Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złoty chłopak, szmaragdowa dziewczyna - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
1 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Złoty chłopak, szmaragdowa dziewczyna - ebook

„Wszyscy troje byli samotni, smutni i bez szans na to, że choć trochę nawzajem się pocieszą, mogli jednak z wielkim staraniem stworzyć świat, w którym znalazłoby się miejsce na ich samotność” – w kolejnym tomie opowiadań Yiyun Li w niedościgniony sposób odkrywa zakamarki ludzkiej duszy. Bohaterowie mierzą się z przeznaczeniem, niedopasowaniem, niechęcią do ulegania opresyjnemu chińskiemu społeczeństwu. To ciche, niemal niedostrzegalne tragedie ludzi, którzy wydają się tylko statystami w rozgrywce losu.

Proza Yiyun Li przywodzi na myśl dzieła Czechowa i Nabokowa. Zostaje w niej miejsce na ciszę, która buzuje od niewypowiedzianych emocji. A szczerość i melancholia bohaterów jest przesiąknięta bliskim fatalizmowi stoicyzmem.

Tom Złoty chłopiec, szmaragdowa dziewczyna przeszedł do finału Międzynarodowej Nagrody im. Franka O’Connora dla najlepszego tomu opowiadań. Prestiżowy magazyn „The New Yorker” umieścił autorkę na liście „20 under 40”, czyli dwudziestu młodych pisarzy, którzy w opinii redaktorów są lub będą głosami swojego pokolenia.

"Zbiór opowiadań Yiyun Li to przejmująco przejrzysta wizja ludzkiego losu." „Publishers Weekly”

"Być może medyczne wykształcenie autorki pozwala jej tak trafnie diagnozować dolegliwości duszy. W "Złotym chłopaku, szmaragdowej dziewczynie" Yiyun Li jeszcze dogłębniej analizuje emocjonalną delikatność swoich bohaterów." Donna Seaman, „Booklist”

"Styl Yiyun Li przywodzi na myśl Nabokova i Czechowa. […] "Złoty chłopak, szmaragdowa dziewczyna" to przykład niezwykłego kunsztu literackiego." Francine Prose, „The New York Times Book Review”

"Zbiór opowiadań Yiyun Li jest wyrafinowany językowo, wnikliwy i szczery, a także dowodzi zrozumienia historii, języka, kultury i polityki oraz ich wpływu na zwykłych ludzi. Pomimo smutku przebijającego z opisywanych historii nie sposób nie zakochać się w spokoju płynącym z tych opowiadań." „San Francisco Chronicle Book Review”

"Yiyun Li to prawdziwy literacki cud. […] Największy podziw budzi elegancja jej twórczości. Jej styl – liryczny, pełen szczegółów i emocji – daje czytelnikowi przyjemność i poczucie spełnienia." National Public Radio, "Books We Like"

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-309-4
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dobroć

Jeden

Mam czterdzieści jeden lat i żyję samotnie w jednopokojowej klitce, w której zawsze mieszkałam, w podupadłym domu na przedmieściach Pekinu, zagrożonym rozbiórką przez firmę budowlaną z poparciem rządowym. Prócz wycieczki do taniej miejscowości nadmorskiej, dokąd pojechałam z rodzicami latem w roku swoich piątych urodzin, niewiele podróżowałam. Spędziłam rok w jednostce wojskowej w środkowych Chinach, poza tym jednak nigdy nie mieszkałam zbyt daleko od rodzinnych stron. Na studiach opiekunka roku po kilku nieudanych próbach przekonania mnie o tym, jak ważna jest przynależność do wspólnoty, przestała mnie dostrzegać, a na przydzielonym mi łóżku pięć innych dziewczyn ze wspólnej sypialni trzymało swoje kuferki.

Nie wyszłam za mąż, więc oczywiście nie mam dzieci. Moi przyjaciele są nieliczni, ponieważ jednak nigdy nie wyprowadziłam się ze swojego osiedla, mam wystarczająco wielu znajomych, z których większość jest ode mnie starsza o pokolenie albo i dwa. Przebywanie wśród nich dodaje mi otuchy: nie ma dnia, żebym nie czuła, że nie tylko ja się starzeję.

Uczę matematyki w trzyklasowym gimnazjum. Nie kocham ani swojej pracy, ani uczniów, ale zauważyłam, że niektórzy za choćby najskąpsze oznaki mojej uwagi odpłacają mi szacunkiem i wdzięcznością, a czasem niewytłumaczalnym oczarowaniem. Raczej się nad nimi lituję, niż jestem im wdzięczna, bo widzę, dokąd zmierza ich życie. Nawet dla kogoś tak zobojętniałego jak ja straszny jest widok cudzych ponurych perspektyw.

Nie mam żadnego hobby, które kazałoby mi spędzać wolne chwile poza domem. Nie mam też telewizora, a mój pokój jest pełen książek co najmniej o pół wieku starszych ode mnie. Nigdy w życiu nikogo rozmyślnie nie skrzywdziłam, a ilekroć niechcący zdarzało mi się jednak wyrządzić komuś krzywdę, zadawałam tylko najbłahszy ból, o którym poszkodowany natychmiast zapominał, jeśli go w ogóle doznawał. Powiesz pewnie, że w sumie nie może to być szczęśliwe życie albo że jest wręcz marne. Owszem, niewykluczone. „Dlaczego jesteś nieszczęśliwa?” Gdy zamykam oczy, jeszcze dziś czuję pod brodą palec porucznik Wei, która w wiosenną noc zadziera mi głowę do góry. „Powiedz, jak możemy cię uszczęśliwić?”

Te pytania sprzed dwudziestu trzech lat nadal pozostają bez odpowiedzi, chociaż straciły już znaczenie, skoro, jak widzisz, porucznik Wei umarła przed trzema tygodniami w wieku czterdziestu sześciu lat, będąc matką nastoletniej córki, żoną właściciela sklepu papierniczego i weteranką dwadzieścia tysięcy dwieście pięćdziesiątej szóstej jednost­ki Ludowej Armii Wyzwoleńczej, z której odeszła na emeryturę, mając lat czterdzieści trzy, już chora na złośliwy nowo­twór. W nekrologu występowała jako major Wei. Nie wiem, czemu wysłano mi pocztą zawiadomienie o jej śmierci. Może komitet pogrzebowy (bo to właśnie on wysłał zawiadomienie, jak przystało w wypadku zmarłej tej rangi) zaliczył mnie do grona jej przyjaciółek z dawnych czasów, znalazłszy nagryzmolone w starym notesie z adresami moje nazwisko. Ciekawe, czy podobne zawiadomienia wysłano też pozostałym dziewczynom, chociaż tylko nieliczne z nich mieszkają tam, gdzie dawniej. Pamiętam ten dzień sprzed wielu lat, kiedy dostałam zaproszenie na ślub porucznik Wei i pomyślałam, że nigdy więcej do mnie się nie odezwie.

Nie pojechałam na pogrzeb ani przedtem na ślub, bo obie ceremonie odbywały się dwie godziny jazdy pociągiem od Pekinu. Jechać na ślub to kłopot, a jeszcze większym kłopotem jest udział w pogrzebie. Trzeba znieść widok łez nieznajomych osób i co gorsza składać wyrazy współczucia ludziom, którzy są nam obojętni.

Kiedy miałam pięć lat, w pewną niedzielę przyszedł do naszego osiedla handlarz z wiosennymi kurczątkami w bambusowym koszu. Wlokłam się za ojcem, który jak co tydzień szedł kupić żywność na kartki. Handlarz włożył mi do ręki kurczątko – tak miękkie, ciepłe i drżące, że się rozpłakałam, zanim zdążyłam poprosić ojca, żeby mi je kupił. Nie zaliczaliśmy się do bogatych rodzin: ojciec był nocnym stróżem, a matka chorowała, jak daleko sięgam pamięcią, więc nie pracowała, wcześnie nauczyłam się zatem liczyć razem z ojcem monety i drobne banknoty przed wyjściem po sprawunki. Ludziom, którzy znali naszą historię, chyba przykro było patrzeć na zmartwioną minę ojca, skoro dwie kobiety zaofiarowały się, że kupią mi dwa kurczątka. W drodze do domu ojciec delikatnie uprzedził mnie, że takie małe ptaszki pożyją najwyżej dwa dni. Urządziłam im w pudełku po butach gniazdko, wymoszczone kawałkami gazety. Karmiłam kurczątka namoczonym w wodzie prosem, a gdy nazajutrz wyglądały niezdrowo, dałam im rozpuszczoną aspirynę. Po dwóch dniach zdechły: najpierw to, które nazwałam Kropką i zrobiłam mu na czole znak tuszem, a po nim Grzybek. Kiedy ojciec wyszedł pomóc sąsiadowi naprawić cieknący zlew (matka rzadko bywała za dnia w domu), ukradłam z kuchni dwa jajka i ostrożnie je nadtłukłam, po czym wypłukałam ze skorupek żółtko i białko. Choć bardzo się starałam, nie udało mi się włożyć kurczątek z powrotem do skorupek. Do dziś mam przed oczami łebek Kropki z plamą tuszu, nakryty połową skorupki jak śmiesznym kapelusikiem.

Przekonałam się z czasem, że życie jest właśnie takie: każdy dzień chciałoby się wieczorem włożyć z powrotem do skorupki jak kurczaka, ale on się nie daje.

Po osiemnastych urodzinach poszłam do wojska. Porucznik Wei miała wtedy dwadzieścia cztery lata. Dziś uważam, że była młoda, wtedy jednak wydawała mi się dużo starsza, odległa ode mnie o całe życie. Do koszar w średniej wielkości mieście, które nękała plaga zapalenia wątroby i kradzieży kieszonkowych, przyjechałam z jedną na wpół pustą walizką. Wojsko zawczasu przysłało długą listę przydziałowego wyposażenia. Figurowały na niej szczoteczki do zębów, ręczniki i umywalki, zestawy naczyń i sztućców, termosy (po jednym na każdą drużynę) i mundury na wszystkie pory roku. Żartowałyśmy sobie, że gdyby w koszarach znano rozmiary naszych piersi, zamówiono by też dla nas staniki, ufarbowane na ten sam odcień zieleni co skarpety i majtki.

Pod drzewem trwoniła czas grupa mężczyzn i kobiet. Przyjechałam nocnym pociągiem, żeby stawić się w koszarach najwcześniej, jak pozwalał regulamin. Ojciec odprowadził mnie na dworzec i z poważną miną uścisnął mi dłoń, kiedy rozległ się gwizdek zapowiadający odjazd. Matka nam nie towarzyszyła, wymówiła się chorobą. Było zresztą do przewidzenia, że tak się zachowa.

Kiedy już się zameldowałam, mniej więcej o głowę wyższa ode mnie i krótko ostrzyżona kobieta w oficerskim mundurze przedstawiła się jako porucznik Wei, dowodząca moim plutonem. Miała na sobie bluzę koloru słomy, zapiętą po szyję, spodnie z ciemnozielonej wełny i karmazynowy krawat. Nie skuliłam się pod jej surowym spojrzeniem, bo od małego żyłam pod nieubłaganym wzrokiem matki, która – sama dość ładna, choć nie uderzająco piękna – w trakcie posiłków wpatrywała się czasem w moją twarz i mówiła, co o niej sądzi. Kiedy ojciec pracował na nocnej zmianie, wieczorem wspominała nieraz o moich należycie rozwiniętych kształtach. Doświadczenie nauczyło mnie, że jeśli w takich sytuacjach powstrzymam się od jakiejkolwiek reakcji, stanę się przezroczysta, i gdy spojrzenie matki zedrze ze mnie po kolei wszystkie części garderoby, pod spodem znajdzie tylko powietrze.

Kiedy przebrałam się w mundur, porucznik Wei kazała mi umyć podłogę.

– Tak jest – odparłam.

– Tak jest, obywatelko porucznik – poprawiła mnie.

– Tak jest, obywatelko porucznik – powtórzyłam natychmiast, a ona uważnie mi się przyjrzała, po czym odwróciła się, jakby zniesmaczona moim brakiem buty.

Przyjechałam pierwsza z całego plutonu, więc weszłam między piętrowe prycze i przespacerowałam się, czytając przyklejone do ich metalowych szkieletów kartki z nazwis­kami. Kompania zajmowała dwupiętrowy budynek. Na każdy pluton przypadało jedno długie piętro. Pod obiema ścianami stały prycze, porozgradzane umywalkami i biurkami na osobne kwatery czterech drużyn. Miałam spać na jednej pryczy z dziewczyną imieniem Nan. Każda z nas dostała białe prześcieradło, pod którym leżał cienki, wypchany słomą materac. Do przykrycia miałyśmy ciemnozieloną kołdrę i tejże barwy koc, złożone w kostkę przypominającą równo przycięty kawałek tofu. Nie było poduszki. Wkrótce wszystkie nauczyłyśmy się zwijać swoje cywilne ubrania, których nie wolno nam było nosić w koszarach, i nocą podkładać je zamiast poduszek pod głowy. Przy mojej pryczy było okno z widokiem na dziedziniec, na którym rosły rzędem drzewa o nieznanych mi jeszcze nazwach i identycznie sterczących ku górze gałęziach.

Porucznik Wei wróciła potem i przesunęła dłonią po podłodze.

– Niech ci się nie zdaje, że jesteś w domu – powiedziała, po czym kazała mi się przygotować na to, że będę musiała zrzucić parę warstw skóry. Kiedy poleciła mi jeszcze raz umyć podłogę, odparłam:

– Tak jest, obywatelko porucznik.

– Głośniej – zażądała. – Nie słyszę.

– Tak jest, obywatelko porucznik.

– Wciąż cię nie słyszę.

– Tak jest, obywatelko porucznik – powtórzyłam.

– Nie musisz mi krzyczeć prosto w twarz. Wystarczy odpowiedzieć z szacunkiem i wyraźnie.

– Tak jest, obywatelko porucznik – rzekłam. Przez dłuższą chwilę przyglądała mi się, a potem oświadczyła, że z żołnierza ma się lać pot i krew, ale nigdy łzy. Zaczekałam, aż pójdzie, zanim otarłam policzki rękawem. Powiedziałam sobie, że płaczę na wspomnienie chwili, gdy ojciec podał mi rękę przez otwarte okno, i przysięgłam sobie w duchu nigdy więcej nie płakać w wojsku.

Dwa

Od dwudziestu lat powraca sen o tym, że muszę porzucić dotychczasowe życie i wrócić do wojska. Zawsze pojawia się wtedy porucznik Wei. W pierwszych latach okrutnie się do mnie uśmiechała. „A nie mówiłam, że wrócisz?” Zadawała mi to pytanie na różne sposoby, lecz za każdym razem tak samo ozięble. Z biegiem czasu sny złagodniały. „Wróciłam” – mówię do porucznik Wei. „Zawsze wiedziałam, że wrócisz” – ona na to. Obie jesteśmy starsze, bo w moich snach postarzałyśmy się tak samo, jak w rzeczywistości. Tylko my dwie pozostałyśmy z dawnego życia, które płynęło w grupie rozszczebiotanych nastolatek.

Te sny wytrącają mnie z równowagi. Małżeństwo porucznik Wei, zawarte dwa lata po moim wyjściu z wojska, i jej przeniesienie do innego miasta, które miało ją znać wyłącznie jako mężatkę, a potem matkę, później zaś patrzyło, jak ona umiera, musiało wymazać z jej pamięci całą przeszłość, żeby mogła gromadzić nowe wspomnienia – już nie o młodych nieszczęśnicach z koszar, lecz o ludziach szczęśliwych, wartych zapamiętania. Jestem pewna, że nigdy nie widywała mnie w snach, bo akurat ci, których hołubimy w pamięci, rzadko znajdują dla nas miejsce we własnej. Możesz powiedzieć, że my też rugujemy ludzi ze swoich serc, podczas gdy sami nadal mieszkamy w ich sercach, i może istotnie tak bywa, ale zastanawiam się, czy aby pod tym względem nie odbiegam od normy. Nie zapomniałam nikogo, kto przewinął się przez moje życie, i może dlatego mi się ono nie ułożyło. Ludzie, których w sobie noszę, przeżywają nie tylko swój, ale i mój przydział, zawłaszczają go jednak bezwiednie, więc tylko do siebie mogę mieć pretensje.

Weźmy choćby profesor Shan. Była tuż po sześćdziesiątce, kiedy ją poznałam – choć może znajomość tę należałoby liczyć od wcześniejszych lat, skoro profesor mieszkała w naszym osiedlu nie krócej niż mój ojciec. Zapewne patrzyła, jak podrasta moje pokolenie, i każdemu z nas uważnie się przyjrzała, zanim wybrała właśnie mnie. Tak przynajmniej lubię to sobie wyobrażać. Widzisz, samotnej kobiecie trudno się powstrzymać przed wymyślaniem scenariusza, który pozwoli jej uwierzyć we własną, choćby błahą wyjątkowość.

Profesor Shan była tuż po sześćdziesiątce, a ja miałam dwanaście lat, kiedy w pewien wrześniowy wieczór mnie zaczepiła. Szłam akurat po mleko.

– Masz wolną chwilę? – zapytała.

Spojrzałam na dwie puste butelki, wciśnięte w nosidełko, które uplótł dla mnie ojciec. Pomalował wyschniętą trzcinę w różne kolory, więc koszyk ozdobiony był zawiłym wzorem, chociaż farby zdążyły już wyblaknąć. Ojciec był złotą rączką. Drewniane kołki, które wbił w ścianę korytarza, żebym na nich wieszała tornister i płaszcz, miały czerwone dzioby i czarne oczy. W tekturowej szafie na ubrania były dwa okienka, które się uchylało, pchając od środka. Miałam tam idealną kryjówkę. Zrobił mi też drewniane łóżeczko i pomalował je na pomarańczowo. W sam raz mieściło się w korytarzu obok szafy. Zajmowaliśmy jednopokojowe mieszkanko: rodzice sypiali w pokoju, a ja właśnie w korytarzu. Mieliśmy też kuchenkę o proporcjach sześcianu i mniejszą od niej, przyległą do korytarza łazienkę, również sześcienną. W późniejszych latach dotarło do mnie, że pewnie nie bardzo było nas stać na meble, ale w dzieciństwie myślałam, że ojciec po prostu lubi majstrować. Dawniej robił pewnie rozmaite drobiazgi także dla matki. Odkąd pamiętam, w ich sypialni stały dwa jednoosobowe łóżka: jego starannie zasłane i schludne, a jej zawalone starymi powieściami, spiętrzonymi w chwiejne piramidy.

– Masz wolną chwilę? Do ciebie mówię – powiedziała starsza pani. Umiałam już wtedy sprawiać wrażenie roztargnionej, a ona nie należała do najcierpliwszych.

Wyjąkałam, że idę po mleko.

– Zaczekam tu – odparła, pukając długim palcem w szkiełko zegarka.

Kiedy znikłam jej z oczu, bez pośpiechu obejrzałam sobie przydrożne drzewa i ostatnie kwitnące kwiaty polne. Kolejka po mleko była tasiemcowa, więc tym właśnie się usprawiedliwiłam, wróciwszy do starszej pani dopiero po dłuższym czasie. Mówiłam do niej „nauczycielko Shan”, ale kazała się tytułować „profesor Shan”. Zaprowadziła mnie po schodach do swojego mieszkania na czwartym piętrze. Nie przyszło mi do głowy, że to trochę dziwny pomysł. Gdy miesiąc wcześniej dostałam pierwszej menstruacji, matka ostrzegła mnie tylko, żebym nie ważyła się zostać sam na sam z mężczyzną.

Mieszkanie profesor Shan – także jednopokojowe – wyglądało na bardziej zagracone od naszego, chociaż mieszkała w nim sama. Prócz stołu, krzesła i wąskiego łóżka pokój wypełniały kufry: z ciemnej skóry w zawiłe desenie na wiekach i bokach, drewniane z zardzewiałymi zamkami, i jeszcze dwa bliźniaczo do siebie podobne, niegdyś pobielone, ale wówczas już raczej żółte niż białe, z bambusa albo słomy – nie umiałam poznać, co to za materiał. Na wszystkich leżały książki. Profesor Shan przesunęła jeden ich stos, żebym mogła usiąść na łóżku, a sama zajęła jedyne krzesło. Dopiero wtedy przyjrzałam jej się i stwierdziłam, że mimo podeszłego wieku jest piękna. Szpakowate włosy miała ściągnięte w ciasny kok, z którego nie wymykał się ani jeden kosmyk. Twarz o wydatnych kościach policzkowych, mocno wypukłym czole i głęboko osadzonych oczach przypominała mi fotografię sowieckiej pilotki z podręcznika. Nasunęło mi się pytanie, czy profesor Shan ma domieszkę rosyjskiej krwi. Wpatrywanie się w ludzkie twarze sprawiało mi tajemną radość. Widocznie wdałam się w matkę, która podczas posiłków przy stole wstawionym między łóżka w sypialni rodziców niemal bez przerwy mi się przyglądała i nie zjadała prawie ani kęsa. Czekając, aż zjemy, rzucała czasem uwagi na temat ludzi przechodzących za oknem. „Ma tłustą cerę i jest pulchna jak świeżo upieczone ciasto” – powiedziała o kobiecie, która mieszkała piętro wyżej. Pociągła, zgorzkniała twarz najbliższego sąsiada przypominała matce ogórek.

Dopóki nie spotkałam profesor Shan, matka była najpiękniejszą kobietą, jaką znałam. Miała migdałowe oczy, drobną twarz w kształcie serca, prosty i delikatny nos, a usta – jak się potem dowiedziałam z jej kolekcji romantycznych powieści z początków XX wieku – podobne do płatka kwiatu wiśni. Kiedy nużyło ją obserwowanie świata, przeglądała się w owalnym lusterku, które przez cały dzień miała pod ręką. „Księżniczka skazana na los służącej” – mawiała, nie zwracając się do nikogo konkretnego. Ojciec nie przerywał jedzenia, lecz w milczeniu spoglądał na nią ze skruszonym uśmiechem, jak rodzic winien kalectwu dziecka.

Ożenił się, będąc już w podeszłym wieku, a matka wyszła za niego jako młoda kobieta. Miał wtedy pięćdziesiąt lat, a ona dwadzieścia. Pod dwóch latach rodzina powiększyła się o mnie – jedynaczkę. W szkole podstawowej dzieci często brały ojca za mojego dziadka – może dlatego, że musiał też być ojcem dla mojej matki. Wspólnymi siłami doprowadziłyśmy do tego, że szybko się postarzał. Widać to było po jego zgarbionych plecach i smutnym uśmiechu.

– Czy zawsze jesteś roztargniona w obecności nauczycieli? – zapytała profesor Shan raczej z rozbawieniem niż z przyganą. Za młodu musiała być jeszcze piękniejsza od mojej matki. Ciekawiło mnie, co pomyślałaby ta ostatnia, gdybym jej to powiedziała. Na pewno jednak nie żyłaby w zgodzie z profesor Shan, bo obie ceniły własną ekscentryczność jak najdroższy skarb.

Z istnienia profesor Shan zdawałam sobie sprawę w tym samym stopniu, co z obecności pozostałych mieszkańców osiedla: jeśli przebywa się wystarczająco długo w jednym miejscu, nie trzeba już nasłuchiwać plotek ani pogłosek, bo najrozmaitsze opowieści i anegdoty zgłaszają się same. Nawet do takiej rodziny jak nasza, złożonej z matki, która rzadko się odzywała do ludzi, i ojca, wedle jej własnych słów „milczącego jak martwa kłoda”, docierały historie, podsłuchane przeze mnie podczas stania w kolejkach. Mam teraz wrażenie, że całe dzieciństwo spędziłam w ogonkach po jajka, olej, mięso, mydło, mleko i inne towary na kartki lub dla odmiany w kolejce do okienka, w którym płaciło się czynsz i należność za usługi komunalne, albo wyczekując, aż aptekarz wyda mi zrobione według recepty lekarstwo dla matki. I właśnie w aptece usłyszałam pierwsze strzępy życiorysu profesor Shan, zanim ją jeszcze poznałam. Dowiedziałam się, że przed przejściem na emeryturę uczyła angielskiego w liceum poza obrębem naszego osiedla. Jej syn i córka po studiach zniknęli i tylko czasem przyjeżdżali w odwiedziny z Ameryki. Różnie mówiono o tym, jak udało im się wyjechać z kraju, ale najrozsądniej brzmiała wersja, jakoby profesor Shan miała krewnych ze strony matki, którzy uciekli do Stanów. Był też niegdyś mąż, dużo bardziej przyjazny w obejściu niż sama profesor Shan, lecz on także znikł; podobno wysłała go do amerykańskich krewniaków, tak jak przedtem dzieci. I mówiono jeszcze, że ten mąż związał się z młodszą kobietą i założył z nią w Nowym Jorku chińską restaurację, co mogło być zresztą prawdą, bo nigdy więcej nie pokazał się w osiedlu.

Siedząc tamtego pierwszego dnia z profesor Shan w jej pokoju, nie umiałam sobie wyobrazić, że mieszkała w nim kiedyś cała rodzina. Nie było tam fotografii w ramkach ani kopert z cudzoziemskimi adresami, a pełen kufrów po­koik wydawał się za mały nawet dla samej profesor Shan. Ta przyglądała mi się, gdy popatrywałam to tu, to tam, a po chwili wzięła do ręki jakąś starą książkę i otworzyła ją na chybił trafił.

– Przeczytaj mi to zdanie – poleciła. Książka była pierwszą z serii Podstawy angielskiego, z której profesor Shan przed pięćdziesięcioma laty uczyła się tego języka. Niewielki rysunek przedstawiał chłopczyka siedzącego w fotelu, takim jak w luksusowym teatrze. Chłopczyk był za lekki, więc siedzenie się podnosiło. Uśmiechał się niepewnie z tej wysokiej grzędy, a ja byłam tak samo niepewna siebie jak on. Przed niespełna miesiącem zaczęłam gimnazjum i ledwo zdążyłam nauczyć się alfabetu.

Kiedy się okazało, że nie umiem przeczytać podpisu, profesor Shan odstawiła książkę z powrotem między inne tomy o różnokolorowych, ale tak samo spłowiałych grzbietach.

– Wiesz chyba, że nie jesteś naprawdę córką swoich rodziców? – spytała, obracając ku mnie twarz. – I zdajesz sobie sprawę, że choćby byli dla ciebie nie wiem jacy dobrzy, nie zapewnią ci wykształcenia?

Nigdy przedtem nie wątpiłam w swoje pochodzenie: wiedziałam wprawdzie, że moi rodzice różnią się od większości ojców i matek, ale sądziłam, że to z powodu dzielącej ich przepaści pokoleniowej i choroby matki. „Moyan” – pod nieobecność ojca matka wymawiała czasem moje imię łagodnym tonem, a ja od razu wiedziałam, że ma mi do wyjawienia jakieś sekrety. „Mężczyzna może mieć dzieci aż do siedemdziesiątki” – mówiła. „Młodość kobiety kończy się w chwili ślubu. Moyan, nie pozwól, żeby jakiś mężczyzna cię dotknął, zwłaszcza tu i tu” – mówiła, wskazując niewyraźnym gestem własne ciało. „Moyan, twój ojciec natychmiast po mojej śmierci sprowadziłby ci do domu macochę” – dodawała, z rozbawieniem mrużąc oczy. „Wiesz, że nie mogę teraz umrzeć, bo nie chcę, żeby dręczyła cię macocha?” Podczas jednego z tych seansów zwierzeń mogła powiedzieć: „Moyan, nie jesteś naszą rodzoną córką. Myśmy cię tylko wyciągnęli ze śmietnika”. Ale matka – choć bywała nieraz bez­litosna – nie powiedziała mi tego, i w końcu zabrała sekret ze sobą do grobu, a ja za to jedno ją kochałam i wciąż kocham.

– Jeżeli rodzice ci tego nie wyjawili, ktoś ich musi wyręczyć – rzekła profesor Shan, nie doczekawszy się mojej odpowiedzi. – Trzeba wiedzieć, skąd się pochodzi, rozumiesz?

Byłam taka skołowana, że kiwnęłam głową. Na szczęście pomału przyswajam wiadomości. Uniknęłam dzięki temu wielu dramatów, bo jeśli coś mną w ogóle wstrząsa, to z dużym opóźnieniem, podczas samotnej medytacji.

– Ja też byłam sierotą.

Przez trzy kolejne lata stopniowo poznawałam życiorys profesor Shan. Jej matka nie wyszła za mąż, bo miała pod opieką starzejących się rodziców, a po ich śmierci odziedziczyła sklepik z porcelaną. Była już wtedy za stara na małżeństwo. Podczas morderczej zimy 1928 roku pojechała do Szanghaju i adoptowała jedyną w tamtejszym sierocińcu dziewczynkę, która nie była chora na zapalenie płuc. Nazwała ją Shan Shan. Dziecko nie miało rodowego nazwiska, bo żadne mu nie przysługiwało. Profesor Shan uczyła się w Szkole dla Dziewcząt Pani McTayeier, najlepszej z szanghajskich szkół. Przeliterowała mi nazwę tej szacownej instytucji, żebym ją sobie zapamiętała, po czym odśpiewała szkolny hymn McTayeierki, który niegdyś wykonywała razem z innymi uczennicami podczas szkolnych zgromadzeń. Kiedy miała dwadzieścia parę lat, znalazła pracę w szkole nauczycielskiej, ale zwolniono ją, bo wyszło na jaw jej wątpliwe pochodzenie. „Ludzie, którym się zdaje, że znają własną przeszłość, nie przepadają za cudzymi tajemnicami” – wyjaśniła mi. To dlatego takie osoby jak ona i ja miały podobno być skazane na to, żeby prędzej czy później nawzajem się odnaleźć. I właśnie te słowa, po raz pierwszy usłyszane we wczesnym okresie naszej znajomości, kazały mi przez trzy lata codziennie o piątej ją odwiedzać.

Czytała mi. Wyśmiała mój szkolny podręcznik i kazała zacząć od pierwszego tomu Podstaw angielskiego. Nigdy nie sprawdzała, czy robię postępy, a ja tylko oglądałam ilustracje, ale stopniowo zrozumiałam, że nie sprawia jej to żadnej różnicy. Cierpliwie czytała mi kolejne powieści ze swojego księgozbioru. Zaczęłyśmy od Dawida Copperfielda. Ona siedziała na jedynym krześle, a ja na łóżku. Byłam taka onieśmielona, że z początku uważnie słuchałam, ponieważ profesor Shan czasem w połowie zdania ostro na mnie spoglądała, żeby sprawdzić, czy nie błądzę wzrokiem w stronę kufrów albo ku drzewom za oknem. Bałam się, że uzna mnie za oszustkę i odprawi. Nie czułam jeszcze do niej ani sympatii, ani niechęci, ale byłam w szoku, bo nie zdążyłam przetrawić wiadomości, że nie jestem spokrewniona z własnymi rodzicami, a głos lektorki, melodyjny jak nigdy podczas naszych rozmów, niósł mi ukojenie, jakiego ani razu nie zaznałam dzięki głosowi matki. Profesor Shan czytała długie fragmenty i przestawała dopiero wtedy, gdy wyglądało na to, że jest zadowolona, a potem tłumaczyła odczytany passus na chiński. Jej przekłady były chyba krótsze od oryginałów, lecz nawet te zwięzłe chińskie słowa sprawiały mi radość, jakiej nie mogłam zaczerpnąć skądinąd. Lektorka używała wyrażeń z innej epoki – języka, który należał raczej do starożytnych niż do żywych, a ja niebawem zaczęłam ją naśladować. Nigdy nie byłam rozmowna, teraz jednak jeszcze bardziej skąpiłam słów, bo starożytni przecież wszystko umieli wyrazić najzwięźlej. Śmieszyło to moje koleżanki i kolegów ze szkoły, ale ja nie dawałam za wygraną i zamiast mówić slangiem nastolatków, posługiwałam się mieszanką języka starożytnej poezji i osiemnastowiecznych powieści romantycznych. Mój niewykształcony ojciec chyba nie widział w tym nic dziwnego, bo może nie zdawał sobie sprawy, jak wykształcenie może zmienić sposób mówienia, lecz gdy z nim rozmawiałam, matka nieraz uważnie mi się przyglądała. Wiedziałam, że wtargnęłam na jej teren, bo przecież to ona czytywała dla zabicia czasu starożytną poezję i powieści sprzed setek lat. Nie bardzo wiedziała, co sądzić o mojej przemianie, tak jak i ja nie wiedziałam, jak przyjąć nowinę, że nie jestem jej rodzoną córką.

Trzy

Zanim dobiegł końca nasz trzeci tydzień w wojsku, wszystkie koleżanki z mojej drużyny dostały listy z domu, a niektóre także od przyjaciół. Niezawodnie wybuchały płaczem, czytając tę pocztę. Ping, która miała dopiero piętnaście i pół roku, więc była najmłodsza i niewątpliwie genialna, skoro tak wcześnie skończyła liceum, czytała na głos list od ojca, przerywając sobie łkaniem: „Kiedy się zameldowałaś w koszarach i weszłaś do środka, tata przez całą drogę na dworzec płakał. Nocny pociąg z Wuhan do Pekinu był zatłoczony, więc tatuś przestał osiemnaście godzin, ale to było nic w porównaniu z cierpieniem jego małej pieszczoszki w wojsku. Mam na ścianie kalendarz i co rano skreślam jeden dzień, wiedząc, że zbliża on nas do chwili, kiedy się znowu spotkamy”.

Tylko ja w czwartym tygodniu służby nie miałam jeszcze od nikogo listu.

– Nie chcesz znowu napisać do rodziców? – spytała Nan, która podczas musztry stała obok mnie w szeregu, a sypiała na pryczy nade mną. – Może twój list zaginął, a oni nie znają adresu, więc nie mogą się do ciebie odezwać.

Pokręciłam głową. W pierwszym tygodniu wysłałam rodzicom pocztówkę ze zwięzłą wiadomością, że bezpiecznie dojechałam. Ojciec nie był z tych, co pisują listy, ja zaś w głębi duszy odetchnęłam z ulgą, że nie jest podobny do ojca Ping, który wciąż przysyłał epistoły pełne szczerych wyznań miłości, a jego córka bez wahania wszystkim je czytała. Matka pod wpływem kaprysu mogła do mnie napisać list, złożony z cytatów ze starożytnej poezji, ale było równie prawdopodobne, że postanowi zerwać ze mną wszelkie kontakty.

Gdy tydzień dobiegł końca, wezwano mnie do pokoju porucznik Wei. Była niedziela, więc ranek miałyśmy wolny od musztry. Porucznik Wei wskazała mi jedyne krzesło, a ja odsunęłam je od niej na środek pokoju i dopiero tam usiadłam. Na lewo ode mnie stało wąskie łóżko z przydziałową kołdrą, kocem i prześcieradłem. Nie było poduszki, a mnie nasunęło się pytanie, czy porucznik Wei też na noc zwija w kłębek ubranie, czy raczej ma ukrytą w szafie poduszkę. Na ścianie przy łóżku wisiało kilka fotografii w ramkach. Wyróżniało się spośród nich czarno-białe zdjęcie dziewczynki w wieku trzynastu lub czternastu lat, która z uśmiechem patrzyła w bok, jakby droczyła się z fotografem.

– Zrobiono je ostatniego lata przed moim pójściem do wojska – rzekła porucznik Wei, uważnie mi się przyglądając. – Byłaś już na przepustce?

– Nie, obywatelko porucznik – odparłam. Gdyby tylko zajrzała do swojej rozpiski, wiedziałaby, że ani razu nie poprosiłam o dwugodzinną przepustkę, żeby w niedzielę wyjść do miasta.

– Dlaczego? Przyjezdna z Pekinu nie jest ciekawa, jak taka mieścina wygląda?

Zastanawiałam się nad tym pytaniem, które (tak jak każde pytanie zadane przez oficera) mogło w sobie kryć wiele pułapek. Odparłam, że zrezygnowałam z przepustek bez szczególnego powodu. Mogłam powiedzieć, że chciałam dać szansę koleżankom, którym bardziej zależało na tych dwóch godzinach swobody, to by jednak sprowokowało dalsze pytania. W ciągu minionych tygodni przekonałam się, że życzliwości oficerów nie należy ufać. Lan, która pochodziła z tej samej prowincji co porucznik Wei, podczas jednej z przerw w musztrze przyjaźnie z nią gawędziła, lecz gdy pięć minut później przez pomyłkę obróciła się w lewo, chociaż reszta oddziału zrobiła zwrot w prawo, porucznik Wei wywołała ją przed szereg i kazała wykonać sto zwrotów w lewo. Na domiar złego Lan musiała sama sobie głośno rozkazywać i zanim doszła do trzydziestu, mówiła przez łzy. Patrzyłyśmy na to z niepokojem, a porucznik Wei zagroziła, że jeśli Lan nie wypowie którejś komendy dość wyraźnie i głośno, żeby wszyscy świadkowie jej kary słyszeli, ten zwrot nie zostanie zaliczony. Innym zdarzały się podobne przygody. Pewnej dziewczynie kazano podczas posiłku stać pośrodku jadalni, bo roześmiała się z kawału, który po cichu opowiedziała jej koleżanka z drużyny. Inna musiała odczytać przed frontem kompanii samokrytykę, ponieważ twierdziła, że wydawane nam jedzenie jest dobre dla świń, a nie dla ludzi. Kary te wymierzały nie tylko porucznik Wei oraz inne młodsze oficerki, lecz także major Tang, dowódca kompanii, który jako jedyny oficer płci męskiej lubił przelatywać przez koszary niczym burza, robiąc niespodziewane inspekcje.

Ponieważ milczałam, porucznik Wei zmieniła temat i powiedziała, że podobno nie dostałam listu z domu. Ciekawa byłam, kto jej o tym zameldował, ale może w wojsku panowały właśnie takie układy, że obecne wśród dziewczyn donosicielki zapisywały dotyczące nas szczegóły. Wyjaśniłam, że moi rodzice nie są z tych, co piszą listy.

– Czy to cię martwi?

– Czy mnie martwi, obywatelko porucznik?

– Chciałabyś do nich zatelefonować? – spytała porucznik Wei. – Mogę załatwić rozmowę z rodzicami, jeżeli sobie życzysz.

Rodzice nie mieli telefonu. Najbliższy ogólnie dostępny aparat oddalony był od naszego domu o kilka przecznic, strzegła go zaś niemłoda kobieta o szorstkim sposobie bycia. Zanotowałaby wprawdzie wiadomość, ale przekazała ją dopiero pod koniec dnia. Pracowała na państwowej posadzie i dostawała za to stałą pensję, więc rzadko fatygowała się przekazywaniem nawet najpilniejszych komunikatów. Gdy mieszkańcy składali na nią skargi, czasem przez parę tygodni kazała dzwoniącym czekać i wysyłała swojego nasto­letniego syna, żeby wezwał, kogo trzeba.

– Telefon do numeru dwieście pięć! – wołał przed domem. Jego głos nie brzmiał już dziecinnie, ale jeszcze nie po męsku. Chłopiec był podobno ociężały umysłowo, więc nie chciała go przyjąć żadna szkoła, toteż całymi dniami towarzyszył matce albo biegał po osiedlu, strasząc młodsze dzieci bzdurnymi opowieściami o duchach. Moja matka nie ruszyłaby się z miejsca, gdyby taki chłopak w ten sposób wywołał numer naszego mieszkania. Nie chciałoby się jej też pójść do budki telefonicznej, żeby do mnie oddzwonić.

Powiedziałam porucznik Wei, że nie mogę zadzwonić do rodziców, bo nie mają telefonu.

– A do sąsiadów? Może niedaleko mieszka ktoś znajomy? – nie dawała za wygraną porucznik Wei. – Ktoś, kto mógłby odebrać telefon i zawiadomić rodziców, że u ciebie wszystko w porządku?

Znałam tylko numer telefonu profesor Shan, chociaż nigdy do niej nie dzwoniłam. Był wypisany na karteczce jej staranną kaligrafią i przyklejony taśmą do czerwonego aparatu, który stał przy wąskim łóżku. Wiele razy wpatrywałam się w ten numer, podczas gdy profesor Shan czytała jakiś długi fragment, więc w końcu, chcąc nie chcąc, go zapamiętałam.

– Nie mam do kogo zadzwonić – powiedziałam, gdy porucznik Wei dalej naciskała. Przyjrzała mi się, jakby próbowała odgadnąć, czy bezczelnie kłamię. Wyjęła z szuflady segre­gator i pod jej niecierpliwymi palcami zaszeleściły kartki. Spojrzałam przez okno na rzędy zimozielonych drzew, żałując, że nie jestem jednym z nich. Kochałam drzewa bardziej niż ludzi. Nadal zresztą bardziej je kocham.

– Niewiele jest istot okrutniejszych niż ludzie – powiedziała kiedyś profesor Shan. Stałyśmy obok siebie przy oknie jej mieszkania na czwartym piętrze, patrząc z góry na przechodniów, którzy krzątali się tym późnym popołudniem wokół swoich spraw. – Ręczę ci – ciągnęła, wskazując przydrożne wierzby płaczące – że każde z tych drzew jest więcej warte niż ludzie, których w życiu poznasz. Czy to nie szczęście, że kiedy mamy już dość ludzi, możemy jeszcze popatrzeć na drzewa?

– A gdybyś zadzwoniła do ojca na numer służbowy? – spytała porucznik Wei. – Oczywiście musiałybyśmy tak to urządzić, żebyś zatelefonowała w dzień powszedni, bo inaczej nie zastaniesz go przecież w pracy.

Miała przed sobą moje papiery i właśnie patrzyła na rubrykę „zatrudnienie”, w której napisałam, że ojciec pracuje w usługach. Dodałam też nazwę domu towarowego, w którym pracował na nocną zmianę. Zastanawiałam się, czy porucznik Wei porównuje wiek moich rodziców, bo do formularza kazano wpisać także ich daty urodzenia.

Odparłam, że nie ma potrzeby dzwonić do ojca. Moi rodzice nie zaliczali się do ludzi, którzy mieliby za złe woj­s­ku, że poskąpiło im wiadomości o tym, jak się czuję w koszarach.

Porucznik Wei chyba nie wyczuła wrogości w moim głosie.

– A twoja matka? Na co ona właściwie choruje?

Kiedy miałam pójść do szkoły podstawowej, ojciec kazał mi powiedzieć, że matka jest na wczesnej rencie inwalidzkiej. „A co jej dolega? – pytali nauczyciele. – Co robiła, nim zachorowała?” Z początku nie umiałam odpowiadać na te pytania, lecz już w gimnazjum po mistrzowsku radziłam sobie z ludzką ciekawością: twierdziłam, że matka była księgową. Wymyśliłam jej najnudniejszą i najbardziej samotną pracę, jaka przyszła mi do głowy. Miała rzekomo być chora na toczeń, bo w piątej klasie poznałam nazwę tej choroby, na którą umarła wtedy matka koleżanki z klasy. Zastanawiałam się, jaka bajka odwiedzie porucznik Wei od drążenia tematu. W końcu powiedziałam, że nie znam przyczyny inwalidztwa matki.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52

[email protected]

Wołowiec 2016

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: