Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Złoto i błoto. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złoto i błoto. Tom 3 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 306 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść współ­cze­sna przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

Tom XXX.

Lwów.

Na­kła­dem księ­gar­ni

Gu­bry­no­wi­cza i Schmid­ta.

1884.

Dru­kiem Kor­nel­la Pil­le­ra.

Upły­nę­ło dwa lata pra­wie, i była zno­wu ślicz­na je­sień z li­ść­mi zło­te­mi, z nie­bem bla­do la­zu­ro­wem ze sre­brzy­ste­mi pa­ję­czy­na­mi, cie­płe­mi dnia­mi i no­ca­mi gwiaz­dzi­ste­mi – ze ścier­ni­ska­mi po­schłe­mi, na któ­rych gdzie­nieg­dzie bu­ja­ły od­ro­dzo­ne kwia­ty, z ca­łem bo­gac­twem pra­cy rocz­nej na ra­mio­nach. Na wsi to pora do­stat­ku i we­se­la, w mie­ście to przy­go­to­wa­nie do zimy, za­baw i sza­łu; – dla bo­ga­tych to dni kar­na­wa­ło­we, dla bied­nych tro­ska o chleb i drze­wo.

W pięk­nym pa­ła­cy­ku sie­dział w swo­im po­ko­ju pan Leon, roz­par­ty w krze­śle, z ręką we wło­sach, gło­wą po­chy­lo­ną smut­nie, twa­rzą bla­dą, oczy­ma wle­pio­ne­mi w po­sadz­kę, ubra­niu wy­twor­nem jak za­wsze, ale po­roz­pi­na­nem i zmię­tem. Sie­dział z no­ga­mi wy­cią­gnię­te­mi, bez­sil­ny ja­kiś, znu­żo­ny wię­cej niż zwy­kle – wi­docz­nie zgry­zio­ny i za­kło­po­ta­ny, Nie­na­wy­kły do żad­nej wal­ki ani ze świa­tem, ani z sobą, znaj­do­wał się jak­by zmu­szo­ny do niej – i zwąt­pia­ły czy ją ma roz­po­cząć. W ca­łym czło­wie­ku znać było, że ura­tu­je swo­je le­ni­stwo przedew­szyst­kiem i sie­bie choć­by kosz­tem dru­gich.

Po po­ko­ju tym, tak nie­gdyś świe­żym i we­so­łym, wi­dać też było dwu­let­nie za­nie­dba­nie – i obej­ście się z tem co go ubie­ra­ło nie­mi­ło­sier­ne. Wszyst­ko było nad mia­rę zu­ży­te, po­pla­mio­ne, znisz­czo­ne. Naj­wy­bor­niej­sze rze­czy wa­la­ły się po ką­tach rzu­co­ne, jak­by żad­nej nie mia­ły war­to­ści. Chwi­la ich prze­szła – upra­gnio­ne wczo­raj, dziś za­po­mnia­ne zo­sta­ły. Nowe mia­ły je za­stą­pić.

Lam­pa bron­zo­wa pa­li­ła się na sto­li­ku nie­ja­snem świa­tłem – a pro­mie­nie jej nie­do­cho­dzi­ły do ciem­nych za­kąt­ków, wśród któ­rych dzi­wacz­nie wy­glą­da­ły i przy­bo­ry my­śliw­skie, i do ko­nia ubio­ry, i roz­rzu­co­ne suk­nie.Środ­kiem, po­wol­nym kro­kiem prze­cha­dzał się za­my­ślo­ny hra­bia Teo­fil… Na nim tych lat dwóch, tak jak na Le­onie, wca­le znać nie było. Jego sa­mo­lub­stwo wy­ra­cho­wań­sze jesz­cze, zu­ży­wa­ło dru­gich słu­żąc mu na zdro­wiu. Utył był tyl­ko tro­chę, zro­bił się po­waż­niej­szy, i sto­su­nek tych daw­nych przy­ja­ciół zmie­nił się… Choć nie mó­wi­li do sie­bie, z sa­mych po­sta­ci moż­na było po­znać, że hra­bia tu wziął górę, że ten, co w pierw­szych dniach przy­mi­lał się i ule­gał, te­raz czuł się sil­niej­szy. Jed­ną ręką w bok się ująw­szy, dru­gą trzy­mał za ka­mi­zel­kę, gło­wę to pod­no­sił, to na pier­si po­chy­lał. Cza­sem spo­glą­dał po po­ko­ju z wy­ra­zem po­li­to­wa­nia i nie­mal szy­der­stwa.

Roz­mo­wa była prze­rwa­na jak­by się wy­czer­pa­ła – obaj mil­cze­li…

Leoś parę razy chwy­cił bez­myśl­nie coś ze sto­li­ka i rzu­cił znie­cier­pli­wio­ny.

Po dłu­giem mil­cze­niu – pod­niósł go­spo­darz wzrok na prze­cha­dza­ją­ce­go się i ode­zwał się:

– Ale prze­cież – co mi ra­dzisz? jak ci się zda­je? co po­cząć?

Mil­czał hra­bia Teo­fil.

– Trud­no ci dać radę – rzekł w koń­cu… nie py­ta­łeś ni­ko­go, nie chcia­łeś ni­ko­mu dać wej­rzeć w in­te­re­sa – sam je­steś nie­opatrz­ny… nie mo­gło się stać in­a­czej… Dziś – ale co tu na­wet mó­wić? Dziś trze­ba­by zmie­nić tryb ży­cia cały, wy­nieść się z War­sza­wy… oca­lić reszt­ki…

– Reszt­ki? wy­buch­nął Leon – toć prze­cie jesz­cze tak źle nie jest ze mną! Stra­ci­łem dużo, ale taki ma­ją­tek jak mój nie top­nie­je tak ła­two. Mam po lu­dziach ka­pi­ta­ły… pa­łac tak­że re­pre­zen­tu­je sum­mę znacz­ną…

– Tak – ale masz też dłu­gi nie­zli­czo­ne – rzekł hra­bia. Ka­pi­ta­ły po lu­dziach… są to pra­wie stra­co­ne pie­nią­dze, pa­łac, któ­ry kosz­to­wał cię kro­cie, nie sprze­da się i za po­ło­wę tego coś na nie­go wy­dał. Ży­łeś – co chcesz! ży­cie ta­kie kosz­tu­je…

Ru­szył ra­mio­na­mi.

– Ja prze­cie pójść na ra­zo­wy chleb na wieś nie mogę; a gdy­bym się zde­cy­do­wał we­ge­to­wać, wziąw­szy do­bre­go ku­cha­rza na wieś – Fe­li­cya nie po­je­dzie, nie zgo­dzi się za nic. Ona in­ne­go ży­cia nie ro­zu­mie, nie zna, tyl­ko to, wśród któ­re­go się tu roz­wi­nę­ła.

Na wspo­mnie­nie Fe­li­cyi hra­bia sta­nął i po­czął pa­trzeć na Le­ona.

– Do­tkną­łeś wła­śnie naj­waż­niej­sze­go punk­tu… Mów­my otwar­cie o tem… ode­zwał się su­cho.

Leon od­dał mu wej­rze­nie zim­ne, obo­jęt­ne, py­ta­ją­ce,

– Mów­my – po­twier­dził – ty się ko­chasz w Fe­li­cyi.

Hra­bia tro­chę się za­trzy­mał z od­po­wie­dzią.

– Nie prze­czę – rzekł – ko­cham się.

– Po­tra­fi­łeś so­bie po­zy­skać jej ser­ce – do­dał Leon – to wszy­scy wie­dzą, na­wet ja. Od­dasz mi spra­wie­dli­wość, że by­łem za­wsze na­der przy­zwo­itym i wy­god­nym mę­żem – nie­praw­daż? Zda­ło mi się śmiesz­nem oka­zy­wać za­zdrość i do­bi­jać się siłą, a pra­wem tego, co się otrzy­mu­je tyl­ko z rąk fan­ta­zyi i ka­pry­su…

Wiem o tem, że chcesz się że­nić z Fe­li­cyą, że do tego od daw­na dą­ży­cie…

Hra­bia słu­chał z uwa­gą.

– Wi­dzisz, skoń­czył Leon z zu­peł­ną obo­jęt­no­ścią – je suis de tr é s bon­ne com­po­si­tion… Ustę­pu­ję – zrze­kam się pięk­nej pani na rzecz wa­szą; ale – que dia­ble – i mnie się coś prze­cie za moje pra­wa na­le­ży?

Hra­bia nie­mal wzgar­dli­wie po­pa­trzał na Le­ona.

– Na­przy­kład? spy­tał.

– Gdy­bym ce­nił ten skarb – cią­gnął Leon wpół żar­to­bli­wie na pół smut­no – tak jak on wart, ama­tor­ska jego war­tość prze­szła­by moż­ność wa­szą… Ja zaś – nie chcę od was nic wię­cej nad to, aże­by­ście mnie i moje in­te­re­sa wy­dźwi­gnę­li z tego cha­osu… zli­kwi­do­wa­li… Chcę wie­dzieć co mam, ogra­ni­czę się tem i będę so­bie żył wy­god­nie po ka­wa­ler­sku…

Za­my­ślił się hra­bia…

– To co mó­wisz jest tak nie­okre­ślo­ne – va­gue… że w ten spo­sób do ni­cze­go nie doj­dzie­my. Nie mogę się zo­bo­wią­zy­wać do wiel­kich ofiar, kie­dy tak czy tak roz­wód mieć mo­że­my, mu­si­my i ja się z nią oże­nię.

– Ale po­cze­kaj­że – za­wo­łał Leon – roz­wód ze skan­da­la­mi, któ­re ja na was obo­je mogę ścią­gnąć – to nie jest rzecz miła. W to­wa­rzy­stwie się po­tem po­ka­zać nie bę­dzie­cie mo­gli.

Słu­chaj Teo­fi­lu – car­tes sur ta­ble, roz­patrz się w in­te­re­sach mo­ich… rób co chcesz z pa­ła­cem, któ­ry mnie znu­dził, z ru­cho­mo­ścia­mi, ze wszyst­kiem… bierz, sprze­da­waj… ja chcę mieć net piet­na­ście ty­się­cy ru­bli do­cho­du – i kwi­ta. Nie wy­ma­gam wie­le, ja, co tra­ci­łem ich po sto i dwa­kroć rocz­nie…

– Za po­zwo­le­niem, wtrą­cił hra­bia – czy mi wol­no bę­dzie pro­ces wy­to­czyć bra­tu o dział, w któ­rym zo­sta­łeś po­krzyw­dzo­ny na pa­rę­kroć sto ty­się­cy stra­co­nych na kau­cy­ach?

– To się na nic nie zda. Dział był w tych wa­run­kach żą­da­ny i za­kwi­to­wa­ny. Osieł Mal­bo­rzyń­ski, za­wsze go mia­łem za ta­kie­go, nie prze­strze­gał nas. pod­pi­sał, kwi­to­wał. Dziś się o to upo­mi­nać nie­po­dob­na.

– Brat sam po­wi­nien uznać…

– Na to nie­ma co ra­cho­wać – rzekł Leon; pro­ce­su z fa­mi­lią nie chcę. Zo­sta­nie mi mój ma­ją­tek ziem­ski z dłu­giem ban­ko­wym… a tu chcę mieć – jak mó­wi­łem – piet­na­ście ty­się­cy ru­bli i gło­wę spo­koj­ną. Roz­waż – c'est a pren­dre ou á la­is­ser.

– A gdy­bym nie mógł przy­jąć tego wa­run­ku?… spy­tał hra­bia.

– No, to in­te­re­sów się po­dej­mie kto inny – a Fe­li­cya bę­dzie po­ku­to­wać w pro­ce­sie za twe skąp­stwo…

Oszczę­dzać jej ani cie­bie, ko­cha­ny hra­bio – nie będę. My­śle­li­ście, że mnie oszu­ku­je­cie – gdy ja do­sko­na­le wi­dzia­łem wszyst­ko, alem dla świę­tej spo­koj­no­ści to­le­ro­wał. To było do­bre póki… było moż­li­we – przy­wie­dzio­ny do osta­tecz­no­ści będę ką­sał.

Wstał na­gle z krze­sła i po­czął gwał­tow­nie:

– Co u li­cha! jesz­cze ja mam pa­dać ofia­rą? Par exem­ple! nie oca­liw­szy na­wet tyle, bym so­bie ci­che, spo­koj­ne ży­cie, wy­god­ne mógł pro­wa­dzić? Pas de sa! Chcesz mieć swój ide­ał w hra­biow­skiej ko­ro­nie u boku… i z tym try­um­fem, żeś mi go wziął z przed nosa – prze­cież coś trze­ba po­świę­cić.

– Coś! bar­dzo do­brze! na­wet wie­le! za­wo­łał po­ru­szo­ny hra­bia – na­wet wie­le – – bo tyś jej nie ko­chał nig­dy, a ja ją ko­cham i ubóz­twiam… Tak jest – na­wet wie­le – lecz to wie­le ozna­czo­ne być musi…

Czy masz ja­kie­kol­wiek po­ję­cie jak sto­ją two­je in­te­re­sa?…

– Naj­mniej­sze­go! za­wo­łał Leon… Wiem tyl­ko, że mnie prą dłu­gi, a pie­nię­dzy mi brak… Nig­dy się po pa­ra­fiań­sku głu­pie­mi ra­chun­ka­mi nie zaj­mo­wa­łem. Wie­dzia­łem, że po­wi­nie­nem mieć sto ty­siący ru­bli do­cho­du, ży­łem sto­sow­nie do tego… Praw­da, wy­szczer­biał się ka­pi­tał, ten łaj­dak ban­kier, któ­ry wziął znacz­niej­szą część do współ­ki na dzie­więć pro­cen­tów, zban­kru­to­wał. U księ­cia sa­me­go mam z pięć­dzie­siąt ty­się­cy ru­bli.

– A! z temi się po­że­gnaj! roz­śmiał się hra­bia – wu­ja­szek nie ma na nie hy­po­te­ki…

Ale jak­że moż­na było?…

– Daj mi po­kój! za­wo­łał Leon. Jak moż­na było! hm!… Ja nie wiem czy moż­na było in­a­czej. To jest w moim cha­rak­te­rze… ja li­czyć nie umiem, nie mogę, mnie to nu­dzi. Jak się zruj­nu­ję do krzty… na­pi­ję się lau­da­num!

Ru­szył ra­mio­na­mi i po­czął świ­stać…

– Któż ma twe in­te­re­sa – ra­chun­ki? gdzie się udać, aby je roz­pa­trzyć?… spy­tał hra­bia.

– No – wiesz! wiesz! od­da­łem wszyst­ko ad­wo­ka­to­wi – jak­że się zo­wie… nie­miec­kie na­zwi­sko! po­spo­li­te! Wiesz bo! wi­dzia­łeś go u mnie.

– Szul­co­wi?

– A no – tak… idź do Szu­ka i z nim so­bie roz­pa­trz­cie wszyst­ko…

Wtem na­gle się od­wró­cił.

– Par­don, za po­zwo­le­niem – eks­cy­pu­ję le mo­bi­lier de la ma­ison,.. przy­najm­niej co mi się po­do­ba z nie­go za­brać… To co raz da­ro­wa­łem Fe­li­cyi, przy niej zo­sta­je… Ma sa­mych klej­no­tów na kro­cie, a hra­bia ją bie­rzesz z nie­mi. Po­wi­nie­neś to ra­cho­wać, ty, co umiesz li­czyć i masz do tego cier­pli­wość.

Hr. Teo­fil zniósł wszyst­ko cier­pli­wie w isto­cie.

– Tro­chę je­steś roz­go­rącz­ko­wa­ny – rzekł spo­koj­nie…

– On le se­ra­it á mo­ins! Ode­zwał się Leon… mais je suis bon en­fant tout de m ê me…

Tu po­dał rękę hra­bie­mu.

– Nie lu­bię się kłó­cić, nie lu­bię gryźć… A więc

– co? co my­ślisz?

– Mój Le­onie – rzekł hra­bia zim­no – daj­że mi czas.

– Ile ci go mam dać?

– No – dni kil­ka… dwa – trzy…

– Bon! cze­kać będę. Ale, pro­szę cię, roz­myśl się do­brze – ja – bądź co bądź na bruk się wy­rzu­cić nie dam. Unik­nij­cie skan­da­lu… nie dużo chcę. Ra­chu­ję w to, że Fe­li­cyę, któ­ra była wy­ma­ga­ją­ca jak kró­lo­wa, albo ra­czej jak ce­sa­rzo­wa Jó­ze­fi­na

– bie­rzesz so­bie, że bie­rzesz mar­szał­ko­wą z nią, i że ja… wra­cam do sta­nu ka­wa­ler­skie­go… a! cela sim­pli­fie la qu­estion.

Leon się śmiał, a w śmie­chu tym nie­mal cy­nicz­nym było coś tak smut­ne­go, że hra­bia na­wet się zmarsz­czył sły­sząc go – wziął za ka­pe­lusz i chciał wy­cho­dzić.

– Ro­zu­miem, rzekł Leon – pój­dziesz do Fe­li­cyi na radę, ja wam nie prze­szko­dzę… Idź… radź… c'est à pren­dre ou à la­is­ser – albo skan­da­le okrut­ne, albo pa­cy­ficz­ny ko­niec przy­ja­ciel­ski…

Chciał mu po­dać dłoń, hra­bia się nie­co cof­nął. Na­ów­czas Leoś na­chy­lił mu się do ucha.

– A je­śli przyj­dzie do osta­tecz­no­ści, kije na ko­ry­ta­rzu wyj­dą też na sce­nę, i mama do­bro­dziej­ka, co wam tak do­brze usłu­gi­wa­ła.

Mó­wił to, choć z po­draż­nie­niem, ale tak lek­ko i we­so­ło, że słu­chać było przy­kro.

Hra­bia Teo­fil nie od­po­wie­dziaw­szy już sło­wa, wy­su­nął się z po­ko­ju.

W tej­że chwi­li Leoś chwy­cił za dzwo­nek i sil­nie kil­ka­kroć w nie­go ude­rzył. Chód dał się sły­szeć i z wiel­ką pro­zo­po­pe­ją wszedł w twa­rzą chmur­ną i kwa­śną, fa­wo­ryt pań­ski pan Sym­fo­ry­an.

Nie spy­tał na­wet sie­dzą­ce­go na co za­wo­łał, na­wy­kły był do po­wo­ły­wa­nia na po­uf­ne roz­mo­wy, wie­dział, iż musi za­ba­wiać tego pana, któ­re­go był za­ra­zem kon­fi­den­tem.

– Wiesz, Sym­fuś! dzie­cin­nie ja­koś gło­sem in­nym za­wo­łał Leoś – wiesz? z hra­bią się roz­mó­wi­łem na czy­sto.

– A cóż? gbu­ro­wa­to spy­tał słu­ga.

– Co? ro­zu­miesz – mó­wił Leon sie­dząc cią­gle do sto­ją­ce­go słu­gi – zjadł my­dło – ani się za­krztu­sił. Po­ło­ży­łem mu wa­run­ki. Chcesz mieć moją pa­nię – daj mi spo­koj­ność, po­płać dłu­gi i – rób­cie so­bie co chce­cie.

– O ! oni się py­ta­li pana hra­bie­go i ro­bi­li co chcie­li. Mar­szał­ko­wa… pani i on! rzekł słu­ga gbu­ro­wa­to… Oni zno­wu ja­śnie pana odrwią. – Jak pana Boga ko­cham.

Za­my­ślił się Leon i wes­tchnął – Daj mi szklan­kę li­mo­na­dy, rzekł jak­by chcąc prze­rwać roz­mo­wę – wiesz, jak ja ją lu­bię – przy­praw tyl­ko sta­ran­nie… ostat­nim ra­zem była nie­do­bra… Po­tem pój­dę do re­sur­sy… i może gdzie wstą­pię jesz­cze. Mu­szę się ro­ze­rwać…

Sym­fo­ry­an wol­nym kro­kiem zwró­cił się do sto­li­ka, na któ­rym było przy­go­to­wa­ne wszyst­ko do li­mo­na­dy, i z pe­dan­te­ryą za­jął się wy­ci­ska­niem cy­try­ny, na­kła­da­niem i do­kła­da­niem cu­kru. Po­tem na ma­łej tac­ce przy­niósł ją panu, i wspie­ra­jąc się o biu­ro, cze­kał aż ją weź­mie, bo Leon się za­my­ślił i o żą­da­nym na­po­ju za­po­mniał.

– Li­mo­na­da! szep­nął Sym­fuś – któ­re­mu nu­dzi­ło się cze­kać.

– A! wy­chy­lił Leon na­pój i po­sta­wił szklan­kę. Gdy chcesz tyl­ko, ro­bisz li­mo­na­dę i wszyst­ko do­sko­na­le… Ale cze­go ty dziś je­steś taki na­marsz­czo­ny? wiesz, że ja ta­kich twa­rzy nie lu­bię.

– My­ślę co to bę­dzie z nami? ode­zwał się słu­ga.

– Co ma być! od­parł Leon – bę­dzie­my da­le­ko bo­gat­si niż je­ste­śmy. Jej­mość nam zja­da­ła wszyst­ko, a było ich dwie na­wet, nie jed­na, bo mar­szał­ko­wa…

– O ! mar­szał­ko­wa, po­twier­dził Sym­fuś – ona wszyst­kie­go piwa na­wa­rzy­ła – przez nią przy­szło wszyst­ko… Jak Boga ko­cham…

– A ja po­wia­dam – wtrą­cił po­ufa­le Leon – że to wszyst­ko wyj­dzie na lep­sze. To była nie­wo­la nie ży­cie. Ja im mu­sia­łem słu­żyć… Nie da­wa­li mi spo­ko­ju. Ksią­żę też.

– O! ksią­żę! do­dał słu­ga – ksią­żę – ale to był ro­bak co nas to­czył.

– Do­brze mó­wisz, ro­bak – roz­śmiał się Leoś – ro­bak! Gdy się raz ich po­zbę­dzie­my… zo­sta­nie mi jesz­cze mój klucz i do­bra z ma­łym dłu­giem, i ja­kie sto ty­się­cy zło­tych do­cho­du.

– Sto ty­się­cy zło­tych! – krzyk­nął po­gar­dli­wym to­nem Sym­fuś. Sto ty­się­cy – zło­tych? A cóż to zna­czy dla pana? A toć to nic nie jest…

Po­pa­trzył na nie­go Leon.

– Aleć będę sam… ży­cie ka­wa­ler­skie.

– A pan­na Ina…? szep­nął słu­ga.

– Hm! za­wsze nie to co dom, żona, mar­szał­ko­wa i ksią­żę… W ostat­nim ra­zie, Mau­ry­cy mi pod­su­kur­su­je.

– Wąt­pię – rzekł Sym­fo­ry­an – bo to ską­piec od świa­ta – i żona go w gar­ści trzy­ma… a klu­cze pono przy niej…

Leon, któ­ry sta­now­czo o rze­czach nie­smacz­nych mó­wić dłu­go nie lu­bił, ze­rwał się z krze­sła. Sym­fo­ry­an pa­trzał nań z góry, nie­mal jak niań­ka na dziec­ko.

– Daj mi czar­ny sur­dut… pój­dę do re­sur­sy…

– Któ­ry?

– A no… pa­ryz­ki od Du­so­toy'a…

Z przy­zwo­itą po­wa­gą kro­czył pan Sym­fo­ry­an do gar­de­ro­by, i wy­niósł żą­da­ne ubra­nie. Leon szyb­ko zrzu­cił przy­odzie­wek i po­czął wło­sy ukła­da­jąc, ubie­rać się przed du­żem zwier­cia­dłem. Rad był z sie­bie już i zu­peł­nie spo­koj­ny..

Wło­żył pal­to, ka­pe­lusz, miał wy­cho­dzić, gdy ude­rzyw­szy po bocz­nej kie­sze­ni spo­strzegł, że nie ma pu­gi­la­re­su.

– Sym­fuś! pu­gi­la­res!

Za­czę­to go szu­kać – nig­dzie nie było; do­pie­ro w gar­de­ro­bie zna­lazł się nie­ry­chło we fra­ku, zdję­tym przed kil­ku go­dzi­na­mi. Od nie­chce­nia go otwo­rzył Leon… zaj­rzał czy są pie­nią­dze, zna­lazł ich pew­nie mniej niż się spo­dzie­wał, skrzy­wił się, po­szedł do otwar­te­go biur­ka, w któ­rem tkwił klucz, po­szu­kał tam w pa­pie­rze za­wi­nię­tych pie­nię­dzy i za­brał się do wyj­ścia.

– Pro­szę cię Sym­fuś! co to jest, że pie­nię­dzy tak mało?

– Albo ja wiem!

– Nikt tu nie wcho­dził.

– Oprócz mnie – rzekł słu­ga – a już­ci pan mnie po­są­dzać nie może.

Ru­szył ra­mio­na­mi.

– Prze­cie tu i z gar­de­ro­by od pani cza­sem bywa pan­na Zi­zia…

– No – daj po­kój Zizi! ofuk­nął go Leon – daj po­kój! Do­syć tego… nie lu­bię, gdy ją na­pa­stu­jesz…

Sym­fuś minę zro­bił kwa­śną.

– Ale bo co pan robi śledz­two o pie­nią­dze, sam nig­dy nie wie­dząc ani co ma, ani co wy­da­je – burk­nął Sym­fo­ry­an. Jesz­cze tego nie sta­ło że­bym ja był po­są­dzo­ny… Ja na­tych­miast za służ­bę dzię­ku­ję.

– Nie bądź­że…

I Leon stuk­nąw­szy drzwia­mi, wy­biegł pręd­ko…

W dru­gim koń­cu pa­ła­cu, w ga­bi­ne­cie pięk­nej Fe­li­cyi, współ­cze­śnie pra­wie, sie­dzia­ły dwie pa­nie, mat­ka i cór­ka…

Nig­dy, nig­dy pięk­niej­szą nie była mło­da pani Czer­miń­ska – lecz jej pięk­ność cał­kiem inny przy­bra­ła cha­rak­ter. Była nie do po­zna­nia zmie­nio­na. Z dzie­cię­cej, na­iw­nej dzie­wecz­ki sta­ła się – niby pół-bóz­twem tego co zo­wią pół świa­tem… Zni­kły ru­mień­ce, ale je za­stą­pi­ła prze­zro­czy­sta, cud­na bla­dość ja­kaś, po za któ­rą ukry­ta krew gra­ła… Ru­mień­ce te­raz strze­la­ły tyl­ko i wy­stę­po­wa­ły na roz­ka­zy, a ni­kły i roz­pły­wa­ły się szyb­ko… Oczy, co pa­trza­ły tak śmia­ło i zu­chwa­le, te­raz były jak spło­szo­ne, jak wsty­dli­we… Ucie­ka­ły z wej­rze­nia­mi… bały się po­wie­dzieć co w nich było, lę­ka­ły zdra­dzić. Twa­rzycz­ka zmę­czo­na, ja­kaś chmur­na i na­marsz­czo­na, okry­wa­ła się tym mar­sem jak ma­ską i zbro­ją – czy­ni­ła sro­gą, aby się nie oka­zać zbyt – po­wol­ną i ła­god­ną.

Pło­che nie­wia­sty naj­czę­ściej przy­bie­ra­ją ten po­zór od­py­cha­ją­cy, któ­ry nie oszu­ku­je ni­ko­go – cno­ta jest we­so­łą i spo­koj­ną.

We wszyst­kich po­ru­sze­niach Fe­li­cyi wi­dać było ja­kieś wa­ha­nie, nie­pew­ność – coś, co zdra­dza­ło nie­po­kój we­wnętrz­ny. Wy­piesz­czo­na przez mat­kę i samą sie­bie, ze wszyst­kie­go była nie rada, a gdy nie sza­la­ła roz­trze­pa­na, dą­sa­ła się jak dziec­ko.

Tego wie­czo­ru le­ża­ła tak smut­na na szes­lą­gu, małe nóż­ki wy­cią­gnąw­szy, trzy­ma­ła książ­kę nie czy­ta­jąc i du­ma­ła… Nie­zmier­nie sta­ran­ny, wy­kwint­ny strój był w nie­ła­dzie i po­mię­ty…

Na­prze­ciw niej w fo­te­lu, z rę­ka­mi na pier­siach za­ło­żo­ne­mi, w czar­nej suk­ni, od­po­czy­wa­ła hra­bi­na… prze­bie­ra­ła nie­kie­dy z wol­na do­by­wa­jąc rącz­kę, piór­kiem w zę­bach jesz­cze bia­łych… sama do sie­bie po­trzą­sa­ła gło­wą i ro­bi­ła ru­chy róż­ne, to­wa­rzy­szą­ce mo­no­lo­go­wi we­wnętrz­ne­mu.

A była jesz­cze pięk­na – i nie dar­mo ksią­żę po­rów­ny­wał ją do Ni­no­ny. Marszcz­ki, któ­re Mo­ryś był doj­rzał, gdy była raz ostat­ni w Hol­ma­no­wie, zni­kły. Cudu tego do­ka­za­ło lek­kie spulch­nie­nie twa­rzy i przy­by­ła nie­co oty­łość. Ale mar­szał­ko­wa sznu­ro­wa­ła się tak sta­ran­nie, że fi­gu­ry nie stra­ci­ła – i wy­glą­da­ła za­wsze ład­nie, świe­żo, po­nęt­nie, zwłasz­cza przy świe­cach.

Te­raz mia­ła chmur­kę na czo­le. Obie one mu­sia­ły nie­daw­no skoń­czyć roz­mo­wę… bo mar­szał­ko­wa skut­kiem jej… drga­ła jesz­cze sama mó­wiąc do sie­bie… a książ­ka, któ­rą w ręku trzy­ma­ła Fe­li­cya, była tyl­ko dla tego schwy­co­na, aby uspra­wie­dli­wić mil­cze­nie.

By­ło­by się ono prze­cią­gnę­ło dłu­go, gdy­by wśród ci­szy nie dały się sły­szeć kro­ki, chód po­wol­ny za­my­ślo­ne­go czło­wie­ka. Obie pa­nie ru­szy­ły się; Fe­li­cya z wol­na po­wio­dła ku drzwiom oczy­ma, mar­szał­ko­wa szep­nę­ła:

– Teo­fil – nie… on.

Kro­ki się po­wo­li bar­dzo zbli­ża­ły, tak, że ich po­wol­no­ścią pięk­na pani mia­ła czas się znie­cier­pli­wić, a wy­ra­zem tego uspo­so­bie­nia do­bit­nym było rzu­ce­nie książ­ką o zie­mię.

Mar­szał­ko­wa, choć schy­lać się jej było do­syć nie­zręcz­nie, bo się moc­no za­czer­wie­ni­ła od wy­sił­ku, pręd­ko pod­nio­sła książ­kę i po­ło­żyw­szy ją na sto­li­ku, po­pa­trza­ła na cór­kę. Fe­li­cya szar­pa­ła ba­ty­sto­wą chu­s­tecz­kę w ręku.

Drzwi się wresz­cie otwo­rzy­ły – i hra­bia Teo­fil wszedł. Nie wi­tał się – wsu­nął mil­czą­cy, zna­lazł krze­sło naj­bliż­sze i usiadł. Ko­bie­ty obie oczy­ma sła­ły za­py­ta­nia.

– No cóż? mó­wi­łeś z nim? spy­ta­ła moc­no po­draż­nio­na Fe­li­cya. Głos jej był rów­nie jak twarz zmie­nio­ny, srebr­ny jego dźwięk na­brał ostrej in­to­na­cyj…

– On sam za­czął – ode­zwał się hra­bia.

– On sam? jak? za­wo­ła­ły obie pa­nie.

– Ale go zna­cie – rzekł hra­bia – tak swo­bod­nie i lek­ko, jak­by szło o ko­nia lub – na­wet o coś mniej jesz­cze in­te­re­su­ją­ce­go…

– Na czem­że się skoń­czy­ło, mów bo! pro­szę – za­wo­ła­ła Fe­li­cya, pod­no­sząc się nie­co i opa­da­jąc na szes­ląg – wi­dzisz, że cze­kam! Masz pas­syę mnie przy­pro­wa­dzać do nie­cier­pli­wo­ści!

Hra­bia drgnął.

– Jest przy­go­to­wa­ny na wszyst­ko… ze­zwa­la na roz­wód, z wa­run­kiem, aby go z kło­po­tli­wych in­te­re­sów wy­dźwi­gnąć, i za­pew­nić mu pięt­na­ście ty­się­cy ru­bli rocz­nie.

– Z kło­po­tli­wych in­te­re­sów! wtrą­ci­ła mar­szał­ko­wa – w któ­re sam do­bro­wol­nie wpadł…

Na­marsz­czy­ła się pięk­na twa­rzycz­ka pani.

– A pa­łac? a to wszyst­ko?

– Od­da­je wszyst­ko – excep­té le mo­bi­lier – rzekł hra­bia…

– I cóż wię­cej? co wię­cej? co my­śli­cie? za­py­ta­ła nie­spo­koj­nie mar­szał­ko­wa.

– Ale on sam nie ma wy­obra­że­nia ani o dłu­gach, ani o tem co mu zo­sta­ło… Nie chce się za­jąć, wej­rzeć: – "Rób so­bie co chcesz – mu­szę mieć tyle – i ko­niec… "

Fe­li­cya spoj­rza­ła na hra­bie­go.

– Prze­cież po­wi­nie­neś był przy­jąć? rze­kła.

– Nie od­rzu­ci­łem ukła­du – ale się mu­szę roz­pa­trzyć w tem… rzekł hra­bia po­wo­li. Chcia­łem tyl­ko, aby mi po­zwo­lił pro­ces wy­to­czyć Mau­ry­ce­mu o kau­cyę – na to nie po­zwa­la. Et – il n'est pas de­go­uté, zo­sta­je mu ma­ją­tek z dłu­giem – i pięt­na­ście ty­się­cy ru­bli.

– Cze­goż on może żą­dać wię­cej! z gnie­wem za­wo­ła­ła mar­szał­ko­wa… Mar­no­traw­nik ten!…

– On wię­cej nie chce – rzekł hra­bia, ale to jest wie­le… Pięt­na­ście ty­się­cy ru­bli do­cho­du… to pro­cent od trzech­kroć sto ty­się­cy… Wąt­pię bar­dzo czy tyle mu zo­sta­ło…

– Ale gdy­by na­wet… po­czę­ła Fe­li­cya – nie ro­zu­miem już tar­gu – koń­czyć i po wszyst­kiem…

– Skoń­czy­my – ode­zwał się hra­bia – nie bądź tyl­ko tak po­draż­nio­ną i chmur­ną… pro­szę. Skoń­czy­my spo­koj­nie i w jak naj­lep­szej zgo­dzie.

– Bez skan­da­lów – do­da­ła mat­ka…

Fe­li­cya na­gle się uśmiech­nę­ła ja­koś, i pręd­ko zdej­mu­jąc rę­ka­wicz­kę, bia­łą, ca­ca­ną, mar­mu­ro­wą rącz­kę wy­cią­gnę­ła ku Teo­fi­lo­wi, któ­ry przy­padł, by ją po­ca­ło­wać.

– Był­byś naj­niew­dzięcz­niej­szym z lu­dzi – gdy­byś jej ser­ca, co tyle dla cie­bie prze­cier­pia­ło, nie umiał oce­nić, i wa­hał się dla nie­go z małą ofia­rą. Cały ci świat za­zdro­ści, szczę­śli­wy czło­wie­ku…

Fe­li­cya wle­pi­ła w nie­go oczy… a bied­ny hra­bia zmiękł, zmie­szał się, stra­cił całą pew­ność, jaką miał w obec Le­ona… Tu był po­kor­nym nie­wol­ni­kiem tej Aspa­zyi, he­lo­tą upo­jo­nym, któ­re­go moż­na było po­sta­wić na prze­strach tym co się upa­jać wzro­kiem nie lę­ka­ją i na szał idą śle­pi…

Z nie­ukon­ten­to­wa­niem wy­raź­nem usły­sza­no w tym mo­men­cie roz­czu­le­nia chód zno­wu… Dwom no­gom po­su­wa­ją­cym się cho­ro­bli­wie, to­wa­rzy­szy­ło ude­rze­nie la­ski o pod­ło­gę. Po­tem wszy­scy po­zna­li księ­cia. Na twa­rzach od­ma­lo­wa­ło się jak­by prze­czu­cie znu­dze­nia. Przy­cho­dził nie w porę. Hra­bia wró­cił na swe miej­sce, mar­szał­ko­wa ręce skrzy­żo­wa­ła. Fe­li­cya usta do góry pod­nio­sła krzy­wiąc się…

Nie­pew­na ręka szu­ka­ła klam­ki dłu­go, nim zna­la­zła – i to nie­cier­pli­wi­ło – wszedł ksią­żę, ze­sta­rza­ły, tro­chę przy­gar­bio­ny, o kiju… I na nim lat tych parę ślad swój zo­sta­wi­ło do­bit­ny. Twarz miał wy­nędz­nia­łą, oczy błysz­czą­ce nad­to, po­kasz­li­wał, no­ga­mi su­nął, ale usi­ło­wał trzy­mać się jesz­cze po daw­ne­mu.

– Zsze­dłem umyśl­nie – rzekł – choć dziś się czu­ję go­rzej niż zwy­kle. Dok­tor mo­jej cho­ro­by nie ro­zu­mie, mu­szę się wy­brać do Wal­te­ra… Mówi mi o po­da­grze… Zkąd u mnie po­da­gra się wziąć mo­gła? nig­dy się nie za­pi­ja­łem… Ale oni wszy­scy tacy: gdy się któ­ry z nich uprze­dzi – nic ich nie prze­prze.

Mó­wił na­wet nie zwa­ża­jąc czy go słu­cha­no, i do­wló­kł­szy się do naj­bliż­sze­go krze­sła – siadł stę­ka­jąc. Do­pie­ro te­raz spoj­rzał po zgro­ma­dzo­nych z uwa­gą. Pa­no­wa­ło mil­cze­nie. Od­wró­cił się do Teo­fi­la.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: