Zofia Kossak-Szczucka. Opowieść biograficzna - ebook
Zofia Kossak-Szczucka. Opowieść biograficzna - ebook
Zofia Kossak, „primo voto” Szczucka, „secundo voto” Szatkowska, wywodziła się z niezwykłego rodu i właśnie to dziedzictwo zaważyło na jej życiowych wyborach. Wnuczka Juliusza, bratanica Wojciecha, blisko spokrewniona z Magdaleną Samozwaniec i Marią Pawlikowską-Jasnorzewską. Od początku żyła w świecie artystów, malarzy, literatów.
Zgodnie z rodzinną tradycją studiowała malarstwo, w końcu jednak została pisarką, której proza historyczna, w tym „Błogosławiona wina” i Krzyżowcy, czytana jest do dziś. Wspaniałe wychowanie, empatia i głęboka wiara pisarki zaznaczyły się szczególnie podczas okupacji. Zofia Kossak z wielkim oddaniem zaangażowała się w niesienie pomocy Żydom i działalność „Żegoty”. Trafiła na Pawiak, a później do Auschwitz, skąd – jak napisała – „wyszła w najgorszej formie fizycznej, ale najlepszej duchowej”. Widziała wokół siebie kobiety załamane, zdesperowane i takie, które przy życiu podtrzymywała tylko myśl o zemście. Pokazała im sposoby przetrwania obozu.
Nie tolerowała nieuprzejmego traktowania ludzi, braku szacunku dla przyrody i zwierząt. Wszyscy, którzy się z nią zetknęli, podkreślali jej prawość, zrozumienie dla drugiego człowieka, odwagę zarówno w wyrażanych poglądach, jak i w postępowaniu. „Wielu z nas kazała nazywać się po prostu Ciotką i faktycznie przyjmowaliśmy i odczuwali ją jako członka bliskiej rodziny” – wspominał Władysław Bartoszewski.
„Była kobietą niezwykłą, „bożym szaleńcem”, mówili o niej: świetlana postać, najszlachetniejszy płomień, natchnienie Polski podziemnej, najdzielniejsza z dzielnych, bohaterska „Weronika”, nieustraszona „Ciotka”, osoba życzliwa, pełna wdzięku i uśmiechu, o żywych, rozświetlonych oczach, wspaniała kobieta o miłym sposobie bycia, przyciągająca ludzi młodych dzięki swej promieniującej naturze, prostocie, niezachwianej wierze i pogodzie ducha.”
Spis treści
Lubelszczyzna: Kośmin
Wołyń: Skowródki, Nowosielica
Śląsk Cieszyński: Górki Wielkie
Warszawa
Anglia: Londyn, Trossell
Śląsk Cieszyński: Górki Wielkie
Podziękowania
Ważniejsze opracowania i dokumenty
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7705-570-0 |
Rozmiar pliku: | 586 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
***
Stary górecki dwór powitał Tadeusza i Annę w roku 1922. Wtedy także odwiedziła ten dom ich córka Zofia. Ostatecznie i ona zdecydowała, że wybiera to miejsce dla siebie i swoich dzieci.
Fascynację Śląskiem Cieszyńskim wyrażała na różne sposoby. Wspominała o murowanych schludnych domkach, piętrowych szkołach, o bogatych gospodarzach jadących do kościoła własną kolasą. Zauważyła też, że „dzieci sąsiada nie zrywają jabłek zwieszających się przez płot”. Zapytana przez Jana Sztaudyngera o to, jak się czuje na Śląsku, chwaliła piękno krajobrazu i mieszkających na tej ziemi ludzi, a rozmówca zauważył, że mówiąc o swojej nowej ojczyźnie, była wyraźnie poruszona, „zapalała się jak lampka”.
***
Przebywający w Paryżu Wojciech Kossak został poinformowany o radosnych perspektywach roztaczających się przed bliźniaczym bratem i jego rodziną. 5 maja 1924 roku pisał w liście do żony: „W tej chwili dają mi list Tadeusza, pisze mi o świetnej partii Zosi, o wszystkich dobrach Górek. Musimy się tam wybrać koniecznie”.
Wybrali się, oczywiście, dołączając tym samym do gości licznie odwiedzających górecki dwór, świetna zaś partia Zosi, o której informowano, to znany już doskonale rodzinie Zygmunt Szatkowski, który odnalazł owdowiałą od niedawna Zofię i ponowił oświadczyny, których kiedyś nikt nie potraktował poważnie. Teraz stało się inaczej.
Zygmunt, urodzony jako protestant, zmienił wyznanie, aby móc wziąć ślub katolicki z Zofią, a pobrali się w pełnej nadziei i obietnic porze roku. Był wiosenny dzień, 14 kwietnia 1925 roku, wtorek po świętach wielkanocnych. Stanęli przed ołtarzem góreckiego kościółka, a świadkami byli ojciec panny młodej i brat jej pierwszego męża, porucznik ułanów Stanisław Szczucki: ten, którego przygody Tadeusz Kossak porównał do wydarzeń z Ogniem i mieczem. Pan młody był wtedy w randze porucznika, więc do ślubnej fotografii pozował, oczywiście, w mundurze.
***
Drugiego męża Zofii Kossak Wańkowicz zapamiętał jako człowieka postawnego, wysokiego i przystojnego. Sztaudynger z kolei opisał go jako wysmukłego i pięknego oficera.
Taki właśnie był Zygmunt Szatkowski, ceniony przez zwierzchników i chwalony w przechowywanych do dziś dokumentach z czasów, gdy w latach 1926–1928 był słuchaczem Wyższej Szkoły Wojennej. Zanotowano w nich, że wyróżniał się inteligencją, bystrym i trzeźwym umysłem, spokojnym rozumowaniem, że w życiu codziennym jest „równy i spokojny w usposobieniu, w miarę wymagający i bez zastrzeżeń sprawiedliwy”. Do tej charakterystyki dodajmy jeszcze i inne określenia, uzupełnione przez rodzinę i znajomych, a nawet służących góreckiego dworu: wymagający, uczciwy, honorowy, dość surowy i zasadniczy, przesadnie wymagający od siebie i innych.
Wciąż pamięta się reprymendę, którą otrzymał kierowca jego służbowego auta, gdy nieco dłużej, niż należało, zasiedział się na pogaduszkach w dworskiej kuchni.
***
W rodzinie nadszedł czas na kolejne szczęśliwe zdarzenia. Na świat przyszedł syn. Nosił imię Witold, tak jak brat Zofii, którego przed laty pochłonęła rzeka Wieprz. Urodził się w styczniu 1926 roku. O ósmej rano 15 marca 1928 roku przyszła na świat Anna. Zanim się urodziła w cieszyńskim szpitalu, matka pracowała nad powieścią Złota wolność, a po powrocie do domu zazdrosny Witold podobno wołał: „odwieź ją do Cieszyna, wyrzuć ją przez okno!”.
W nielicznych zachowanych listach z tego okresu znajdziemy opisy radosnego oczekiwania. Zapracowana, a nawet przepracowana Zofia Szatkowska zrezygnowała na jakiś czas z pisania, ale za to „pogrążała się w otchłani zajęć bardziej przyrodzonych kobietom”, szykując razem ze swoją matką wyprawkę dla lada dzień spodziewanego „bączka”, na którego czekał też wózek stojący na honorowym miejscu. W listach znalazły się również trafne przeczucia i zapewnienie o tym, że kolejnym dzieckiem, po urodzeniu trzech synów, będzie córka, która „denerwuje się wewnętrznie bez opamiętania”. O dziwo, przed urodzeniem Witolda doświadczona matka też swoje nienarodzone maleństwo już trafnie nazywała synem, w czasach kiedy nikomu nie śniło się nawet o badaniach USG.
Wychowaniem najmłodszych dzieci, które szczęśliwie przyszły na świat i stały się kolejnymi domownikami starego dworu, zajmowały się Helena Barska i siostra Maria Adamaszek z Dzięgielowa, protestancka zakonnica, z którą rodzina bardzo się zaprzyjaźniła.
***
Synowie z pierwszego małżeństwa Julek i Tadzio, byli jednymi z bohaterów baśni Kłopoty Kacperka góreckiego skrzata, której akcję ich matka umieściła w dworze i najbliższej okolicy. Kacperek, zrodzony w jej wyobraźni i wkrótce traktowany jak domownik, był dobrym duchem opiekującym się wszystkimi stworzeniami. Dzieci były bezpieczne nie tylko dzięki niemu. Zawsze w pobliżu czuwał Anioł, majestatyczny i niezawodny. Oto jak opisuje „niebieskich stróżów” Zofia Kossak: „Anioł Stróż Julka nazywał się Majala, był mocny, mądry i czujny; Tadziowy zaś był marzycielski i zamyślony, a nazywał się Tanema”.
Anioł Julka pozostał w Górkach Wielkich do dziś. Został wyobrażony na nagrobnej płaskorzeźbie.
Juliusz Szczucki, ten sam, którego na Wołyniu chciał kupić stary Kozak, był chłopcem „promiennym” i lubianym. Dziedziczył imię pradziadka, znakomitego malarza, może miał też i odziedziczyć jego talent? Matka twierdziła, że był niezwykle uzdolniony, ale czy i jakim byłby artystą, nie dowiemy się nigdy.
Na fotografiach widzimy chłopaka o płowych włosach, dosiadającego konia, spędzającego czas na zabawach z bratem i fornalskimi dziećmi ze wsi. Jedna ze służących zapamiętała, że podczas ostatniej w jego życiu wigilijnej wieczerzy Julek zobaczył swój cień na ścianie. Ludzie mówili, że to zła wróżba, zapowiada śmierć w ciągu nadchodzącego roku. Wróżba miała się spełnić. Nieprzeczuwająca niczego Zofia Kossak z humorem opisywała świąteczne przeżycia w liście do rodziny. „Morowe są chłopy, zwłaszcza starszy, tęgi, trzeźwy pracownik, pierwszy zabijaka w klasie (jako uczeń – drugi), ale już nie dzieci”.
Podobno Julek już raz był bliski śmierci. Zofia prosiła o zdrowie dla niego i leżąc krzyżem, błagała, aby Bóg pozwolił się nacieszyć nim jeszcze trzy lata. Nie wiedziała, dlaczego tak właśnie sformułowała swoją prośbę, ale wówczas Julek wyzdrowiał. Trzy lata później historia się powtórzyła. Znów ból głowy, wysoka temperatura i trzydniowa, gwałtowna choroba. Tym razem chłopca nie udało się uratować.
Zrozpaczona matka informowała wydawców czekających na kolejną książkę, że spotkało ją wielkie nieszczęście, straciła syna będącego „uosobieniem zdrowia, energii i radości życia”. Najstarszy syn Zofii Kossak-Szatkowskiej został pochowany na cmentarzu w Górkach Wielkich. W cieniu drzewa stoi wysoki nagrobek, a na nim płaskorzeźba przedstawiająca anioła tulącego do siebie dziecko gestem matczynym, opiekuńczym. U dołu łaciński napis: Ad maiora natus sum, a pod spodem daty urodzin i śmierci. W tym miejscu trzeba wyjaśnić, że w maju 1926 roku Zofia Kossak pracowała nad pisaną na zamówienie powieścią o św. Stanisławie Kostce. Mówiła, że „święty nie będzie na ołtarz”, a przeczytać książkę powinni nawet ci, którzy świętych nie uznają. Ad maiora natus sum (Do wyższych rzeczy jestem stworzony) to zawołanie świętego, który umarł młodo.
Życie musiało toczyć się dalej, ale o synu Zofii Kossak nie zapomniano. Przypomina o nim nie tylko nagrobek. Do niedawna w parku obok dworu rosło drzewo, które posadził niedługo przed śmiercią. Wiosną 1926 roku Julek Szczucki zaskoczył ogrodnika Wąsowskiego niecodzienną prośbą. Bawił się jak zwykle z wiejskimi chłopakami, biegał z nimi na bosaka i pewnego dnia przyszedł z małym drzewkiem – dziką wiśnią. Domagał się, żeby ją posadzić. Ogrodnik nie miał czasu, chciał zbagatelizować tę dziwną prośbę, ale chłopak był stanowczy. Mówił, że drzewko będzie żyło, kiedy on umrze. Wąsowski zapamiętał te słowa, bo dziwnie zabrzmiały w ustach beztroskiego, w dodatku zupełnie zdrowego dziesięciolatka. Drzewko posadził, a niedługo potem zrozpaczona Anna Kossakowa, babcia Julka, przyszła zapytać o wiśnię. Julek umierał. Może mówił o posadzonym drzewku, skoro dziedziczka o nim słyszała. Nie wiemy. Wiemy natomiast, że wiśnia przez wiele lat rosła w góreckim parku. Przeżyła małego Julka – dziedzica imienia, a może i talentu malarza Juliusza Kossaka.
Julek pozostał też do dziś w gabinecie matki, gdzie zwiedzający mogą zobaczyć obraz wykonany techniką akwareli (ulubioną techniką Juliusza). Jest to portret Julka trzymającego sowę. Autorką jest Zofia Kossak, która chciała przecież w młodości zostać malarką. Obraz powstał w 1926 roku, w roku śmierci syna. Nie wiemy, czy portretowała go tygodnie, a może miesiące przed jego nagłą śmiercią, czy też obraz powstał później. Może taki właśnie Julek pozostał na zawsze w jej pamięci.
***
Tadeusz, młodszy brat Julka, był jego przeciwieństwem. Samotnik i odludek, znacznie trudniej nawiązywał kontakty. Marzył o tym, żeby zostać instruktorem narciarskim. Jeździł też na motorze, szaleńczo i ryzykownie. Matka i ojczym nie byli tym zachwyceni. Nie tylko tym. Syn Zofii Kossak, Tadeusz Szczucki, w żadnej szkole długo nie zagrzał miejsca, źle się uczył, niewłaściwie zachowywał, więc wyrzucano go i w końcu trzeba było zatrudnić Floriana Berka – domowego nauczyciela, dzięki któremu Tadzio nareszcie zdał maturę. Zygmunt Szatkowski był wobec niego surowy, nawet może zbyt surowy. Tak po latach mówiła Anna, jego siostra, która słyszała nieraz burzliwe dyskusje, kiedy rozmowa dotyczyła niesfornego młodzieńca. Wreszcie okazało się, że Tadzio znalazł swoje miejsce w życiu, bo zrozumiał, że chce zostać artystą. Spośród niewielu pamiątek, które po nim pozostały, najcenniejsze są rzeźby. Pozostał model postaci dziewczyny, a także fotografie przedstawiające inne jego prace. Dzięki nim wiemy, że wyrzeźbił głowę swojej przyrodniej siostry Anny (podobno nawet koniecznie chciał ją wyrzeźbić nagą, ale się nie zgodziła) i domowego nauczyciela. Na odwrocie napisał, że jest to jego pierwsza poważna praca, która mu się „zasadniczo nie udała”. Narzekał, jak każdy prawie artysta, że nie udało mu się uniknąć błędów, na przykład „złapać na glinę światła”.
***
Dzieci były w góreckim dworze niewątpliwie szczęśliwe, otoczone miłością i opieką zarówno rodziców, jak i wszystkich pozostałych domowników. Maria Adamaszek czytała w liście z 20 czerwca 1929 roku: „Anulka jeździ wózkiem, (...) opalona już jak mała cyganeczka, dziwi się ciągle i powtarza: o o o. Najwięcej interesują ją konie i psy. Nazywa je jednako: hau hau. Witold gania jak szalony, wyjada rzodkiewki z inspekt, podlewa wszystko, co się da, swoje nogi zwłaszcza, kopie zawzięcie i jest bardzo wiosennymi robotami przejęty”. Kilka miesięcy później Zofia Kossak donosiła, że dzieci są „strasznie miłe i kochane”, a Anulka jest „wyjątkowo rozumna na swój wiek”. Ma świetną pamięć i śpiewa mnóstwo piosenek i kolęd. Z kolei Witold sam się nauczył czytać.
Czasem matka, jak wiele matek, chciała towarzystwu zaprezentować rozliczne umiejętności i talenty swoich dzieci, a były to, zdaniem najmłodszej Anny, nieznośne momenty. Wanda Kossecka, przyjaciółka Zofii, została też, zgodnie z tradycją, uraczona występem dzieci i zapytana o to, czy Anna powinna kształcić głos i intensywnie zacząć ćwiczyć. Musiała chyba powiedzieć, że jest jeszcze na to za mała, i matka, ku radości najmłodszej latorośli, nie wracała już do tego tematu. Nadal jednak dzieci musiały „występować”. Recytowały długie wiersze, zwłaszcza utwory Mickiewicza i Słowackiego, które pozostały w ich pamięci na zawsze.
***
Dziwnym trafem zachował się list przedwojenny, skreślony niewprawną jeszcze ręką prawdopodobnie czteroletniej Anny. Pisze do ojca, który przebywa z Witoldem w Katowicach. Do ojca zwraca się pieszczotliwie „tatusiu”. Dziecko rozpoczyna swoją epistołę od rozbrajającego i arcyważnego stwierdzenia: „Nie wiem, czy napiszę prosto bo nie ma linijuszka”. Dalej następują kolejne istotne informacje, jak ta na przykład, że nie było lekcji, bo Hesi zabili po czeskiej stronie szwagra i pojechała na pogrzeb, i że Mamusia przywiozła z Katowic kanara i pantofle. „Kanar się czubi z kanarzycą, a pantofle są za małe” – komunikuje mała Anna. Dalej jednak ręką matki zostało zapisane proponowane rozwiązanie („Pantofle się wyśle pocztą i wymieni”). Anna chce jeszcze wiedzieć koniecznie, co porabia Witold i czy tęskni za patefonem.
Nie tylko kanarki, o których napisała mała Anna, ale także złote rybki, czasem małe zajączki uratowane spod kosiarki i, oczywiście, psy mieszkały w domu razem z ludźmi. Zajmowały się nimi dzieci. Były przyzwyczajane do obowiązków, bo ich opiekunka Hela wymagała od nich punktualności oraz porządku i pilnowała ustalonego rytmu dnia. Tak więc rano i wieczór mówili pacierze i śpiewali Kiedy ranne i Wszystkie nasze dzienne sprawy, sami ścielili łóżka, ścierali kurze i oczywiście musieli się uczyć. Nie chodzili do szkoły, przygotowywani przez domowego nauczyciela zdawali w niej tylko egzaminy, za to razem z wiejskimi dziećmi uczestniczyli w lekcjach religii poprzedzających uroczystość Pierwszej Komunii Świętej.
***
Najmłodsze dzieci raczej nie miały wielu wspólnych spraw z dorosłymi. Spotykano się przy stole, gdzie trzeba się było, jak przystało na dobry dom, zachowywać grzecznie. Nie tylko przy stole obserwował dzieci państwa Szatkowskich Aleksander Kamiński. Był wychowawcą, praktykiem, więc można dać wiarę jego słowom i spostrzeżeniom. Docenił zachowanie Witolda i Anny, nazywając rodzeństwo uroczą parą i chwaląc „opanowaną swobodę, niepopisującą się bystrość, życzliwość dla ludzi, zwierząt, roślin, nawet dla mebli!”. Zauważył ważne szczegóły, pozytywnie oceniając postawę ich rodziców, którzy, jak to określił, nie „spieszczali” ich imion, a przy stole dzieci występowały „w roli współtowarzyszy rodziców”.
Oczywiście, uczono ich dobrych manier i różnych zasad. „Myśmy byli dość niezależni” – opowiadała po latach córka Zofii Kossak i jako przykład podawała zdarzenie dotyczące Heli, ich opiekunki, która zmuszała dzieci do wczesnego kończenia dnia, kiedy one nadal miały ochotę na łażenie po drzewach, konstruowanie nowych łuków i zabawy w Indian. Podczas takiej zabawy została przywiązana do drzewa i omalże nie oskalpowana. Obyło się wprawdzie bez kossakowskiego „cropidupum punctatum”, ale za to była solidna reprymenda, udzielona przez babcię.
Dzieci wzrastały w dość swobodnej atmosferze, bywało, że bawiły się z dziećmi pasącymi krowy, od nich uczyły się, jak puszczać latawce i robić fajki z dzikiego bzu. Nieraz znajdowały sobie dość oryginalne zajęcia. Dwa razy w roku odbywała się fascynująca wyprawa nad Brennicę, pobliską rzekę. Na wozie wieziono ogromne balie z prześcieradłami, obrusami, ścierkami i ręcznikami. Wszystko to zostało wcześniej namoczone, wyprane na tarkach, a potem płukane w rzece. Drewniane cebrzyki świetnie pływały, nic więc dziwnego, że dzieci, ku rozpaczy opiekunki Heli, doskonale tę właściwość potrafiły wykorzystać. Wchodziły do nich i już nie było balii ani cebrzyków, były okręty na wzburzonym morzu.
Najmłodsi mieszkańcy zamku w Grodźcu, leżącego nieopodal Górek, byli wychowywani dużo surowiej niż dzieci Zofii Kossak. Habichtowie, właściciele zamku, zatrudnili surową guwernantkę Melę, która między innymi kontrolowała lektury podopiecznych. Gdy bez niej przyjeżdżali do Górek, mieli upragnioną swobodę, jeździli na rowerze i wdrapywali się na drzewa, a kiedyś nawet znaleźli w książkach Anny i Witolda zdania, które im wycięto.
***
Ceniony przez zwierzchników i pracowity Zygmunt Szatkowski uczył się i zdobywał kolejne stopnie wojskowe. Malowniczo i imponująco prezentował się w pelerynie i kapeluszu z piórem, kiedy służył w Pułku Strzelców Podhalańskich w Bielsku-Białej. W 1930 roku otrzymał stopień kapitana, ale wkrótce kilka miesięcy pozostawał „w stanie nieczynnym” z bardzo prozaicznego powodu: pośliznął się w góreckiej oborze, i to tak nieszczęśliwie, że złamał nogę. W 1932 roku pracował już w sztabie dywizji w Katowicach, więc Zofia Kossak zamieszkała razem z nim w tym mieście, nie bardzo jeszcze odległym od Górek. Kolejna przeprowadzka małżonków spowoduje już jednak znaczne oddalenie rodziny. Na kilka lat przed wybuchem wojny Szatkowski zostaje wezwany do Sztabu Głównego w Warszawie. Zofia też przeprowadzi się do stolicy.
Trzy lata przed wybuchem drugiej wojny światowej do Zygmunta Szatkowskiego należało się już zwracać „panie majorze”, a jego żonę tytułowano „panią majorową”. Awansował i realizował swoje życiowe i zawodowe plany, mając obok niezwykłą kobietę. Mówiono o niej, że jest pełna wdzięku, a wielu urzekały jej prostota, dobroć, umiejętność uważnego i życzliwego słuchania. Jak napisał Jan Sztaudynger, cechowały ją „kunszt niemyślenia o sobie i kunszt oddania się całkowicie rozmowie”, poza tym takt i poczucie humoru.
***
Troszczyła się o zdrowie męża i pisała w liście do rodziny: „ostatnie kilka dni spędziłam w śmiertelnych transach o Zygmusia”. Niespokojna była, czy aby się nie przeziębił, nie zabierając z domu futra, a przecież nastały syberyjskie mrozy. Niewątpliwie dumna była z jego wojskowej kariery. W artykule z 1938 roku zamieszczonym w „Polsce Zbrojnej” przypomniała, że pochodzi z żołnierskiej rodziny. Zapewniła przy tym z mocą: „Gdybym się urodziła mężczyzną, na pewno byłabym żołnierzem”. Kuzynka Zofii, subtelna i wrażliwa Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, nie mogła jej zapomnieć i tych słów, i wypowiadanych często opinii, jakoby wojna była piękna, budująca charaktery i konieczna.