Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złodzieje snów - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
4 marca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Złodzieje snów - ebook

Jeśli moglibyście kraść przedmioty ze swoich snów, co byście zabrali? Ronan Lynch ma sekret. Sekret, który ukrywa przed innymi, a czasem nawet przed samym sobą. Ronan potrafi kraść przedmioty ze snów. Nie jest jedyną osobą, która ich pragnie. Drugi tom magicznej sagi.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1740-5
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Tajemnica to dziwna rzecz.

Istnieją trzy rodzaje tajemnic. Pierwsze to takie, które wszyscy znają i do których potrzeba przynajmniej dwóch osób: jednej, by jej dochowała, a kolejnej, by nigdy się nie dowiedziała. Drugi rodzaj jest trudniejszy: to tajemnice, których należy dochować przed sobą samym. Każdego dnia tysiące wyznań pozostaje ukrytych przed potencjalnymi spowiednikami i żaden z tych wyznających nie wie, że wszystkie ich nigdy niewypowiedziane sekrety sprowadzają się do tych samych dwóch słów: „Boję się”.

Jest wreszcie trzeci rodzaj tajemnic, najbardziej skryty. To tajemnice, o których nikt nie wie. Być może ktoś kiedyś je znał, lecz zabrał sekret do grobu. Mogą to być również bezużyteczne niewiadome, ezoteryczne i samotne, nieodkryte, ponieważ nikt ich nigdy nie szukał.

Czasami, w bardzo rzadkich przypadkach, tajemnica pozostaje ukryta, ponieważ umysł nie byłby w stanie jej ogarnąć. Jest zbyt dziwna, zbyt wielka, zbyt przerażająca, by się nad nią zastanawiać.

W życiu każdego z nas są tajemnice. Albo ich dochowujemy, albo ktoś ich dochowuje przed nami. Posługujemy się nimi albo ktoś posługuje się nimi przeciwko nam. Tajemnice i karaluchy – oto co pozostanie, gdy wszystko się już skończy.

Ronan Lynch żył ze wszystkimi rodzajami tajemnic.

Pierwsza z nich dotyczyła jego ojca. Niall Lynch był chełpliwym poetą, muzykiem bez sukcesów na koncie, czarującym przykładem pechowca wychowanego w Belfaście, lecz urodzonego w Kumbrii, Ronan zaś kochał go jak nikogo innego.

Choć Niall był draniem i nikczemnikiem, Lynchowie byli bogaci. Zajęcie Nialla było osnute tajemnicą. Znikał czasami na całe miesiące, choć trudno powiedzieć, czy robił to z powodów zawodowych, czy dlatego, że był łajdakiem. Zawsze wracał z podarunkami, skarbami i niewyobrażalnymi sumami pieniędzy, lecz dla Ronana najwspanialszy był sam Niall. Przy każdym rozstaniu chłopiec czuł się, jakby miało być tym ostatnim, każdy powrót był więc niczym cud.

– Gdy się urodziłem – Niall Lynch mówił swemu średniemu synowi – Bóg rozbił formę tak mocno, że ziemia zadrżała.

Już to było kłamstwem, ponieważ gdyby Bóg naprawdę rozbił formę, w której odlał Nialla, musiałby zrobić kolejną dwadzieścia lat później, aby stworzyć Ronana oraz jego dwóch braci: Declana i Matthew. Trzej przystojni bracia byli niczym skóry zdjęte z ojca, choć w każdym z nich ujawniała się inna strona Nialla. Declan w taki sam sposób wykorzystywał okazje. W kędzierzawe loki Matthew wplecione były urok i poczucie humoru Nialla. Ronan dostał natomiast wszystko, co zostało: roziskrzone oczy i uśmiech osoby gotowej do walki.

W żadnym z nich nie było zbyt wiele z matki.

– To musiało być prawdziwe trzęsienie ziemi – tłumaczył Niall, zupełnie jakby ktoś prosił o wyjaśnienia, a znając go, zapewne prosił. – Cztery punkty w skali Richtera. Wszystko poniżej czwórki tylko by zarysowało formę, zamiast ją rozbić.

Ronan nie brał tego już wówczas na wiarę, ale to nie stanowiło problemu, ponieważ ojciec pragnął podziwu, nie zaufania.

– A co do ciebie, Ronanie – mówił Niall. Zawsze wypowiadał „Ronan” inaczej niż pozostałe słowa. Zupełnie jakby chciał powiedzieć coś zupełnie innego, na przykład „nóż”, „trucizna” lub „zemsta”, lecz w ostatniej chwili zamieniał to na imię syna. – Gdy się urodziłeś, rzeki wyschły, a wszystkie krowy w hrabstwie Rockingham płakały krwią.

Opowiadał to wielokrotnie, lecz Aurora, matka Ronana, utrzymywała, że to kłamstwo. Mówiła, że gdy Ronan się pojawił, wszystkie drzewa zakwitły, a kruki z Henrietty się roześmiały. Rodzice kłócili się nieustannie o jego narodziny, lecz Ronan nigdy nie sugerował, że obie wersje mogą być prawdziwe.

– A co się działo, gdy ja się rodziłem? – spytał pewnego razu Declan, najstarszy z braci Lynch.

Niall Lynch popatrzył na niego i odparł:

– Nie mam pojęcia. Nie było mnie przy tym.

Gdy Niall mówił „Declan”, zawsze brzmiało to tak, jakby chciał powiedzieć „Declan”.

Później Niall zniknął na kolejny miesiąc, Ronan skorzystał z okazji, by przetrząsnąć Stodółki, jak nazywano rozległe gospodarstwo Lynchów, w poszukiwaniu wskazówek, skąd biorą się pieniądze Nialla. Nie znalazł żadnych informacji, które przybliżyłyby mu naturę pracy ojca, ale w zardzewiałej metalowej skrzynce odkrył pożółkły wycinek z gazety pochodzący z roku, w którym urodził się Niall. Opisano w nim jałowym stylem historię trzęsienia ziemi w mieście Kirkby Stephen, odczuwanego w północnej Anglii i południowej Szkocji. Cztery przecinek jeden. Wszystko poniżej czwórki tylko by zarysowało formę, zamiast ją rozbić.

Niall wrócił w środku nocy, a po przebudzeniu zauważył, że Ronan stoi nad nim w małej, pomalowanej na biało głównej sypialni. Poranne słońce sprawiało, że wyglądali niczym śnieżne anioły, co również było przekłamaniem. Twarz Nialla była wysmarowana krwią, do której przykleiły się niebieskie płatki kwiatów.

– Właśnie śniłem o dniu, w którym się urodziłeś – powiedział Niall. – Ronanie.

Otarł krew z czoła, by pokazać synowi, że pod spodem nie ma rany. Zakrwawione płatki miały kształt maleńkich gwiazdek. Ronan był zaskoczony, gdy uzmysłowił sobie, że pochodzą z umysłu ojca. Niczego w życiu nie był bardziej pewien.

Świat spoglądał na nich i rozciągał się, stając się nagle nieskończony.

– Wiem, skąd pochodzą pieniądze – oznajmił Ronan.

– Nie mów nikomu – odrzekł ojciec.

To była ich pierwsza tajemnica.

Druga była doskonale ukryta. Ronan jej nie wypowiedział. Nie myślał o niej. Nigdy jej nie określił, trzymał ją z dala od siebie.

Wciąż była jednak obecna w tle.

A potem stało się to. Trzy lata później Ronan śnił o samochodzie swojego przyjaciela Richarda C. Ganseya III. Gansey powierzał mu wszystko oprócz broni. Broni oraz tego camaro z 1973 roku o barwie piekła, ozdobionego czarnymi paskami. Ronan na jawie nie znalazł się nigdy bliżej niż na fotelu pasażera. Gdy Gansey wyjechał z miasta, zabrał ze sobą kluczyki.

We śnie Ronana nie było jednak Ganseya, ale camaro był. Stał w nachylonym narożniku opuszczonego parkingu, za którym w oddali majaczyły błękitne góry. Ronan zacisnął dłoń na klamce od strony kierowcy. Sprawdził, czy dobrze leży. Siła pochodziła ze snu i pozwalała jedynie na to, by uchwycić się idei otwierania drzwi. To wystarczyło. Ronan wsunął się na fotel kierowcy. Góry i parking były snem, ale zapach wnętrza pochodził ze wspomnień: benzyna, winyl, tkanina i lata zużycia przeplatały się ze sobą.

„Są kluczyki” – pomyślał Ronan.

I były.

Zwisały ze stacyjki niczym metalowy owoc, a Ronan dłuższą chwilę trzymał je w myślach. Raz za razem przemieszczał je ze wspomnień do snu i z powrotem, by wreszcie zacisnąć na nich dłoń. Poczuł między palcami miękką skórę i zniszczoną krawędź breloczka, chłodny metal kółka i klucza do bagażnika oraz wąską, ostrą obietnicę kluczyka do stacyjki.

I wtedy się obudził.

Gdy otworzył dłoń, leżały na niej kluczyki. Sen stał się rzeczywistością.

To była jego trzecia tajemnica.1

Prawdopodobnie Blue Sargent zabije kiedyś jednego z tych chłopców.

– Jane! – po wzgórzu poniósł się krzyk. Był skierowany do Blue, choć wcale nie nazywała się Jane. – Pospiesz się!

Jako jedynej niejasnowidzce w rodzinie o uzdolnieniach parapsychicznych wielokrotnie przepowiadano jej przyszłość i za każdym razem słyszała, że jeśli spróbuje pocałować mężczyznę, którego naprawdę kocha, on umrze. Co więcej, wywróżono jej również, że zakocha się właśnie w tym roku. Poza tym Blue oraz jej jasnowidząca przyrodnia ciotka Neeve widziały w kwietniu jednego z chłopców idącego niewidzialną drogą umarłych, co oznaczało, że zginie on w ciągu dwunastu miesięcy. Wszystko to składało się w przerażającą całość.

W tym momencie ów konkretny chłopak, Richard Campbell Gansey III, nie wyglądał, jakby łatwo go było zabić. Stał na szczycie rozległego zielonego wzgórza, na wilgotnym wietrze jaskrawożółta koszulka polo łopotała mu na piersi, a krótkie spodnie w kolorze khaki uderzały o wspaniale opalone nogi. Tacy chłopcy jak on nie umierali, oni opalali się na brąz i kręcili w pobliżu bibliotek publicznych. Skierował dłoń w stronę Blue wspinającej się na wzgórze od pozostawionego na dole samochodu. Gest ten wyglądał jak zachęta, lub raczej jakby chłopak kierował ruchem lotniczym.

– Jane. Musisz to zobaczyć! – W jego głosie wyraźnie pobrzmiewał płynny niczym miód akcent starych wirginijskich pieniędzy.

Wdrapując się na szczyt z teleskopem na ramieniu, Blue w myślach sprawdzała poziom niebezpieczeństwa. „Czy już jestem w nim zakochana?”.

Gansey popędził w dół wzgórza, by wziąć od niej teleskop.

– Nie jest taki ciężki – powiedział jej i ruszył z powrotem.

Nie sądziła, aby była w nim zakochana. Nigdy dotąd w nikim nie była, ale uważała, że zdołałaby to rozpoznać. Na początku roku miała wizję, w której go całowała, i wciąż mogła to sobie dość wyraźnie przypomnieć. Jednakże rozważna strona Blue, zwykle dominująca, uważała, że miało to znacznie więcej wspólnego z ładnymi ustami Richarda Campbella Ganseya III niż z jakimkolwiek kwitnącym romansem.

Zresztą skoro los sądził, że może jej dyktować, w kim ma się zakochać, czekała go niespodzianka.

– Wydawało mi się, że masz lepsze mięśnie. Czy feministki nie mają dużych mięśni? – dodał Gansey.

Z pewnością nie była w nim zakochana.

– Nawet gdy mówisz to z uśmiechem, nie staje się zabawne – rzekła Blue.

Na najnowszym etapie poszukiwań walijskiego króla Owena Glendowera Gansey prosił miejscowych właścicieli ziemskich o możliwość przejścia przez ich tereny. Wszystkie działki leżały na linii mocy Henrietty – niewidzialnej, idealnej prostej łączącej miejsca o wysokiej duchowości – i otaczały Cabeswater, leżący na tej osi mistyczny las. Gansey był pewien, że Glendower ukrywał się gdzieś w Cabeswater, śpiąc od wieków. Ktokolwiek obudziłby króla, miał otrzymać od niego przysługę. Blue ostatnio często o tym myślała. Uważała, że Gansey jako jedyny tak naprawdę jej potrzebował. Nie wiedział jednak, że w ciągu paru miesięcy miał umrzeć. Ona zaś nie zamierzała mu tego powiedzieć.

„Gdybyśmy szybko znaleźli Glendowera – pomyślała Blue – moglibyśmy uratować Ganseya”.

Strome podejście zawiodło ich na rozległy, trawiasty szczyt górujący nad zalesionymi wzgórzami. Daleko, daleko w dole leżała Henrietta. Miasteczko było otoczone pastwiskami usianymi przez domy i bydło, tak małe jak na makietach kolejek. Wszystko oprócz strzelistego błękitnego łańcucha górskiego było zielone i lśniło w letnim skwarze.

Chłopcy nie przyglądali się jednak okolicy. Stali w ciasnym kole: chudy i piękny Adam Parrish, umorusany i przygarbiony Noah Czerny oraz dziki i mroczny Ronan Lynch. Na wytatuowanym ramieniu Ronana przysiadł jego kruk – Piła. Choć trzymał się ostrożnie, po obu stronach ramiączka czarnej koszulki bez rękawów widać było cienkie linie wyrysowane pazurami. Wszyscy przyglądali się czemuś, co Ronan trzymał w dłoniach. Gansey nonszalanckim gestem rzucił teleskop w bujną zieloną trawę i dołączył do nich.

Adam wpuścił do kręgu również Blue, na moment krzyżując z nią wzrok. Blue jak zawsze zaintrygowały jego rysy. Nie był klasycznie przystojny, lecz mimo to interesujący. Miał typowe dla mieszkańców Henrietty wydatne kości policzkowe i głęboko osadzone oczy, lecz u niego wyglądały delikatniej. Dzięki nim wydawał się lekko obcy. Lekko nieprzenikniony.

„Wybieram jego, losie – pomyślała z zawziętością. – Nie Richarda Ganseya III. Nie będziesz mi dyktować, co mam robić”.

Dłoń Adama znajdowała się tuż nad jej nagim łokciem. Jego dotyk był niczym szept w języku, którym nie potrafiła zbyt dobrze władać.

– Otwórz to – polecił Ronanowi.

W jego głosie słychać było powątpiewanie.

– Niewierny Tomasz – zakpił Ronan, lecz bez zbytniej zgryźliwości.

Maleńki model samolotu w jego dłoniach miał taką samą szerokość jak jego palce. Został uformowany z czystego białego, gładkiego plastiku, niemal całkowicie pozbawionego szczegółów, przez co wyglądał wręcz śmiesznie. Chłopak otworzył komorę bombową na spodzie. Była pusta.

– A więc to niemożliwe – powiedział Adam. Podniósł świerszcza, który skoczył mu na kołnierzyk. Cała grupa śledziła jego ruchy, ponieważ przed miesiącem odprawił dziwny rytuał. Jeśli nawet Adam zauważył, że znalazł się pod wzmożoną obserwacją, nie dał tego po sobie poznać. – Nie poleci, jeśli nie ma baterii i silnika.

Blue wiedziała już, co to jest. Ronan Lynch, strażnik tajemnic, wróg ludzi, diabelski chłopak, opowiedział im, że potrafi wyciągać przedmioty ze snów. Eksponat A: Piła. Gansey był podekscytowany. Należał do osób, które niekoniecznie we wszystko wierzą, ale chciał wierzyć. Jednak Adam, który zabrnął tak daleko w życiu, kwestionując każdą przedstawianą mu prawdę, żądał dowodów.

– Nie poleci, jeśli nie ma baterii i silnika – Ronan wyższym głosem przedrzeźniał rozwlekły akcent Adama. – Noah, sterownik.

Noah znalazł sterownik radiowy w rosnącej kępkami trawie. Podobnie jak samolot był biały i lśniący, miał zaokrąglone krawędzie. Trzymające go dłonie chłopaka wyglądały normalnie. Choć od jakiegoś czasu był martwy i powinien bardziej przypominać widmo, na linii mocy zawsze wydawał się żywy.

– Co ma być w środku, jeśli nie bateria? – spytał Gansey.

– Nie wiem – odparł Ronan. – We śnie to były małe pociski, ale chyba nie przeszły razem z nim.

Blue zerwała kilka dmuchawców.

– Trzymaj – powiedziała.

– Dobrze kombinujesz. – Ronan wsunął je do luku. Sięgnął po sterownik, ale Adam przejął go i potrząsnął nim przy uchu.

– To nawet nic nie waży – rzekł, kładąc przedmiot na dłoni Blue.

Rzeczywiście był bardzo lekki. Miał pięć malutkich białych przycisków. Cztery z nich ułożono w kształt krzyża, piąty był osobno. Dla Blue ten piąty był niczym Adam. Wciąż dążył do tego samego celu co pozostała czwórka, ale nie był już z nimi tak blisko.

– Zadziała – powiedział Ronan, zabierając sterownik i podając samolot Noahowi. – We śnie działał, więc i teraz będzie. Przytrzymaj go.

Wciąż się garbiąc, Noah chwycił malutki samolot kciukiem i palcem wskazującym, jakby zamierzał rzucać ołówkiem. Coś w piersi Blue zadudniło podnieceniem. Było niemożliwe, aby Ronan wyśnił taki samolocik. Zdarzyło się już jednak tak wiele innych niemożliwych rzeczy.

– Kerah – odezwała się Piła. Tak nazywała Ronana.

– Tak – zgodził się Ronan, po czym rzekł władczo do pozostałych: – Odliczajcie w dół.

Adam się skrzywił, lecz Gansey, Noah i Blue posłusznie zaczęli skandować:

– Pięć... Cztery... Trzy...

Na hasło „start” Ronan nacisnął jeden z przycisków.

Samolocik bezgłośnie wyskoczył Noahowi z dłoni i wzbił się w powietrze.

Zadziałał. Naprawdę zadziałał.

Gansey roześmiał się głośno, gdy wszyscy odchylili głowy, aby obserwować wznoszący lot maszynki. Blue osłoniła oczy, nie chciała bowiem zgubić w blasku małej białej figurki. Była tak drobna i zwinna, że wyglądała jak prawdziwy samolot lecący setki metrów nad wzgórzem. Wydawszy pełen wściekłości okrzyk, Piła zerwała się z ramienia Ronana, by ją ścigać. Ronan pochylał samolot w lewo i w prawo, oblatując nim wierzchołek, a Piła mknęła tuż za maszyną. Gdy figurka przelatywała nad ich głowami, nacisnął piąty przycisk. Ziarenka wysypały się z otwartego luku, spadając im na ramiona. Blue zaklaskała i wyciągnęła dłoń, próbując jedno złapać.

– Niezwykłe – odezwał się Gansey.

Jego zachwyt był zaraźliwy i bezwarunkowy podobnie jak uśmiech. Adam odchylił głowę, by obserwować, a jego oczy były nieruchome i odległe. Noah pod nosem wydyszał „łał”, wciąż trzymając wzniesioną rękę, jakby czekał, aż samolot do niego wróci. Ronan zaś stał z dłońmi na sterowniku i ze wzrokiem utkwionym w niebo, nie uśmiechając się, ale też nie marszcząc brwi. Miał nienaturalnie ożywione spojrzenie i usta wygięte w dzikim, pełnym zadowolenia grymasie. Nagle zupełnie przestało być zaskakujące, że potrafi zabierać przedmioty ze snów.

W tym momencie Blue czuła, że po trochu kocha każdego z nich. Ich magię. Ich zadanie. Ich ohydę i dziwność.

To byli jej kruczy chłopcy.

Gansey szturchnął Ronana w ramię.

– Glendower podróżował z magami, wiedziałeś? Z czarodziejami. Pomagali mu kontrolować pogodę. Może mógłbyś wyśnić nam trochę chłodu?

– Cha, cha.

– Przepowiadali też przyszłość – dodał Gansey, odwracając się do Blue.

– Nie patrz na mnie – powiedziała krótko.

Jej brak talentów psychicznych był wręcz legendarny.

– Albo pomagali przepowiadać przyszłość jemu – ciągnął Gansey. Nie miało to większego sensu, ale wyraźnie próbował ją ułagodzić. Gwałtowny temperament Blue i jej zdolność wzmacniania psychicznych talentów innych osób również były legendarne. – Idziemy?

Blue popędziła, by podnieść teleskop, zanim on zdążył do niego dojść – aż Gansey zmierzył ją wzrokiem – zaś pozostali chłopcy zebrali mapy, kamery i mierniki częstotliwości elektromagnetycznej. Ruszyli prosto wzdłuż linii mocy. Wzrok Ronana wciąż skierowany był na samolot i Piłę, na białego i czarnego ptaka na lazurowym stropie świata. Nagły podmuch wiatru przetoczył się po trawie, niosąc ze sobą woń płynącej wody i kamieni ukrytych w cieniu, a Blue zadrżała na myśl, że magia była prawdziwa, magia była prawdziwa, magia była prawdziwa.2

Declan, najstarszy z braci Lynch, nigdy nie był sam. Nigdy nie był z żadnym ze swoich braci, lecz nie był sam. Był niczym machina perpetuum mobile, ale napędzana energią innych: tu pochylał się nad stolikiem przyjaciela w pizzerii, tam do wnęki wciągała go dziewczęca dłoń, jeszcze gdzie indziej śmiał się przy masce mercedesa starszego mężczyzny. Spotkania te były tak naturalne, że nie dawało się określić, czy to Declan przyciągał niczym magnes, czy też to on był przyciągany jak metalowe opiłki.

Z tego powodu Szary Mężczyzna miał niemałe problemy, aby znaleźć okazję do rozmowy z nim. Musiał przez większą część dnia kręcić się po kampusie Akademii Aglionby.

Oczekiwanie nie było jednak niemiłe, ponieważ Szary Mężczyzna był pod wrażeniem kryjącej się w cieniu dębów uczelni. Kampus był podniszczony, lecz zachował swój formalny charakter, co było możliwe tylko dzięki połączeniu czasu i bogactwa. Internaty nie były tak pełne jak podczas roku szkolnego, lecz nie były też puste. Wciąż przebywali tam synowie dyrektorów podróżujących do krajów Trzeciego Świata, by dawać się tam korzystnie fotografować, synowie przebywających w trasie muzyków punkowych, którzy woleli zabierać ze sobą inne rzeczy niż siedemnastoletnie potomstwo, a także synowie mężczyzn, którzy nie żyli i nie mogli po nich przyjechać.

Choć owych synów lata nie było wielu, na pewno nie zachowywali się bezszelestnie.

Internat Declana Lyncha nie okazał się tak ładny jak inne budynki, mimo to widać w nim było pieniądze. Pochodził z lat siedemdziesiątych, z dekady w technikolorze, do której Szary Mężczyzna miał ogromny sentyment. Drzwi wejściowe mogły być otwierane jedynie przy użyciu kodu, lecz ktoś zablokował je gumowym klinem. Szary Mężczyzna cmoknął z dezaprobatą. Oczywiście zamknięte drzwi by go nie powstrzymały, ale liczyło się myślenie.

Tak naprawdę Szary Mężczyzna nie był pewien, czy sam w to wierzył. Liczył się czyn.

W środku internat pomalowany był w neutralne barwy pasujące do porządnego hotelu. Zza jednych z zamkniętych drzwi grzmiał kolumbijski utwór hiphopowy, coś o pożądaniu i przemocy. Szary Mężczyzna nie przepadał za taką muzyką, ale nie mógł nie dosłyszeć jej powabu. Zerknął na drzwi. Pokoje Aglionby nie były numerowane. Zamiast tego na każdych drzwiach znajdowała się cecha, z którą, jak miały nadzieje władze uczelni, uczniowie opuszczali szkołę. Ten pokój oznaczony był jako Miłosierdzie. Nie tego szukał Szary Mężczyzna.

Skierował się w drugą stronę, odczytując napisy na drzwiach (Pilność, Szczodrość, Pobożność), dopóki nie dotarł do pokoju Declana Lyncha. Żywiołowość.

Kiedyś w artykule nazwano Szarego Mężczyznę „żywiołowym”. Był przekonany, że to z powodu bardzo prostych zębów. Równe zęby wydawały się warunkiem koniecznym do żywiołowości.

Zastanawiał się, czy Declan Lynch ma ładne zęby.

Zza drzwi nie dobiegały żadne dźwięki. Poruszył lekko klamką. Zamknięte.

„Dobry chłopiec” – pomyślał.

W głębi korytarza muzyka dudniła niczym odgłosy apokalipsy. Szary Mężczyzna zerknął na zegarek. Wypożyczalnia samochodów zamykała się za godzinę, a jeśli czegoś nie cierpiał, była to komunikacja publiczna. Musiał się pospieszyć.

Kopnął w drzwi.

Declan Lynch siedział na jednym z dwóch znajdujących się w środku łóżek. Był bardzo przystojny, miał bujne ciemne włosy i wydatny rzymski nos.

Oraz wspaniałe zęby.

– O co chodzi? – spytał.

Zamiast odpowiedzieć, Szary Mężczyzna podniósł Declana z łóżka i rzucił nim w stronę znajdującego się obok okna. Dźwięki były dziwnie stłumione i najgłośniejszy okazał się odgłos powietrza wyrywającego się z ust chłopca, gdy wpadł kręgosłupem na parapet. Declan zerwał się jednak szybko, gotów do walki. Był niezłym bokserem i Szary Mężczyzna zdawał sobie sprawę z tego, że uważał to za swój atut.

Szary Mężczyzna już wcześniej dowiedział się jednak, że Niall Lynch uczył synów boksowania. Jedyną rzeczą, jakiej Szarego Mężczyzny uczył jego ojciec, była wymowa słowa trebuszet.

Walczyli przez chwilę. Declan był dobry, lecz Szary Mężczyzna lepszy. Ciskał chłopcem po pokoju i ramieniem Declana zrzucił z szafki nagrody, karty kredytowe oraz kluczyki do samochodu. Odgłos uderzenia głową w szufladę zatonął w basach dobiegających z korytarza. Declan zamachnął się i chybił. Szary Mężczyzna podciął chłopcu nogi, rzucił nim o ścianę obok komody i zbliżał się, by kontynuować zadawanie ciosów. Zatrzymał się tylko na moment, aby podnieść kask motocyklowy, który potoczył się na środek podłogi.

Zerwawszy się nagle, Declan podniósł się, podtrzymując o szafkę, a następnie wyciągnął z szuflady pistolet.

Wycelował go w Szarego Mężczyznę.

– Stój – powiedział krótko.

Zwolnił bezpiecznik.

Szary Mężczyzna nie spodziewał się tego.

Zatrzymał się.

Kilka różnych emocji walczyło o dominację na twarzy Declana, ale nie należał do nich szok. Wyraźnie było widać, że broń nie znalazła się w szufladzie z powodu możliwości ataku, lecz jego prawdopodobieństwa.

Szary Mężczyzna zastanawiał się, jak to jest żyć w taki sposób, w wiecznej gotowości, że ktoś kopniakiem otworzy drzwi. Uznał, że nie było to przyjemne. W najmniejszym stopniu.

Nie sądził, by Declan Lynch zawahał się przed strzałem. W jego postawie nie widać było niezdecydowania. Trzęsła mu się lekko dłoń, lecz Szary Mężczyzna uznał, że to z powodu odniesionych obrażeń, nie ze strachu.

Szary Mężczyzna zastanawiał się przez chwilę, po czym rzucił kaskiem. Chłopak wystrzelił, lecz jedynym tego efektem był hałas. Kask uderzył go w palce, a mężczyzna podszedł do oszołomionego Declana i wyłuskał mu pistolet z odrętwiałej dłoni. Poświęcił chwilę, by przesunąć bezpiecznik.

Następnie Szary Mężczyzna uderzył Declana bronią w policzek. Powtórzył to kilkakrotnie, by pokazać, że nie żartuje.

Wreszcie pozwolił Declanowi osunąć się na kolana. Chłopak dość walecznie trzymał się przytomności. Szary Mężczyzna docisnął go butem do podłogi, po czym położył na plecach. Declan skupiał wzrok na wiatraku sufitowym. Z nosa płynęła mu krew.

Szary Mężczyzna przyklęknął i przycisnął lufę broni Declanowi do brzucha, który unosił się i opadał gwałtownie, gdy chłopak próbował złapać powietrze. Przesunął pistolet nad wątrobę Declana i powiedział spokojnie:

– Gdybym cię tu postrzelił, umierałbyś dwadzieścia minut, a ratownicy z pogotowia i tak nie zdołaliby cię ocalić. Gdzie jest Greywaren?

Declan się nie odezwał. Szary Mężczyzna dał mu chwilę, by zastanowił się nad odpowiedzią. W wyniku obrażeń głowy myśli zwykle zwalniały.

Chłopak wciąż milczał, mężczyzna przesunął więc lufę na jego udo. Nacisnął tak mocno, że Declan aż stracił dech.

– A po postrzeleniu tutaj umrzesz w pięć minut. Nie muszę zresztą do ciebie strzelać. Szpic twojego parasola równie dobrze załatwi sprawę. Odejdziesz w pięć minut i będziesz żałować, że to nie trzy.

Declan zamknął oczy. Tak naprawdę tylko jedno, bo lewe już tak napuchło, że niemal nic nim nie widział.

– Nie wiem – powiedział w końcu. Jego głos brzmiał tak, jakby chłopiec był senny. – Nie wiem, co to jest.

– Kłamstwa są dla polityków, takich jak ty – rzekł Szary Mężczyzna bez gniewu. Chciał tylko uświadomić chłopakowi, że wiedział o jego życiu i o stażu. Że przygotował się do zadania. – Wiem, gdzie są teraz twoi bracia. Wiem, gdzie mieszka twoja matka. Wiem, jak nazywa się twoja dziewczyna. Wyrażam się jasno?

– Nie mam pojęcia, gdzie to jest. – Declan się zawahał. – To prawda. Nie mam pojęcia, gdzie to jest. Tyle wiem.

– Oto moja propozycja. – Szary Mężczyzna wstał. – Znajdziesz to dla mnie, a następnie oddasz mi. I odejdę.

– Jak cię znajdę, żeby ci to oddać?

– Chyba nie zrozumiałeś. Jestem twoim cieniem. Jestem plwociną, którą przełykasz. Jestem kaszlem, który nie daje ci zasnąć w nocy.

– Zabiłeś mojego ojca? – spytał Declan.

– Nialla Lyncha. – Szary Mężczyzna smakował te słowa w ustach. Według niego Niall Lynch był kiepskim ojcem, który dał się zabić, a następnie pozwolił swoim synom żyć w miejscu, w którym bezpieczne drzwi zostawia się otwarte. Uważał, że świat jest pełen złych ojców. – On też zadał mi to pytanie.

Declan Lynch wypuścił nierówno powietrze: najpierw pół oddechu, później drugie pół. Szary Mężczyzna z zadowoleniem zauważył, że chłopak wreszcie zaczął się bać.

– Dobrze – powiedział Declan. – Znajdę to. A później zostawisz nas w spokoju. Wszystkich.

Szary Mężczyzna odłożył pistolet do szuflady i zamknął ją. Zerknął na zegarek. Miał dwadzieścia minut, by odebrać samochód z wypożyczalni. Zastanawiał się nad wyższą klasą. Niemal równie mocno jak transportu publicznego nie cierpiał małych samochodów.

– Tak.

– Dobrze – powtórzył Declan.

Szary Mężczyzna opuścił pokój, przymykając za sobą drzwi. Nie zamknęły się do końca, bo wchodząc, zepsuł jeden z zawiasów. Na pewno była jakaś polisa, która pokryje uszkodzenia.

Przystanął, spoglądając przez szczelinę w drzwiach.

Dowiedział się kolejnej rzeczy o Declanie Lynchu.

Przez kilka minut nic się nie działo. Declan leżał zgięty wpół, krwawiąc. Następnie palce prawej dłoni zaczęły macać w miejscu, w którym upadła jego komórka. Nie wykręcił jednak od razu numeru alarmowego. Z bolesną powolnością – niemal na pewno miał zwichnięty bark – wybrał inny numer. Natychmiast na sąsiednim łóżku odezwał się telefon. Szary Mężczyzna wiedział, że należał on do Matthew, najmłodszego z braci. Jako dzwonek ustawiono piosenkę zespołu Iglu & Hartly, którą mężczyzna znał, lecz jej nie cierpiał. Szary Mężczyzna wiedział już, gdzie jest Matthew Lynch – pływał po rzece łodzią z paroma miejscowymi chłopakami. Podobnie jak starszy brat nie lubił być sam.

Nie otwierając oczu, Declan pozwolił dzwonkowi rozbrzmiewać dłużej, niż to było konieczne. Wreszcie zakończył połączenie i wybrał inny numer. Wciąż nie był to numer alarmowy. Kimkolwiek był rozmówca, nie odebrał. Napięta twarz Declana stężała jeszcze bardziej. Szary Mężczyzna usłyszał cichutki sygnał dzwoniącego telefonu, a następnie krótkie powitanie na poczcie głosowej, którego już nie zrozumiał.

Declan Lynch zamknął oczy i wydyszał:

– Ronanie, gdzie jesteś, do diabła?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: