Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Złote ogniwa. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złote ogniwa. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 344 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Gwał­tow­ne dzwo­nie­nie na­peł­ni­ło ha­ła­sem ko­ry­ta­rze ho­te­lo­we, dłu­gie, wąz­kie i za­la­ne w tej chwi­li sza­rem świa­tłem wio­sen­ne­go świ­tu.

Otwo­rzy­ły się drzwi „nu­me­rów­ki” i wyj­rza­ła z nich twarz czło­wie­ka tyl­ko co prze­bu­dzo­ne­go. Czło­wiek ten naj­pierw za­klął, a na­stęp­nie spoj­rzał na wiel­ką czar­ną ta­bli­cę z nu­me­ra­mi, po­dzie­lo­ną na mnó­stwo ma­łych kwa­dra­to­wych prze­gró­dek.

Wszyst­kie prze­gród­ki były za­mknię­te; na jed­nej tyl­ko klap­ka pod­nio­sła się do góry i drża­ła, wzru­szo­na do­by­wa­ją­cem się ze środ­ka dzwo­nie­niem.

– Czter­dzie­sty dzie­wią­ty! – mruk­nął.– A żeby cię czter­dzie­ści dzie­więć razy po­krę­ci­ło, kie­dy lu­dziom spać nie da­jesz! Słoń­ce jesz­cze nie we­szło, a już mu usłu­guj!

Za­rzu­cił sur­dut, i boso, dud­niąc pię­ta­mi po wąz­kim chod­ni­ku, po­biegł na prze­ciw­ny ko­niec ko­ry­ta­rza.

Drzwi od nu­me­ru 49-go były otwar­te. Stał w nich ru­mia­ny, czu­pur­ny sta­ru­szek w ki­tlu płó­cien­nym i bu­tach z cho­le­wa­mi. Stał i nogą tu­pał, a wąsy tar­gał z nie­cier­pli­wo­ści.

– Do stu dy­abłów! – wy­buch­nął, uj­rzaw­szy nad­cho­dzą­ce­go. – Do­bu­dzić się was nie moż­na….

Słu­ga ho­te­lo­wy w pół się zgiął i minę przy­brał słod­ką.

– Du­chem le­cia­łem, wiel­moż­ny pa­nie… Ma­łom nóg nie po­ła­mał… Zara bę­dzie woda, bu­ci­ki, ubra­nie… wszyst­ko. Wiel­moż­ny pan na ran­ny po­ciąg? Jesz­cze casz!

– Na po­ciąg, czy nie na po­ciąg, pil­no mi i ba­sta. Wy tu w War­sza­wie do po­łu­dnia sy­pia­cie. Włó­da­rza­by wam trze­ba… z ba­tem!

Nu­me­ro­wy za­śmiał się, uda­jąc we­so­łość.

Sta­ru­szek smyr­gnął mu pod nogi obu­wie, rzu­cił na gło­wę do­by­te z wa­liz­ki ubra­nie i wy­pchnął go za drzwi, ko­men­de­ru­jąc:

– Oczy­ścić wszyst­ko po­rząd­nie! Wody przy­nieść dzban duży! W re­stau­ra­cyi za­mó­wić kie­li­szek star­ki, prze­ką­skę i sa­mo­war! Żywo!

Nu­me­ro­wy, ob­rzu­co­ny ubra­niem, wy­szedł.

Po jego odej­ściu, sta­ru­szek wy­do­był brzy­twy, lu­ster­ko, my­del­nicz­kę i za­brał się do go­le­nia. Ręce mu drża­ły; kil­ka­krot­nie za­ciął się w bro­dę. Wi­docz­nem było, że śpie­szy się i jest bar­dzo wzru­szo­ny.

Mył się dłu­go, par­ska­jąc i roz­le­wa­jąc wodę na cały po­kój. Po­tem wód­ką ko­loń­ską wy­tarł pier­si, kark i po­licz­ki. Czer­wo­ny przed my­ciem, te­raz wy­glą­dał jak po­mi­dor.

Uj­rzaw­szy od­bi­cie swe w zwier­cia­dle, uśmiech­nął się z za­do­wo­le­niem.

– Hm… eche… co?– po­mru­ki­wał, twarz do lu­stra przy­bli­ża­jąc.–Sta­ry, ale jary!… Hę? Mło­de­go prze­sko­czy… Co?

Po­tem z fu­ryą przy­padł do dzwon­ka i gu­zik na­ci­snął.

Nu­me­ro­wy wpadł, nio­sąc ubra­nie. Zdą­żył już przez ten czas wdziać je­den ka­masz, umyć jed­ną po­ło­wę twa­rzy i roz­cze­sać je­den fa­wo­ryt. Wy­glą­dał, jak­by go z dwóch róż­nych lu­dzi zle­pio­no.

– Da­waj! – krzyk­nął sta­ru­szek, wy­ry­wa­jąc mu z rąk czar­ny tu­żur­ko­wy gar­ni­tur.

– Bo­daj was! – za­klął. – Ła­zi­cie jak mu­chy w smo­le. Dwie go­dzi­ny cze­ka­łem na ubra­nie!…

– Oooo!… dwie go­dzi­ny!…– za­dzi­wił się słu­żą­cy.

Sta­ru­szek spoj­rzał nań ta­kim wzro­kiem, jak­by chciał ocza­mi prze­bić go na wy­lot. Nu­me­ro­wy zgiął się po­kor­nie, i ty­łem, na kształt raka, wy­co­fał się z po­ko­ju.

W ślad za nim po­biegł głos gniew­ny:

– Do stu pio­ru­nów! Da­cie dziś śnia­da­nie, czy nie da­cie?…

A na do­kład­kę groź­ba:

– Budę wam roz­wa­lę, przy­się­gam!

– No, no, no… – mó­wił do sie­bie nu­me­ro­wy, uty­ka­jąc na bosą nogę, ale by­najm­niej się nie śpie­sząc. – W paś­por­cie mu na­pi­sa­li: 65 lat… a pio­ru­nu­je, jak­by nie miał czter­dzie­stu. Cho­ler­nik ja­kiś, tfy!…

Tym­cza­sem sta­ru­szek z po­śpie­chem na­cią­gał ubra­nie. Wzru­sze­nie jego z każ­dą chwi­lą wzra­sta­ło. Ręce mu drża­ły, my­lił się, klął. Ka­mi­zel­kę wło­żył przo­dem do tyłu, to znów krzy­wo ją za­piął i przez dłu­gi czas rady dać so­bie z nią nie mógł. Z tu­żur­kiem po­szło mu gła­dziej, trud­ność miał jed­nak z za­pię­ciem go na dol­ne gu­zi­ki. W pa­sie tu­żu­rek do­piąć się nie chciał…

Wpra­wi­ło to sta­rusz­ka w gniew­ne zdzi­wie­nie.

– Brzuch? – mó­wił, po­stę­ku­jąc i wy­krę­ca­jąc się przed zwier­cia­dłem.– Skąd się wziął brzuch? Jak Boga ko­cham, nig­dy brzu­cha nie mia­łem!

Sta­rał się wszel­ki­mi spo­so­ba­mi za­ma­sko­wać nie­po­trzeb­ną wy­pu­kłość; wcią­gał ją w sie­bie, w tył się prze­gi­nał, poły tu­żur­ka obie­ma rę­ka­mi tar­gał…

– Prze­klę­ta Kaś­ka! – mru­czał. – To jej klu­ski to zro­bi­ły. A ga­da­łem ba­bie po sto razy: in­dyk co in­ne­go, czło­wiek co in­ne­go…

Wy­sił­ki na nic się nie zda­ły; tu­żu­rek po­zo­stał na dole nie­za­pię­ty.

Sta­ru­szek, chmur­ny i stra­pio­ny, pod­szedł do zwier­cia­dła i raz jesz­cze po­stać swą całą wzro­kiem ob­rzu­cił.

– Go­to­wa po­my­śleć, żem sa­fan­du­ła, żem… do ni­cze­go!…

Te sło­wa nie sto­so­wa­ły się już do Kaś­ki. Mó­wił o tem to­wa­rzy­szą­cy im wy­raz twa­rzy… so­len­ny i smęt­nie po­waż­ny. Ale wy­raz ten nie trwał dłu­go. Ustą­pił miej­sca no­we­mu wy­bu­cho­wi.

Sta­ru­szek doj­rzał przy wy­ło­gach tu­żur­ka bia­ły je­dwab­ny sznu­re­czek, ozna­cza­ją­cy ża­ło­bę.

– O, szel­ma Kaś­ka!– wy­krzyk­nął.– Nie od­pru­ła! A ta­kem ją upo­mi­nał!

Zrzu­cił tu­żu­rek i jął scy­zo­ry­kiem ozna­kę ża­łob­ną od­pru­wać.

W tej chwi­li drzwi otwar­ły się z trza­skiem. Wy­ro­stek z grzyw­ką nad czo­łem, w wy­tar­tym i świe­cą­cym fra­ku, wniósł tacę z za­sta­wą śnia­da­nio­wą.

– Kaw­ka, wó­decz­ka, bu­tersz­ny­cik… dla pana do­bro­dzie­ja?…

Po­sta­wił wszyst­ko na sto­le i za­bie­rał się do wyj­ścia.

– Po­cze­kaj ka­wa­ler – za­trzy­mał go sta­ru­szek, od­kła­da­jąc ro­bo­tę.

Przy­stą­pił do sto­łu w ka­mi­zel­ce i w cią­gu kil­ku se­kund za­ła­twił się z wód­ką i prze­ką­ską. Po­tem jed­nym ły­kiem wy­pił szklan­kę go­rą­cej kawy, parę razy tyl­ko na nią dmuch­nąw­szy.

– Da capo! – za­ko­men­de­ro­wał, zwra­ca­jąc się do słu­żą­ce­go.

Ale ten stał, uśmie­cha­jąc się głup­ko­wa­to i nie ro­zu­mie­jąc, o co cho­dzi.

– Mó­wię da capo, to zna­czy: przy­nieś ka­wa­ler jesz­cze jed­ną taką por­cyę.

– Kaw­ki?

– Wszyst­kie­go.

Ża­ło­ba była od­pru­ta, tu­żu­rek po­wtór­nie wcią­gnię­ty. Sta­ru­szek sta­nął po­mię­dzy dwo­ma zwier­cia­dła­mi i przy po­mo­cy grze­bie­nia i dwóch szczo­tek wło­sy za­cze­sy­wał. Czu­pry­nę miał bia­łą jak mle­ko, ale twar­dą i gę­stą. Nad czo­łem two­rzy­ła ona czub za­wa­dy­ac­ki: Cze­sząc się, po­mru­ki­wał:

– Ja­kie­go stra­ci­ła, ta­kie­go od­naj­dzie… Bar­wę tyl­ko czło­wiek zmie­nił, jak lis na zimę… Co było bia­łe, po­czer­wie­nia­ło: co było czar­ne, zbie­la­ło… Ale oczy te same… no, i ser­ce, do stu dy­abłów.

Po­ma­dą wę­gier­ską wy­sztyw­nił wąsy i do góry pod­krę­cił.

– Ale ona? – cią­gnął – co się z nią zro­bi­ło? Czy jesz­cze ma te usta do dwóch wi­sie­nek po­dob­ne i ten kar­czek krą­gły, mlecz­ny, mesz­kiem zło­tym po­ro­sły? Czy jesz­cze ma te oczy zie­lo­na­wo­nie­bie­skie, jak ma­gnes cią­gną­ce, a szel­mow­skie jak…

Na­marsz­czył się i nogą tup­nął.

– O! co mi też te oczy bie­dy na­ro­bi­ły! Od­rzu­cił szczot­ki i się­gnął po pu­de­łecz­ko nie­du­że, na ko­mo­dzie sto­ją­ce. Z pu­de­łecz­ka wy­do­stał coś, co się wy­da­wa­ło na pierw­szy rzut oka zwier­cia­deł­kiem ma­łem. Ale na zwier­cia­deł­ku tem były miej­sca ja­śniej­sze i ciem­niej­sze, któ­re, przy lep­szem wpa­trze­niu się, two­rzy­ły coś na kształt ludz­kiej po­sta­ci.

Była to pier­wot­na, na­iw­na for­ma dzi­siej­sze­go fo­to­gra­mu: da­gu­ero­typ.

Na tym da­gu­ero­ty­pie moż­na było doj­rzeć – pa­trząc pod pew­nym szcze­gól­nym ką­tem – ko­bie­tę. Ko­bie­ta była mło­da i zda­wa­ła się wieszcz­ką, a przy­najm­niej ma­rzy­ciel­ką. Pół le­żąc, a pół klę­cząc, wspie­ra­ła twarz na ob­na­żo­nej do łok­cia ręce; oczy zaś zwró­co­ne mia­ła ku nie­bu. Słu­pek, słu­żą­cy za opar­cie jej ręce, przy­po­mi­nał kształ­tem skru­szo­ną ko­lum­nę; piął się po nim bluszcz, zwy­kła ko­lumn ta­kich ozdo­ba. De­ko­ra­cyj­ne tło przed­sta­wia­ło roz­le­gły pej­zaż, a na nim stru­mień, wi­ją­cy się krę­to, kępy brzóz pła­czą­cych i krzy­że.

Ko­bie­ta ucze­sa­na była w „nio­by,” któ­re nad czo­łem lek­ko się kar­bo­wa­ły. Szy­ja jej, dość dłu­ga, dłuż­szą się jesz­cze wy­da­wa­ła z przy­czy­ny sze­ro­ko a pła­sko wy­ło­żo­ne­go koł­nie­rzy­ka. Koł­nie­rzyk wy­cię­ty był w ząb­ki i ha­fto­wa­ny a jour. Od du­żej bro­szy zwie­szał się cien­ki, zło­ty łań­cu­szek, któ­ry po­ni­żej skry­wał się po­mię­dzy ha­ft­ki sta­ni­ka, po­zwa­la­jąc od­ga­dy­wać, że koń­czy się ze­gar­kiem. Stan u suk­ni był dłu­gi; sta­nik w pa­sie ra­żą­co ści­śnię­ty i wąz­ki. Suk­nię od pasa aż do sa­me­go dołu zdo­bi­ły fal­ba­ny, na­strzę­pio­ne jed­ne nad dru­gie­mi, na kształt list­ków wło­skiej ka­pu­sty. Wszyst­kie te szcze­gó­ły od­kry­wa­ło się mo­zol­nie, je­den po dru­gim, pod­da­jąc ści­słe­mu ba­da­niu błysz­czą­cą i gład­ką z po­zo­ru blasz­kę.

Taki strój, ta­kie ko­lum­ny, taki spo­sób cze­sa­nia się i ta­kie w nie­bo utkwio­ne spoj­rze­nie mod­ne były oko­ło roku 1850-go.

Sta­ru­szek pod­cho­dził z da­gu­ero­ty­pem swym to do jed­ne­go, to do dru­gie­go okna. Chu­chał nań i chust­ką go wy­cie­rał; przy­glą­dał mu się wprost i pod świa­tło, a ro­biąc to wszyst­ko, czo­ło marsz­czył i po­wie­ka­mi mru­gał po­śpiesz­nie.

Był wzru­szo­ny.

Nie prze­szko­dzi­ło mu to jed­nak za­ła­twić się z dru­gą por­cyą wód­ki, kawy i prze­ką­sek rów­nie szyb­ko jak z pierw­szą.

Za­raz po śnia­da­niu, strzep­nąw­szy sta­ran­nie okru­chy z wy­ło­gów tu­żur­ka, się­gnął po ka­pe­lusz, wcze­śniej już z po­dróż­ne­go pu­dła do­by­ty. Ka­pe­lusz był okrą­gły i nie­zu­peł­nie mod­ny, ale błysz­czał jak nowy. Sta­ru­szek umie­ścił go na gło­wie ostroż­nie i prze­krzy­wił co­kol­wiek na lewo.

Miał już wcią­gać rę­ka­wicz­ki, gdy coś so­bie przy­po­mniał. Wy­do­stał szyb­ko kar­tę wi­zy­to­wą, i kwa­czem, wy­cią­gnię­tym z za­ku­rzo­ne­go ka­ła­ma­rza, na­pi­sał na niej:

„Ko­cha­ny Zyg­mu­siu! Przy­je­cha­łem wczo­raj wie­czo­rem. O dwu­na­stej znaj­dziesz mnie na Mio­do­wej, u Pur­wi­na.

Ca­łu­ję cię ser­decz­nie. Oj­ciec .''

Na kar­cie znaj­do­wa­ło się na­zwi­sko: Sta­ni­sław Bo­row­ski, b… re­jent.

W pierw­szej chwi­li chciał kar­tę od­dać nu­me­ro­we­mu do wy­sła­nia, ale po krót­kim na­my­śle scho­wał ją do kie­sze­ni pal­to­ta.

Po­mi­mo po­śpie­chu, ze­brał sta­ran­nie i uło­żył roz­rzu­co­ne czę­ści ubra­nia, przy­bo­ry to­a­le­to­we scho­wał do ko­mo­dy, nie­po­trzeb­ne pa­pie­ry usu­nął do kąta przy pie­cu i ca­łe­mu po­ko­jo­wi nadał wy­gląd o ile moż­na przy­zwo­ity.

Do­pie­ro zro­biw­szy to, za­pa­lił cy­ga­ro, wcią­gnął na lewą rękę rę­ka­wicz­kę bar­wy cze­ko­la­do­wej, w pra­wą ujął la­skę z rzeź­bio­ną głów­ką i wy­szedł.

W ko­ry­ta­rzu ode­brał od nie­go klu­cze nu­me­ro­wy, nie­zu­peł­nie jesz­cze umy­ty i odzia­ny.

– Pa­dam do nó­żek wiel­moż­ne­mu panu – mó­wił, su­wa­jąc no­ga­mi.– Ży­czę szczę­ścia, po­myśl­no­ści…

Eks-re­jent zmie­rzył go wzro­kiem pio­ru­nu­ją­cym.

– W czem szczę­ścia, hul­ta­ju? – za­py­tał gniew­nie.– Al­boż ty wiesz, za ja­kim in­te­re­sem wy­cho­dzę?

– Do każ­de­go in­te­re­su trze­ba mieć szczę­ście, wiel­moż­ny pa­nie…

– Głu­piś!

Od­szedł zły, moc­no la­ską stu­ka­jąc.

W ślad za od­cho­dzą­cym nu­me­ro­wy po­słał re­flek­syę:

– Musi być bo­ga­ty, kie­dy lu­dziom o be­le­co wy­my­śla. Tacy naj­lep­si. Dru­gi cię usza­nu­je… i w łapę wsu­nie dzie­siąt­kę; ten zmie­sza cię z bło­tem, ale da… ru­bla. Od ta­kie­go i w pysk wziąć war­to!…

W ho­te­lu jesz­cze spa­no, choć za­le­wa­ło go już świa­tło dnia bia­łe­go. Wszyst­kie bru­dy i nie­po­rząd­ki, ma­sko­wa­ne ułud­ny­mi bla­ska­mi gazu i nie­do­strze­gal­ne wśród zwy­kłe­go roz­gar­dy­aszu, w świe­tle tem i w tej ci­szy ujaw­nia­ły swą całą ohy­dę. Mury były brud­ne i w wie­lu miej­scach ostry­mi kan­ta­mi ku­frów po­dróż­nych po­zbi­ja­ne. Chod­nik, sta­ry i wy­tar­ty, świe­cił tu owdzie dziu­ra­mi, przez któ­re prze­glą­da­ły sę­ko­wa­te de­ski pod­ło­gi. Po­wie­trze peł­ne było ku­rzu oraz mdlą­cych wy­zie­wów gazu i przy­praw re­stau­ra­cyj­nych. Po ką­tach wi­sia­ła pa­ję­czy­na…

Nie­mal z poza każ­dych drzwi, ozna­czo­nych nu­me­rem, do­by­wa­ło się słab­sze lub moc­niej­sze chra­pa­nie. Wśród głu­chych ko­ry­ta­rzy, gdzie lada stuk­nię­cie echem od­zy­wa­ło się prze­cią­głem, gło­sy na­bie­ra­ły wy­ra­zi­sto­ści. Z ła­two­ścią moż­na było od­róż­nić cięż­kie i prze­ry­wa­ne sa­pa­nie tłu­ścio­chów od drżą­ce­go świ­stu su­chot­ni­ka; rów­ny od­dech dzie­ci od ję­kli­we­go wzdy­cha­nia star­ców; lek­kie, do śmie­chu stłu­mio­ne­go po­dob­ne szep­ty dziew­cząt od za­kło­po­ta­ne­go i nie­spo­koj­ne­go mru­cze­nia nie­wiast star­szych, dzieć­mi obar­czo­nych.

W jed­nym koń­cu ko­ry­ta­rza sły­chać było prze­cią­głe gwiz­da­nie przez nos; w dru­gim kasz­lał ktoś raz po raz z wy­sił­kiem, jak­by du­szę chciał z sie­bie wy­kasz­lać…

Dziw­ne i nie­przy­jem­ne uczu­cie bu­dzi­ła myśl, że pod da­chem tego wiel­kie­go bu­dyn­ku, w prze­gro­dach, cien­kie­mi tyl­ko ścia­na­mi prze­dzie­lo­nych, zbio­ro­wi­sko lu­dzi ze stron roz­ma­itych miesz­ka, jada, sy­pia i za­ła­twia swe naj­waż­niej­sze i naj­po­uf­niej­sze spra­wy, ocie­ra­jąc się nie­mal o sie­bie łok­cia­mi, a jed­nak ani zna­jąc się, ani sym­pa­ty­zu­jąc ze sobą – może na­wet nie­na­wi­dząc się wza­jem…

Sta­rusz­ka mu­sia­ła myśl ta prze­śla­do­wać, bo sro­żył się, idąc ko­ry­ta­rza­mi, la­ską gniew­nie po­stu­ki­wał i mru­czał przez zęby:

– Otóż to ży­cie na po­pa­sie!… Psie ży­cie ka­wa­le­rów i… wdow­ców.

La­ską młyn­ka wy­wi­nął i zbiegł po scho­dach szyb­ko, jak­by mu ze trzy­dzie­ści lat z kar­ku spa­dło.

Gdy zna­lazł się na uli­cy, wy­pro­sto­wał się i ode­tchnął z roz­ko­szą. Ra­nek był prze – ślicz­ny. Lek­ki wschod­ni wie­trzyk opły­nął go falą świe­że­go po­wie­trza i we­sel­sze my­śli na­wiał do gło­wy.

Wów­czas też do­pie­ro przy­szło mu na pa­mięć zo­ba­czyć, któ­ra go­dzi­na. Się­gnął po ze­ga­rek, spoj­rzał…

– Do stu dy­abłów! – za­wo­łał w głos – do­pie­ro pół do szó­stej! Nie moż­na prze­cie o tej po­rze iść z wi­zy­tą!…

Po­stał przez chwi­lę na chod­ni­ku, na­my­śla­jąc się; po­tem mach­nął la­ską i po­szedł w stro­nę Lesz­na.II.

Ra­nek był prze­ślicz­ny. Nie li­czy się to u nas w maju do rze­czy zwy­kłych. Ma­je­ni wła­ści­wym, to jest porą kwia­tów, pta­ków i mi­ło­ści bywa tu naj­czę­ściej czer­wiec. Co praw­da, zda­rza się i tak, że ów maj prze­cho­dzi nie­znacz­nie, jak­by go wca­le nie było.

Ale tym ra­zem świę­ta Mag­da­le­na de Pa­zis przy­nio­sła War­sza­wie po­go­dę, o któ­rej się mówi: kró­lew­ska…

Desz­cze, któ­rych wy­lew do­pie­ro dzień po­przed­ni po­wstrzy­mał, zda­ły się mieć ten głów­nie sku­tek, że naj­do­sko­na­lej wy­my­ły i nie­bo i zie­mię. Wszyst­ko przy­bra­ło taki po­zór, jak­by się do­pie­ro na świat na­ro­dzi­ło. Błysz­cza­ło nie­bo i błysz­cza­ły chod­ni­ki; blask bił od słoń­ca i od szyb w oknach; zło­te, ru­cho­me świa­teł­ka mi­go­ta­ły na li­ściach drzew, na zło­co­nych krzy­żach ko­ścio­łów, na skle­po­wych zna­kach i na siat­ce dru­tów te­le­fo­no­wych.

W wil­got­nych da­chach od­bi­jał się błę­kit ob­ło­ków i czy­nił je błę­kit­ny­mi.

Bo­row­ski szedł, nie śpie­sząc się. Pa­lił cy­ga­ro z uwa­gą, pra­wie ze sku­pie­niem, i zda­wał się nie wi­dzieć nic wię­cej prócz dym­ku nie­bie­skie­go, któ­ry przed nim ula­ty­wał lek­ko do góry. Ale to było tyl­ko złu­dze­nie. W rze­czy­wi­sto­ści sta­ru­szek wi­dział ob­ra­zy wła­snej du­szy, pod któ­re cuda ma­jo­we­go po­ran­ku tło barw­ne pod­kła­da­ły.

Szedł wol­no, za­my­ślo­ny i jak­by za­słu­cha­ny w sie­bie, a krew­kość po­przed­nia zu­peł­nie go opu­ści­ła. Od chwi­li do chwi­li wzdy­chał.

Mia­sto od go­dzi­ny już nie spa­ło. Wpraw­dzie w oknach pię­tro­wych nie pod­nie­sio­no jesz­cze ro­let i ża­lu­zyi, a drzwi więk­szych skle­pów były jesz­cze na kłód­ki i ry­gle po­za­my­ka­ne i szta­ba­mi że­la­zne­mi za­ło­żo­ne, na fa­cy­at­kach wszak­że po­od­my­ka­no już luf­ci­ki, na­wet i całe okna, a ka­nar­ki, kosy i zię­by wy­śpie­wy­wa­ły w nich na całe gar­dło.

Po­wo­li zresz­tą otwie­ra­ły się i skle­py. Po­czą­tek dał sklep z pie­czy­wem. Tłu­sta, ru­mia­na dziew­czy­na po­pchnę­ła ze środ­ka drzwi, uwol­nio­ne ze sztab i kłó­dek, a stróż za­wie­sił na każ­dej po­ło­wie duży znak nie­bie­ski z po­ma­rań­czo­wy­mi ro­ga­li­ka­mi. Kon­tro­ler pie­kar­ski, któ­ry za­je­chał z wo­zem, peł­nym świe­że­go pie­czy­wa, od­da­wał je pod ra­chun­kiem skle­po­wej, umi­zga­jąc się do niej rów­no­cze­śnie. Dziew­czy­na, za­ję­ta fry­zo­wa­niem grzyw­ki przed nad­tłu­czo­nem lu­ster­kiem, przyj­mo­wa­ła umi­zgi te z miną obo­jęt­ną i za­spa­ną.

Za­raz po­tem od­wa­żył się na ostroż­ne uchy­le­nie drzwi szyn­karz. W szpa­rę zbaw­czą wśli­znę­ło się nie­ba­wem kil­ka po­sta­ci, sza­rych, zbie­dzo­nych, któ­re od daw­na już na po­krze­pie­nie ran­ne cze­ka­ły. O parę kro­ków da­lej szczęk­nę­ło że­la­zo przy od­ry­glo­wy­wa­nych drzwiach dys­try­bu­cyi. I te drzwi otwo­rzy­ły się lę­kli­wie, do po­ło­wy tyl­ko, uka­zu­jąc wy­bla­dłą twarz żyd­ka o za­spa­nych oczach, z pie­rza­mi w bro­dzie.

Bo­row­ski, któ­re­go cy­ga­ro koń­czy­ło się wła­śnie, wszedł do ma­łe­go, pól­ciem­ne­go skle­pi­ku i ku­pił u za­spa­ne­go żyd­ka pacz­kę tra­bu­cil­los. Za­pa­lił jed­ną sztu­kę i da­lej cią­gnął prze­chadz­kę swą po bu­dzą­cych się a wy­zło­co­nych i wy­błę­kit­nio­nych uli­cach.

Tym­cza­sem ock­nę­ły się ap­te­ki i cu­kier­nie. W pierw­szych i dru­gich wiel­kie oszklo­ne drzwi mi­ga­ły przy otwie­ra­niu jak bły­ska­wi­ce. I tu i tam sta­li w pro­gach wy­mu­ska­ni „su­biek­ci,” gła­dząc wąsy, po­pra­wia­jąc kra­wat­ki i uśmie­cha­jąc się ku­szą­co do przy­stoj­nych po­ko­jó­wek, bie­gną­cych z ko­szy­ka­mi po bul­ki.

W jed­nem miej­scu, gdzie cią­gnę­ły się sze­re­giem skle­py z tan­de­tą, pod­no­szo­no z po­śpie­chem nad­zwy­czaj­nym że­la­zne, za­su­wa­ne drzwi, zgrzy­ta­ją­ce prze­raź­li­wie. Ży­dów­ki po­da­wa­ły mę­żom swym bla­szan­ki z wodą „pa­znog­cio­wą.” Kup­cy ru­chem ner­wo­wym ma­cza­li w nich koń­ce pal­ców, resz­tę wody wy­le­wa­jąc do ulicz­ne­go ście­ku. Za­raz też z ciem­nych otwo­rów skle­po­wych wy­nu­rzy­ły się po­sta­cie bro­da­te, nio­sąc przed sobą wiel­kie de­ski ma­lo­wa­ne, niby wi­ze­run­ki świę­tych. Na de­skach, któ­re za­wie­szo­no przed skle­pa­mi, uka­za­li się pa­no­wie ko­lo­ru cre­me w polu gra­na­to­wem i pa­nie ko­lo­ru gra­na­to­we­go w polu zie­lo­nem. Pa­no­wie trzy­ma­li w ustach bar­dzo gru­be cy­ga­ra, a w ręku bar­dzo cien­kie la­secz­ki, pa­nie były bez wy­jąt­ku po­prze­ła­my­wa­ne w pa­sie – za­pew­ne wsku­tek nie­moż­li­wej fi­gur swych cien­ko­ści…

Ruch ulicz­ny zwięk­szał się te­raz z każ­dą mi­nu­tą. Po­ja­wi­li się ro­bot­ni­cy fa­brycz­ni z bla­szan­ka­mi, mu­la­rze z wę­zeł­ka­mi ma­ły­mi na ple­cach, ko­bie­ty no­szą­ce ce­gły i wodę, bia­łe od wap­na, bose, ener­gicz­ne, z ko­smy­ka­mi wło­sów wy­my­ka­ją­cy­mi się z pod na­su­nię­tych na oczy chu­s­tek…

Tęga, wiej­ska baba, ugi­na­ją­ca się pod cię­ża­rem wiel­kiej ster­ty wa­rzy­wa, zwią­za­ne­go płach­tą, prze­bie­gła szyb­ko przez chod­nik, roz­trą­ca­jąc wlo­ką­cych się ocię­ża­le wy­rob­ni­ków. To znów prze­su­nę­ła się mię­dzy nimi pi­jacz­ka w łach­ma­nach, z twa­rzą bar­wy ce­gla­stej, z oczy­ma pod­puch­nię­te­mi – za­do­wo­lo­na z sie­bie, uśmiech­nię­ta i dow­cip­ku­ją­ca. Wresz­cie uka­za­ły się wy­sła­ne po za­ku­py słu­żą­ce, a tuż za nie­mi i żony mniej za­moż­nych rze­mieśl­ni­ków. Jed­ne i dru­gie mia­ły su­kien­ki per­ka­li­ko­we i ko­sze na rę­kach z „pa­łą­ka­mi,” rze­mieśl­nicz­ki jed­nak od­róż­nia­ły się od sług pew­niej­szą sie­bie miną oraz ka­pe­lu­sza­mi z ciem­nej sło­my, przy­stro­jo­ny­mi w kar­to­no­we, wy­pło­wia­łe kwia­ty.

Ro­sły, mu­sku­lar­ny pa­ro­bek rzeź­nic­ki niósł na ple­cach wiel­ką ćwierć wo­ło­wi­ny, któ­rą do po­ło­wy tyl­ko osła­nia­ła brud­na szma­ta płó­cien­na. Su­ro­wy ka­wał mię­sa wstręt­nie wy­glą­dał w peł­nem świe­tle dnia, któ­re na­tę­ża­ło do krzy­kli­wo­ści pra­wie krwa­wą jego bar­wę oraz żół­ty ko­lor łoju i bia­łość ko­ści że­bro­wych, wy­szcze­rza­ją­cych się na kształt zę­bów. Idąc uli­cą w go­dzi­nę póź­niej, scho­wał­by on cię­żar swój do ko­sza i ze­szedł na śro­dek uli­cy; te­raz od­waż­nie po­ka­zy­wał go świa­tu, mało się trosz­cząc, czy otarł­szy się o czy­jąś odzież, plam krwa­wych na niej nie zo­sta­wi…

Wcze­sny ra­nek, po­dob­nie jak noc, ma swo­je bez­wsty­dy.

Stop­nio­wo wzma­gał się i ruch ko­ło­wy. Wozy i wóz­ki co­raz gę­ściej to­czyć się po­czę­ły środ­kiem uli­cy, mo­krym jesz­cze od wczo­raj­sze­go desz­czu, za­bło­co­nym i czar­nym. Czar­ność ta od­bi­ja­ła ra­żą­co od ja­sno­po­pie­la­tej bar­wy chod­ni­ków, któ­re zdą­ży­ły już do­kład­nie obe­schnąć, a wy­my­te ule­wą po­ły­ski­wa­ły jak mar­mu­ro­we.

Duży wóz pie­kar­ski z trzę­są­cy­mi się na wierz­chu ko­sza­mi naj­pierw­szy za­tur­ko­tał wśród sen­nej uli­cy. Śpie­szył on na­kar­mić tych, co wcze­śnie wsta­jąc, wcze­śnie też śnia­dać mu­szą. Wóz to­czył się po ka­mie­niach cięż­ko, so­len­nie, jak­by od­czu­wa­jąc waż­ność i pra­wie świę­tość swe­go po­słan­nic­twa.

W ślad za nim na­peł­ni­ła uli­cę ha­ła­sem na­czyń bla­sza­nych duża, sze­ro­ka i roz­trzę­sio­na bry­ka mle­czar­ki. Za­trzy­ma­ła się na rogu, a za­nim jesz­cze po­wo­żą­ca ko­bie­ta wstrzy­ma­ła tłu­ste­go, swa­wol­ne­go ko­ni­ka, już oto­czy­li ją sta­rzy i mło­dzi, wy­cią­ga­jąc po na­biał kub­ki, dzban­ki, gar­nusz­ki i stu­ka­jąc mie­dzia­ną mo­ne­tą o po­ręcz bry­ki. Za­raz też ob­fi­ty­mi stru­mie­nia­mi po­la­ło się do­ko­ła mle­ko. Rzec­by moż­na, że to wieś nad­sta­wia­ła spra­gnio­ne­mu mia­stu pierś po­kar­mem wez­bra­ną…

Po­tem uka­za­ły się małe wóz­ki chłop­skie z ma­słem, kur­czę­ta­mi, wa­rzy­wem. Cią­gnę­ły jed­ne za dru­gi­mi, „gę­sie­go,” kle­ko­cąc gło­śno źle spo­jo­ne­mi de­ska­mi. Przy ko­niach szli chło­pi, trzy­ma­jąc je na dłu­gich, luź­no pusz­czo­nych lej­cach; na wóz­kach sie­dzia­ły ich żony i cór­ki w czer­wo­nych spód­ni­cach i chust­kach zie­lo­nych. Je­den tyl­ko wo­zek wiózł męż­czy­znę i ko­bie­tę, obok sie­bie sie­dzą­cych. Była to para sta­rych już wie­śnia­ków – para mał­żeń­ska wi­docz­nie, a bez­dziet­na. Obo­je zgar­bie­ni, mi­zer­ni, tu­li­li się do sie­bie, jak dwa pta­ki na grzę­dzie. On w niz­kim, mięk­kim ka­pe­lu­szu, wy­gnie­cio­nym i przy­płasz­czo­nym na kształt pie­czar­ki, żuł w ustach bez­zęb­nych ta­nie cy­ga­ro; ona w chu­ście brud­no­żół­tej i w gra­na­to­wej, pa­sia­stej spód­ni­cy, gry­zła, a ra­czej ssa­ła czar­ne­go chle­ba ka­wa­łek. Sta­rusz­ko­wie trzę­śli się nie­wy­god­nie na gro­cho­wi­nach, choć tuż za nimi le­ża­ła duża więź świe­że­go, ela­stycz­ne­go sia­na. Sia­no prze­zna­czo­ne było „na przedaż,” a więc… nie­ty­kal­ne…

Eks-re­jent przy­sta­nął i przy­glą­dał się uważ­nie temu Fi­le­mo­no­wi z cy­ga­rem i tej Bau­cy­dzie, gry­zą­cej ra­zow­ca. Na twa­rzy jego ru­chli­wej od­ma­lo­wa­ło się jak­by roz­rzew­nie­nie i jak­by za­zdrość. Mach­nął wresz­cie ręką, wła­ści­wym so­bie, pręd­kim, ener­gicz­nym ru­chem i po­szedł da­lej.

Te­raz już tur­kot kół na chwi­lę pra­wie nie usta­wał. Za wóz­ka­mi chłop­ski­mi, gdzie mały ale rzeź­ki mie­rzy­nek szar­pał się nie­spo­koj­nie przy dy­sz­lu, po­ja­wi­ły się brycz­ki ko­lo­ni­stów, za­przę­żo­ne w tłu­ste, okrą­głe ko­ni­ki, drep­cą­ce rów­no i spo­koj­nie w „ho­ło­bli.” Po­tem wlec się jęły nie­zmier­nie dłu­gie wozy, wy­ła­do­wa­ne de­ska­mi, a cią­gnio­ne przez parę ład­nych, gład­kich ru­ma­ków – tych sa­mych, któ­re w dnie świą­tecz­ne po­my­ka­ły raź­no, skrzy­piąc an­giel­ską uprzę­żą, przez ale­je, wprzę­żo­ne do ka­re­ty lub po­wo­zu pana „przed­się­bior­cy.” Wresz­cie za­dud­ni­ły na bru­ku do­róż­ki.

Po­ja­wie­nie się do­ró­żek było zna­kiem, że dla War­sza­wy dzień wła­ści­wy już się roz­po­czął. Przy­śpie­szy­ło go słoń­ce ma­jo­we, zło­te, cie­płe, we­so­łe, na któ­re­go przyj­ście od kil­ku ty­go­dni mia­sto z utę­sk­nie­niem cze­ka­ło. Upra­gnio­ne­go przy­by­sza uczczo­no wcze­śniej­szem, o go­dzi­nę co naj­mniej, zbu­dze­niem się do ży­cia i pra­cy.

Sta­ru­szek za­szedł po­wo­li na Elek­to­ral­ną. Przez pe­wien czas roz­pa­try­wał się po do­mach, szu­ka­jąc za­pi­sa­ne­go w no­tat­ni­ku nu­me­ru, wresz­cie za­trzy­mał się przed jed­ną ka­mie­ni­cą, któ­rej bra­ma na oścież była otwar­ta. W bra­mie stał stróż, opar­ty na mio­tle. Miał on po­czci­wą i służ­bi­stą minę eks­woj­sko­we­go–wąsy siwe, przy­strzy­żo­ne, w le­wem uchu kol­czyk…

– Przy­ja­cie­lu!– zwró­cił się doń re­jent.– Czy znasz pana Zyg­mun­ta Bo­row­skie­go?

– Co nie mam znać! Miesz­ka w ofi­cy­nie, na dru­giem pię­trze.

– Tu jest do nie­go kart­ka – cią­gnął re­jent, wyj­mu­jąc z kie­sze­ni bi­let. – Od­dasz mu ją, jak wsta­nie… bo te­raz pew­nie śpi jesz­cze?…

Stróż na­le­żał do ga­da­tli­wych.

– To się wie – od­parł, mio­tłę z ręki do ręki prze­kła­da­jąc.– Nie no­wi­na u nie­go spać i do po­łu­dnia. Cha­rak­ter­ny to pan, ale kiep­ski…

– Jak­to kiep­ski?

– Ze zdro­wiem, ma się wie­dzieć. Za­wdy krzy­wy, po­stę­ku­ją­cy… Ani się po­śmie­je, ani se pod­sko­czy, ani do lu­dzi za­ga­da. Niby mło­dy, a nie mło­dy…

– Pra­cu­je – wtrą­cił re­jent.

– A ju­ści. Cza­sem to i do bia­łe­go dnia świe­ci się u nie­go. Za­wdy czy­ta i czy­ta. Na dok­to­ra pew­nie się uczy, abo na księ­dza… cho­cia już z lat wy­szedł…

Bo­row­ski ręką mach­nął, stró­żo­wi wsu­nął w rękę czter­dzie­stów­kę i za­bie­rał się do odej­ścia. Ale stróż, roz­we­se­lo­ny wi­do­kiem na­piw­ka, nie prze­sta­wał ga­dać.

– Wiel­moż­ny pan pew­ni­kiem ociec? – za­py­tał, uśmie­cha­jąc się zna­czą­co.

Re­jent przy­tak­nął.

– To ja po­wiem jesz­cze słów­ko. Je­stem już czło­wiek sta­ry, wnucz­ków mam, a i wiel­moż­ny pan też nie mło­dziuś­ki. Więc ja po­wiem, że mi na­sze­go pana Zyg­mu­sia żal. On jest chu­dzia­czek zdro­wia kiep­skie­go, jemu się na świe­cie ckni, i ja swo­im głu­pim ro­zu­mem daw­no już wy­kal­ku­lo­wa­łem, że… że…

– Że co?– za­py­tał Bo­row­ski, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę.

Stróż przy­mru­żył jed­no oko fi­lu­ter­nie i gło­sem zni­żo­nym do­koń­czył:

– Że wiel­moż­ny pan po­wi­nien­by sy­nacz­ka swo­je­go… ob­że­nić.

I ro­ze­śmiał się gło­śno, kon­tent ze śmia­ło­ści i po­my­słu.

Bo­row­ski nic nie od­po­wie­dział. Ski­nie­niem gło­wy po­że­gnał sta­re­go po­czciw­ca i od­szedł. Ale stróż dłu­go stał jesz­cze w miej­scu, stu­ka­jąc pal­cem w wy­cią­gnię­tą z za­na­drza ta­ba­kier­kę łu­bia­ną i uśmie­cha­jąc się do sie­bie… i do czter­dzie­stów­ki…

Re­jent skrę­cił w Orlą i zna­lazł się nie­ba­wem na Lesz­nie. Sze­ro­ka, ja­sna uli­ca za­la­na była słoń­cem. Stru­mień świe­że­go, pach­ną­ce­go ogro­da­mi po­wie­trza zda­wał się prze­pły­wać ją od koń­ca do koń­ca. Wzrok bu­jał tu swo­bod­nie i we­so­ło, lżej i głę­biej od­dy­cha­ły pier­si.

Oczy Bo­row­skie­go pa­dły naj­pierw na ko­ściół, któ­re­go pro­sta lecz miła at­ty­ka ką­pa­ła się w świe­tle po­ran­ku. Daw­na świą­ty­nia Kar­me­li­tów trze­wicz­ko­wych, z wy­chy­la­ją­ce­mi się z poza muru obocz­ne­go drze­wa­mi, mia­ła wy­gląd pra­wie siel­ski. Na wie­ży dzwo­ni­ła sy­gna­tur­ka; skow­ron­ko­wy jej głos, gdzie­in­dziej gwa­rem ulicz­nym za­głu­sza­ny, tu do­cho­dził do ucha czy­sto i wy­raź­nie.

Drzwi ko­ścio­ła były otwar­te; po stop­niach niz­kie­go gan­ku lu­dzie wcho­dzi­li i scho­dzi­li. Mimo wcze­snej pory, że­bra­cy za­ję­li już swe sta­no­wi­ska, wy­cią­ga­jąc dło­nie i mi­secz­ki do prze­cho­dzą­cych. Pod mu­rem ko­ściel­nym usta­wio­no kil­ka stra­ga­nów. Błysz­cza­ły na nich szka­ple­rze, me­da­li­ki, książ­ki w zło­co­nej opra­wie i wo­sko­we wota.

Był to dzień od­pu­sto­wy – dzień świę­tej Mag­da­le­ny de Pa­zis, pod któ­rej we­zwa­niem po­sia­da świą­ty­nia ta oł­tarz.

Bo­row­ski spoj­rzał na ze­ga­rek: do­cho­dzi­ła siód­ma. Rzu­cił nie­do­pa­lo­ne cy­ga­ro i wszedł do ko­ścio­ła.

Oł­tarz z pięk­nym ob­ra­zem Cze­cho­wi­cza go­rzał od mnó­stwa świec i lam­pek. Ksiądz w zło­ci­stym or­na­cie do­koń­czał mszy świę­tej. Przed oł­ta­rzem mo­dli­ła się zbi­ta gro­mad­ka ludu, któ­rej gło­wy na głos dzwon­ka chy­li­ły się ku zie­mi.

Nie­bie­skie, won­ne dymy pły­wa­ły w po­wie­trzu. Pły­wał też sil­ny za­pach bzów, któ­rych ogrom­ne bia­ło­ró­żo­we pęki usta­wio­no w szkla­nych wa­zo­nach na oł­ta­rzu. Stop­nie oł­ta­rza i po­sadz­ka do­ko­ła za­rzu­co­ne były rów­nież wio­sen­ny­mi kwia­ta­mi.

Re­jent sta­nął na ubo­czu, pod fi­la­rem, i jął od­ma­wiać pa­cierz. Po­wo­li od­dzia­ła­ła i na nie­go ta świą­tecz­na, roz­ma­rza­ją­ca i roz­rzew­nia­ją­ca at­mos­fe­ra. Roz­po­starł na ka­mien­nej po­sadz­ce chust­kę i ukląkł. A po ma­lej chwi­li już­by nie po­znał w nim nikt buń­czucz­ne­go przed dwie­ma go­dzi­na­mi san­gwi­ni­ka. W pier­si się bił, oczy do nie­ba pod­no­sił – a z ust, na kształt jęku ża­ło­sne­go, wy­bie­ga­ły mu sło­wa:

– Boże wiel­ki, zmi­łuj się nad nami!… Świę­ta Mag­da­le­no, wstaw się za nami!… Wszy­scy świę­ci anio­ło­wie i ar­cha­nio­ło­wie, mó­dl­cie się za nami!…

Tuż przed nim klę­cza­ła ko­bie­ta, nie­mło­da, do­stat­nio ubra­na, w ciem­nym ka­pe­lu­szu, z dłu­gim, na twarz za­pusz­czo­nym wo­alem. Mo­dli­ła się żar­li­wie, sze­lesz­cząc kar­ta­mi książ­ki, brzę­cząc ziarn­ka­mi ró­żań­ca i gło­śno, a chwi­la­mi na­wet ża­ło­śnie wzdy­cha­jąc.

Tym­cza­sem słu­ga ko­ściel­ny, za­su­nąw­szy ba­ry­er­kę, od­dzie­la­ją­cą oł­tarz od głów­nej nawy, za­rzu­cił na nią bia­łe płó­cien­ne na­kry­cie. Jed­no­cze­śnie roz­le­gło się dzwo­nie­nie, wzy­wa­ją­ce do ko­mu­nii.

Ko­bie­ta pod­nio­sła się z ko­lan i za in­ny­mi do ba­ry­er­ki po­de­szła.

Była wzro­stu nie­wiel­kie­go i dość oty­ła. Ru­chy jej spo­koj­ne, ale wy­twor­ne, mała ręka ciem­ną rę­ka­wicz­ką ob­ci­śnio­na i płasz­czyk je­dwab­ny, ze sma­kiem skra­ja­ny, wska­zy­wa­ły, że na­le­ży do sfe­ry za­moż­nej. Było też w niej coś, co świad­czy­ło o znacz­nej, mi­nio­nej już zresz­tą uro­dzie.

Ko­bie­ta, przy­jąw­szy ko­mu­nię, po­wró­ci­ła na po­przed­nie miej­sce. Od oł­ta­rza szła kro­kiem wol­nym i nie­pew­nym, jak­by jej sił bra­kło. Uklą­kł­szy, znów mo­dlić się jęła.

Msza skoń­czy­ła się; na oł­ta­rzu więk­szą część świa­teł po­ga­szo­no; ko­ściół opu­sto­szał.

Bo­row­ski pod­niósł się, ale nie wy­cho­dził. Otrze­pał sta­ran­nie ko­la­na, czu­ba po­gła­dził, wąsy po­mu­sk­nął, i wy­pro­sto­wa­ny, z la­ską w jed­nej ręce, a ka­pe­lu­szem poza sie­bie scho­wa­nym w dru­giej, stał w miej­scu, roz­glą­da­jąc się po mu­rach świą­ty­ni.

Na­gle klę­czą­ca przed nim ko­bie­ta jęk­nę­ła stłu­mio­nym gło­sem: „sła­bo mi!…” i osu­nę­ła się na po­sadz­kę.

Re­jent w jed­nej chwi­li zna­lazł się przy ze­mdlo­nej, pod­niósł ją i na za­kry­sty­ana, ga­szą­ce­go świa­tło, krzyk­nął o wodę.

Ko­bie­tę bez trud­no­ści przy­pro­wa­dzo­no do zmy­słów. Bo­row­ski ze slu­gą ko­ściel­nym wy­nie­śli ją na ga­nek, gdzie świe­że po­wie­trze do­ko­na­ło resz­ty. Na bla­de po­licz­ki wy­stą­pił ru­mie­niec, sina bar­wa ust prze­szła w ró­żo­wą i nie­zna­jo­ma o wła­snych si­łach sta­nę­ła na no­gach.

Zmie­sza­na była wy­pad­kiem i za­wsty­dzo­na. Z po­śpie­chem na­cią­ga­ła na twarz ciem­ny woal i, ści­ska­jąc rękę re­jen­ta, mó­wi­ła pręd­ko, jak­by pil­no jej było odejść:

– Dzię­ku­ję… i prze­pra­szam… Bar­dzo, bar­dzo prze­pra­szam…

– Pani do­bro­dziej­ka po­zwo­li, że ją od­wio­zę – oświad­czył Bo­row­ski, spro­wa­dza­jąc sła­bą ko­bie­tę na chod­nik i to­ru­jąc dro­gę wśród tłu­mu ga­piów, zwa­bio­nych wy­pad­kiem.

– To zby­tecz­ne, zu­peł­nie zby­tecz­ne…– po­wta­rza­ła sła­bym ale sta­now­czym gło­sem.– Osła­błam tro­chę z czczo­ści… ale to już prze­szło, zu­peł­nie prze­szło. Zresz­tą – do­da­ła na­gle z ucie­chą, pa­trząc w stro­nę uli­cy Że­la­znej – wła­śnie idą już po mnie. Ze­gnam ła­ska­we­go pana i jesz­cze raz naj­uprzej­miej dzię­ku­ję…

Ru­chem grzecz­nym ale po­wścią­gli­wym po­da­ła mu koń­ce pal­ców i, gło­wą lek­ko ski­nąw­szy, ode­szła.

Bo­row­ski doj­rzał, że po chwi­li złą­czy­ła się na chod­ni­ku z dwie­ma nad­cho­dzą­ce­mi w tę stro­nę ko­bie­ta­mi. Jed­na z ko­biet była mło­dziut­ką i ład­niut­ką pa­nien­ką; dru­ga, sztyw­na i so­len­na, wy­glą­da­ła na sza­far­kę szla­chec­kie­go dwo­ru.

Wszyst­kie trzy po­szły ku oko­pom.

Re­jent po­słał w ślad za nie­mi mach­nię­cie ręką, któ­rem zwykł był za­my­kać wszyst­kie spra­wy nie­wy­raź­ne…

– Do stu dy­ałów! – mruk­nął po chwi­li, pa­trząc na ze­ga­rek – jesz­cze za wcze­śnie. Sta­now­czo je­stem sta­ry, nie­po­praw­ny sza­le­niec! „Ro­man­tyk,” jak­by mój syn po­wie­dział. Nie mó­gł­żem do tej pory spać so­bie spo­koj­nie w ho­te­lo­wem łóż­ku?!…

Za­wró­cił i wstą­pił do cu­kier­ni.

Usiadł przy oknie, wy­cho­dzą­cem na uli­cę; ka­zał so­bie po­dać her­ba­ty z ciast­ka­mi oraz świe­że dzien­ni­ki. Nie mógł jed­nak ani jeść, ani czy­tać. Ły­żecz­ka drża­ła mu w ręku, roz­le­wa­jąc her­ba­tę na sto­lik, dru­ko­wa­ne li­te­ry ska­ka­ły przed oczy­ma…

– Sta­ry, nie­po­praw­ny sza­le­niec! – po­wta­rzał pół­gło­sem, sta­ra­jąc się, bez skut­ku, opa­no­wać wzru­sze­nie.III.

– Tę bab­kę sza­fra­no­wą pie­kła Du­dziń­sia, a te cia­stecz­ka kru­che to moja ro­bo­ta. Pro­szę jeść cia­stecz­ka, bo in­a­czej po­my­ślę, że są szka­rad­ne i że ma­much­na gnie­wa się­nam­nie…

Od­po­wie­dzią był ser­decz­ny, prze­cią­gły po­ca­łu­nek, zło­żo­ny na czo­le mó­wią­cej.

– A te­raz – cią­gnę­ła – pro­szę oprzeć swo­je po­czci­we, zmę­czo­ne nó­żę­ta na tym oto no­wym sto­łecz­ku. Sto­łe­czek jest wy­god­ny i moc­ny… za­bra­nia się tyl­ko pa­trzeć na jego ko­ron­ko­we wy­szy­cie. Haft tro­chę krzy­wy… dla­te­go pew­nie, że lam­pa ciem­no się pa­li­ła…

– Ach, ty dziew­czy­no nie­do­bra! Więc to nad tym ha­ftem oczy so­bie psu­łaś po no­cach?

– O! nie tyl­ko nad ha­ftem. W tej oto­ślicz­nej, nie­bie­skiej bi­bu­łecz­ce znaj­dziesz, ma­much­no, nie­bie­ską rów­nież ksią­żecz­kę, ca­lu­sień­ką prze­ze mnie za­pi­sa­ną. Prze­pi­sa­łam w niej wszyst­kie pięk­niej­sze miej­sca z po­ezyi Ga­bry­eli, któ­rą ma­much­na na­zy­wa za­wsze swo­ją naj­uko­chań­szą, ser­decz­ną po­et­ką. W wy­bo­rze po­ma­ga­ła mi cio­cia Le­no­ra.

Roz­licz­ne są źró­dła łez ludz­kich, tak samo jak roz­licz­ne są ro­dza­je ludz­kie­go bólu. Te łzy jed­nak, któ­re za­bły­sły w tej chwi­li w oczach nie­mło­dej ko­bie­ty, wpa­trzo­nej w klę­czą­cą przed nią pięk­ną sie­dem­na­sto­let­nią dziew­czy­nę, nie mia­ły w so­bie nic zgo­ła bo­le­sne­go…

Mat­ka i cór­ka ob­ję­ły się za szy­ję, jak dwie przy­ja­ciół­ki.

A były ude­rza­ją­co do sie­bie po­dob­ne. Mia­ły tęż samą bar­wę oczu, ten sam ko­lor wło­sów, tę samą pro­stą, po­praw­ną li­nię nosa, toż samo wresz­cie ener­gicz­ne za­okrą­gle­nie wy­sta­ją­cych co­kol­wiek pod­bród­ków. Rzekł­byś: dwa pa­ste­le, jed­ną twarz wy­obra­ża­ją­ce – ale je­den śwież­szy, z nie­zd­much­nię­tym jesz­cze brzo­skwi­nio­wym pusz­kiem dzie­wic­twa, dru­gi wy­pło­wia­ły przez czas i w wie­lu już miej­scach za­tar­ty.

Mat­ka, mimo lat pięć­dzie­się­ciu kil­ku, była jesz­cze wca­le przy­stoj­ną ko­bie­tą. Ży­cie nie zdo­ła­ło ode­brać piesz­czo­tli­wej sło­dy­czy jej uśmie­cho­wi, ani po­zba­wić jej oczu tę­sk­ne­go, po­etycz­ne­go roz­ma­rze­nia.

Ten ro­dzaj wdzię­ku po­sia­da­ła i cór­ka – na­tu­ral­nie w stop­niu o wie­le zwięk­szo­nym.

Było w niej w sa­mej rze­czy coś, co przy­po­mi­na­ło pa­stel – i to pa­stel Fra­go­nard'a, por­tre­ci­sty pu­dro­wa­nych mar­kiz i wi­ceh­ra­bin. Na to „coś” skła­da­ły się głów­nie: wiel­kie oczy, zie­lo­na­wo­nie­bie­skie, jak woda mor­ska, drob­ne, „ma­li­no­we” usta, i pło­we, pra­wie po­pie­la­te wło­sy, nad bia­łem czo­łem skę­dzie­rzo­ne. Czy do tego zwy­kłe­go od­cie­nia wło­sów nie przy­czy­niał się w czę­ści i pu­der, za to rę­czyć nie moż­na…

Gdy tak mat­ka dzię­ko­wa­ła cór­ce, a cór­ka pie­ści­ła się z mat­ką, we­szła do po­ko­ju nowa oso­ba. Była nią ko­bie­ta nie­okre­ślo­ne­go wie­ku, nie­zmier­nie sztyw­na, w suk­ni ciem­no-orze­cho­wej i w nad­zwy­czaj bia­łym, sil­nie wy­kroch­ma­lo­nym far­tusz­ku. Chu­da, po­waż­na, z wło­sa­mi gład­ko ucze­sa­ny­mi, wy­glą­da­ła na da­le­ką ku­zyn­kę, zaj­mu­ją­cą się go­spo­dar­stwem u za­moż­nych krew­nych. Wo­gó­le zaś, pa­trząc na nią, nie moż­na było opę­dzić się my­śli, że jest bar­dzo mi­ster­nie wy­stru­ga­na z drze­wa i że ma twarz po­ma­lo­wa­ną olej­no.

To jesz­cze w ko­bie­cie tej było nie­zwy­kłe, że po­wa­gę swą zda­wa­ła się utrzy­my­wać nie­sły­cha­nym je­dy­nie wy­sił­kiem. Ja­kaś ta­jem­na chęć do uśmie­chu kry­ła się w ką­ci­kach jej oczów pra­wie szkla­nych i jej ust pra­wie nie­wi­docz­nych. Chęć tę wstrzy­my­wa­ła jed­nak na wo­dzy wola, któ­ra chcia­ła być… sil­ną.

Ko­bie­ta wnio­sła ze sobą ko­szyk za­mknię­ty, z któ­re­go do­by­wa­ły się pi­ski pta­sie i gło­śne trze­po­ta­nie skrzy­deł.

– I ja dla mo­jej pa­niuń­ci przy­nio­słam wią­za­nie – rze­kła gło­sem, któ­ry drżał lek­ko.– Pro­szę pa­trzeć.

Wy­do­by­ła z ko­sza du­że­go kur­cza­ka, któ­ry sza­mo­tał się jej w ręku.

– Koń, nie kur­czak, jak mego Krzy­sia ko­cham!

Pani domu ob­ma­ca­ła pta­ka do­świad­czo­ny­mi pal­ca­mi.

– Duży i tłu­sty – osą­dzi­ła. – Skąd Du­dziń­sia wzię­ła ta­kie ład­ne kur­czę­ta?

– Skąd? – rze­kła go­spo­dy­ni, a w oczach jej i ustach za­bły­sła nad­zwy­czaj­na, nie­po­wstrzy­ma­na pra­wie chęć do śmie­chu. Mimo to, do­koń­czy­ła gło­sem ce­le­bru­ją­ce­go księ­dza:

– Z jaj­ka, pa­niuń­ciu.

– Jak­to z jaj­ka?

– Ano tak, że moja kura ja­rzę­ba­ta wy­sie­dzia­ła…

– W se­kre­cie przede mną?

– O! moje kury do se­kre­tów je­dy­ne!

Przy ostat­nich sło­wach sil­na wola od­nio­sła jesz­cze jed­no zwy­cię­stwo nad ła­cho­tli­wyt­ni ner­wa­mi.

– I co jesz­cze pa­niuń­ci po­wiem – do­da­ła Du­dziń­ska ta­jem­ni­czo:– sta­ła się rzecz nad­zwy­czaj­na i pro­ro­cza: Wy­lę­gły się same ko­gu­ci­ki…

– Do­praw­dy?

– Jak mego Krzy­sia ko­cham!

– I cóż to ma ozna­czać?

Znów blask we­so­ło­ści w ką­ci­kach oczu i ust, i znów uję­cie wy­bu­chu na uzdę po­wa­gi.

– O tem mo­gła­bym po­wie­dzieć sa­mej tyl­ko pa­niuń­ci…

Spoj­rze­nie uko­śne, rzu­co­ne na mło­dą pa­nien­kę, ob­ja­śni­ło, że uszy sie­dem­na­sto­let­nie sły­szeć tego nie mogą.

– W każ­dym ra­zie dzię­ku­ję ci z ca­łe­go ser­ca, ko­cha­na Du­dziń­siu – rze­kła pani domu.– Po­czci­wa je­steś, że za­wsze o mnie i o imie­ni­nach mo­ich pa­mię­tasz.

– Ba! i cóż to za oso­bli­wość? Zresz­tą, trze­ba, żeby ktoś pa­mię­tał, kie­dy pa­niuń­cia sama o so­bie nie pa­mię­ta…

– Al­boż ja nie pa­mię­tam o so­bie?

– A ju­ści, że tak. A dzi­siej­sza awan­tu­ra w ko­ście­le? Po­trzeb­ne to było? Nie mo­gła to pa­niuń­cia jed­ne­go dnia wy­spo­wia­dać się, a dru­gie­go do­pie­ro do ko­mu­nii świę­tej przy­stą­pić?

Po co to było, za po­zwo­le­niem, o czczej gę­bie przez trzy go­dzi­ny w ko­ście­le cęc­nić? Ani Panu Bogu z tego po­cie­cha, ani lu­dziom. Ale pa­niuń­cia za­wsze taka! za­wsze wszyst­ko na go­rą­co! za­wsze tyl­ko hyc! hyc!…

– Do­syć, moja Du­dziń­ska. Roz­ga­da­łaś się jak na jar­mar­ku.

Go­spo­dy­ni stro­pi­ła się – ale przy­szła jej z od­sie­czą pa­nien­ka.

– Duda ma słusz­ność, Duda do­brze mówi – za­uwa­ży­ła. – Ma­much­na za mało dba o zdro­wie. A już dok­tor prze­strze­gał, żeby ma­much­na tak dłu­go w zim­nym ko­ście­le nie wy­sia­dy­wa­ła…

– E! bądź­cie spo­koj­ni; nic mi się złe­go nie sta­nie.

– Tak?… a co by­ło­by dziś, żeby nie ten ja­kiś po­czci­wy sta­ru­szek?…

– Praw­da, że po­czci­wy. Ża­łu­ję, żem go nie spy­ta­ła o na­zwi­sko…

– Ale te­raz nie bę­dzie już się ma­much­na na­ra­ża­ła?

– Prze­sta­nie się pa­niuń­cia go­rącz­ko­wać?

– Póki mi ma­much­na sło­wa na to nie da, nie odej­dę!

– I ja się nie ru­szę, jak Krzy­sia ko­cha­ni!

– Wszak­że ma­mu­nia zro­bi to dla swo­jej Lud­ki?

– Dla swo­jej sta­rej Dudy…

– Ma­much­no!

– Pa­niuń­ciu!

W tej chwi­li za­szedł wy­pa­dek nie­prze­wi­dzia­ny. Z ko­sza, któ­re­go nie za­mknię­to, po­wy­ska­ki­wa­ły na po­kój kur­czę­ta. I nie dość, że po­wy­ska­ki­wa­ły, ale jęły wy­pra­wiać bre­we­rye. Płeć ich też ujaw­ni­ła się za­raz w spo­sób, żad­nej wąt­pli­wo­ści nie do­pusz­cza­ją­cy. Je­den ko­gu­cik wsko­czył na po­ręcz fo­te­la i za­piał; dwa inne, nie zwle­ka­jąc, za­bra­ły się do bój­ki; resz­ta, na stół się do­staw­szy, wy­wra­cać po­czę­ła z brzę­kiem fi­li­żan­ki i gar­nusz­ki…

Du­dziń­ska krzyk­nę­ła z prze­ra­że­nia; mat­ka i cór­ka śmie­chem gło­śnym par­sk­nę­ły.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: