Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złowroga pętla - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
Luty 2006
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Złowroga pętla - ebook

Kolejne śledztwo major Anastazji Kamieńskiej dotyczy banalnej z pozoru sprawy – małżeństwo, które adoptowało w tajemnicy dziecko, jest teraz z tego powodu szantażowane. Szybka interwencja milicji doprowadza do ujęcia przestępcy. Szantażysta zeznaje, że o adopcji dowiedział się od zamordowanego kilka tygodni wcześniej oszusta. Przypadek małżeństwa okazuje się jedną z czterech spraw, którymi interesował się nieboszczyk. Pozostałe dotyczyły chuligańskiego wybryku wysoko postawionej osoby, napadu na bank i samobójstwa zdolnego naukowca. Czy są one ze sobą powiązane? Kamieńska próbuje to wyjaśnić. Jednocześnie zauważa nagły wzrost przestępczości w jednym z rejonów Moskwy… Złowroga pętla to doskonale napisana powieść kryminalna z intrygującą fabułą, wartką akcją i mroczną atmosferą dzisiejszej Moskwy.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-238-5
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

1

Olga Krasnikowa ze złością cisnęła słuchawkę na widełki.

– Znów? – posępnie zapytał mąż.

Olga w milczeniu skinęła głową. Już od dwóch tygodni jakiś człowiek nękał ich telefonami, grożąc, że jeśli nie zapłacą dziesięciu tysięcy dolarów za milczenie, opowie Dimie, iż kiedyś go usynowili.

– Dość tego, Olu, trzeba porozmawiać z Dimą. Nie można tej sprawy ukrywać w nieskończoność.

– No coś ty? – Olga aż załamała ręce. – Jak to sobie wyobrażasz? Nie, za nic!

– Zrozumże – zirytował się Paweł Krasnikow. – Nie możemy dać się zaszantażować. Nie wyjdziemy potem z długów przez całe lata. Zresztą skąd weźmiemy takie pieniądze? A co, jeśli facet na tym nie poprzestanie i będzie wysuwał dalsze żądania? Zaczniemy się wyprzedawać, oszczędzać na jedzeniu i ograniczać inne konieczne wydatki. I jak to wyjaśnimy Dimie? Tak czy owak, będziemy zmuszeni powiedzieć mu prawdę.

Olga ciężko usiadła na krześle i rozpłakała się.

– Ale… nie wiem, jak to zrobić… Jest w takim wieku… Widzisz przecież, że trudno mu teraz samemu sobie ze sobą poradzić, jego charakter dopiero się kształtuje… I ta historia z dżinsami… Jak zareaguje, kiedy się dowie?… Pasza, boję się. Może lepiej nic Dimie nie mówić?

– Trzeba mu powiedzieć – odparł szorstko Paweł. – I zaraz to zrobię.

Zdecydowanym krokiem wyszedł z kuchni, zostawiając płaczącą żonę samą.

Piętnastoletni Dima siedział w swoim pokoju nad lekcjami. Wysoki, niezgrabny, o długiej, dziecięco cienkiej szyi i w butach rozmiar czterdzieści cztery, przypominał młodego strusia. Zawsze był spokojnym, posłusznym chłopcem – i nagle ta idiotyczna, zupełnie niezrozumiała historia z dżinsami, które chciał ukraść w sklepie. Został zresztą przyłapany przez ekspedientki na gorącym uczynku, wezwano milicję, spisano protokół, a chłopca zatrzymano. Olga i Paweł zakrzątnęli się, pożyczyli pieniądze i porozumieli się z adwokatem, który obiecał, że jeśli nie uda się uniknąć sprawy sądowej, to przynajmniej szybko wyciągnie chłopaka z aresztu. Rodzice długo łamali sobie głowy nad tym, co się nagle stało z ich cichym, uległym i posłusznym synem. Sam Dimka nie potrafił swojego postępku sensownie wyjaśnić. Zdarzenie miało miejsce cztery miesiące temu, i od tej pory chłopiec zachowywał się jeszcze spokojniej i grzeczniej, zaczął się nawet lepiej uczyć. Wyglądało na to, że on też nie rozumie, co go wtedy naszło…

Paweł wszedł do pokoju syna i usiadł na kanapie.

– Muszę z tobą poważnie porozmawiać, Dmitrij.

Chłopiec podniósł wzrok znad zeszytu i z niepokojem popatrzył na ojca.

– Na pewno nic nie wiesz o tym, że mama i ja mamy kłopoty… – zaczął Krasnikow.

– To… z powodu tych dżinsów? – nieśmiało zapytał Dima.

– Nie, synku. Od dwóch tygodni dzwoni do nas jakiś człowiek i żąda pieniędzy. Dużych pieniędzy, dziesięciu tysięcy dolarów.

– Za co?! – zdumiał się chłopiec. – Co, popełniliście jakieś przestępstwo?

– Jak ci nie wstyd, Dmitrij? – surowo upomniał syna Paweł. – Podobne przypuszczenie nie powinno ci nawet przejść przez myśl. Chodzi o coś innego. Pamiętasz, że twój dziadek Michaił, ojciec mamy, miał brata Borysa Fiodorowicza, który był o wiele od niego starszy i zmarł, zanim ty się urodziłeś?

– Tak, opowiadaliście mi o nim. I widziałem jego zdjęcie w albumie.

– A wiesz, że wuj Borys, czy raczej dziadek Borys, miał córkę Wierę?

– Aha. Mama mówiła, że ona też od dawna nie żyje.

– Zgadza się. Umarła, kiedy urodziła syna. Dano mu na imię Dima.

– Jak mnie? – zdziwił się chłopiec.

– Nie j a k tobie. Po prostu t o b i e.

Dima nachmurzył się i wbił spojrzenie w leżący przed nim podręcznik fizyki.

– Nie rozumiem – wydusił w końcu, nie podnosząc oczu na ojca.

– Twoja mama umarła, synku – wyjaśnił łagodnie Paweł.

– A my cię usynowiliśmy. Teraz nadszedł czas, żebyś się o tym dowiedział.

Dima znowu umilkł na długą chwilę, przetrawiając to, co usłyszał, i starając się nie patrzeć na Pawła. Cisza ciążyła Pawłowi z każdą chwilą bardziej, ale nie wiedział, jak ją przerwać, by nie przysporzyć dziecku jeszcze większego bólu.

– A mój ojciec? – odezwał się w końcu Dima. – Kim jest?

– Jakie to ma znaczenie, synku? – rzekł spokojnie Paweł.

– Twoja mama nie wyszła za mąż, i zupełnie możliwe, że ojciec nawet nie wie o tym, że w ogóle istniejesz. Twoimi rodzicami jesteśmy my, Krasnikowowie. Wychowywaliśmy cię od chwili narodzin, nosisz nasze nazwisko, przeżyliśmy razem ponad piętnaście lat, zgodzisz się, że to kawał czasu. Jesteś już wystarczająco dorosły, żeby można było z tobą mówić otwarcie, niczego nie ukrywając.

– To znaczy, że nie jestem waszym rodzonym synem? - drążył dalej Dimka.

– Nonsens – uciął stanowczo Paweł. – Po pierwsze, Wiera była stryjeczną siostrą mamy, tak że bliskie pokrewieństwo istnieje. A po drugie, co to znaczy „rodzony” czy,,nierodzony"? Jeśli kogoś kochasz, jeśli ktoś jest ci bliski i drogi, to tak jak rodzony. A co do tego, że ja i mama cię kochamy, nie masz chyba żadnych wątpliwości. Tak więc jesteś naszym rodzonym synem w pełnym sensie tego słowa. I nie waż się nigdy myśleć inaczej.

– Dobrze, tato – cicho, prawie szeptem, odparł chłopiec.

Paweł wstał. Był dobrym człowiekiem, tyle że trochę oschłym, i czuł się teraz niepewnie, nie wiedząc, co robić dalej.

– Myślę, że chciałbyś pobyć trochę sam, żeby się zastanowić nad tym, co ci powiedziałem – rzekł w końcu. – Ja pójdę do mamy. Ona bardzo to wszystko przeżywa.

Olga stała w kuchni. Oczy miała zapuchnięte od płaczu i nerwowo wycierała ścierką umyte przed chwilą naczynia.

– No i co? – zaczęła wypytywać męża. – Powiedziałeś mu?

– Powiedziałem.

– I jak to przyjął?

– Trudno powiedzieć. Chyba musi to przemyśleć.

– Ale nie płacze? – zaniepokoiła się Olga.

– Nie, nie.

– O Boże – jęknęła kobieta – za co nas to spotyka? Czym zasłużyliśmy na taką karę? Żeby tylko teraz nie zamknął się w sobie, nie odciął się od nas i nie uznał, że to my jesteśmy wszystkiemu winni!

– Co też ty mówisz? – obruszył się Paweł. – Czemu miałby nas uważać za winnych? Czego?

– A bo ja wiem? – Rozgoryczona Olga machnęła ręką.

– Albo to można zrozumieć, co się dzieje w ich głowach?

Zaczęła nakrywać do kolacji, wyjęła z lodówki rondel z duszonym mięsem, nakroiła chleba. Po dłuższej chwili odezwała się nieśmiało:

– Trzeba by zawołać Dimkę na kolację. Ale się boję.

– Czego się boisz?

– Nie wiem. Czuję jakiś strach. Nie mam odwagi spojrzeć mu w oczy. Może ty go zawołasz?

Paweł wzruszył ramionami i krzyknął głośno:

– Synku! Myj ręce i chodź do stołu. Kolacja!

Głos go zawiódł, brzmiał jakoś ochryple i fałszywie. Paweł uświadomił sobie, że także jest wytrącony z równowagi, i zmieszany uśmiechnął się do żony.

Rozległy się szybkie kroki, Dimka przemknął do łazienki, skąd dobiegł szum wody.

– Nie denerwuj się – szepnął Paweł do żony. – Wszystko będzie dobrze, jestem pewien. Postąpiliśmy słusznie. Gdybyśmy teraz przemilczeli sprawę, z czasem byłoby tylko gorzej, wierz mi.

Kiedy chłopiec wszedł do kuchni, po jego drżących wargach rodzice poznali, że jest zdenerwowany nie mniej niż oni. W milczeniu usiadł przy stole i zaczął jeść. Olga i Paweł nie byli w stanie prawie nic przełknąć. W końcu kobieta nie wytrzymała napięcia.

– Synku, bardzo jesteś przygnębiony?

Dimka oderwał się od talerza i z ukosa zerknął na matkę.

– Nie wiem. Chyba nie. Widziałem na filmach, że dzieci wpadają w histerię, kiedy się dowiadują o czymś takim, i w ogóle… Ja pewnie też powinienem płakać, tak?

– Ależ skąd, synku, nie ma żadnego powodu do płaczu. Nic się nie zmieniło, prawda? Nadal jesteś przecież naszym synem, a my twoimi rodzicami. W filmach pokazują różne niemądre rzeczy, byleby tylko wzmóc napięcie u widza.

Paweł uśmiechnął się zadowolony. Wiedział z góry, że obejdzie się bez wielkich historii, nie pomylił się co do swojego Dimki. Ani co do Oleńki.

– Teraz niech sobie dzwonią na zdrowie – powiedział. – Nikogo się już nie musimy bać, prawda? – dodał dziarsko.

Ale jego radość okazała się przedwczesna, gdyż kiedy dwa dni później szantażysta zatelefonował znowu, po prostu nie uwierzył w to, co usłyszał od Olgi.

– Aha, myślicie, że znaleźliście głupiego. – Parsknął śmiechem w słuchawkę. – Akurat wam uwierzę! Niech wasz syn sam podejdzie do telefonu i powie, że o wszystkim wie, wtedy zobaczymy.

– Ale nie ma go w domu… – Olga, nieprzygotowana na taki obrót sprawy, pozwoliła się zaskoczyć. Dimki zresztą rzeczywiście nie było.

– Jasne, jakżeby inaczej! – sarknął szantażysta. – A więc tak, mamusiu. Szykujcie forsę, okres negocjacji się skończył, pojutrze zadzwonię o tej samej porze. I żeby wszystko było załatwione tip-top, rozumiemy się?

Paweł, który w milczeniu obserwował rozmowę żony z szantażystą, nagle wybuchnął:

– Koniec! Dosyć tego! Trzeba łobuzów nauczyć rozumu. W tej chwili idę na milicję i składam pisemną skargę na tego typa! Tyle krwi nam napsuł!

– Ależ uspokój się, Paszeńka – próbowała go powstrzymać żona. – Niech sobie dzwoni, nie musimy już się go bać. Zadzwoni jeszcze parę razy i przestanie.

– Przestanie? A jeżeli zechce zrealizować swoją groźbę? On przecież nie uwierzy, że opowiedzieliśmy Dimie o wszystkim, i może próbować przyłapać go gdzieś na ulicy, żeby otworzyć chłopakowi oczy. Jesteś pewna, że Dima przyjmie to spokojnie? Nie rzuci się na niego z pięściami? Albo że się nie wystraszy i nie dostanie szoku? Nie chcę, żeby ten zwyrodnialec dopadł mojego syna gdzieś w ciemnym zaułku.

Wybiegł do przedpokoju i zaczął się szybko ubierać. Olga rzuciła się, żeby go powstrzymać, ale nagle zrozumiała, że mąż ma rację. Absolutną rację.

2

Do gabinetu szefa wydziału śledczego prokuratury miejskiej Konstantin Michajłowicz Olszański wchodził zawsze śmiało. Po pierwsze, długo i dobrze znał swego zwierzchnika, po drugie zaś, równie dobrze wiedział, że jego własny arogancki, niemal impertynencki sposób bycia, graniczący niekiedy ze zwyczajnym chamstwem, stanowi niezawodną tarczę ochronną. Olszańskiego w prokuraturze nie lubiano i bano się mieć z nim do czynienia, chociaż doceniano jego profesjonalizm i gruntowną znajomość przepisów prawa.

Konstantina Michajłowicza natura szczodrze obdarzyła męską urodą, on jednak mimo to robił wrażenie niechlujnego ofermy w wiecznie wymiętym garniturze, niedoczyszczonych butach i okularach w staromodnej, od dawna połamanej i byle jak sklejonej oprawce. Najdziwniejsze, że Nina, żona Olszańskiego, sumiennie dbała o jego garderobę i obuwie i co dzień rano, gdy wyprawiała męża do pracy, prezentował się on naprawdę bardzo przyzwoicie, ale już w pół drogi do prokuratury wszystkie starania Niny szły na marne. Natury tego zagadkowego zjawiska nie pojmowała ani ona, ani sam Konstantin Michajłowicz, ani jego bliscy przyjaciele, dwie córki Olszańskiego zaś twierdziły zgodnie, że tatuś wytwarza „szczególne biopole”.

Także i teraz stał w gabinecie szefa wydziału śledczego z ponurą i nieszczęśliwą miną; jego wygląd mógł zwieść każdego z wyjątkiem tych, którzy choć raz mieli do czynienia ze starszym śledczym Olszańskim.

– Kostia, zależy mi na tym, żebyś z tej sprawy zrobił prawdziwe cacuszko.

Z tymi słowy szef wręczył Olszańskiemu cieniutką teczkę z kilkoma arkusikami papieru w środku.

– Co to jest? – zapytał Konstantin Michajłowicz, biorąc do ręki zupełnie jeszcze nieważkie akta jakiejś sprawy.

– Chodzi o nękanie telefonami i szantaż. Pewien obywatel żąda od małżonków Krasnikowów pieniędzy, grożąc ujawnieniem tajemnicy adopcji.

– Nie rozumiem.

Konstantin Michajiowicz ostrożnie odłożył teczkę na biurko, tak jakby za chwilę miała wybuchnąć.

– Chuligańskie wygłupy przez telefon to nie nasza działka, tym powinna się zajmować milicja. Czego się właściwie po mnie spodziewasz?

– Chcę, żebyś zajął się sprawą o naruszenie tajemnicy adopcji.

Olszański otworzył teczkę i szybko przejrzał znajdujące się tam dokumenty.

– Ale tutaj nie ma skargi osób, które ucierpiały z powodu naruszenia tajemnicy adopcji. Jest tylko skarga na nękanie telefoniczne.

– A więc ty załóż teraz sprawę o naruszenie tajemnicy – powiedział szef. – Jesteś śledczym i wszystko zależy od ciebie.

Olszański popatrzył na niego z niedowierzaniem.

– Możesz mi wyjaśnić, po co to? Co ty znowu knujesz? I w ogóle jak ta telefoniczna sprawa do ciebie trafiła?

– Ależ nic nie knuję, Kostia. Słowo daję, ty zawsze we wszystkim węszysz podstęp. Prokurator miejski przeprowadził wybiórczą kontrolę sankcji prokuratorów rejonowych i trafił na pismo z okręgowego Urzędu Spraw Wewnętrznych z prośbą o pozwolenie na założenie podsłuchu w aparacie telefonicznym, należącym do małżonków Krasnikowów, w związku z ich oświadczeniem, że stale dzwoni do nich osobnik o nieustalonej tożsamości i żąda pieniędzy, grożąc naruszeniem tajemnicy adopcji. Prokurator zwrócił się więc do organów milicji z całkowicie uzasadnionym pytaniem: w jaki sposób ów natrętny szantażysta zdołał poznać tę starannie strzeżoną tajemnicę? Ktoś przecież musiał mu ją zdradzić, tym samym ją naruszając. A za to odpowiada się z artykułu sto dwadzieścia cztery naszego ukochanego i na razie wciąż jeszcze obowiązującego kodeksu karnego. Oto i cała historia.

– Mało przekonywające. – Olszański pokręcił głową. -A jak ta sprawa trafiła do ciebie? Co, ci Krasnikowowie to znajomi naszego prokuratora? A on, dlaczego nie oddał sprawy do prokuratury rejonowej?

– Dlaczego, dlaczego – burknął szef wydziału śledczego. – Dlatego. Chce mieć dobrze przeprowadzoną, pokazową sprawę, która stanowiłaby przykład dla młodych śledczych, no wiesz, żeby mieli się na czym wzorować. Czy pięć lat temu ktokolwiek mógł przypuszczać, że będziemy się zajmowali sprawami dotyczącymi oszczerstw i pomówień? Coś takiego zdarzało się raz na sto lat i było rozpatrywane przez sąd jako sprawa z oskarżenia prywatnego. A teraz sejfy pękają od spraw o obronę dobrego imienia. Oczywiście, nie karnych, tylko z powództwa cywilnego, ale prokuratura i tak musi je nadzorować. A naruszenie tajemnicy adopcji to nasza działka i jak nie dziś, to jutro możemy zostać zasypani prawdziwą lawiną podobnych spraw.

– Skąd takie ponure prognozy?

– A jak myślisz, skąd? To przewidywania naszych analityków.

– Naprawdę im wierzysz? – mruknął pogardliwie Konstan-tin Michajłowicz. – Daj spokój!

– No wiesz… Nie zawsze, ale w tym wypadku tak. Dziś można kupić każdą informację, to kwestia ceny, a im więcej ludzie mają pieniędzy, tym częściej je przeznaczają właśnie na ten cel. To po pierwsze. Po drugie, naruszenie tajemnicy można wykorzystać jako dobry sposób na wyciągnięcie od pozwanego forsy w ramach rekompensaty za straty moralne. Tak więc my musimy być dobrze przygotowani do rozpatrywania tego rodzaju skarg, żeby nikt, ani adwokaci, ani sędziowie, nie mógł nam zarzucić, że nie potrafimy zebrać materiału dowodowego i właściwie go wykorzystać. Owszem, w dawnym KGB dobrze to umieli, jako że zajmowali się tam sprawami dotyczącymi naruszenia tajemnicy państwowej, ale my nigdy nie mieliśmy z niczym podobnym do czynienia. Chcę, żebyś opracował cały system działania w takich sprawach, sposób gromadzenia dowodów, spisywania protokołów i wniosków. Dlatego właśnie powierzam ci sprawę Krasnikowów. Jesteś ze wszystkich naszych śledczych najlepiej do tego przygotowany i tylko ty potrafisz zająć się tym problemem jak należy. Wierzę w ciebie, Kostia, mam zaufanie do twojego profesjonalizmu i wiem, że każdą sprawę starasz się załatwić perfekcyjnie. Z pewnością mnie nie zawiedziesz i nie będę musiał świecić oczami, przekazując zebrane materiały prokuratorowi.

– Pochlebia mi to – z ironicznym uśmieszkiem oświadczył Olszański, wykonując przy tym przesadnie uniżony ukłon. – A więc jak trzeba sklecić jakąś pokazówkę, to w te pędy do Kosti. Ale kiedy chodzi o podwyżkę, słyszę:,,Przykro mi, Konstantinie Michajłowiczu, ale nic się nie da zrobić". Bardzo rozsądna zasada, bez dwóch zdań.

Szef skrzywił się z niezadowoleniem.

– No już dobrze, do śmierci będziesz mi to wypominał! Wiesz przecież, że nie było wtedy pieniędzy.

– No tak, ale dla ciebie na premię w wysokości trzech miesięcznych pensji pieniądze jakoś się znalazły. Wiesz co, przestań mi mydlić oczy.Wezmę tę sprawę, bo rozumiem, że to polecenie służbowe, więc wcale nie musisz mi schlebiać i udawać przyjaciela. Najzupełniej wystarczy, że ty tu jesteś zwierzchnikiem, a ja podwładnym.

– Och, ależ z ciebie numer, Konstantin! – rzekł z westchnieniem szef wydziału śledczego.

– Trudno, jestem, jaki jestem, innego towaru nie ma na składzie, trzeba brać, co dają, bo i to się kończy – odciął się ostro Olszański, opuszczając gabinet przełożonego z cienką tekturową teczką pod pachą.

3

Leonid Łykow, lat dwadzieścia osiem, od czoła spora łysina, z tyłu długie, zmierzwione kłaki, okrągły,,piwny" brzuszek i błyszczące rozbiegane oczka, wiercił się na krześle w pokoju Olszańskiego, jakby siedział na rozpalonej blasze. Został zatrzymany parę godzin wcześniej, kiedy kolejny raz próbował telefonicznie szantażować Olgę Krasnikową, by zapłaciła mu dziesięć tysięcy dolarów w zamian za utrzymanie w tajemnicy informacji, która stała się już absolutnie bezwartościowa. I teraz Konstantin Michajłowicz z mozołem usiłował wyciągnąć z Łykowa odpowiedź na pytanie, od kogo tę informację uzyskał.

– Podał mi ją Aleksander Władimirowicz Gałaktionow – oświadczył w końcu Łykow, odwracając spojrzenie od śledczego. Wbił wzrok w podłogę.

– Po co? W jakim celu to zrobił? Miał pan się z nim podzielić pieniędzmi, które spodziewaliście się wyłudzić od Krasnikowów?

– Nie-e – zaprzeczył z oburzeniem Łykow. – Gałaktionow nie z tych, co to by… Miałem długi, no to poradził mi, jak można zdobyć forsę. Całkiem bezinteresownie.

– A on sam skąd miał tę informację?

– Bo ja wiem? – odpowiedział Łykow, wzruszając ramionami.

– Nie pytał go pan o to?

– Nie-e. Dla mnie to bez różnicy. Jak pierwszy raz zadzwoniłem, zorientowałem się z reakcji Krasnikowów, że mnie nie oszukał.

– I nie ma pan nawet bladego pojęcia, skąd Gałaktionow dowiedział się o tej sprawie? Niech pan sobie przypomni, może z tego, co mówił, wynikało, że Krasnikowowie to jego krewni lub znajomi? Proszę się dobrze zastanowić.

– Nie ma się nad czym zastanawiać! Powiedziałem przecież, że nie wiem. Pojechałem do niego, żeby zapytać, czy nie mógłby mi pożyczyć forsy na procent na jakieś trzy miesiące, a on na to, że nie jest instytucją charytatywną, ale jeżeli są mi potrzebne pieniądze, to mogę spróbować zadzwonić pod taki to a taki numer, do rodziców usynowionego chłopca. Podał mi ich nazwisko, adres, telefon, i koniec. To wszystko.

– No dobrze. – Olszański westchnął. – Niech mi pan poda namiary na tego Gałaktionowa, muszę sprawdzić pańską bajeczkę. Adres, telefon, miejsce pracy.

– Przecież pan to wszystko ma! – zdziwił się zupełnie szczerze Łykow.

– Co mam? – burknął Olszański.

Łykow milczał, z zakłopotaniem spoglądając na śledczego. Przestał się nawet wiercić na krześle.

– N-no… te dane… – wydusił wreszcie, zacinając się.

– Jakie dane?

– Eee… G-gałaktionowa. Przecież on nie żyje. To znaczy, został zabity.

– Co?!

Olszański zerwał okulary i wbił spojrzenie w nieszczęsnego Łykowa. Konstantin Michajłowicz był bardzo krótkowzroczny i grube soczewki jego okularów sprawiały, że ludziom, którzy go nigdy nie widzieli bez szkieł, wydawało się, iż oczy Olszańskiego są małe i niezbyt wyraziste. W istocie były piękne, duże i ciemne, kiedy zaś śledczego coś rozgniewało, wprost pałały wściekłością, przygważdżając zaskoczonego i przerażonego rozmówcę do miejsca. Jeżeli, oczywiście, Konstantin Michajłowicz nie zapomniał zdjąć okularów.

– Proszę powtórzyć, bo chyba źle pana zrozumiałem – zażądał Olszański z lodowatym spokojem. – I niech się pan postara nie jąkać.

– Aleksander Władimirowicz Gałaktionow został zamordowany jakieś trzy tygodnie temu. Przesłuchiwano mnie już przecież w tej sprawie. Czyżby pan o tym nie wiedział?

– A niby skąd miałbym wiedzieć? – rzucił z rozdrażnieniem śledczy. – Nie ja pana przesłuchiwałem. Niech pan wraca do celi i jeszcze raz dobrze się zastanowi nad tym, co dokładnie powiedział panu Gałaktionow, przekazując namiary Krasnikowów.

Nacisnął guzik, wzywając konwojenta. Potem jeszcze długo siedział, pocierając czoło, aż wreszcie zebrał papiery ze stołu i opuścił gościnny gmach aresztu śledczego.

Nazajutrz rano leżała przed nim pisemna notatka, informująca o wszczęciu śledztwa w związku z odnalezieniem zwłok obywatela A. W. Gałaktionowa. Ciało denata znajdowało się w mieszkaniu jego kochanki, odkryto je zaś tam cztery dni po zgłoszeniu przez małżonkę zaginięcia męża. Stwierdzono wówczas, że Gałaktionow nie żyje co najmniej od tygodnia. Jego kochanka, Nadieżda Andriejewna Szytowa, przez cały ten czas przebywała w szpitalu, gdzie przeszła operację usunięcia ciąży pozamacicznej. Przyczyną śmierci denata było otrucie cyjankiem.

Śledztwo w sprawie zabójstwa Gałaktionowa okazało się niezwykle trudne, gdyż krąg znajomych ofiary był na tyle szeroki, a zakres jego działalności tak różnorodny, że, na przykład, młodemu, rozpoczynającemu dopiero działalność zawodową pracownikowi operacyjnemu roboty związanej z ustaleniem i sprawdzeniem wszelkich możliwych wersji wydarzeń starczyłoby aż do emerytury. Po pierwsze, Gałaktionow był szefem wydziału kredytowego w banku handlowym, nękanym bezustannie przez różnego autoramentu grupy przestępcze. Po drugie, okazał się wielkim amatorem płci pięknej, a ponieważ zachowywał się nie dość ostrożnie, stale miewał na pieńku z mężami lub kochankami swoich wybranek; niekiedy wchodziła mu również w paradę ślubna małżonka. Po trzecie – i to chyba najważniejsze – namiętnie grywał w karty. Tak więc przypuszczalnych wersji mogło być wiele, przeciwnie niż ludzi, którzy mieli je sprawdzać.

Olszański przejrzał pobieżnie listę przesłuchanych przyjaciół, krewnych i znajomych Gałaktionowa i rzeczywiście odnalazł wśród innych również nazwisko Łykowa. Sprytny szantażysta nie skłamał. Konstantin Michajłowicz uświadomił sobie, że znalazł się w sytuacji patowej, skoro bowiem Łykow wiedział od dawna o śmierci Gałaktionowa, to mógł na pewniaka podać denata jako źródło informacji, słusznie zakładając, że prawdziwości jego słów potwierdzić ani zaprzeczyć nie sposób. Jeśli zaś nie kłamał i informację dotyczącą Dimy Krasnikowa otrzymał rzeczywiście od Gałaktionowa, to trzeba będzie na nowo przesłuchać cały ogromny krąg znajomych nieboszczyka, żeby ewentualnie trafić na jakiś ślad, prowadzący do pierwotnego źródła przecieku. Zanim jednak przyjdzie się rzucić w ten bezdenny odmęt, warto raz jeszcze porozmawiać z poszkodowanymi, czyli Krasnikowami. Nikt nie wie przecież lepiej niż oni sami, kto mógł wiedzieć o usynowieniu Dimy.

4

Zadygotał całym ciałem w strumieniach lodowatej wody, ale po chwili z przyjemnością poczuł, że powracają mu siły i rześkość, i szorstką myjką zaczął nacierać ciało, aż skóra się zaczerwieniła. Następnie wytarł się frotowym ręcznikiem i zabrał do golenia. Po chłodnym prysznicu energia go wprost rozpierała. Usiadł do śniadania w doskonałym humorze, z apetytem zjadł jajecznicę, dwie parówki i grzanki z serem, zapijając wszystko kawą.

– Nie spóźnisz się? – zapytała żona, rzuciwszy okiem na zegar, i wpięła w uszy srebrne kolczyki. – Już dziesięć po ósmej.

– Dzisiaj popracuję w domu, chcę wreszcie skończyć artykuł.

– Szczęściarz z ciebie – rzuciła z zazdrością. – Gdybym to ja mogła pracować w domu! Że też mężczyźni zawsze potrafią się tak dobrze urządzić! No to na razie, muszę pędzić. Jeżeli się zdecydujesz zrobić sobie przerwę, odbierz rzeczy z pralni, kwity leżą na lodówce.

– Odbiorę, odbiorę – obiecał wspaniałomyślnie. – Jak będę wyprowadzał Brylanta, to przy okazji po nie wstąpię.

Po wyjściu żony siedział jeszcze chwilę w kuchni, po czym poszedł do pokoju, wyjął papiery z teczki i rozłożył je na biurku. Artykuł był prawie gotowy, pozostawało tylko wpisać czarnym flamastrem wzory i dodać dwa, trzy akapity podsumowania. Uporał się z tym w półtorej godziny.

Przepisał na maszynie ostatnią stronę z kilkoma zdaniami, które sformułował przed chwilą, po czym złożył kartki, starannie je wyrównał i sczepił kolorowym plastikowym spinaczem. Potem długo patrzył na pierwszą stronicę, gdzie widniał napisany dużymi literami tytuł, a pod spodem – nazwiska czterech współautorów. Uśmiechnął się, znów wziął do ręki flamaster i jedno z nazwisk starannie obwiódł czarną ramką. Był bardzo zadowolony ze swojej pracy.

5

Zbliżając się do gmachu moskiewskiego Głównego Urzędu Spraw Wewnętrznych na Pietrowce, Anastazja Kamieńska pomyślała z rezygnacją, że chyba nie uniknie przeziębienia. Pierwsza kałuża, do której wpadła po kostki, była tuż koło domu, drugi raz woda wlała jej się do butów u wejścia do metra. Kozaki były zupełnie nowe, ale mimo to przemakały. Producentom z pewnością nawet nie przychodzi do głowy, że w zimowym skórzanym obuwiu ludzie będą brodzić po kolana w błocie i wodzie. Najwyraźniej technologia produkcji nie nadąża za zjawiskiem globalnego ocieplenia.

Przez całą drogę do metra Nasti ohydnie chlupało w butach, a ona, uznawszy, że gorzej już być nie może, przestała patrzeć pod nogi, i tak przecież przemoczone, i pogrążyła się we własnych myślach. Ta beztroska skończyła się tym, że w ciągu paru minut, których wymagało dojście od stacji Czechowska do gmachu na Pietrowce, Nastia wdepnęła w kałużę co najmniej cztery razy. Teraz nogi miała nie tylko mokre, ale i zimne.

Zaraz po wejściu do gabinetu zdjęła kozaczki i zafrasowana obejrzała swoje stopy. Rajstopy były zupełnie przemoczone, ściekały z nich powoli krople wody, smętnie skapując na podłogę. Nastia zamknęła drzwi na klucz, ściągnęła dżinsy, potem rajstopy i popadła w rozterkę, niezdecydowana, co robić dalej.

Ktoś poruszył klamką, a później zapukał.

– Aśka, otwórz, widziałem, jak wchodziłaś. No otwórz, musimy pogadać.

To był Jura Korotkow, przyjaciel i kolega Nasti, który uczynił z niej swoją powiernicę i stale dzielił się z nią przeżyciami miłosnymi, a miał ich zawsze całe mnóstwo.

– Nie mogę – odpowiedziała Anastazja przez drzwi.

– Przebieram się.

– No dobra, otwieraj, nie będę patrzył – nalegał Korotkow.

– Cicho bądź – spokojnie odparła Nastia, wyjmując z szafy spódnicę, kurtkę mundurową z naszywkami majora i koszulę. Niedobrze, że pantofle trzeba będzie włożyć na bose nogi, ale nie ma innego wyjścia – Nastia ani rusz nie mogła się nauczyć, że zawsze trzeba mieć w torebce zapasową parę rajstop.

– No, Aśka – marudził pod drzwiami Korotkow, zapamiętale szarpiąc za klamkę. – Otwieraj, bo pęknę, jeśli zaraz nie podzielę się z tobą tą wiadomością.

– Poczekajże chwilę! – rzuciła rozzłoszczona Nastia. -Wytrzymałeś całą noc, to wytrzymasz jeszcze minutkę.

– Jaką tam noc! – nie ustawał w naleganiach Jura. – Dopiero co sam się dowiedziałem i zaraz przyleciałem do ciebie. Chodzi o Gałaktionowa. No co, otworzysz?

Drzwi natychmiast się otworzyły. Kiedy rzecz dotyczyła pracy, Anastazja Kamieńska zapominała o zasadach przyzwoitości. Teraz stała przed Korotkowem w szarej mundurowej spódnicy, cienkim białym podkoszulku, boso i z niebieską koszulą w rękach.

– Wchodź prędzej – szepnęła, znów zamykając drzwi.

– No, gadaj, co się stało?

– Przed chwilą Kostia Olszański dzwonił do Pączka w sprawie Gałaktionowa. Byłem u Gordiejewa w gabinecie i słyszałem to na własne uszy.

– Olszański? – zdziwiła się Nastia. – A co on ma z tym wspólnego? Przecież sprawę Gałaktionowa prowadzi Igor Lepioszkin. Czy coś się zmieniło?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: