Żona Adama - ebook
Żona Adama - ebook
Adam i dwie żony. Adam nie żyje. Wpadł pod tramwaj. O jego śmierci mówiono w Wiadomościach i w Panoramie. Był w końcu, jako krytyk i publicysta, dyżurnym intelektualistą kraju. Miał pięćdziesiąt lat, był megalomanem. Pierwsza żona - Rita, psychoterapeutka. Znienawidzone imię dostała na pamiątkę po Ricie Hayworth, by była wyzwaniem i karą dla mężczyzn. Zakochiwała się w nich i odkochiwała jak w książkach, piosenkach czy wierszach. Ale naprawdę zależało jej tylko na kobietach. I tylko ich naprawdę się bała. Druga żona - Anna, redaktorka. Kobieta-bandaż, jak sama siebie określała. Żyjąca gdzieś z boku, poza decyzjami. I zawsze w cieniu pierwszej żony. Monika Rakusa po mistrzowsku wplata w polską rzeczywistość mityczną opowieść o Lilith i Ewie - dwóch antagonistycznych uosobieniach kobiecości, z których tę pierwszą kultura patriarchalna skazała na wieczne wygnanie. Subtelna i mocna opowieść o odnajdywaniu utraconej kobiecej jedności i szczęścia.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-240-8 |
Rozmiar pliku: | 5,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przejechanie Adama okazało się przejechaniem ostatecznym. Bo choć darowano mu głowę, to pozostałe, ważne, części ciała zmiażdżono. „Wypadek na Piłsudskiego, ofiar śmiertelnych jedna” – ogłosił policjant z radiowozu. „Nie było co ratować” – rozłożył ręce sanitariusz pogotowia. „Tyle tylko po człowieku zostało” – westchnął na poły szczerze, na poły profesjonalnie pracownik Zakładu Pogrzebowego „Pola Elizejskie”. „Po prostu nie było co zbierać” – informowali gapie innych gapiów, tych, co to nie widzieli, bo przyszli za późno.
Identyfikacja Adama nie była trudna. Przy zwłokach znaleziono wprawdzie tylko rozbitą butelkę wyborowej i dwulitrową coca-colę (która prawdziwym cudem uratowała się z wypadku i odturlała o dobre kilkanaście metrów, aż pod metalowe ogrodzenie). Ale na ulicę wybiegł z mieszkania Jacek, zaalarmowany sygnałami karetek i zbiegowiskiem.
Podczas kolejnych edycji Wrocławskiego Konkursu Młodych Satyryków i Twórców Groteski Adam miał zwyczaj nocować w mieszkaniu Jacka. W tym roku, jak zwykle, przewodniczył obradom jury i w związku z tym spędził już przy Piłsudskiego dwie noce. Teraz wracał od Marcina, z którym zdążyli co nieco wypić. Zrobiło mu się niedobrze. Dlatego zdecydował się na spacer.
Marcin nie omieszkał powtórzyć Jackowi ostatnich słów Adama, wypowiedzianych przy pożegnaniu. Miały one brzmieć mniej więcej tak: „Cokolwiek człowiek zje, cokolwiek wypije, cokolwiek zrobi, to na koniec i tak będzie tylko rzygał marchewką”. Widocznie uznał je za wystarczająco ważkie w ustach człowieka okrzykniętego kiedyś kontynuatorem literackiej tradycji Mrożka. Jacek nie zacytował jednak tych słów ani przyjaciołom, ani rodzinie z Warszawy.
Wypadek Adama często był komentowany. W stacjach lokalnych ze względu na szczególną drastyczność. Przez różne organizacje z powodu promili. Władze Wrocławia, zainspirowane przypadkiem Adama, rozpoczęły nawet szeroko zakrojoną akcję społeczną „Trzeźwy kierowca! Trzeźwy przechodzień!”. Z uwagi na zawodową pozycję Adama o jego śmierci wspomniały ważne dzienniki, „Panorama” i wieczorne wydanie „Wiadomości”.
Lubujące się w pełnych rozmachu porównaniach media już następnego dnia przy okazji śmierci Adama przypominały wypadek Zbyszka Cybulskiego. Dlatego jakiś czas potem cała ulica Piłsudskiego wiedziała, że właśnie u nich, tuż przy ich Świebodzkim, wpadł pod tramwaj jakiś bardzo znany aktor, którego nazwisko wypadło z pamięci.
Opis wszystkich okoliczności związanych ze śmiercią Adama nie wygląda, mówiąc najdelikatniej, zadowalająco. Ale co można było zrobić? Czego nie odnotować? Co uwypuklić? Przerobić tramwaj na niebieski? Zapomnieć o linii „0” albo o stacji docelowej? Nie wspominać o odratowanej coli? Zastąpić konkurs groteski zwykłym, ogólnoliterackim? Odjąć promile? Dodać opis kilkorga ludzi wstrząśniętych, bo zakrywających twarze rękami? W walce o choćby cień sensu posiłkować się (nawet w niezgodzie z prawdą) ewentualnymi samobójczymi skłonnościami Adama? Czy może jak Marcin podążyć tropem groteski?
Nic się nie daje z taką śmiercią zrobić. Bo taka śmierć nie trzyma standardów – choćby zwyczajnie tragicznej śmierci, śmierci neutralnie bezsensownej. Nie wspominając nawet o śmierci z klasyki rodem, śmierci odpowiednio wyreżyserowanej czy eleganckiej śmierci, w dawnym, dobrym stylu.
Pikanterii dodaje fakt, że Adam przez całe życie chorował na ponadnormalną postać megalomanii. Od wczesnego dzieciństwa odczuwał własną wyjątkowość znacznie silniej niż wszyscy inni chorzy. Zawsze sądził, że jakaś siła czy istota wyższa (niezależnie od tego, kim jest i czy w ogóle jest) żywi do NIEGO – ADAMA uczucia inne niż do zwykłych śmiertelników. Ma też wobec NIEGO – ADAMA szczególne zobowiązania i szczególne zamiary.
W tego rodzaju magicznym myśleniu nic Adamowi nie przeszkadzało. Ani inteligencja, ani wrodzony sceptycyzm, ani nawet, znacznie później nabyty, ateistyczny światopogląd. Do pewnego momentu nie przeszkadzało mu w tym także uprawianie groteski. Po prostu – im celniej opisywał swoich skarlałych bohaterów, im bardziej komicznie nakreślał ich nieszczęsną egzystencję, tym poważniej traktował SIEBIE I SWOJE ABSOLUTNIE SPECJALNE ŻYCIE.
Ale, co należy podkreślić i docenić, Adam wiele lat wcześniej porzucił groteskę. Sam spostrzegł, że jego utwory zaczynają ocierać się o zwykłą karykaturę. Wtedy zrezygnował. Nie nazywając po imieniu swojej przypadłości, co w sposób oczywisty wynika z jej istoty, dobrze ją spożytkował, odkrywając w sobie prawdziwe powołanie do pełnienia funkcji sędziego. Dlatego przeobraził się w publicystę i krytyka. I na tym polu osiągnął wiele. Więcej niż wcześniej jako pisarz. Zagubiony po przemianach naród potrzebował takich jak on. W ostatnich latach Adam piastował nawet zaszczytny urząd – dyżurnego intelektualisty kraju. Pytano go o wszystko, a on na wszystkim się znał. I na wszystkie pytania zręcznie odpowiadał.
Nawet jednak najbardziej megalomańska postawa czy narcyzm nie zasługuje na karę, jaką los Adamowi zgotował. Gdybyż to był zwykły, choćby mocny, bardzo mocny prztyczek w nos! Nawet półśmierć, śmierć w trzech czwartych! Coś, co dawałoby choćby minimalną szansę na resocjalizację.
Czy jest aż taką zbrodnią posiadanie przekonania, że własną wyjątkowością zasłużyliśmy sobie na to, co mamy? Przecież takie poglądy występują powszechnie – rzecz jasna wśród tych, którym całkowitym przypadkiem uda się zdobyć co lepsze kąski. Czy nie w tym tkwi istota zarówno liberalizmu bogatych, jak i przeświadczenia wierzących o boskiej predestynacji?
Czy z powodu drobnej, jakże człowieczej przypadłości tramwaj linii „0” musiał tak całkowicie i ostatecznie zabić pięćdziesięcioletniego Adama, nawet jeśli przez nierozwagę, pijany, wlazł na szyny?
Jedyne, co pozostaje, jeśli chodzi o Adama, to wierzyć w wielkie nic. Wierzyć, że Adam nie przeżył swojej śmierci i nie przyszło mu jej oceniać.
A jeśli chodzi o bliskich Adama? Z nimi sprawa ma się znacznie gorzej. Bo śmierć własna, nawet najgłupsza, jest niczym w porównaniu z patrzeniem na cudzą śmierć. Jest niczym wobec wodospadów żalu nad sobą i własnym sieroctwem, jaki wywołuje śmierć w tych, którym póki co udało się przeżyć. Niczym wobec lęku oczekiwania na własny koniec, z jakim po śmierci pozostają żywi.
Adam osierocił wielu ludzi. Wśród nich swoją pierwszą i swoją drugą żonę.Jacek dzwonił wielokrotnie. A Ricie nie chciało się odbierać komórki. Była znużona i nie przeczuwała. Albo przeciwnie – właśnie przeczuwała. W poczcie głosowej pojawiły się dwie, trzy, cztery nieodsłuchane wiadomości. I esemesowe wezwania: „oddzwoń”, „zadzwoń!”, „dzwoń!!!! pilnie!”, „zadwoń! b. pilne! chodzi o adama!!!”.
Zaalarmowało ją dopiero to „chodzi o adama!!!”. Przecież w jej relacjach z Jackiem zawsze chodziło wyłącznie o Adama. Więc żadne z nich, w normalnym stanie, nie pozwoliłoby sobie na taką demistyfikację. A przeprowadzili już setki rozmów o Adamie. Przeprowadzali je stale i pod wszelkimi możliwymi pretekstami – dyskusji o uczuciach, o toksycznych uczuciach albo o braku uczuć. Stosownie do okazji.
Adam wyzierał z ich rozmów o życiu. Tych ogólnych – o sensie, i tych szczegółowych – opartych na przykładach. Adam był podmiotem wygłaszanego przez nią regularnie, półprofesjonalnego cyklu wykładów pt. „Psychologiczne studium wyjątkowo trudnego przypadku”. Wszędobylski Adam wyglądał z ram rozmów o sztuce, wyłaniał się zza sprawy polskiej, czaił za ogólną beznadzieją, ponurą geopolityką, twardą ekonomią. Adam był obecny w każdym wspólnym piciu i wyjazdach. Wszystkich. Tych na przekór Adamowi, tych za jego zgodą i tych w jego zastępstwie. Wszędzie Adam. Nawet w jej nieregularnym i dość rozpaczliwym seksie z Jackiem, już po rozwodzie.
A teraz ten, z definicji pozbawiony niezależnego oblicza, Hermes dzwoni i ogłasza niespodzianie, że to pilne i że chodzi o Adama…
…Stało się coś strasznego! Wrocław – festiwal! Zawał! Dostał wylewu. Boże, odbierz! Przecież Adam nigdy nie chorował! Dlaczego ma usiąść? Tak – jest sama. Co z tego? Dlaczego Agata już do niej jedzie? Jaki wypadek? Czemu spokojna? Jak to dzielna? O czym on mówi? Jak to nie żyje?
Agata wepchnęła w Ritę tabletki. Kazała się położyć i głęboko, spokojnie oddychać. Kilku następnych godzin Rita nie zapamiętała dokładnie. Jakieś telefony, gesty i słowa – wypowiadane przy tej specjalnej okazji przez wszystkich ludzi na całym, wielkim świecie. Słowa prawdziwie ponadkulturowe, ponadstanowe – ostateczne dowody na beznadziejną, człowieczą równość.
Potem Rita poczuła coś w rodzaju ulgi. Mimo że w krtani tkwiła ciężka, pełna słonej wody bańka, która uciskała gardło i przeszkadzała w przełykaniu, a w tyle głowy pulsowała myśl, że Adam naprawdę nie żyje, nie żyje naprawdę, n-i-e ż-y-j-e n-a-p-r-a-w-d-ę. Wiedziała, że będzie musiała odnieść się do tej myśli. I że to będzie miało znaczenie w jej późniejszym życiu. Że będzie wypłakiwać tę hektolitrową bańkę z gardła. Przypomniała sobie podobny stan, kiedy umarła matka. Bała się wtedy, że jeśli zacznie płakać, to może nie przestać już nigdy.
Ale szok i tabletki robiły swoje. Żadnej przyszłej przyszłości po prostu nie było. Czas odmierzany zwykle dniami, tygodniami, teraz przestawił się na minuty, kwadranse, najwyżej godziny. Trzeba więc było tylko wytrzymać przez następne pięć minut. Znieść następny kwadrans, następne pół godziny. Tyle.
Zerwawszy ze swoją przyszłością, Rita przemierzała dzielnie kolejne kwadranse. Potem, w nocy, nawet przysypiała. Budziła się, by sprawdzać, że Agata leży przy niej, a to oznacza najpewniej, ż-e A-d-a-m n-a-p-r-a-w-d-ę n-i-e ż-y-je. Potem wracała do swojego odrealnionego świata, w którym bezsensowne wszystko mieszało się z bezsensownym wszystkim, i nic, nawet ból, nie było prawdziwe.
Późnym rankiem, po kolejnej porcji proszków, całkowicie wyłączona z siebie Rita zdobyła się na wielkoduszność i ciepło pomyślała o Myszy. Bo jeśli ona – żona z przeszłości – ma przed sobą hektolitry łez i konieczność odniesienia się do śmierci Adama, to w jakim stanie musi być jego żona z teraźniejszości?
Ostatnio widziała się z Adamem w styczniu. Potem rozmawiali jeszcze kilka razy przez telefon. Nawet się przez ten telefon pokłócili (jak to oni). Więc Rita mogłaby sobie w ostateczności wyobrażać, że Adam wcale nie zginął, tylko po latach wreszcie i ostatecznie zerwali kontakty. Oczywiście tego rodzaju fałszerstwa nie można dokonywać stale. Ale można posiłkować się nim momentami i w ten sposób choć trochę odczyniać śmierć.
A Mysz? Tej została szafa z notatkami Adama, książkami Adama, płytami Adama, komputer, dokumenty, kwity. I ubrania Adama, które przez konsekwentny czas będą systematycznie okradane z zapachu. A do tego wspólny dom, gdzie w każdym kącie walają się świadectwa jego wiecznej nieobecności. I wspólne łóżko…
Na myśl o łóżku Rita wzdrygnęła się. Po części dlatego, że łóżko Adama dzielone z Myszą wciąż pozostawało dla Rity problemem. Po części dlatego zaś, że nawet bardzo odległe wspomnienie ciepłego Adama w łóżku, w zestawieniu z wiedzą o tramwaju, kostnicy i przyszłym grobie, napawało grozą.
Ale szok i pigułki robiły swoje. Rita mogła myśleć nieomal bez emocji. Teraz przypomniały się jej nagle kolonie, na których z koleżankami opowiadały sobie horrory. A potem strasznie się bały. Żeby przezwyciężać grozę, przychodziły jedna do drugiej, i usypiały przytulone.
Później, kiedy w jej życiu rozpoczął się etap rozmów o książkach z serii „plus minus nieskończoność”, przy okazji wszelkich (nieco niemądrych) dyskusji o fizyce, wszechświecie, kwarkach, antymaterii, czarnych dziurach albo teorii chaosu, Rita odczuwała ten sam zimny dreszcz i potrzebę przytulenia się do choćby całkiem obcego rozmówcy. Oczywiście była już wtedy na tyle duża, żeby nie traktować poważnie takiej absurdalnej potrzeby. Teraz ta potrzeba wróciła. I Ricie bardzo zachciało się przytulić do wszystkich uczestników obecnego horroru.
Dlatego dzwoni – najpierw do Jacka. Ten obiecuje przyjechać, ale dopiero za kilka dni. Na razie musi zostać we Wrocławiu. Rodzice Adama poprosili, żeby zajął się wszystkim na miejscu. Wszystkim – to znaczy identyfikacją zwłok, aktem zgonu, no i kremacją. Nie. Ostateczna decyzja jeszcze nie zapadła, ale najprawdopodobniej do Warszawy przyjadą już tylko prochy. Nie, nie rozmawiał na ten temat z Myszą. Mysz chce podobno, żeby rodzice podjęli decyzję. No tak, jak zwykle. Właściwie Jacek może chciałby, żeby Rita przyjechała do Wrocławia, jeśli oczywiście ona sama czuje się na siłach. Chyba powinna jednak zadzwonić do Myszy i rodziców Adama, bo ktoś od nich ma się tu pojawić z pełnomocnictwem i rzeczami. Może potem wszyscy tu przyjadą, bo kremacja chyba będzie uroczysta. Jacek nie ma pojęcia, jak trzyma się Wielka Ma. Rozmawiał tylko z ojcem Adama. Ojciec, jak to ojciec, nic nie wiadomo. A on – Jacek? Nie, nie wie zupełnie, jak on sam się trzyma. Pewnie jest w szoku. Całą noc siedzieli razem z Marcinem, Stefanem i pili. A jutro trzeba będzie zacząć wszystko załatwiać. I to jest oczywiście najlepsze, co mu się mogło w tym całym koszmarze przytrafić. Nie czuje się przez to tak całkowicie bezradny. No, ten akt zgonu i kremację. A już dzisiaj znajomy, który ma chody wszędzie, zadzwonił do krematorium i wstępnie zabukował miejsce. Trzeba było, ze względu na kolejki. Aha, Marcin zajmie się nekrologami. Z wrocławskiego biura da też nekrologi na kraj i do „Stołecznej”. Czy powinni uwzględnić Ritę we wspólnym nekrologu od przyjaciół? Rozumie, że na razie Rita nie ma pojęcia. Ale mogłaby jakoś jutro, najdalej pojutrze o tym pomyśleć. Powinna też być dzielna. Po prostu nie ma innego wyjścia. Musi przetrzymać. A Jacek bardzo, bardzo mocno ją całuje. I będzie się odzywał.
Dzwonić do rodziców Adama? Albo do Myszy? Agata kręciła głową. Przekonywała, że to nie ma sensu.
Że Rita po prostu nie zniesie odrzucenia w takiej chwili. A to odrzucenie, rzecz jasna, nastąpi.
W normalnym stanie Rita może posłuchałaby rady swojej, jak zawsze rozsądnej, przyjaciółki. Choć i to niepewne. Bo przejawiała patetyczną i destrukcyjną skłonność do wiecznych pytań o prawdę. I jeszcze większą skłonność do zapamiętałego grzebania się w popiołach prawdy.
Teraz jednak nie była w normalnym stanie. Przeprowadziła więc w głowie logiczny, choć oparty na całkowicie absurdalnych przesłankach wywód. Z wywodu wynikało niezbicie, że wszyscy, łącznie z Wielką Ma, Myszą, a nawet ojcem Adama, bardzo Rity potrzebują, że Rita jest im po prostu niezbędna. Że żywy Adam dzielił ich może, za to Adam martwy połączy. Przecież nawet zwaśnione rody scalały się po tym, jak musiały stanąć nad grobami ukochanych. Więc oni też – mała, poharatana, wtulona w siebie grupka nieszczęśników – wspólnym lamentem wypowie wojnę niebu najwyższemu. Wspólnym szlochem będzie bić się w beznadziejnej, ale jakże godnej potyczce z nieskończenie obojętnym, bo nieśmiertelnym, kosmosem. Taki sentymentalny obrazek ujrzała w myślach Rita.
Dlatego w pełnym transie dzwoni do Myszy. Odbiera ojciec Adama i bardzo, naprawdę bardzo dziękuje Ricie za telefon. Ania niestety nie może rozmawiać. Nie, jego żona też nie może rozmawiać. Żadna nie jest w stanie podejść do telefonu. Tak, to straszne! Oczywiście, przekaże im wyrazy współczucia. Rita też na pewno bardzo to przeżywa, mimo wszystko. (Nie – Rita się nie przesłyszała.) Tak, i na dodatek to się stało we Wrocławiu – rodzinnym mieście Rity. (Nie – Rita się nie przesłyszała.) Wszyscy są oczywiście wdzięczni Ricie za chęć pomocy. Ale naprawdę nie ma takiej potrzeby. Wszystkim zajmie się Jacek i przyjaciele z Wrocławia. Nie, ostateczna decyzja jeszcze nie zapadła, ale kremacja pewnie odbędzie się we Wrocławiu. Nie, naprawdę nie ma takiej potrzeby. Adam będzie pochowany w rodzinnym grobowcu na Powązkach. Więc tu na miejscu, w Warszawie, Rita będzie miała sposobność uczcić jego pamięć. We Wrocławiu odbędzie się tylko mała uroczystość dla n a j b l i ż s z y c h. On jeszcze raz dziękuje. Nie będzie niepotrzebnie niepokoić Rity telefonami. Bo Rita będzie wszystko wiedzieć od wspólnych znajomych albo z nekrologów. Więc spotkają się – tak trudno to wymówić, ale cóż, trzeba – na pogrzebie Adama. On musi już teraz pożegnać Ritę. Ale serdecznie ją pozdrawia.
Pomimo pigułek i szoku Rita znalazła się na powrót we własnej skórze. Było tu strasznie. Ale swojsko. Wykluczenie i odtrącenie to przecież jej stare, znajome śmieci. Czuła się koszmarnie. Ale po ludzku. Strącenie w gorące, lecz znajome i ciasne piekło wydawało się lepsze niż poprzedni, nieważki spacer wśród niezmierzonych, lodowatych przestrzeni.
Wpadając w siebie, Rita poczuła, że jej hektolitrowa bańka w gardle za chwilę eksploduje. Rozsadzi już nie tylko oczodoły, ale całą czaszkę. Ostatnim wysiłkiem woli zdołała nakłonić Agatę, żeby tamta ją zostawiła. Obiecała, że zadzwoni, jak będzie czegokolwiek potrzebowała albo jak poczuje się gorzej. (Gorzej – czyli jak właściwie? O to Rita oczywiście nie spytała.) Za to żachnęła się przy standardowym pytaniu – czy aby na pewno może zostać sama? Na koniec, w zawstydzeniu, przyłapana na słabości absolutnej, zdążyła jeszcze zamknąć za Agatą drzwi na wszystkie dwa zamki.
A potem już rzuciła się w płacz nad własnym sieroctwem. I w tym szlochu, przeplatanym łkaniem i spokojniejszymi łzami, falami złorzeczenia, paniki, chwilami ulgi i całkowitego wyczerpania, po tygodniu Rita dopłynęła do pogrzebu Adama.Dzień wcześniej, na wszelki wypadek, odwołała swoje pacjentki na najbliższy miesiąc. Ale potem, już zupełnie spokojna, skończyła pisać dwa zaległe tekściki. Jeden do „Osobowości” – o wpływie umiejętności odraczania pozytywnych wzmocnień na rozwój kariery. Drugi dla pisma „Mama” – o wpływie stosowania negatywnych wzmocnień na wychowanie dzieci. (Albo na odwrót – wszystko jedno.) Gdy szczęśliwie wysłała oba, nie pamiętała ani słowa. Ale była zadowolona. Po raz kolejny przekonała się bowiem, że jeśli pozwoli sobie na kompletny rozpad i eksplozję żałości, to na koniec, tuż pod rozpaczą, natknie się na wspaniałe, sprężynujące dno i cudownie się od tego dna odbije. Rita kolejny raz pomyślała o komforcie, jaki daje pełna świadomość emocji. Znów pobłogosławiła matkę za brak stabilnego domu i tak zwanej normalnej rodziny. Miała teraz przewagę nad innymi. Jej znajomi z pełnych rodzin (beznadziejnych, ale pełnych) zwykle nie pozwalali sobie na luksus odczuwania własnych dramatów. Bali się ostatecznej rozpaczy i rozpadu. Dlatego ich dno było muliste, bagienne. Z nią było inaczej, bo nie dbała o pozory ładu (byleby tylko w chwilach żałości nikt, ale to nikt i nigdy jej nie zobaczył). Swoje wspaniałe, sprężynujące dno zawdzięczała Rita po części specyficznemu wychowaniu, po części swojej totalnej naturze i egzaltacji. Nie na darmo była córką kobiety, która miała osobowość diwy operetkowej. Tak zwykła myśleć o sobie. Było jednak coś, co różniło ją od matki. Bo kiedy Rita dosięgała dna, emocje nagle cudownie ją opuszczały. Pozostawał sarkazm. Siła Rity.
Może to przez ten sarkazm dzień pogrzebu Adama wydał się Ricie kwintesencją nieadekwatności. Słońce, które, jak wiadomo, powinno się było wyłączyć albo chociaż dyskretnie wyciszyć, pracowało na pełnych obrotach. Świeciło bez cienia letniej intymności, jesiennej nostalgii, zimowej niemocy. Było to bezmyślne, bezczelne, wiosenne „Dur”. Ptaki umawiały się na randki, urządzały autoprezentacje. Samce za pomocą odpowiednich treli wykrzykiwały do samic: Patrz na mnie! Nie na niego patrz, a na mnie, na mnie! Pistacjowe pąki na drzewach eksplodowały jeden po drugim – bez umiaru. Cała przyroda po prostu sprzysięgła się, żeby nie uszanować śmierci Adama.
Potem, ze względu na (jak się wyraził jego ojciec?) n a j b l i ż s z y c h, Rita tak samo nie uszanowała śmierci Adama. Postanowiła bowiem zostać prawdziwą gwiazdą dzisiejszego pogrzebu. Przyoblekła się w swoje powłóczyste czernie (maskujące i wyzywające zarazem). Może rodzina Adama nie pamięta już, że Rita zawsze tak się ubiera? Może uzna te czernie za uzurpację? Tym lepiej! Do tego ciemne okulary. O, te to już naprawdę są zarezerwowane dla n a j b l i ż s z y c h. Byłej żonie w żadnym razie nie przysługują. Więc będą doskonałe. Wielofunkcyjne. Przez ponad tydzień Rita prawie nie wychodziła z domu. Czuła się przez to nieprzystająca – jak po grypie. W okularach będzie równocześnie i osłonięta, i widoczna. A oni jeszcze ją popamiętają!
Wypowiadając swoje życiowe credo, tego pięknego, wiosennego dnia Rita poczuła się (wstyd przyznać) wspaniale. Była silna, właściwie niezniszczalna. Miała przecież cel – pogrzeb Adama, na którym zamierza zaznaczyć swoją obecność. Nad tym, jak będzie po spektaklu, Rita nie zamierzała się zastanawiać.
Taksówka zawiozła ją pod kościół Wizytek (oczywiście właśnie u Wizytek – w najbardziej snobistycznym kościele Warszawy – rodzina Adama musiała zorganizować nabożeństwo żałobne). Tam już czekała na nią Agata. W jednej ręce trzymała własną, drobną wiązankę, a w drugiej tachała wieniec Rity. Wieniec w założeniu miał być stonowany. „To się nazywa sztywna wiązanka z pięćdziesięciu czerwonych róż. Ale bez żadnych szarf i dodatków. Może być?” – pytała Agata przez telefon, a Rita przytaknęła, że oczywiście może, że się zgadza.
Nie bez kozery jednak była córką kobiety o osobowości diwy operetkowej. Wieniec okazał się jeszcze bardziej wyzywający niż jej powłóczysta szata i ciemne okulary. Wyglądał jak czerwony transparent z hasłem: „Jestem! Nigdy nie uda wam się mnie wyeliminować! Patrzcie na mnie!” Nawet jego pozorna anonimowość była znacząca. Jakby nie napisano na nim „Adamowi – Rita” jedynie dlatego, że to się rozumiało samo przez się.
Podczas nabożeństwa mistrz ceremonii wyłowił go ze sterty innych i położył przy samym katafalku, przed oczami n a j b l i ż s z y c h Adama, tuż obok innego wieńca – białego z szarfą: „Adamowi – Anna”. W ten sposób obie z Myszą znowu ustawiono w jednym szeregu.
Kościół był pełen. I to było oczywiście lepsze, niż gdyby ludzie nie dopisali. A i obrządek katolicki, niezależnie od tego, jak bardzo niewierzący był Adam, przynosił ukojenie. W każdym razie większe niż smętne, świeckie imprezy pogrzebowe, które zapamiętała Rita jeszcze z Wrocławia. Wprawdzie ksiądz mówił o sensie bez sensu, ale za to bez charakterystycznej maniery i zaśpiewu.
Po uroczystościach w kościele wielki autokar z tabliczką „Wycieczka” zabrał na cmentarz rzesze starych cioć i wujów z klanu Adama. „Młodzi” klanu, czyli kuzyni i kuzynki Adama (w liczbie dla Rity równie niepojętej), ruszyli na cmentarz własnymi samochodami.
Pod Wizytkami, przez moment, widoczne były linie podziałów. Dawni przyjaciele i znajomi skupili się wokół Rity. Nowi wokół Myszy i rodziny. Trzecią, znaczącą grupę stanowili krytycy, literaturoznawcy, kilku publicystów, dziennikarzy i do tego paru działaczy najprzeróżniejszych stowarzyszeń. Kilkanaście nieznajomych osób stało w skromnych dwójkach lub trójkach, gdzieś poza epicentrami. Grupy w zasadzie nie mieszały się, choć wymieniały między sobą ukłony. Do małych rotacji i przetasowań dochodziło jedynie na obrzeżach. Tylko Jacek żonglował między grupą Myszy a grupą Rity. Prawdopodobnie na obu sprawiając wrażenie, że jest z nimi całym sercem. I tylko poczucie obowiązku i przyzwoitość nakazują mu obskakiwać tamtych drugich.
Na cmentarzu tłum ruszył za meleksem. W morzu wieńców i wiązanek ginęła gdzieś skrzynka wielkości pojemnika na biżuterię. W powietrzu wisiało pytanie – więc po co to wszystko? Kiedy dotarli na miejsce, ludzie rozproszyli się między alejkami, daleko. Ritę ktoś z „jej” grupy przepchnął tak, że znalazła się prawie przy grobowcu, w drugim rzędzie, naprzeciwko rodziców Adama.
Widziała Mysz wciśniętą między Wielką Ma i jakąś kobiecinę w garsonce (pewnie matkę). Kobiecina podtrzymywała Mysz. Trochę jak żandarm aresztanta. Jakby bała się, że Mysz nie tyle się wywróci, co ucieknie. A Mysz wyglądała strasznie. Była wychudzona i zupełnie szara w ciemnopopielatej sukience. Rita starała się nie patrzeć w jej stronę. Nie mogła oglądać swojej przeciwniczki w takim stanie. Zawstydzona zdjęła okulary i przez dobre pięć minut rozpamiętywała okoliczne buty.
Po długiej chwili rozpoczęły się mowy. Było ich chyba ze cztery. Ale Rita przestała słuchać mniej więcej w połowie drugiej – przy patriotyzmie Adama. Pomyślała nawet, że przemówienia wypadłyby zdecydowanie lepiej, gdyby je sam Adam na pogrzeb tych mówców, pożal się Boże, pisał. Czego jak czego, ale dystansu i wyczucia stylu nigdy mu nie brakowało.
Wszystko trwało wieki. I to było o tyle dobre, że można było porzucić myśl o śmierci Adama na rzecz myśli, że nogi bolą i marzy się o tym, by wreszcie pójść do domu. Męcząc się i nudząc, Rita, siłą rzeczy, zerknęła kilka razy w stronę rodziny Adama. A to na ojca, a to na Wielką Ma.
Jak to dobrze, że nie ma dzieci, które mogłyby jej umrzeć. Jak to dobrze, że nie ma ojca, który musiałby jej umrzeć. Jak to dobrze, że mama już umarła i Rita ma to za sobą. W myślach przeliczała, ile ważnych śmierci czeka ją jeszcze. Z prawdziwą ulgą skonstatowała, że już niewiele.
Składania kondolencji, dzięki tłumom, udało się Ricie uniknąć. Pod koniec ceremonii, kiedy ksiądz poszedł, a grabarze, odłożywszy kielnie i wiadro z cementem, zajęli się kwiatami, przez chwilę zdawało się Ricie, że Mysz na nią patrzy. Zsunęła więc na nos swoje ciemne okulary i tak osłonięta zerknęła w jej stronę. I wtedy zrozumiała, jak bezsensowna była ta cała dzisiejsza „akcja znicz”. Bo Mysz rzeczywiście patrzyła prosto na nią, ale wcale jej nie widziała.Istnieją tragedie pełni i tragedie braku. Tragedie urodzaju i głodu, słów i milczenia, ruchu i znieruchomienia, przypływów i odpływów, powodzi i suszy, przepychu i ascezy, ulicy i gabinetu.
Często ludzie zaprawieni w tragediach pierwszego rodzaju okazują się całkowicie bezradni wobec tragedii rodzaju drugiego. Ci, którzy nie boją się bólu, bardziej od innych drżą przed niczym. Tak było też z Ritą, która nie lękała się ani słów, ani uczuć, ani powodzi. Przerażał ją jedynie brak – wielki cień przyszpilony do pełni.
Jako specjalistka od interpretacji rozumiała dobrze, skąd jej się wziął taki syndrom. Po prostu (po latach praktyki jako psycholog cierpiała na ostrą postać zawodowej przypadłości – nadużywania słowa „po prostu”) był to skutek życia z matką chorującą na psychozę depresyjno-maniakalną. Jakkolwiek nieznośna bywała matka Rity w okresach manii, prawdziwy dramat zaczynał się, gdy przechodziła na stronę przeciwną. Rita szybko nauczyła się rozpoznawać pierwsze sygnały. Wiedziała, że nadciąga pora wielotygodniowego niewychodzenia z łóżka. I była przygotowana. Póki żyło wujostwo, trzeba było tylko jak najszybciej ich powiadomić. A wtedy wkraczała ciotka Miła i z przyklejonym optymizmem organizowała dziecku zastępcze życie. Razem z wujkiem Jerzym Rita zabijała czas u znajomych, albo na filmach, przedstawieniach i porankach muzycznych. A podczas wakacji dawała się odsyłać na potrójne kolonie. Im bardziej opanowana była strona techniczna choroby matki, tym bardziej dzielna i zaradna Rita skrywała Ritę bezradną, Ritę przerażoną milczeniem, znieruchomieniem i odpływem.
Będąc prawdziwą specjalistką w kwestii nazywania zjawisk po imieniu, Rita była prawdziwym laikiem w kwestii radzenia sobie z tymi zjawiskami. Uciekała przed pustką teraz, kiedy skończyła czterdziestkę, zupełnie tak samo jak wtedy, kiedy miała lat dwadzieścia i mniej jeszcze. Z tą różnicą jednak, że teraz Rita uciekała już bez żadnej nadziei. Uciekała nawykowo. Zdając sobie sprawę z tego, że żadnej ucieczki nie ma.
W dzieciństwie umierała ze strachu, kiedy słyszała słowo „nic”, kiedy czytano jej Pokój pani – tę groźną bajkę o pustce i umieraniu, albo kiedy trzeba było zgasić światło. Gdy dorosła, umierała ze strachu, kiedy uczucia zmieniały się w stany, miłość w przyzwyczajenie, a czas przyszły w teraźniejszy. Kiedy dobiegało końca wesele albo cichła bitwa. Kiedy brakowało słów, osiągało się cel czy orgazm. Wszystko jedno.
Wychodząc z cmentarza, Rita wiedziała, że się dopełniło. Że w domu czai się już tylko wielki brak i pytanie – co robić z tysiącem teraźniejszych wieczorów. Skorzystała więc oczywiście z szansy odroczenia, zapraszając do siebie kilkanaście osób z grupy dawnych przyjaciół Adama. Jacek obiecał dołączyć, jak zaliczy (tylko z poczucia obowiązku i przyzwoitości – oczywiście) stypę rodzinną.
W trakcie przyjęcia w mieszkaniu Rity czas zabijano głównie piciem, rozpamiętywaniem wypadku Adama, wspominaniem, słuchaniem nagrań z dawnych czasów, śpiewaniem Kryla, Kelusa (i innych bardów na literę K). Teraźniejszość była reprezentowana skromnie. Kilka zwyczajowych rozmów: o tym, jak leci, że rusofobia jest powszechna, ale to można zrozumieć, o PiS-ie ziemniaku i PO-frytce, że naprawdę już nie ma na kogo głosować, a przecież trzeba głosować, o roli inteligenta po IV RP, o marnych szansach na to, żeby w kraju szybko powstała prawdziwa lewica, o chorobliwym zapatrzeniu na Stany, o buszyzmie i szansach Obamy. Potem Piotr pozwolił sobie na długawą relację z podróży do Ameryki. Za jego przykładem pozostali też wyruszyli na inne kontynenty.
Rozchodzili się według klucza: najpierw ci, którzy mają masę na głowie, potem ci, którzy mają do czego wracać. Wreszcie ci, którzy nawet nie tyle mają dokąd wracać, ile nie mają ochoty tu zostać. Żegnali się wylewnie, nierealistyczną obietnicą odnowienia kontaktów.
Ostatecznie jednak na poprawinach drugiego dnia stawili się jedynie Stefan, Marcin i Jacek. Nawet Agata, jak tylko upewniła się, że Rita nieźle się trzyma, też postanowiła zostać w domu z mężem i dziećmi. I znów wszystko odbyło się jak zwykle. Picie, góry papierosów.
I rozmowy. Rodzice Adama są absolutnie beznadziejni. Nie tylko ojciec, matka też. Może nawet matka przede wszystkim. Właściwie to już nie wiadomo, które gorsze. Niby się to wiedziało, ale teraz dostarczyli nowych dowodów. No i czego ma dosyć? Że są jedynymi starcami na świecie, którzy ciągle gadają o rodzicach. Bo nie mają dzieci! Więc o czym tu gadać? Na przykład o tym, czemu Jacek nie umie się zaangażować. Byłaby taka uprzejma prośba, żeby się odpierdolić! No to dlaczego Stefan zawsze niedobrze trafia? Bo to taki podstarzały Werter. Ale ta ostatnia narzeczona była naprawdę niezła. Jak miała na imię? Basia. Właściwie dziecko – trzydzieści lat. Czemu się rozpadło? Bo była chorobliwie uzależniona od matki. Znowu matka! I jak tu, kurwa, nie rozmawiać o matkach? Cóż, takie matki. Takie pokolenie, że musieli spierdolić dzieciom życie. Najpierw wojna, potem Stalin. Starzy Adama to wbrew pozorom to samo pokolenie. Ojciec Adama – trzydziesty drugi rocznik, a matka trzydziesty czwarty. Szpetni iluletni? Siedemdziesięcio. Wszyscy na starość stają się – to już chyba, kurwa, było ze sto razy – karykaturami siebie samych. Wszystko już było. Czego chcieć – nawet biedny krawiec ma prawo do odrobiny alzheimera. A czy pamiętają, jak kiedyś Adam pijany wyskoczył z okna? U Kuby, nie u Maćka. Maciek mieszkał na czwartym, więc nieźle by wyglądał. Racja. Można polać. Sorry, on wymięka. Kiedyś to mógł dużo wypić. Chyba z pięć lat temu…
Coś się jednak zmieniło. Bo Rita nie odczuwa przymusu zabawiania ich sobą. Wypadła z roli? Czy tylko jest zmęczona? Pół życia spędziła na nudnych imprezach. A na tych imprezach pijani mężczyźni przekonywali ją, że dawniej bywało naprawdę wspaniale, że kiedyś, że w czasach opozycji, że rok temu, miesiąc temu, choćby i w zeszłym tygodniu. Tyle razy marne dzisiaj maskowano przed nią napuszonym wczoraj i tyle razy Rita dawała się nabrać. Kiedy była bardzo młoda, wierzyła nawet, że to jej wina, bo zawsze pojawia się za późno. Ba, nawet urodziła się za późno. Dopiero potem odkryła, że sedno tkwi w samej naturze przeszłości i teraźniejszości. Że przeszłość zawsze jest podniebna, a teraźniejszość przyziemna. Że przeszłość jest mitem, a teraźniejszość mizerią. Tym bardziej jednak walczyła. W grze „dzięki Ricie dzisiaj pokona wczoraj” nie miała sobie równych. Gotowa była zapłacić każdą cenę. Gotowa była zapłacić własnym ciałem i nigdy nie brakowało jej konceptu. Nie chodziło bynajmniej o jakiś nieudany wieczór. Rita walczyła o bycie, które rozumiała wyłącznie jako zostanie z a p a m i ę t a n ą, a choćby i p o p a m i ę t a n ą. Walczyła o swoje miejsce w mitologii.
Może jest tylko zmęczona. Może stara. I już jej się nie chce. A może to dlatego, że ona już z nimi wszystkimi spała. I sama właściwie już nie pamięta, jak było. Ze Stefanem raczej dobrze, ale bez fajerwerków. Z Marcinem nerwowo, a z Jackiem nie umie powiedzieć, bo obojgu chodziło o Adama. Niewiele pamięta. Na przykład penisów nie pamięta. To prawda, że ona właściwie nie przywiązuje wcale wagi do penisów. Mimo że wyczynia (albo wyczyniała, bo od jakiegoś czasu ta sfera jej życia systematycznie zanika) z nimi wszystkie możliwe harce. Robiła to jednak po pierwsze dlatego, że jej autowizerunek tego wymagał, po drugie i ważniejsze, żeby ją z a p a m i ę t a l i.
Czy oni zapamiętali Ritę? Czy mogli zapamiętać jej waginę? Czy pamiętają jej zapach albo jakikolwiek szczegół? Czy kiedy rozjedzie Ritę jej własny tramwaj, będą ją rozpamiętywać? Właściwie mogłaby o to zapytać. Ale nie zrobi tego, bo oni by to opacznie zinterpretowali. Że to dawna Rita, jak zawsze, organizuje sobą wieczór. I jeszcze by z tego wyszła seksstypa. Więc niech lepiej już jadą do Wrocławia. Niech się zabierają z tymi swoimi, już na zawsze zapomnianymi, penisami.
Ale jeśli Jacek zostanie, to Rita pewnie prześpi się z nim. Żeby nie dodawać ciężaru pogrzebaniu Adama.Jacek został dziesięć dni. W związku z pogrzebem Adama wziął w redakcji urlop okolicznościowy. I połączył go z długim weekendem. A w związku z urlopem okolicznościowym i wolnym początkiem maja Rita przespała z Jackiem aż dziesięć nocy. Dziesięć dni trwało ich zgodne małżeństwo. On podawał jej kawę do łóżka. I robił śniadanie. Dla niej jajko na idealne miękko, pół bułki z masłem, ser pleśniowy i powidła śliwkowe. Dla siebie tosty z serem i jakąś pastą. Albo jajecznicę na pomidorach – dla obojga. Zjadali, słuchając muzyki przy stole w kuchni. On przeglądał gazetę, czasem komentował. A ją bawiły jego komentarze. Potem ona pisała albo szła na uczelnię. On czytał. Czasem załatwiał jakieś sprawy na mieście. Przez telefon ustalali, które z nich, wracając, zrobi zakupy. Potem zamawiali obiad w Room Service, choć częściej to ona gotowała. Przed wieczorem zwykle szli do parku Morskie Oko pogapić się na psy i dzieci. I na wysyp rozkwitających par świeżo zakochanych. Nocą wypijali po drinku, słuchali muzyki albo oglądali film czy TVN 24 i szli do sypialni. W sypialni kochali się. Powoli, uważnie, z namaszczeniem, jakby w podziękowaniu. Zawsze jednak bez słów, zawsze tylko raz i zawsze przedtem gasząc światło. Potem całowali się na dobranoc i każde z osobna zanurzało się już we własną ciemność. Czuwając w swojej ciemności, Rita kiedyś coś usłyszała – jakby zduszony szloch Jacka. I natychmiast zamknęła oczy. Jawnego zajmowania się bólem drugiego ich układ nie obejmował. Przecież ona także płakała w ukryciu.
Poza sypialnią rozmawiali dużo. Czasem o Adamie. Ale nigdy o tym, co oni właściwie ze sobą robią. Tylko raz, kiedy Rita zastała Jacka naprawiającego jej spłuczkę w łazience i spojrzała ze źle ukrytym przestrachem. Uśmiechnął się z pewnym wysiłkiem. Ale powiedział już całkiem lekko:
– Ja się wcale nie zadomawiam. Chciałem ci po prostu naprawić spłuczkę.
Kiedy oboje z Adamem wyczerpali już cały arsenał możliwych wzajemnych gier i zranień, tuż przed swoim przedostatnim rozstaniem, rozpoczęli walkę na zdrady. Ona miała kochanka, a on kochankę. I po przyjacielsku zwierzali się sobie. (Choć ona zaczęła z uprzywilejowanej pozycji, bo jej kochanek objawił się wcześniej.) Maj upłynął im na licytowaniu się, który z ich związków pozamałżeńskich wydaje się ważniejszy. Które z nich bardziej się zaangażowało, komu jest lepiej, które ma lepszy seks i lepsze perspektywy. Rita poznała w tym czasie szczegóły biografii Katarzyny. Znała jej upodobania. W końcu rozpracowała ją prawdopodobnie lepiej niż sam Adam. A i on pewnie lepiej od niej rozgryzł (zaraz – jak mu było?) Artura.
Kiedy już prawie udzielali sobie porad – jak należy postępować z kochankami (wszystko oczywiście w atmosferze pełnego zrozumienia i życzliwości), gra została przerwana gwałtowną awanturą o błahostkę. Wtedy zdecydowali, że to koniec, że muszą się rozstać. Adam zabrał część swoich rzeczy.
Była pewna, że nigdy nie wrócą do siebie. (Nie wiedziała, że czeka ich jeszcze parę piekielnych wtajemniczeń.) Czuła się młoda, szczęśliwa i zakochana. Tylko, nie wiedzieć czemu, krótko potem zerwała z Arturem. Niespodziewanie i ostatecznie. Nagle, podczas przyjemnej rozmowy.
Tego samego dnia stwierdziła też, że absolutnie niezbędny jest jej drugi komplet kluczy do mieszkania. Że musi je koniecznie Adamowi odebrać. Więc skoro znalazła się przypadkiem w pobliżu pracowni, wpadnie po nie, ale tylko na chwilę.
Pracownia Adama mieściła się w kamienicy, w samym centrum, na drugim piętrze. Labirynt długich wąskich korytarzy otaczał olbrzymią studnię. Kiedy młoda jeszcze Rita skręciła ze schodów w pierwszy z wąskich tuneli, zobaczyła w głębi Adama, a przed nim dziewczynę. Tak rozpoczął się jej przyśpieszony kurs dorastania. Bo już krok dalej Rita wiedziała doskonale, kim jest ta dziewczyna i co się przed chwilą wydarzyło. Katarzyna jej nie rozpoznała (ze zrozumiałych względów nigdy nie była karmiona opowieściami o Ricie). Co więcej, Katarzyna nawet jej nie dostrzegła. Miała tylko ostatnią odnogę korytarza, żeby przywrócić twarz do takiej postaci, którą będzie mogła pokazać Adamowi na szerokich schodach. By móc mu prawdziwie lekko oznajmić już na dole, że nie ma i nie było żadnej sprawy, że nic się nie stało. Że było miło i ona na nic nie liczyła.
Rita nie chciała patrzeć na Adama. Chłonęła tylko ból ich ofiary. I tak szły naprzeciw siebie, obie coraz starsze. Na koniec Rita minęła ją wreszcie. I tuż za plecami Katarzyny bez słowa nadstawiła dłoń. A współsprawca zbrodni, bez słowa, położył na jej ręce swoją rękę, z kluczami do pracowni.
Kolejne odnogi labiryntu były czasem gwałtownych rozliczeń. Bo Rita pomyślała, że nigdy miłość Adama nie przyniosła jej tyle szczęścia, ile bólu zrzucili na Katarzynę swoją walką. Że miłość nie jest wcale silna, jak jej wmawiano. Że jest słaba. A jeśli Boga rozumieć ze staroświecka – jako miłość, a Szatana – jako odpowiednik chaosu i destrukcji, to jakże źle postawione było jej pytanie z dzieciństwa: czemu Bóg nie zabije diabła? Bo taki Bóg nie ma żadnej mocy sprawczej. To chaos i destrukcja mają moc zabijania Boga. I niech jej nie mamią bajkami, że chodzi o inną miłość! Tę prawdziwie boską – absolutną. Bo czemu świat miał okazję już tyle razy oglądać absolutną nienawiść? A mocy absolutnej miłości jeszcze jakoś nikomu nie udało się doświadczyć!
Potem, czekając na Adama już w pracowni, Rita do swojego ataku starości dołączyła kilka postanowień. Gdyby miała wybór, to wolałaby służyć Złu niż Dobru. Nie ma takiego wyboru. (Bo nie ma ani Boga, ani diabła, a jej wcześniejszy wywód to tylko egzaltowane rozważania, podyktowane wzburzeniem.) Na świecie jest tylko zwykła, beznadziejna, ludzka destrukcja, zwykły, ludzki chaos. Nic więcej. Ale ona – Rita, nie ma zamiaru stać się ofiarą cudzej destrukcji. Oczywiście polegnie – pod ciężarem własnej. Tu sprawa jest prosta. Działasz – ponosisz konsekwencje. I pozostaje ci przynajmniej poczucie sprawstwa. A Rita woli być sprawcą. Nikomu nie uda się wepchnąć jej w rolę Kasi, mimo że jest kobietą. Odpowiada jej zresztą bycie kobietą (bo bycie mężczyzną wydaje się i niemądre, i nieestetyczne). Ale inną niż inne. Chce działać jak mężczyzna – w ciele kobiety i rozumem kobiety. Nie ma zamiaru być ani dobra, ani łagodna, ani tym bardziej oddana i łaskawa. Będzie unosić się gniewem i pychą. Wtedy to ona będzie mogła ewentualnie niszczyć innym życie (sobie jedynie przy okazji). I ona, Rita, ma do tego pełne prawo.
W ten sposób czerwcowego dnia dziewięćdziesiątego trzeciego roku Rita odebrała od Adama cały komplet istotnych kluczy. Nie umiała jednak odebrać mu klucza do mieszkania. Już w lipcu Adam skorzystał z tego i na kolejny, piekielny rok znowu się u niej rozpanoszył.
Starszej o piętnaście lat Ricie całe to własne zadęcie i postanowienia wydają się teraz zabawne. Była wtedy tylko starą malutką Ritą, która nie miała pojęcia, co znaczy słowo determinacja. A przecież ludzkie wybory są tak naprawdę całkowicie zdeterminowane. Jej – choćby młodością spędzoną u boku Adama (o której teraz nie może jeszcze myśleć), choćby dzieciństwem u boku psychicznie chorej, poholocaustowej matki (o którym teraz nie ma siły myśleć).
Teraz stara średniutka Rita już dobrze wie, co znaczy determinacja. I wie też, że ludziom przydzielono, na ich pozorne wybory, tylko pozornie dużo czasu. A kobietom dano tego czasu tylko pozornie tyle samo, co mężczyznom. I co ona zrobiła ze swoim czasowym przydziałem? Strategicznie najważniejsze półtorej dekady poświęciła walce o pozór sprawstwa. Zapewne i ostatnią odnogę labiryntu poświęci na odpowiednie układanie mięśni twarzy, żeby na koniec lekko oznajmić, że nie ma i nie było sprawy, że było miło i ona na nic większego nie liczyła.
Jacek wyjechał, ostatecznie nie odpowiadając Ricie na niezadane pytanie – czy był choćby jeden moment, w którym myślał, żeby zostać. Rita w związku z tym też mu się nie zwierzyła, że przydarzyło jej się chcieć, żeby został. Pomyślała, że i ona, i on przypominają podstarzałe ofiary klasycznego, licealnego nieporozumienia – gdzie zawsze jakiś Maciek kocha się w jakiejś Ewie, Ewa w Piotrku, Piotrek w Gośce. A Gośka zamyka koło, kochając się, rzecz jasna, w Maćku. Oni oboje kochali się w Adamie. I tylko Adam w nikim się już nie kochał. Ale nawet jako kilogramowa skrzynka z popiołem potrafił zaważyć na ich życiu.