Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złoty wilk - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 października 2009
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Złoty wilk - ebook

Dobiega końca wiek XIX. W Sanoku, miasteczku zagubionym pośród gór i lasów monarchii austro-węgierskiej, dokonano przerażającego odkrycia: pod klasztornym murem zostaje znalezione ciało rajcy miejskiego. Ślady wilczych kłów na rozerwanym gardle urzędnika świadczą, że padł ofiarą dzikiego zwierzęcia, jednak odciski ludzkich dłoni na nadgarstkach denata potwierdzają inną hipotezę. Kto zabił? Złoty wilk, nowa powieść Bartłomieja Rychtera, autora Kursu do Genewy, to klasyczny thriller. Bohaterowie powieści – sfrustrowani austriaccy urzędnicy skazani na wygnanie na głęboką galicyjską prowincję, polscy i żydowscy mieszczanie, rusińscy chłopi – są przedstawicielami swoich kultur, które pisarz odmalowuje z charakterystyczną dla siebie swadą, a zarazem reprezentują rozmaite punkty widzenia. Przechadzają się wąskimi uliczkami Sanoka i o dokonujących się pod ich nosem zbrodniach mają własne zdanie. Kto z nich ma rację?

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-237-8
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Sanok. Błonia. Rok 1875

Upalny dzień powoli dogasał, słońce opuszczało się ponad graniastą wieżą klasztoru Franciszkanów, oświetlając rdzawym blaskiem wzgórza po drugiej stronie rzeki.

Dzieci przebiegły przez łąkę, przedarły się przez gęste zarośla i roześmianą gromadą ruszyły ścieżką, którą każdego ranka okoliczni gospodarze pędzili bydło. Prowadził Andrzej, najstarszy syn kowala, tuż za nim biegł zziajany Sebastian, oczko w głowie Jana Wiktora, hodowcy koni z Zarszyna, dalej Janek, bliźniaczki Kasia i Ania, a na końcu Borys, najmniejszy, o włosach białych jak mleko.

Rzeka była blisko, za gęstym szpalerem wysokich chaszczy słychać już było jej szept, rozmowę bystrego nurtu z kamieniami. Roześmiana gromadka wpadła między zarośla, niskie drzewa i szeleszczącą łozinę, przedarła się przez chłoszczące twarz gałęzie i wybiegła wprost na piaszczystą mierzeję, wcinającą się poszarpanym jęzorem w rzekę.

Andrzej pierwszy zrzucił koszulę. Wbiegł do wody, chlapiąc i parskając jak spłoszone źrebię. Pozostali poszli w ślad za nim. Sebastian gnał w stronę końca cypla, ze śmiechem wysoko unosił bose stopy, ranione ostrymi krawędziami naniesionych przez rzekę kamieni. Dziewczęta weszły do wody ostrożniej, trzymając się za ręce. Ubiegłego lata bracia nauczyli je pływać i teraz chciały wykorzystać sposobność odświeżającej kąpieli po całym dniu pracy w polu.

Borys, najmniejszy, o oczach błękitnych jak sierpniowe niebo nad Górami Słonymi, zatrzymał się na skraju zarośli i spojrzał w stronę rzeki, gdzie pławili się już jego towarzysze. Bał się wody, silnego nurtu i fal pędzących ponad kamienistym dnem. Najchętniej wróciłby na łąkę, położył się w wysokiej pachnącej trawie i patrzył w chmury. Miał jednak prawie sześć lat i za nic w świecie nie mógł sobie pozwolić na to, by uznano go za tchórza. Przełamał się i powoli, ostrożnie stawiając stopy między kamieniami, podszedł do brzegu.

San płynął tuż przed nim, na wyciągnięcie ręki, szeptał melodię niesioną z gór i lasów. Borys zanurzył stopę w połyskującej w promieniach niskiego słońca wodzie. Była przyjemnie chłodna.

Ściągnął przez głowę lnianą koszulę i odrzucił ją na trawę. Wszedł między wielkie, obmywane wodą zielone kamienie, wsparł się dłonią na przegniłym pniu zwalonego drzewa i wolnym krokiem szedł w kierunku Andrzeja. Tu woda była już głębsza, sięgała mu do pasa, pieniąc się w zderzeniu z jego ciałem.

Od początku czerwca, odkąd dni zrobiły się na tyle ciepłe, że można było zażywać kąpieli w rzece, całą gromadą każdego wieczora chodzili w to miejsce, a starsi chłopcy uczyli pływać młodszych. Borys bardzo się starał, pił pachnącą wodorostami wodę, tarł brzuchem i kolanami po śliskich kamieniach, ale nie mógł się utrzymać na powierzchni dłużej niż przez trwającą zaledwie dwa oddechy chwilę. Odetchnął głęboko, pochylił głowę i z bijącym sercem pozwolił się porwać falom. Parsknął, odchylił kark do tyłu, wciągnął ze świstem powietrze i powtórzył ruch płynącej żaby w ten sam sposób, w jaki pokazywali mu go Sebastian z Andrzejem. Szeroki wymach ramion do tyłu i do przodu, nogi podkurczają się i prostują. Woda falowała mu tuż pod nosem, ale zdołał się utrzymać na powierzchni.

– Patrzcie – zawołał drżącym z emocji głosem. – Płynę!

Starsi chłopcy pozwolili, by woda uniosła ich w stronę nieodległego zakola, dziewczęta usiadły na płaskich kamieniach przy brzegu, zanurzając stopy w chłodnym nurcie.

– Płynę!

Ramiona do tyłu, szeroko, zgarniają jak najwięcej wody, i znów do przodu, zaś nogi raz za razem wystrzeliwują do tyłu i podkurczają się pod sam brzuch. Zielone, porośnięte gęstym lasem wzgórza na drugim brzegu Sanu są tak blisko, że wystarczy sięgnąć dłonią, by ich dotknąć, zachodzące słońce barwi ich zarys ciemną czerwienią.

– Sebastian!

Woda pędzi między kamieniami, jest silna, o wiele silniejsza niż niewprawne ramiona sześcioletniego chłopca. Jest zimna, znacznie zimniejsza, niż wydawała się jeszcze przed chwilą, już nie chłodzi przyjemnie spieczonej słońcem skóry, ale ziębi stopy i dłonie, mróz wbija się cieniutkimi igiełkami w nogi i ramiona. Borys walczy, przebiera ramionami, usiłuje znaleźć oparcie, ale nie jest w stanie dosięgnąć stopą dna. Woda zalewa oczy, wdziera się do ust, zalewa nos i szorstkim strumieniem wpływa do gardła. Chłopiec chce krzyczeć, ale nie może wydobyć z siebie głosu. Rozkłada szeroko ramiona, a bystry prąd ciągnie go jak wrzucony między fale patyk. Rzeka huczy na kamieniach, szepcze coś prosto do ucha. Chłopiec ostatkiem sił wyrzuca ramiona w górę, wyciąga szyję i próbuje zaczerpnąć powietrza. Po raz ostatni widzi ciemnogranatowe wieczorne niebo, przecięte od strony zamkowego wzgórza szkarłatną wstęgą. Otwiera usta, lecz jego płuca wypełniają się nie powietrzem, ale wodą. Zimną jak kamień.

Opada. Jest ciemno. Oczy ma szeroko otwarte ze strachu. W zielonej poświacie widzi obrośnięte mchem kamienie. Rzeka dudni, zagłusza bicie oszalałego ze strachu serca, jakby wijącym się jak wąż korytem płynęła nie woda, ale lawina kamieni.

Jest coraz ciemniej. Coraz zimniej.

Chłopiec wyciąga ręce. Otwiera usta. Lodowata obręcz chwyta go za gardło. Tuż obok, po prawej stronie, nieco niżej, głębiej, bliżej środka rzeki, coś się poruszyło. Borys obraca się, rozpaczliwie wyciągając ramię. W narastającej ciemności widzi jakiś kształt. Widzi ruch. Z mroku wyłania się dłoń, szczupła i wąska, jak dłoń kobiety lub młodzieńca, o delikatnych, smukłych palcach. Chce ją chwycić, ale ta umyka w ciemność. Chłopiec nie czuje już zimnego ciężaru wody wypełniającej płuca, nie czuje zmęczenia ani strachu. Nawet huk pędzącej po kamieniach rzeki słabnie, zamienia się w cichy szept, w melodię graną na pasterskiej fujarce. W ustach czuje smak mułu. Poddaje się sile nurtu górskiej rzeki, woda kręci nim, stawiając twarzą w twarz z kobietą o delikatnych, dziewczęcych rysach, małym, niemal niewidocznym nosie, wąskich ustach i nienaturalnie wielkich oczach. Wokół jej drobnej, owalnej twarzy wije się korona zielonych jak wodorosty włosów, poruszanych nie wiatrem, ale wodą. Blade usta uśmiechają się zalotnie. Dziewczyna zwinnie jak ryba prześlizguje się tuż pod chłopcem, błyskając mu przed oczyma małymi nagimi piersiami, brzuchem lśniącym jak mokry mech. I ogonem. Grubym, pokrytym łuską, zwężającym się ku zwieńczonemu szeroką płetwą końcowi. Dziewczyna wiruje jak mała rybka, zawraca i chwyta wyciągniętą dłoń chłopca. Ciągnie w głąb rzeki. Chłopiec odpowiada na jej uśmiech.

Coś chwyta go za drugie ramię, mocno, gwałtownie. Coś wpija mu się w bark, miażdży w uścisku rękę i odciąga od wirującej tuż pod nim dziewczyny. Przez chwilę wisi w wodzie jak szmaciana lalka, rozciągnięta między zielonowłosą rusałką a czymś, co odciąga go od niej. Nie słyszy już rzeki. Jego dłoń wyślizguje się spomiędzy drobnych, chłodnych palców dziewczyny.

Jest ciemno. Nie widzi niczego. Nie słyszy niczego.

Pierwsze pojawia się zimno, najpierw w stopach, później w całym ciele. Zaraz potem ból, który ściska wypełnione wodą płuca i drapie gardło. Coś mocno naciska na jego brzuch. Słyszy czyjś krzyk. Ktoś płacze.

Otwiera oczy. Rozchyla usta i łapie powietrze. Niebo nad Sanokiem płonie w promieniach zachodzącego słońca.

1

Sanok, wrzesień roku 1896

Ciągnąca się wzdłuż miejskich murów droga była nierówna, poprzecinana koleinami, w których gromadziła się deszczówka i nieczystości po zwierzętach pędzonych codziennie od strony Bramy Krakowskiej. Rajca miejski Antoni Skwierzyński przeskakiwał pomiędzy kałużami, omijał co większe koleiny, uważając, by nie zmoczyć płaszcza. Na moment stracił równowagę, źle wymierzył kolejny krok. Z przekleństwem na ustach stąpnął dziurawym trzewikiem prosto w gęstą, błotnistą maź. Zaklął jeszcze raz.

Dopiero minęła połowa września, ale wieczory były już zimne i wietrzne. Przez większość dnia padał drobny, chłodny deszcz, który ustał przed zmierzchem, pozostawiając w powietrzu mokry zapach nadchodzącej jesieni.

Rajca Skwierzyński skręcił między niskie drewniane domki, otoczone nierównymi płotami i wysokimi parkanami, odgradzającymi warsztaty rzemieślników od ulicy. Było już ciemno, ale bez wahania skrócił sobie drogę i wszedł między pogrążone w mroku podwórka. Był zdenerwowany. Zbyt wiele spraw zaprzątało jego głowę, by miał się przejmować zrzędzeniem żony, która każdego dnia prosiła, by uważał na siebie, zapinał płaszcz, zabierał z domu nakrycie głowy i wracał przed zapadnięciem ciemności. Chciał jak najszybciej znaleźć się w domu, kazać służącej napełnić balię gorącą wodą, zrzucić ubranie i przemyśleć wszystko, co budziło w nim niepokój. Musiał być ostrożny. Bardzo ostrożny.

Gdzieś daleko, od strony Posady Sanockiej, wiatr niósł niespokojne wycie psa. Rajca Skwierzyński splunął w kałużę i szczelniej otulił się płaszczem. Za pięć, góra dziesięć minut służąca zdejmie z niego przemoczone ubranie, odwiesi przesiąknięty mżawką kapelusz, poda węgierskie grzane wino i przygotuje kąpiel.

Skrócił sobie drogę, przechodząc wąską uliczką między warsztatem szewca Antoniego Borczyka a drewnianym parterowym domem, typowym dla sanockiej zabudowy. Wyszedł wprost na sklep kolonialny starego Lazara Perlstena. Przystanął na moment, ocierając zabłocone trzewiki o kępkę trawy, kiedy usłyszał coś za plecami. Odwrócił się, ale w ciemnej wąskiej uliczce niczego nie dostrzegł. Poprawił nasunięty na czoło kapelusz i ruszył dalej.

Nie obawiał się zaczepek ze strony miejscowych pijaczków, drobnych rzezimieszków czy złodziei. Znali go tu i poważali wszyscy, w końcu był rajcą powiatowego miasta Sanoka, każdy kłaniał mu się z daleka, pozdrawiał i uchylał kapelusza. Wystarczyło jedno jego słowo, by wtrącić opornego obwiesia do aresztu lub ukarać grzywną. Wszyscy w tym mieście okazywali mu szacunek. Wszyscy, prócz małżonki i dwóch rozwydrzonych córek, panien na wydaniu, nieustannie przebierających wśród kandydatów podsuwanych przez kolejne kupieckie rodziny.

Rajca Skwierzyński przeskoczył szeroką, wypełnioną deszczówką koleinę i ruszył w stronę rynku, wzdłuż kamiennego muru o wysokości dwóch metrów, odgradzającego klasztor Franciszkanów od miasta. Jeszcze chwila i będzie w domu.

Blisko, tuż za jego plecami, coś miękko upadło na ziemię. Rajca przystanął, wyjmując ręce z kieszeni płaszcza. Wyprostował się i wytężył słuch. Kot, pomyślał. To musi być kot. Sam nie wiedział, dlaczego postanowił się odwrócić, zamiast prostą drogą, wzdłuż klasztoru, przez rynek, pójść do domu, do żony i marudzących córek.

Przełknął głośno ślinę i powoli odwrócił się na pięcie. Wycie psa znów uniosło się ponad miastem.

Promienie wczesnego słońca przebijały przez okno, tnąc półmrok pokoju drżącymi smugami, rzucając na blat biurka cień świecznika i obrys mosiężnego kałamarza. Plamy światła kładły się na wyblakłym dywanie, wycinając ostrą granicę między jasnością a strefą cienia, obejmującą przeciwległą ścianę i ustawione przy niej łóżko. Pomiędzy dwiema płaszczyznami – drgającym, niepewnym jeszcze blaskiem poranka a mrokiem odchodzącej nocy – z leniwym spokojem leżał kot, drapiąc pazurami nitki dywanu i ustawiając trójkątny pyszczek w stronę słońca.

– Powtórzmy to jeszcze raz. Deklinacja druga.

Borys Pasternak wyjrzał przez okno, wprost na wijącą się u stóp wzgórza rzekę i dalej, na poszarpaną krawędź lasu, mieniącego się brązami i ciemną czerwienią, przetykaną gdzieniegdzie złotem. Wiatr nie zdołał jeszcze rozwiać porannych mgieł i nadrzeczne sady wciąż spowite były mlecznym szalem układającym się wśród drzew. Ponad koronami nagich gałęzi dostrzegł słomianą strzechę, znad której unosiła się smużka bladego dymu.

– Lauro? – spojrzał przez ramię. – Deklinacja druga.

Siedząca na łóżku postać nie poruszyła się, ciemna plama odcinała się od otaczającego ją półmroku głębszą tonią czerni. Kot uniósł łeb i spojrzał w mrok po drugiej stronie pokoju.

– Coś się stało.

– Dlaczego tak sądzisz?

– Jeszcze przed chwilą Józef zamiatał podwórko – plama czerni poruszyła się lekko. – Słychać było, jak podśpiewuje piosenkę wozaków. W pewnym momencie przerwał i zaczął gwizdać ładną melodię. To znak, że Barbara przyniosła jaja i mleko. Zwykle Barbara wita się z Józefem i idzie do kuchni, zostawia tam kosz i znów wychodzi na podwórko flirtować z dozorcą. Słyszysz?

– Co?

– Józef nie gwiżdże, ale drzwi od podwórka nie strzeliły. Barbara przyniosła mleko, ale zamiast zanieść je do kuchni, rozmawia z dozorcą, choć wie, że jeśli ktoś to zauważy, dostanie burę. A zatem musiało się stać coś ważnego.

Borys uśmiechnął się.

– Cokolwiek by to było, nie jest to na pewno tak ważne jak odmiana łacińskich słówek. Dlatego, jeżeli nie masz nic przeciwko, chciałbym wrócić do deklinacji drugiej.

– Dobrze. – Plama czerni przesunęła się do przodu, w stronę granicy między światłem i ciemnością, a blask słońca wydobył z półmroku zarys dziewczęcej twarzy, drobny nos, delikatny podbródek i łagodny owal otoczony szarymi, sięgającymi ramion włosami.- Nominativus: puer, pueri. Genetivus: pueri, puerorum…

Borys przymknął oczy, wsłuchany w cichy głos swojej podopiecznej. Zgiął palce, starając się schować wierzch dłoni pod mankiet koszuli. Nie chciał, aby dziewczynka zobaczyła jego starte do czerwoności kostki.

- Dativus: puero, pueris…

Śpiewna deklinacja łacińskich rzeczowników urwała się jak ucięta nożem.

– Nie pamiętasz, co dalej? Accusativus?

Laura przysunęła palec do ust.

– Słyszysz? – zapytała. – Ciężkie kroki podkutych butów na schodach.

Nauczyciel nie słyszał niczego poza skrzypieniem drewnianej okiennicy.

– To Jacek, służący ojca, to on nosi takie buty. – Dziewczynka wsparła się dłońmi o krawędź łóżka. – Idzie bardzo szybko. Jest chyba zdenerwowany…

Rzeczywiście, gdzieś w dole głośno trzasnęły drzwi.

– Twój ojciec zapomniał pewnie któregoś ze swoich narzędzi…

Dziewczynka pokręciła przecząco głową.

– Papa na dzisiejszy ranek zaplanował odczyt w Czytelni Mieszczańskiej, ma tam spotkanie z delegacją wolontariuszek z Posady Olchowskiej.

Drzwi trzasnęły po raz kolejny, a na schodach znów zabrzmiały ciężkie podkute podeszwy.

– Jacek zabrał torbę papy, wpadł jak po ogień, niczego nie szukał. Po prostu zabrał torbę, która zawsze leży na krześle przy drzwiach.

Borys uśmiechnął się cierpko i przyjrzał swej podopiecznej. Już dawno temu utracił konieczną w swej profesji bezstronność i dystans wobec uczennicy.

– Wróćmy do zajęć. – Przybrał srogą minę i w żartobliwym geście udawanej złości pogroził palcem. Spojrzał na swoją dłoń, na obdarte kostki i posiniaczone palce, w jednej chwili zreflektował się i opuścił ramię. – Zacznijmy od początku. Nominativus: puer…

Każdego dnia powtarzali ten sam rytuał. Zaraz po śniadaniu, które Borys jadał w kuchni, Laura zaś, zależnie od nastroju lub stanu zdrowia, w jadalni z ojcem lub w swoim pokoju na piętrze, siadali nad lekcjami: językiem polskim, niemieckim lub łaciną, matematyką, naukami przyrodniczymi bądź historią. Pracowali do południa, kiedy to służąca wnosiła herbatę dla nauczyciela i gorące mleko z talerzem maślanych ciasteczek dla Laury. Godzinną przerwę przeznaczali na swobodne rozmowy o wszystkim, co tylko przyszło im do głowy.

O latach, które Borys spędził w Krakowie, o jego przygodach w studenckiej bursie, o kocim zwyczaju cowieczornych spacerów, o wyższości razowych pierogów nad barszczem z fasolą i tysiącu innych, równie ważnych spraw. Po godzinie błahych, choć dla obojga równie przyjemnych rozmów, czasem nieświadomie przedłużonej o leniwy kwadrans, wystawiali tacę z pustymi już szklankami za drzwi i wracali do pracy, do łacińskiej deklinacji bądź greckich filozofów. Siedzieli nad książkami jeszcze trzy godziny. Czasem, kiedy Laura była zbyt słaba, kończyli wcześniej, innym razem, gdy przerabiali coś, co zainteresowało dziewczynkę, a były to na ogół wyrywki z dzieł filozofów, pracowali dłużej, do chwili, kiedy energiczne pukanie służącej przywoływało ich do rzeczywistości, przypominając, że zbliża się pora obiadu.

Tego dnia przerabiali łacińską gramatykę i Laura odłożyła książki bez żalu. Borys złożył notatki, zamknął pióro w skórzanym futerale, podziękował uczennicy skinieniem głowy i wyszedł z jej pokoju. Udał się do siebie, zdjął koszulę, napełnił blaszaną miskę wodą i przemył twarz, szyję i ramiona. Wytarł się ręcznikiem, ostrożnie osuszył pokaleczone dłonie. Stanął w oknie. „Sokole Gniazdo”, willa doktora Karola Zaleskiego, przyczajone było na skraju stromego urwiska, będącego przedłużeniem zamkowego wzgórza. W dole roztaczała się rozległa panorama łąk i sadów ciągnących się wzdłuż brzegu rzeki. Zdawało się, że wystarczy zejść po rynnie, przeskoczyć drewniany płotek, zsunąć się po poprzecinanym splecionymi korzeniami drzew urwisku, by znaleźć się u stóp wzgórza i zanurzyć dłonie w chłodnym nurcie spienionego na kamieniach Sanu. Młody nauczyciel doskonale rozumiał zachwyt właściciela budynku, który przed laty stanął na skraju urwiska, spojrzał przed siebie i uznał, że właśnie taki widok chce mieć przed oczyma każdego kolejnego poranka w swoim życiu: szeroka panorama falujących łąk, połyskująca w słońcu kręta rzeka i ściana porośniętych gęstym lasem gór. Jego wzrok prześlizgnął się po linii horyzontu, nad którym przesuwały się zwiastujące deszcz chmury, objął kołysane wiatrem korony drzew w sadach i skoncentrował się na strzesze domu nieopodal rzeki. Patrzył tak przez chwilę, po czym naciągnął na powrót koszulę i zszedł do jadalni.

Na parterze, zamiast oczekiwanego zapachu gorącego barszczu lub gotowanej kapusty, powitał go kwaśny uśmiech służącej.

– Doktora jeszcze nie ma – oznajmiła. – Panienka zje u siebie, panu możemy nakryć w jadalni.

Borys sięgnął do kieszeni i spojrzał na zegarek. Dochodziła piętnasta.

– Nie trzeba – odpowiedział. – Zaczekam na powrót pana Zaleskiego. Mam do załatwienia sprawunki na mieście.

Wrócił do swojego pokoju po marynarkę, spojrzał w ustawione w kącie lusterko, poprawił włosy i wyszedł.

Miasto przywitało go swym codziennym prowincjonalnym gwarem, szmerem prowadzonych w kilku językach rozmów, odgłosami pędzonych rozmokłymi uliczkami zwierząt i nawoływaniem ich przewodników. Austriacki urzędnik w dwurzędowym uniformie podniesionym głosem strofował nieuważnego fiakra. Jedną ręką wymachiwał w stronę odjeżdżającej dorożki, drugą otrzepywał granatowe spodnie z grudek błota.

Woźnica, który najwyraźniej nie rozumiał ani słowa po niemiecku, popędzał konia i zręcznie lawirował między wyładowanymi wozami chłopów, zmierzających do swoich wiosek ze sprawunkami. Dwóch żołnierzy w mundurach 5. batalionu 45. Pułku Piechoty Liniowej księcia Friedricha Augusta Herzoga zu Sachsena zaczepiało służące z domów bogatych mieszczan, które szły na zakupy. Wracające z targu żony robotników wymieniały uwagi na temat wydłużonego czasu pracy w fabryce i likwidacji przerwy na kąpiel w rzece.

Borys przeszedł przez rynek miejski, od zachodniej strony otoczony drewnianymi domami, od wschodniej zaś ograniczony kamienną ścianą klasztoru Franciszkanów, szkołą i murowanymi piętrowymi budynkami, należącymi do najbogatszych mieszczan.

Rynek był dla mieszkańców miasteczka centralnym punktem świata. Dalej, w stronę przedmieścia, Sanok tracił swój małomiasteczkowy charakter, piętrowe kamieniczki ustępowały parterowym, te ustępowały pola drewnianym domom rzemieślników i pomniejszych kupców. Jeszcze dalej, idąc gościńcem na Lisko, Zarszyn lub Mrzygłód, zabudowę tworzyły liche chatynki czeladników, lepianki podmiejskiej biedoty i szałasy tych, którzy porzucili rodzinne wioski i próbowali lepszego życia w mieście.

Nieopodal magistratu, tuż przy wylocie uliczki prowadzącej na plac Świętego Michała, niczym grzyb na wilgotnym drewnie wyrosła osobliwa budowla: niezgrabna kanciasta szopa o nierównych ścianach i krzywym zadaszeniu, sklecona ze zmurszałych bali i przegniłych desek. Co zadziwiające, nikt nie umiał określić, kiedy ów twór pojawił się w śródmiejskim krajobrazie. Najpierw ktoś wzniósł jedną ścianę jako wiatę chroniącą towar złożony dzień przed targiem, potem dobudowano drugą, a jakiś czas później zawieszono między nimi prowizoryczne zadaszenie. Kolejne ranki odsłaniały dalsze postępy w budowie, aż któregoś dnia, tuż pod oknami magistratu, pojawiła się szopa, najeżona mnóstwem różnej długości i szerokości desek, spomiędzy których, na dwa lub trzy dni przed targiem, dochodziło popiskiwanie stłoczonych, wystraszonych świń. Całe miasto dociekało, który z rajców wziął łapówkę, aby zgodzić się na to drewniane szkaradztwo i udobruchać tych członków rady, którzy nie wykazywali tak wielkiej tolerancji.

Borys nie skręcił w pobliski, tętniący codziennym gwarem plac Świętego Michała, ale ruszył w kierunku Bramy Węgierskiej, ulicą Nowej Rady. Rolę chodnika pełniły ułożone przed budynkami deski, śliskie od błota nanoszonego przez przechodniów i chlapiącego spod kół przejeżdżających wozów. Przeskoczył wypełnioną zwierzęcymi nieczystościami koleinę, wyminął brodatego Żyda w brunatnym chałacie, uważnie, by nie zamoczyć nogawek spodni przebiegł wzdłuż fasady składu kolonialnego Lazara Perlstena, i zatrzymał się przed drzwiami sklepu Abrama Berkowicza. Nacisnął mosiężną klamkę, przekroczył wysoki próg i wstąpił na nierówną podłogę z desek od lat znaczonych śladami mysich zębów.

– Witam szanownego pana nauczyciela. – Właściciel sklepu, zgarbiony staruszek o białych jak dmuchawiec włosach, ukłonił się znad kontuaru zastawionego słojami z grubego szkła i drewnianymi kasetami pełnymi przypraw, kawy, herbat różnych gatunków, przyborów do szycia, kart z życzeniami świątecznymi, czernidła do butów i tysiącem innych skarbów. Za plecami kupca, w ustawionych równym rzędem przeszklonych kredensach, eksponowana była pozostała część bogatego asortymentu: blaszane łyżki i widelce najróżniejszych rozmiarów, porcelanowe talerze, zielone fiolki z lekarstwami na wszystkie choroby świata, gumowe podwiązki, kolorowe zapinki, różańce i kalendarze rolnicze. Wzdłuż krawędzi lady, niczym żołnierze defilujący przed samym cesarzem, równym szeregiem stały ciężkie słoje ze słodyczami, mlecznymi sztolwerkami po dwa centy za sztukę, owocowymi dropsami z wiedeńskiej fabryki Hellera i cukierkami od jarosławskiego Gurgula.

– Dzień dobry. – Borys omiótł wzrokiem równe rzędy ułożonych wzdłuż ścian towarów, skupiając się na chwilę na ekspozycji z prasą dochodzącą tu z tygodniowym opóźnieniem ze Lwowa i Wiednia. – Była już u pana dzisiejsza poczta?

– Była, rzecz jasna, że była. – Staruszek z radością zatarł zasuszone dłonie. – Mam coś dla szanownego pana!

Nauczyciel niemal podskoczył z radości. Berkowicz zniknął na długą chwilę gdzieś na zapleczu, a kiedy wrócił, przyciskał do swej nadwątlonej suchotami piersi sporych rozmiarów pakunek, owinięty szarym papierem i kilkoma pętlami sznurka. Ustawił paczkę na kontuarze, przerwał sznurek i jął się zabierać do zdzierania papieru, który odsłonił eleganckie pudełko z gładkiego drewna, ale w dalszych działaniach przeszkodził mu sprzeciw klienta.

– Proszę zaczekać. – Nauczyciel sięgnął po pakunek. – Otworzę to w domu.

– Nie chce szanowny pan sprawdzić, czy zamówienie zrealizowano zgodnie z życzeniem? – zdziwił się staruszek.

– Na pewno przesłano ten model, który wybrałem z katalogu. – Borys zaborczo przysunął skrzynkę do siebie, ignorując spojrzenie kupca utkwione w śladach na jego dłoniach. Zamaskował orzechowe pudełko naderwaną płachtą papieru i ruszył do drzwi.

– Dziękuję – rzucił przez ramię i wyszedł.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: