­jo­wa – bo­jąc się skom­pro­mi­to­wa­nia swej oso­by w obro­nie zię­cia, – do cze­go­by go za­pew­ne zmu­szo­no.

Pani Ja­dwi­ga nu­dzi­ła się nie­zmier­nie w smut­nym Ki­jo­wie i na rzad­kich wie­czo­rach i rau­tach w pol­skiem to­wa­rzy­stwie – gdzie tyl­ko roz­pra­wia­no o nie­do­li kra­ju, o kaj­da­nach, o prze­szłém po­wsta­niu i o tom, co się dzia­ło w mu­rach for­te­cy. A pan­na Zo­fi­ja, od­czy­ty­wa­ła po ca­łych dniach i no­cach li­sty Sta­ni­sła­wa; schy­lo­na nad kro­sien­ka­mi lub książ­ką, ta­iła przed mat­ką ci­che łzy bo­le­ści lub opar­ta w oknie, ma­rzy­ła o ubie­głych chmur­nych, lecz cie­płych uko­cha­nych dniach i o przy­szło­ści bez świ­tu, bez pro­mie­ni….. bez­na­dziei. Sta­ni­sław bo­wiem tu­łał się dłu­go za gra­ni­cą, bez do­wódz­twa, bez chwa­ły, bez chle­ba; aż schwy­ta­ny gdzieś w Ga – li­cyi – we­pchnię­tym zo­stał w sple­śnia­łe mury wię­zie­nia. I od­kąd za nim za­war­ły się bra­my jo­ze­fsz­tadz­kiej for­te­cy, – jak­by we­dle słów po­ety: „ Wszel­kie ży­cie i wszel­ka wieść, w ot­chłań bez-„den­ną się za­pa­dły”; – ani li­stu od nie­go, ani wia­do­mo­ści o nim od in­nych osób, już od dwóch mie­się­cy nikt nie miał.

Jak więc wi­dzi­my, było się cze­go i smu­cić i pła­kać i bo­leć.38.

Choć zim­no okrut­ne i wiatr dmie z pół­no­cy pę­dząc z po za Dnie­pru tu­man śnież­nej za­wiei; przed dom jed­nak rzę­si­sto oświe­co­ny mar­szał­ka szlach­ty za­jeż­dża po­wóz za po­wo­zem – ka­re­ty i san­ki z dzwon­ka­mi. – Za­je­cha­ła ka­re­ta przed kruż­ga­nek – lo­kaj ze­sko­czył z ko­zła, drzwicz­ki otwo­rzył, we­szły dwie damy otu­lo­ne w fu­trach i zni­kły w świa­tła stru­mie­niach. – A woź­ni­ca, ra­czej do bry­ły śnie­gu niż do czło­wie­ka po­dob­ny – od­je­chał, – za­wró­cił koń­mi i sta­nął w rzę­dzie po­wo­zów, – mru­cząc na swój los, na cięż­ką służ­bę – w noc – w wi­cher i mróz trza­ska­ją­cy.

– So­phie ma cher, – na mi­łość Bo­ską, bądź­że w lep­szym hu­mo­rze, nie za­po­mi­naj, że tyle osób na cie­bie bę­dzie pa­trzeć. – Pierw­szym obo­wiąz­kiem mło­dej ko­bie­ty jest się po­do­bać; in­a­czej na cóż by­wać w świe­cie, na co się ubie­rać, stro­ić. – Wie­rzaj mi, mon en­fant, że smu­tek szpe­ci cie­bie okrop­nie – mó­wi­ła jed­na z dwóch dam, po wiel­kich wscho­dach wstę­pu­ją­cych.

– Ależ mamo, – ja tego prze­zwy­cię­żyć nie mogę – i nikt się temu dzi­wić nie bę­dzie, bo wszy­scy wie­dzą przy­czy­nę mo­ich smut­ków. Zda­je mi się, że przy tylu na­szych nie­szczę­ściach, we­so­łość, dziw­nie – bar­dzo dziw­nie – by od­bi­ja­ła.

– Ależ, nie ro­zu­miesz mnie! – Wła­śnie żeby te nie­szczę­ścia usu­nąć, to trze­ba być ład­ną, miłą – cza­ru­ją­cą – taką, jaką ty je­steś, gdy ze­chcesz. Nie za­po­mnij, że los twe­go ojca w ręku tych lu­dzi, któ­rych spo­tkasz tu u mar­szał­ka. – Two­ja mło­dość, two­ja pięk­ność – po­ru­szyć, roz­czu­lić ich może i oni mogą…..

– Ach! mamo, co też mama mówi, – czyż to są lu­dzie? – czyż oni ser­ca mają? – To są zwie­rzę­ta dra­pież­ne, bez czci i wia­ry opraw­cy; – a ko­bie­ta, któ­ra by chcia­ła, do nich po­wierz­chow­no­ścią tyl­ko swą prze­mó­wić na hań­bę, na po­śmie­wi­sko na­ra­zić się może. – A cho­ciaż są to pła­zy tyl­ko – jed­nak pew­ną je­stem, że we­so­łość moja w ich obec­no­ści, gdy oj­ciec mój ję­czy w kaj­da­nach – a on…

– Prze­stań już, prze­stań, Zo­siu. – Mo­gli­by nas usły­szeć; – bądź jed­nak w do­brem uspo­so­bie­niu, pro­szę cię – szep­nę­ła pręd­ko już we drzwiach sa­lo­nu pani Ja­dwi­ga, ukła­da­jąc twarz swą do przy­jem­ne­go uśmie­chu na wi­dok mnó­stwa osób, za­le­ga­ją­cych ogrom­ne sa­lo­ny, oświe­co­ne a gior­no.

Pan mar­sza­łek Olej­ko­wicz – go­spo­darz domu, wy­sko­czył na przy­wi­ta­nie dam, uj­rzaw­szy je z sa­me­go koń­ca sali; w za­pę­dzie swo­im po­tknął się o fo­tel – mało nie upadł, •– trą­cił da­lej ja­kie­goś je­ne­ra­ła sta­re­go, wy­czer­nio­ne­go wy­sznu­ro­wa­ne­go; – ten o mało w proch się nie roz­wiał od ude­rze­nia; – na­resz­cie na środ­ku Bali spo­tkał się no­sem w nos z ja­kimś nowo przy­by­łym je­go­mo­ścią – i nie py­ta­jąc: – kto? co? jak? po co? – po­rwał go w swe ob­ję­cia, wy­ca­ło­wał, wy­ści­skał. – Miły mój pa­nie, – ko­cha­nień­ku! – pro­szę do mo­jej żony! – I wra­ca­jąc kil­ka kro­ków, po­sta­wił przy­by­sza przed mar­szał­ko­wą:

– Pre­zen­tu­je ci pana So­sno­wi­cza….

– Ależ prze­pra­szam mar­szał­ka – ja je­stem Grzy­bow­ski! – prze­rwał je­go­mość.

– Ach! Boże mój! Boże mój! – miły ko­cha­nień­ku, prze­pra­szam, prze­pra­szam, – nie mam gło­wy dziś, – ja się omy­lił, – ja się oszy­bił, ach! strach jak się oszy­bił!…. – I rzu­cił się zno­wu w ob­ję­cia go­ścia i po­czął ca­ło­wać, ści­skać – prze­pra­szać, aż się przy­by­łe­mu sła­bo zro­bi­ło.

Temi więc za­trzy­ma­ny prze­szko­da­mi mar­sza­łek, nie mógł pa­nią Ja­dwi­gę i Zo­fię przy­wi­tać, aż do­pie­ro przy dru­gim koń­cu sa­lo­nu. Do­go­nił ich jed­nak, wy­ca­ło­waw­szy ich ręce do syta, wpro­wa­dził do dru­gie­go sa­lo­nu i usa­do­wił wśród gro­na dam i męż­czyzn ota­cza­ją­cych for­te­pian.

Koło for­te­pia­nu sie­dział męż­czy­zna mło­dy jesz­cze, lecz bla­dy, wy­mo­kły: uoso­bie­nie złe­go uży­cia mło­do­ści, – złych żądz nie­po­ha­mo­wa­nych ofia­ra. – Brzdą­kał po kla­wi­szach, do­bie­ra­jąc akor­dów, któ­rym przez zęby ochry­płym wtó­ro­wał gło­sem. – Wśród tego brzdą­ka­nia, cza­sa­mi, z nie­chce­nia spo­zie­rał po sa­lo­nie – wzdy­chał, wąsa po­krę­cał i gło­wą w takt ru­szał me­lan­cho­lij­nie.

Na oko­ło nie­go i for­te­pia­nu sie­dzą­ce ko­bie­ty wzdy­cha­ły i szep­ta­ły mię­dzy sobą – spo­glą­da­jąc na spło­wia­łe­go wir­tu­oza: – Oh! qu'il est int é intr é ssant39.

Wkrót­ce koło pani Ja­dwi­gi – a ra­czej koło Zo­fii ze­bra­ło się kil­ku męż­czyzn: ofi­ce­ro­wie w mun­du­rach, ad­ju­tan­ci, ge­ne­ra­ło­wie, – prze­ści­ga­li się w dy­gu­sach, sa­dząc się na kom­ple­men­ta i nie­ża­łu­jąc ba­zy­lisz­ko­wych spoj­rzeń pięk­nej Po­lce; za­chę­ca­jąc ja, do tań­ców, za­baw i opie­wa­jąc roz­ko­sze no­we­go Ba­by­lo­nu, mroź­nej Cara sto­li­cy. – I Po­la­cy się zbli­ża­li, zci­cha jej szep­cząc sło­wa po­cie­chy i na­dziei.

Zo­fia tego wie­czo­ra ślicz­ną była – sto­kroć pięk­niej­szą w swym smut­ku. – Bla­da jej twarz przy czar­nej suk­ni – w świe­tle lamp i krysz­ta­łów na­bie­ra­ła coś z wej­rze­nia ala­ba­stro­wych po­są­gów, a z ócz jej ogrom­nych, sza­fi­ro­wych, wy­glą­da­ła cała po­ezy­ja, cała tro­ska zra­nio­ne­go ser­ca i zbo­la­łej du­szy.

Ro­zu­mie się – Zo­sia śpie­wa­ła – i cho­ciaż zgrzy­bia­ły mło­dzie­niec fał­szy­wie jej do śpie­wu wtó­ro­wał – śpiew­ka jed­nak ża­ło­sna, pol­ska – ma­zu­rek ja­kiś Szo­pe­na, współ­czu­cie obu­dził w tych, co go po­ję­li, a okla­ski w tłu­mie wy­wo­łał.

Od chwil kil­ku sie­dzia­ła Zo­sia sa­mot­nie, gdy przy­biegł mar­sza­łek, cią­gnąc za sobą dru­gie­go męż­czy­znę.

– Śmiem pani pre­zen­to­wać – mego przy­ja­cie­la, ko­cha­ne­go pana Po­ką­to­wi­cza; ar­ty­sta ma­larz – ta­lent ogrom­ny! – w ie­li­ko­lep­ny . – gi­gan­ticz­ny! – Ach! pa­nie ko­cha­nień­ku – mi­łasz­ku, bra­cie, ja jest wiel­ki ama­tor – bar­dzo wiel­ki ama­tor ma­lo­wi­dła!….. – za­wo­łał mar­sza­łek, ści­ska­jąc już przy Zo­fii Po­ką­to­wi­cza i od­da­la­jąc się szyb­ko na spo­tka­nie ja­kiejś urzę­do­do­wej or­de­ra­mi okry­tej fi­gu­ry.

– Zbyt do­bry dziś dla mnie mar­sza­łek, – nie tak to za­wsze bywa – rzekł Po­ką­to­wicz do Zo­fii; – za­awan­so­wa­łem na Ra­fa­ela z ba­zgra­cza I ko­no­pi­sca – jak mnie dni temu kil­ka na obie­dzie na­zy­wał. Po na­po­le­oń­ska z żoł­nie­rza na je­ne­ra­ła!

– To­usles grands hom­mes, ont cela de com­mun …..– prze­rwa­ła Zo­sia z uśmie­chem.

– Oh! ma pani słusz­ność. O! bo mar­sza­łek jest wiel­ki – bar­dzo wiel­ki….. lis, – pod­far­bo­wał fu­ter­ko, deszcz spadł w po­sta­ci trud­nych przejść po­li­tycz­nych, – ob­mył i od­krył praw – dzi­wą rudą po­stać chy­tre­go zwie­rząt­ka. Ale mniej­sza o to. Ja od daw­na ży­czy­łem ser­decz­nie so­bie po­znać pa­nią; – bo naj­przód wie­le o niej sły­sza­łem, – a po­wtó­re przy­ja­cie­lem by­łem i je­stem nie­za­chwia­nym Sta­ni­sła­wa.

– A! to w ta­kim ra­zie, mógł się pan był obejść bez pre­zen­ta­cyi mar­szał­kow­skiej – za­wo­ła­ło dziew­czę – któ­re­mu imię uko­cha­ne ru­mie­niec szczę­ścia na twa­rzy wy­wo­ła­ło.

– I tem bar­dziej, – do­dał ma­larz – że je­stem tym­cza­so­wym po­sia­da­czem – cze­goś bar­dzo dro­gie­go dla pani.

– Cze­goż – cze­go!? mów pan, zli­tuj się! – za­wo­ła­ła po­ryw­czo Zo­sia.

– Ach! pani, na mi­łość bo­ską, mniej wzru­sze­nia, – bo sie­bie i mnie zgu­bisz. Na nas pa­trzą – do koła słu­cha­ją,. Mocy wię­cej nad sobą, mam przy so­bie list od nie­go – i od­dam go pani, wsa­dza­jąc ją, do po­wo­zu; – in­a­czej za­uwa­ża­no­by…..

– O! daj mi pan za­raz ten list, pro­szę, bła­gam pana. Od trzech mie­się­cy żad­nych wia­do­mo­ści! Mieć go przy so­bie, bę­dzie dla mnie wiel­kie szczę­ście! Daj go pan tak, żeby tego nikt nie spo­strzegł! – wo­ła­ła z ci­cha Zo­sia spo­zie­ra­jąc bła­gal­nie, jak w cu­dow­ny ob­raz – w oczy Po­ką­to­wi­cza, któ­ry dłu­żej nie mógł się tym proś­bom oprzeć.

– I owszem – pra­gnął­bym z ca­łej du­szy, ależ jak to zro­bić? – No, niech pani wa­chlarz na zie­mię opu­ści i chust­kę – to może bę­dzie moż­na…..

Nim do­koń­czył tych słów – już wa­chlarz z chust­ką le­żał na zie­mi. Wa­chlarz nie­co da­lej się po­to­czył ze skut­kiem i wy­wo­łał za sobą cały rój ugrzecz­nio­nej mło­dzie­ży. Nie mógł go więc Po­ką­to­wicz do­stać, jed­nak zręcz­nie w chust­kę list owi­nął i po­dał go Zosi – któ­rej ręka za­drza­ła, uczuw­szy pa­pier. Wa­chlarz w pod­sko­ku zdo­był ja­kiś zdo­byw­ca war­szaw­skich ko­ścio­łów i od­dał go z wdzięcz­nym uśmie­chem Zo­fii, ude­rza­jąc w ukło­nie ostro­ga­mi.

– Dzię­ku­ję panu z ca­łej du­szy – rze­kła Zo­sia do Po­ką­to­wi­cza, cho­wa­jąc chust­kę wraz z li­stem do kie­sze­ni. – Te­raz do mego szczę­ścia tego tyl­ko bra­ku­je – żeby się ten wie­czór pręd­ko skoń­czył……

– Cze­go so­bie i pani ży­czę! – bo cóż może być nud­niej­sze­go nad to to­wa­rzy­stwo – wy­stro­jo­ne, wy­pro­sto­wa­ne, – z uśmie­chem na twa­rzy, a ze łza­mi i żół­cią w ser­cu; – z po­chleb­stwem i czu­ło­ścią na ustach, a z ze­mstą i po­gar­dą pło­ną­cą w oku i w du­szy? – Cóż może być ohyd­niej­sze­go, bo­le­śniej­sze­go nad tę ma­ska­ra­dę, nad ten fałsz i ob­łu­dę – idą­ce z sobą na wy­ści­gi!? – O! – niech pani pa – trzy, jak ten ksią­żę pol­ski – sta­rzec, gnie się pra­wie do nóg ge­ne­ra­łom mo­skiew­skim; – jak na nim ten sta­ry hu­zar­ski mun­dur, któ­rym tak się szczy­ci, jak li­be­ry­ja kata wy­glą­da! – O ! hań­ba to­bie star­cze, wiel­kiej prze­szło­ści zgni­li­zno – twe czo­ło ze spi­żu, w dzie­dzicz­ne lau­ry twych przod­ków wiel­kich ustro­jo­ne, chy­lić jak nie­wol­nik pod ba­tem, przed tymi do­rob­ko­wi­cza­mi z krwi bez­bron­nych i gra­bie­ży two­ich bra­ci po­wsta­łych. – Jak ci z nich któ­ry rękę uści­śnie, to się czer­wie­nisz z ra­do­ści i gniesz we dwo­je z po­ko­ry i pod­dań­stwa, a gdy któ­ry z twych ro­da­ków prze­mó­wi do cie­bie, to się pro­stu­jesz, krę­cisz wąsa, gło­wy za­dzie­rasz i bąk­niesz ja­kieś sło­wo ła­ma­nym ję­zy­kiem. – Co by na to het­man Je­rzy, – naj­wa­lecz­niej­szy twój pro­to­pla­sta, gdy­by z gro­bu wstał – po­wie­dział?– O! dru­gi raz w grób by się po­ło­żył, prze­kli­na­jąc wy­rod­ka!…..

– Ci­szej, ci­szej – pa­nie Po­ką­to­wicz; – czyś pan za­po­mniał, gdzie je­ste­śmy? – prze­rwa­ła szyb­ko Zo­fia, ci­snąc za rękę ar­ty­stę – któ­re­mu w za­pa­le oczy się iskrzy­ły i na wy­bla­dłą, cho­rą twarz żywy wy­stą­pił ru­mie­niec.

– Eh! pani – ja so­bie mało co z tego ro­bię; – je­stem bied­ny i cho­ry, – nic nie mam, – nic w świe­cie nie zna­czę, – to dla tego mogę so­bie wię­cej niż inny po­zwo­lić, bo się na mnie opraw­cy nie zła­ko­mią; – mie­li by tyl­ko próż­ny am­ba­ras. – For­te­ce i bez­em­nie peł­ne; – za to, żeby tam być, trze­ba pła­cić dro­go; – to też dziś tyl­ko bo­ga­tych chwy­ta­ją.

– A! a! – niech też pani pa­trzy, co mar­sza­łek wy­ra­bia!….… – uka­zu­jąc ku drzwiom sa­lo­nu, za­wo­łał Po­ką­to­wicz.

W tej chwi­li – w drzwiach wcho­do­wych uka­zał się ko­ścio­trup wy­czer­nio­ny i wy­ró­żo­wa­ny w je­ne­ral­skim mun­du­rze, oto­czo­ny kil­ku ofi­ce­ra­mi róż­ne­go wie­ku i do­sto­jeń­stwa. – Mar­sza­łek roz­ma­wia­ją­cy w gro­nie męż­czyzn, gdy go uj­rzał, roz­su­nął gwał­tow­nie obie­ma rę­ko­ma zgro­ma­dzo­nych, wrzesz­cząc na całe gar­dło: „Roz­stąp­cie się moi mili! – Ależ pa­no­wie roz­stąp­cie się! Ge­ne­rał gu­ber­na­tor wszak idzie! – Na mi­łość Bo­ską roz­stąp­cie się!” – I rzu­cił się jak z pro­cy ku drzwiom wi­tać ni­skie­mi aż do zie­mi ukło­na­mi dy­gni­ta­rza.

Obrzy­dły czy­now­nik le­d­wo ski­nął mu gło­wą, prze­szedł sztyw­no, coś pod no­sem mru­cząc, i wsu­nął się po­mię­dzy kry­no­li­ny, po­roz­pie­ra­nych na so­fach dam mo­skiew­skich.

– Czy wi­dzisz pan – że Bez­ak mu na­wet ręki nie po­dał!? – szep­nę­ła Zo­sia.

– A! to by był za zbyt wiel­ki ho­nor! – Ci pa­no­wie do tego przy­zwy­cza­je­ni. – Dziś był wiel­ce ła­skaw, bo się ra­czył skło­nić, – to do­bry znak, – mu­siał ze sto de­kre­tów do ka­torz­nych ro­bót pod­pi­sać i ty­leż ma­jąt­ków skon­fi­sko­wać – in­a­czej był­by w złym hu­mo­rze.

– Pro­szę pana, kto jest ten pan, co się, ku nam zbli­ża?

– Ten oto, z obłą­ka­ne­mi oczy­ma – w oku­la­rach, z gło­wą całą ufry­zo­wa­ną, w lo­kach, na­strzę­pio­ną?…..

– Tak jest i ten dru­gi obok nie­go, co się tak za­wzię­cie od dwóch go­dzin na mnie pa­trzy – jak­bym cu­dow­nym była ob­ra­zem?

– Ten pierw­szy, to jest hra­bia Fit­zer – Fryt­zer, – wiel­ki ar­che­olog – wiel­ki Po­lak, wiel­ki wy­daw­ca – wiel­ki pa­try­ota, póki to nic nie kosz­tu­je; – sło­wem wiel­ki Je­zu­ita – kan­dy­dat do klasz­to­ru Bo­ni­fra­trów i to w krót­kim cza­sie. – Ten dru­gi, to hra­bia Mie­czy­sław Mły­no­wicz – czło­wiek wiel­kie­go rodu, – lecz ma­łych sił, – to też udźwi­gnąć imie­nia swe­go nie może, – ale zda­je się, że dał za wy­gra­ne i bo­ry­kać się z cię­ża­rem nie my­śli. W ogó­le trzy­ma się pra­wi­dła owej zdro­wej fi­lo­zo­fii: że po­nie­waż już na jego szczę­ście ktoś wpierw proch wy­my­ślił, – to on o to so­bie gło­wy ła­mać nie bę­dzie…..

Gdy Po­ką­to­wicz tych słów do­ma­wiał, zbli­żył się ku nie­mu hra­bia Fit­zer – Fryt­zer i po­da­jąc mu rękę z po­śpie­chem za­wo­łał:

– Wi­tam! wi­tam! – jak zdro­wie pana – daw­no już, bar­dzo daw­no nie wi­dzie­li­śmy się.

– A – już prze­szło rok, na Fo­rum-Ro­ma­num – czy gdzieś na dzie­dziń­cu wa­ty­kań­skim, ostat­nią razą pa­nie hra­bio. – Jak­że li­te­ra­tu­ra i daw­no dzie­je do­pi­su­ją czę­ściej pra­cy?

– Nie źle, nie źle, bo choć to nie­wdzięcz­na rzecz dla kra­ju dziś pra­co­wać, gdy wszyst­ko chy­li się i ła­mie – jed­nak we­wnętrz­ne uczu­cie do­peł­nio­ne­go obo­wiąz­ku po­cie­sza mnie i za­chę­ca; non e vero caro mio?

– Si non e vero, e hen tro­va­to – uśmie­cha­jąc się od­po­wie­dział Po­ką­to­wicz.

– Ale – ale, à pro­pos, czy pan her­by ma­lu­je? – za­py­tał hra­bia szyb­ko, uda­jąc że ostat­nich słów ma­la­rza nie sły­szał, wy­krę­ca­jąc się w stro­nę ślicz­nej twa­rzycz­ki Zo­fii, wy­pu­kłe­mi z pod oku­la­rów ocza­mi.

– Nig­dy nie ma­lo­wa­łem – od­po­wie­dział na to py­ta­nie nie­co zdzi­wio­ny ar­ty­sta.

– Czy być może!? – Co za zgro­za! – Niech się pan weź­mie do ar­che­olo­gii – ot, ra­zem ze mną; – ja wła­śnie szu­kam kol­la­bo­ra­to­ra, któ­ry­by ma­lo­wać umiał. – Nic nie ma na świe­cie wy­god­niej­sze­go nad ar­che­olo­gi­ją; – sie­dzieć w po­ko­ju – wo­ja­żo­wać, mieć po róż­nych miej­scach swych pi­sa­rzy, któ­rzy szpe­ra­ją, szu­ka­ją, pi­szą i ukła­da­ją dzie­ła całe, tomy – in fo­lio na prze­pysz­nym pa­pie­rze! – a na nich imię hra­bie­go Fit­ze­ra – Fryt­ze­ra et Com­pa­gnie (je­że­li na przy­kład z pa­nem) – ogrom­ne­mi li­te­ra­mi jako au­to­ra wy­dru­ko­wa­ne! – Dzien­ni­ki na wszyst­kie stro­ny sła­wę trą­bią „ li­te­ra­ci lau­ry za­słu­gi plo­tą, i nie­ukom je w ręce dają – żeby nas nie­mi uwień­czy­li…… Praw­da nie źle? – co? – choć to tro­chę kosz­tu­je, – ale ja­każ w ży­ciu przy­jem­ność dar­mo nam przy­cho­dzi? Na­myśl się pan, to póź­niej o tem po­ga­da­my!

To rze­kł­szy wiel­ki hi­sto­ryk za­krę­cił się na pię­cie i znikł szyb­ko w tłu­mie.

– A otóż i pan Tar­go­wic­ki; – oto ton mały, pę­ka­ty – rzekł Po­ką­to­wicz, uka­zu­jąc wi­ta­ją­cą się z mar­szał­kiem fi­gu­rę.

To wiel­ki, sław­ny ga­stro­nom. – Il a mit ses cre­amiers en Ma­ce­do­ine!…. A przy tem, wie pani, że to strasz­nej siły czło­wiek, – sil­niej­szy da­le­ko od kró­la Sasa!

– Czy być może?

– A tak, – niech mi pani wie­rzy. – Au­gust, zła­mał idąc o za­kład jed­ne­go tyl­ko ta­la­ra, – a on bez za­kła­du prze­szłych kon­trak­tów mil­jon na raz przez pół prze­ła­mał!

– Ha, ha, ha, ha, – c'e st bien dit – bo były pa­pie­ro­we i nie jego! prze­rwał z po za krze­sła Zo­fii mio­do­wym gło­sem do­myśl­ny mar – sza­fek. – O! tak! trud­ną rze­czą – ludz­ką, chy­trość spe­ne­tro­wać.

Tym cza­sem już po­da­li ko­la­cy­ją.

– Słu­żę pań­stwu, – rzekł mar­sza­łek.

– Wi­dzi pan, jak to jest nie­bez­piecz­nie tak zło­śli­wie mó­wić, i jak nas zręcz­nie mar­sza­łek pod­słu­chał!? – mó­wi­ła Zo­sia gdy mar­sza­łek od­szedł.40.

Po ko­la­cyi roz­mo­wa nie­co żwaw­sza się roz­po­czę­ła – czy dla tego może, że ów Syl­la mo­skiew­ski opu­ścił sa­lo­ny i ba­zy­lisz­ko­we jego spoj­rze­nia w stro­nę Po­la­ków prze­sta­ły cią­żyć umy­słom; – czy tik może kil­ka kie­lisz­ków wina ro­ze­grza­ły nie­co zzię­błe od mro­zu i stra­chu gło­wy i ser­ca męż­czyzn jak rów­nież i dam? – Bo pra­wie wszy­scy po ogrom­nych sa­lach spa­ce­ro­wać po­czę­li, żywo roz­pra­wia­jąc, gie­sty­ku­lu­jąc – śmie­jąc się na­wet.

– Je vous fais mes com­pli­ments So­phie; – ślicz­ną dzi­siaj je­steś! – prze­mó­wił na­raz mar­sza­łek Wą­trób­ski, bio­rąc z tyłu za rękę oto­czo­nej mło­dzie­żą Zo­fii.

– A! dzia­du­nio! – jaka nie­spo­dzian­ka! zką­dże tu­taj!? – za­wo­ła­ła zdzi­wio­na, ści­ska­jąc z ra­do­ścią rękę mar­szał­ka.

– Dzi­siaj przy­je­cha­łem, przed go­dzi­ną – i do­wie­dziaw­szy się, że moja pięk­na wnucz­ka u mar­szał­ka Olej­ko­wi­cza na wie­czo­rze, – przy­le­cia­łem na skrzy­dłach – by zło­żyć hołd pięk­no­ści i cno­cie!

– Ach! jaki dzia­du­nio ga­lant – nikt się ta­kim dzia­du­niem nie po­chwa­li.

– A co! praw­da!? – Ja raçe des hom­mes ga­lants di­spa­ra­it! – do­dał mar­sza­łek Wą­trób­ski z em­fa­zą, gła­dząc się po ły­si­nie. – Ale gdzież jest pani Ja­dwi­ga – że jej nie wi­dzę?

– W tam­tym sa­lo­nie, na so­fie, roz­ma­wia z je­ne­ra­łem So­bacz­ko­wem.

– A re­vo­ir donc, ma bel­le So­phie.

Po­ką­to­wicz tym cza­sem cho­dził od ob­ra­zów do ob­ra­zów, po­roz­wie­sza­nych od góry do dołu na ścia­nach sa­lo­nu – i uśmie­chał się iro­nicz­nie, czy­ta­jąc dru­ko­wa­ne na zło­co­nych ra­mach pom­pa­tycz­ne na­zwi­ska: – Rem­brand­ta, Van Dyc'ka, Ru­ben­sa, – Mu­ril­la, Ve­la­squ­eza, ba! na­wet i Ra­fa­ela ory­gi­na­ły!… przed dzie­się­cią, laty ma­lo­wa­ne.

– A co!? – pa­nie ko­cha­nień­ku, znaw­co, do­bro­dzie­ju! – moja ga­le­ry­ja nie na żar­ty. – Co? – ład­na – hm? – za­py­tał mar­sza­łek prze­cho­dząc koło Po­ką­to­wi­cza.

– A! – bar­dzo ład­na – a szcze­gól­nie w bar­dzo ład­nych ra­mach, – od­po­wie­dział ma­larz.

– A! – pa­nie ko­cha­nień­ku naj­mi­lej­szy! to wszyst­ko z Pa­ry­ża, pro­sto z Pa­ry­ża. Niech no pan po­miar­ku­je, co mnie sama do­staw­ka kosz­tu­je? – do­dał mar­sza­łek od­cho­dząc.

– O! pew­no wię­cej niż ob­ra­zy – rzekł zci­cha Po­ką­to­wicz i po­czął szu­kać oczy­ma Zo­fii po sa­lo­nie. – Zna­lazł ją we fra­mu­dze okna roz­ma­wia­ją­cą z ja­kimś sta­rym pa­nem. Zo­fia uj­rza­ła go rów­nież i ski­nę­ła rącz­ką i głów­ką, by się do niej zbli­żył.

– Je­stem na pani roz­ka­zy – rzekł pod­cho­dząc.

– Pre­zen­tu­ję dzia­du­nio­wi przy­ja­cie­la Sta­ni­sła­wa, któ­ry mi dziś list od nie­go przy­wiózł: pana Po­ką­to­wi­cza.

– Je suis cha­mie mon­sieur!…. – bąk­nął mar­sza­łek i po­da­jąc za­le­d­wie rękę kła­nia­ją­ce­mu się ar­ty­ście, szyb­ko się od­da­lił.

– Wi­docz­nie nie­ko­rzyst­ne wra­że­nie moja bla­da fi­zys spra­wi­ła na sza­now­nym dziad­ku pani – rzekł z uśmie­chem sia­da­jąc przy Zo­fii.

– Ale gdzież tam, tak się panu wy­da­je; mu­siał ja­kiś pil­ny in­te­res do ko­goś, tu w sa­lo­nie zna­glić go do tak szyb­kie­go od­da­le­nia się; – ja go znam, – on taki do­bry! – Wszyst­ko co mi jest mi­łem, bar­dzo go ob­cho­dzi…..

– O! to przy­znam się pani, że chciał­bym być nie­co jej mil­szym, – ale nie mów­my o tem, to mała rzecz.

– Pan się ob­ra­zom przy­pa­try­wał, wi­dzia­łam. – Mar­sza­łek za­chę­cał mnie wiel­ce, abym po­dzi­wia­ła te ar­cy­dzie­ła, – ale ja się nie znam. Czy jest co pięk­ne­go?

– To są ko­pie z wiel­kich mi­strzów. – Do­bre ko­pie z ar­cy­dzieł są za­wsze lep­sze niż ory­gi­na­ły tu­zin­ko­wych ma­la­rzy; – lecz te są tak nędz­ne, tak kosz­la­wią­ce pier­wot­ną myśl i ce­chę mi­strzów, że ra­czej wstręt do sztu­ki niż za­mi­ło­wa­nie wzbu­dzić mogą. – Dla tego nie ra­dził­bym pani bar­dzo się im przy­pa­try­wać.

– Ja też ani my­ślę; – ale niech pan pa­trzy, – cze­go to mar­sza­łek taki zmę­czo­ny, zdy­sza­ny, cały spo­tnia­ły? – Czy pan wi­dzi?

– A cóż dziw­ne­go! – Pani wi­dzi ile osób? Wszyst­kich mu­siał wy­ści­skać, wy­ca­ło­wać na wszyst­kie boki – to nie lada ro­bo­ta! – Niech też pan spoj­rzy, – jak nasz wir­tu­oz, pan Go­li­szew­ski, la­men­tu­ją­co, tam, pod fi­la­rem opar­ty spo­glą­da – w po­zie Don­Żu­ana czy­ha­ją­ce­go na zdo­bycz!?

– Ach! – wi­dzę, wi­dzę – i praw­dzi­wie po­jąć nig­dy nie mogę – jak mogą ko­bie­ty ko­chać się na za­bój w tej lal­ce wy­żół­kłej, – z wy­krzy­wio­ną na cały świat miną?! – od – po­wie­dzia­ła Zo­sia, po­gar­dli­wą min­kę ro­biąc ustecz­ka­mi.

– O! – to też nie wszyst­kie ko­bie­ty z ser­ca i z du­szy do pani po­dob­ne. – Cha­gue vi­la­in tro­uve sa vi­la­ine; – mło­de głu­pie lal­ki i sta­re roz­pust­ni­ce lgną do nie­go, – bo du­sza ich cze­goś wyż­sze­go nie po­trze­bu­je – i w obec czło­wie­ka uczuć wyż­szych, na­tu­ry szla­chet­niej­szej, czu­ła by się upo­ko­rzo­ną, – za­ru­mie­nio­ną ze swój ni­co­ści. – Trze­ba się do­brać, etre asa sau­ce. – Pan Go­li­szew­ski tyl­ko co wró­cił z War­sza­wy, czy z za­gra­ni­cy, gdzie zo­sta­wił bied­ną żonę tego oto je­ne­ra­ła, – bez ka­wał­ka chle­ba, umie­ra­ją­cą ze zgry­zot w szpi­ta­lu…

– Ach! to okrop­ne! – Ależ nie ro­zu­miem, dla cze­go w tem ma być jego wina?

– A! to dłu­ga hi­sto­ry­ja – i nie pierw­sza w jego ży­ciu, to jego rze­mio­sło pani. – Oto roz­ko­chał ją – wy­kradł ją od męża, a ra­czej jej bry­lan­ty i per­ły z nią ra­zem – i….

– Ach! ach – ro­zu­miem; – lecz czyż to być może? – Może to tyl­ko złe ję­zy­ki tak mó­wią? – Ta­kie rze­czy na świe­cie prze­cież bez­kar­nie dziać się nie mogą!?

– Jesz­cze pani do­tąd jed­ne tyl­ko stro­nę zna ży­cia; – jesz­cze pani jest zbyt mło­dą; – lecz z cza­sem, z la­ta­mi po­zna pani bli­żej lu­dzi, to się pani prze­ko­na – że co pani stą­pi – to na pła­zy, et gare a vous! – bo uką­si i umrze pani nędz­nie zdra­dzo­na, od tych któ­rym naj­wię­cej do­bre­go zro­bi­ła.

W tej chwi­li koło Lo­we­la­sa prze­szła a ra­czej prze­to­czy­ła się gru­ba dama, nie mło­da, nie ład­na, bo­ga­to ubra­na w bry­lan­ty, zło­to i ko­ron­ki, opar­ta na ręku sta­re­go je­ne­ra­ła, okry­te­go or­de­ra­mi i le­d­wo no­ga­mi su­wa­ją­ce­go. Go­li­szew­ski za­bój­czo na nią spoj­rzał, wes­tchnął i nie­znacz­nie pod fra­kiem rękę na ser­cu po­ło­żył. – Dama tro­chę się zczer­wie­ni­ła, spoj­rza­ła na koń­ce swo­ich trze­wi­ków – i prze­szła da­lej.

– Une no­uvel­le vic­ti­me! – szep­nął Po­ką­to­wicz.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: