Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Żona z jarmarku - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żona z jarmarku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 215 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ŻONA Z JAR­MAR­KU.

PO­WIEŚĆ WIEJ­SKA

przez

Kle­men­sa Ju­no­szą.

WAR­SZA­WA. Na­kła­dem księ­gar­ni G. Cent­nersz­we­ra.

Mar­szał­kow­ska 143.

1896.

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ. Âàðøàâà, 6 Iãîíÿ 1895 ãîäà.

War­sza­wa. W dru­kar­ni A Gni­sa. No­wo­ziel­na Nr. 47.

Przy­tu­cha była to wio­ska nie­du­ża, ale przy­jem­na; let­nią porą to­nę­ła ona w zie­lo­no­ści, jak­by w mo­rzu, bo uli­ca a ra­czej dro­ga, mię­dzy do­ma­mi się cią­gną­ca, przy­ozdo­bio­na była wiel­kie­mi to­po­la­mi, a przy każ­dej cha­cie ogró­dek się znaj­do­wał.

Nie bra­kło tam cze­re­śni, wi­sien, śli­wek, ja­bło­ni i grusz; więc się ta drze­wi­na z wio­sną bie­li­ła zda­le­ka, jakg­dy­by ją kto śnie­giem ob­sy­pał, la­tem czer­wie­ni­ły się na niej wi­śnie, je­sie­nią zło­ci­ły słod­kie grusz­ki i jabł­ka pach­ną­ce.

Do­bre, ru­mia­ne jabł­ka!…. Śmia­ły się z góry te jabł­ka do dziew­cząt, a dziew­czą­ta z dołu szcze­rzy­ły zęby do ja­błek, do­pó­ki ich nie ze­rwa­ły i nie zja­dły, ma się ro­zu­mieć.

Za­raz za wsią był ko­śció­łek, daw­no już zbu­do­wa­ny, nie­wiel­ki. Nie­gdyś któś po­czci­wą ręką li­pi­ny do­ko­ła nie­go na­sa­dził. Za­pew­ne już dziś z tego czło­wie­ka le­d­wie nie­co pro­chów i tro­chę zmur­sza­łych ko­ści po­zo­sta­ło, a lipy przez nie­go po­sa­dzo­ne tak się pięk­nie przy­ję­ły, na ta­kie wspa­nia­łe drze­wa wy­ro­sły, że ko­ścio­ła z poza nich wca­le nie wi­dać, tyl­ko wie­życz­ka ze zło­co­nym krzy­żem na wierz­chu tro­chę się nad nie wy­chy­la.

Let­nia porą koło ko­ścio­ła chłód jest przy­jem­ny i cień, bo przez gę­stwi­nę li­ści słoń­ce się prze­drzeć nie może; w lip­cu, gdy kwia­ty się na li­pach po­ka­żą, za­pach wiel­ki z nich bije, psz­czo­ły z ca­łej oko­li­cy przy­la­tu­ją i brzęk ro­bią, jak­by kto na or­ga­nie grał ci­chut­ko pod­czas Pod­nie­sie­nia.

Przy ko­ście­le ple­ba­nia, przy niej ogród po­rząd­ny, da­lej dwór, tak­że z ogro­dem du­żym, a o kil­ka­na­ście staj za wsią cmen­tarz, za­drze­wio­ny, jak gaj.

Mó­wią, że przed laty w Przy­tu­sze był pro­boszcz, wiel­ki znaw­ca i mi­ło­śnik ogro­dów: sam on drzew­ka sa­dził i in­nych do sa­dze­nia za­chę­cał i tak tę całą wio­secz­kę ocie­nił, przy­ozdo­bił, uma­ił, że na­praw­dę wy­glą­da ona la­tem, niby w wiel­kim mo­rzu zie­lo­no­ści za­nu­rzo­na.

Za wsią pola się cią­gną i Iaki, ład­ne łąki, środ­kiem nich rzecz­ka się wije i to­czy swo­je czy­ste fale do sta­wu; tam zaś cała ta woda, uję­ta w gro­ble, po­gród­ki, szlu­zy, sta­wi­dła, za­przę­gnię­ta jest do pra­cy i, rada nie rada, musi młyń­skie kola ob­ra­cać na po­ży­tek lu­dzi…

Bun­tu­je się ona, hu­czy, pie­ni, zło­ści, cza­sem na­wet, jak jej siły przy­bę­dzie, po­tra­fi gro­blę ze­rwać, al bo po­gród­ki ze­psuć, ale nie przy­da jej się to na wie­le, przyj­dą maj­stro­wie, ro­bot­ni­cy, gro­blą na­pra­wią i znów wodę do kót ob­ra­ca­nia za­pę­dzą… Tak to jest: woda silę ma, a czło­wiek ro­zum; zaś jak ro­zum za­cznie z silą wo­jo­wać, to naj­czę­ściej zro­bi z nią, co tyl­ko ze­chce…

Moż­na się o tym w pierw­szym lep­szym mły­nie, a choć­by i w wia­tra­ku prze­ko­nać.

Za po­la­mi, za łą­ka­mi, za sta­wem, wi­dać zda­le­ka lasy; wzno­szą się one niby wiel­kie ścia­ny, niby ogro­dze­nie tego sze­ro­kie­go okrę­gu, któ­ry ludz­kie oko wi­dze­niem swo­jem obej­mu­je.

Jak się let­nią porą do onej Przy­tu­chy wjeż­dża­ło, to cha­łup mało co wi­dzieć było moż­na, tak się w ogród­kach cho­wa­ły; tyl­ko tu i owdzie dym, co się bia­ła­wym słup­kiem w górę wzbi­ja!, zdra­dzał, że tu są ludz­kie sie­dzi­by.

Było w onej wio­sce cha­łup z górą trzy­dzie­ści; go­spo­da­rze sie­dzie­li w niej nie bo­ga­cze, ale też i nie bied­ni; je­den tyl­ko gó­ro­wał nad wszyst­ki­mi ma­jąt­kiem, gdyż po ro­dzi­cach swo­je­go cza­su spo­ro pie­nię­dzy do­stał i na han­dle się pusz­czał,–dość że do­ro­bił się i pięk­ny ka­wa­łek grun­tu przy­ku­pił.

On miał naj­po­rząd­niej­sze w ca­łej wsi do­mo­stwo, nowe, wła­sne­go sta­wia­nia, naj­więk­szą sto­do­łę i obo­rę, naj­wię­cej by­dła. Trzy­mał parę pięk­nie wy pa­sio­nych koni, a jak so­bie do wy­jaz­du wa­sąg na wo­zie wy­szy­ko­wał, a te swo­je ko­nie do nie­go za­przągł, to moż­na było my­śleć, że nie pro­sty go­spo­darz je­dzie, ale jaki znacz­ny ko­lo­ni­sta, lub mły­narz.

Mial ten czło­wiek na imię Mi­chał, a na na­zwi­sko Śpie­wal­ski, Nie mło­dy był, gdyż pew­nie z kopę lat prze­żył na tym świe­cie, trzy­mał się jed­nak pro­sto, po­szy­cie na gło­wie miał gę­ste, nie bar­dzo jesz­cze siwe i na swo­je lata nie wy­glą­dał.

Naj­bliż­szym jego są­sia­dem był Bar­tło­miej Ja­rzą­bek; ten go­spo­dar­stwo po­sia­dał nie­wiel­kie, ale bied­ny też nie był, miał al­bo­wiem do sie­kie­ry wiel­ką zdat­ność i na cie­siel­stwie znał się le­piej, niż nie­je­den taki, co się za maj­stra po­da­je.

Cho­dził też by­wa­ło Ja­rzą­bek na za­rob­ki i nie­tyl­ko w bli­skiej oko­li­cy znaj­do­wał za­trud­nie­nie, ale i w dal­sze stro­ny lu­dzie go za­pra­sza­li. Jak gdzie tyl­ko sta­wia­no jaką więk­szą bu­dow­lę, ko­ścioł, dwór, dom pię­tro­wy w mia­stecz­ku, wnet się o Ja­rząb­ka sta­ra­li, bo, jako się rze­kło, zdat­ny był, a ro­bo­ta pa­li­ła mu się w ręku. Sie­kie­rą, czy to­po­rem wy­wi­jał jak piór­kiem, na wią­za­niach do­sko­na­le się ro­zu­miał, a nie­raz na­wet maj­strom do­brze do­ra­dził.

Świa­to­wy czło­wiek był, bo w tych wę­drów­kach za ro­bo­tą dużo róż­nych rze­czy wi­dział i dużo lu­dzi po­znał. Kie­lisz­kiem nie gar­dził, ale się nie upi­jał; przy ro­bo­cie na je­dze­nie so­bie nie ża­ło­wał, ale za­nad­to gro­sza nie trwo­nił i nig­dy z próż­ne­mi rę­ka­mi nie po­wra­cał.

Rzad­ko kie­dy let­nią porą w Przy­tu­sze sie­dział, tyl­ko wciąż na fa­bry­kach; go­spo­dar­stwo zaś pro­wa­dził i koło roli ro­bił syn je­dy­nak–Mar­cin, już od kil­ku lat żo­na­ty. Bar­tło­mie­jo­wa zona po­ma­ga­ła tak­że i tak się ta gro­mad­ka trzy­ma­ła, tro­chę z za­rob­ku, tro­che z roli, jed­no przy dru­giem, dość że chle­ba nie bra­kło – i nie na­rze­ka­li.

Pięk­na była je­sień, lu­dzie się już po tro­chu z sie­wem ozi­mym upo­ra­li, gdy Bar­tło­miej Ja­rzą­bek po­wró­cił do domu..

Cale lato miał za­trud­nie­nie przy bu­do­wie ko­ścio­ła w pew­nej wsi, o sześć mil od Przy­tu­chy, a gdy wią­za­nia da­cho­we już sta­nę­ły i bla­cha­rze za­czę­li je po­kry­wać – wy­pła­co­no mu jego na­leż­ność i po­szedł do domu.

Przy pięk­nej po­go­dzie pie­szo się wy­brał, pra­wie o sa­mem świ­ta­niu, i na wie­czór już był w Przy­tu­sze, rad, że się w tym roku tak pręd­ko fa­bry­ka skoń­czy­ła i że jesz­cze w domu przy ko­pa­niu kar­to­fli bę­dzie po­moc­ny.

Uczci­wie przy­wi­ta­ny przez żonę, syna i sy­no­wę, zjadł ko­la­cyę, a że czuł się zmę­czo­nym, po­szedł za­raz spad, nie za­py­taw­szy na­wet, co się we wsi dzie­je i czy się jaka zła przy­go­da nie przy­tra­fi­ła.

Na­za­jutrz rano wyj­rzał tro­chę na świat, pa­trzy: a no nic – wszyst­ko tak jak było, po sta­re­mu, tyl­ko li­ście na drze­wach jed­ne po­czer­wie­nia­ły, inne po­żół­kły, inne jesz­cze wy­da­ją, się, jak gdy­by zło­co­ne… i co­raz to któ­ry spa­da na zie­mię. Jak zwy­czaj­nie w je­sie­ni.

Cha­łu­py sto­ją, jak sta­ły, z ko­mi­nów bia­ła­wy dym się pod­no­si, a z ko­ściel­nej wie­życz­ki sy­gna­tur­ka dzwo­ni.

Zaj­rzał Bar­tło­miej na są­siedz­kie po­dwór­ko, pa­trzy: pa­ro­bek wóz sma­ru­je, a Śpie­wal­ski mu za­po­wia­da, jak ma wy­szy­ko­wać wa­sąg, żeby było pięk­nie i wy­god­nie, na­ka­zu­je ko­nie oczy­ścić, owsa ćwiart­kę wziąść, sia­na spo­ro, żeby szka­py gło­du nie mia­ły.

Gdzieś się sta­ry wy­bie­ra,–po­my­ślał Bar­tło­miej i na po­dwór­ko wszedł, aby są­sia­da przy­wi­tać.

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny Je­zus Chry­stus!– rzekł Ja­rzą­bek.

Śpie­wal­ski obej­rzał się.

– Na wie­ki wie­ków Amen – od­po­wie­dział. – Jak się ma­cie, Bar­tło­mie­ju ko­cha­ny, kie­dy­że­ście przy­szli? Chodź­cież do izby, do izby, spo­cznij­cie, po­wiedz­cie, co sły­chać na świe­cie?

Bar­tło­miej dłu­go się pro­sić nie dał, tem­bar­dziej, że z są­sia­dem za­wsze w przy­jaź­ni żył i lu­bi­li się oba­dwaj – po­szedł tedy do stan­cyi. Rzu­cił okiem do koła, wi­dzi od­mia­nę dużą.

Stan­cya ta sama, ale sprzę­ty w niej in­sze, nie go­spo­dar­skie, jak daw­niej. Za­miast sto­łu so­sno­we­go na krzy­ża­kach, okrą­gły bej­co­wa­ny na czer­wo­no, na nim szma­ta żół­ta, w kwia­ty wiel­kie zie­lo­ne, rych­tyk, jak chust­ka ko­bie­ca;–ła­wek nie­ma, tyl­ko krze­seł­ka z po­rę­cza­mi, też czer­wo­ne, zaś przy ścia­nie zy­del nie zy­del, lawa nie ława, ale też do sie­dze­nia,–dłu­gie, z opar­ciem, z po­ręcz­ka­mi, czer­wo­ne jak i stół…

Dwa sto­li­ki mniej­sze, szaf­ka żół­ta za szkłem, w niej ta­le­rze bia­łe ma­lo­wa­ne, ta­kież kub­ki, mi­ski, jak­by w kra­mie, gdzie fa­jans sprze­da­ją-. Ko­mi­na nie­ma, a na miej­scu, gdzie był daw­niej, piec stoi ka­fla­ny, aż się świe­ci z no­wo­ści, w nim drzwicz­ki że­la­zne, naj­bied­niej dwa ru­ble war­te.

W oknach zie­lo­ne szmat­ki wi­szą, a na jed­nym sto­li­ku lamp­ka, nie taka, jak zwy­czaj­nie po wsiach uży­wa­ją, ale z ba­nią szklan­ną, jak spo­ra dy­nia…

– Co za od­mia­na taka?!–po­my­ślał so­bie Ja­rzą­bek; jed­ne tyl­ko ob­ra­zy świę­tych po ścia­nach. Jak wi­sia­ły daw­niej, tak i te­raz wi­szą…

– No, sia­daj­cież Bar­tło­mie­ju – rzekł Śpie­wal­ski, – sia­daj­cie. Ja bo się w dro­gę wy­bie­ram, ale jesz­cze zej­dzie z go­dzi­na, nim wy­ja­dę… Prze­ką­si­my, co Bóg dał. No i cóż… tak ja­koś dziw­nie spo­glą­da­cie?….

– A no nic, Mój Mi­cha­le, pa­trzę, bo ja­koś in­a­czej u was te­raz…

– Tak, tak… to praw­da – tro­chę in­a­czej. Trud­no; in­te­re­sa są roz­ma­ite, cza­sem któś obcy zaj­rzy; no i ot… sa­me­mu ja­koś mi­lej, sko­ro w cha­cie po­rząd­nie.

– Praw­daż i to… A cóż n was mój Mi­cha­le w domu? Zdro­wi wszy­scy? Ko­bie­ci­sko wa­sze, cór­ki?

– Ko­bie­ci­sko, – od­rzekł Śpie­wal­ski – już na cmen­ta­rzu; dzie­sią­ty ty­dzień mija, jak ją po­cho­wa­łem…

– Wiecz­ny od­po­czy­nek racz jej dać Pa­nie! A ja nic nie wie­dzia­łem. Mój Boże… dzie­sięć ty­go­dni!….

– Dzie­sięć, Bar­tło­mie­ju ko­cha­ny. Nie­dłu­go cho­ro­wa­ła–kil­ka dni… Da­wa­łem ra­tu­nek, nie szczę­dząc; dok­tór był trzy razy, fel­czer, zda­wa­ło się, że może wsta­nie ko­bie­ci­sko z tej cho­ro­by, ale gdzie zaś! Za trze­cim ra­zem dok­tór po­ki­wał tyl­ko gło­wą, na stro­nę mnie wziął i po­wia­da:–mój Śpie wal­ski, ja tu nic nie po­ra­dzę, po­sy­łaj­cie po księ­dza, póki cho­ra przy­tom­na, do wie­czo­ra bie­dac­two nie do­ży­je… Praw­dę rze­ki.–Zmar­ła te­goż dnia po po­łu­dniu… Ksiądz był, świę­te Sa­kra­men­ta przy­ję­ła, po­cho­wa­łem ją uczci­wie… Co mo­głem wię­cej zro­bić?

– A toć… cóż umar­łe­mu? Trum­na, grób i wes­tchnie­nie za spo­kój du­szy. Niech od­po­czy­wa z Bo­giem… Mu­sie­li­ście się okrut­nie zmar­twić, Mi­cha­le.

– A no tak–tyle lat–ko­bie­ta nie­zgor­sza – juź­cić było mar­kot­no, ale cóż ro­bić – i nas to samo cze­ka…

– Praw­da, praw­da. I któż wam go­spo­da­ru­je te­raz?

– Tym­cza­so­wo cór­ka Ka­ta­rzy­na, ta wdo­wa. Star­szym, mę­żat­kom, ni­ja­ko było swo­je go­spo­dar­stwo i dzie­ci po­rzu­cać, ta zaś co in­sze­go. Dzie­ciak jej też umarł, sama zo­sta­ią, więc do cza­su tu sie­dzi…

– Dla­cze­góż do cza­su?

– Jako wdo­wa, za mąż pew­nie wyjść ze­chce. Ko­bie­cie dwa­dzie­ścia sześć lat do­pie­ro, a że i nie bied­na, to swe­go znaj­dzie… Hej, Ka­siu, Ka­siu­niu!– za­wo­łał Śpie­wal­ski, otwie­ra­jąc drzwi do sie­ni,– chodź­no tu…

Za­raz we­szła do stan­cji ko­bie­ta mło­da, wy­so­ka i oso­bli­wie ład­na na twa­rzy. Wy­glą­da­ła nie jak wdo­wa, ale jak mło­da dziew­czy­na. Wło­sy mia­ła czar­ne, lśnią­ce, oczy żywe, usta jak wi­śnie.

– Ka­siu, – rzekł Śpie­wal­ski – mamy go­ścia, a ja za­raz jadę; daj­że nam ja­kie­go po­ży­wie­nia.

– O, to Bar­tło­miej już wró­cił? – ode­zwa­ła się; – ja­koś wcze­śnie w tym roku. Jesz­cze ja­skół­ki nie ucie­kły, a wy już w domu.

– Ha no, bo ja, jak sta­ry bo­cian, gdy moge le­cieć, to lecę.

– Pew­nie­ście z tego bo­ciań­stwa pie­nię­dzy nie mało przy­nie­śli?

– A no, tro­chę – na toć kura grze­bie, żeby ziarn­ko zna­la­zła.,.

– Bę­dzie­cie sie­dzie­li w domu przez zimę?…. Ma się ro­zu­mieć – toć we wła­snej cha­łu­pie, a do­brem są­siedz­twie, sie­dzieć miło…

– Eh, nie oglą­daj­cie się na są­siedz­two, oj­ciec te­raz cią­gle la­ta­ją po świe­cie; w domu zbu­rze­nie zro­bi­li, po­rząd­ki nowe na­sta­ły…

– Jdź­no Ka­siu, idź – rzekł Śpie­wal­ski, – jeść nam daj…

– Ode­zwać się nie moż­na…

– Bę­dziesz mia­ła dość cza­su. Oj, te dzie­ci te­raź­niej­sze! – rze­ki po odej­ściu cór­ki,–wszyst­ko im się nie­po­do­ba, każ­de chcia­ło­by rzą­dzić oj­cem i ro­zu­mu go uczyć na sta­rość, ale ja nie dam so­bie grać na no­sie…

Ka­ta­rzy­na przy­nio­sła po­ży­wie­nie. Na­pi­li się są­sie­dzi go­rzał­ki, prze­gryź­li chle­bem i za­bra­li się po­tem po­rząd­nie do je­dze­nia. Było też i do cze­go. Ka­sza ja­gla­na ze sło­ni­ną, wła­śnie naj­lep­sze ja­dło przed po­dró­żą, bo ogrom­nie czło­wie­ka roz­grze­wa i dłu­go w nim cie­pło utrzy­mu­je.

Gdy zje­dli i od­sap­nę­li, Bar­tło­miej za­py­tał:

– Do­ką­dże wy się Mi­cha­le, wy­bie­ra­cie?

– A do Ogo­no­wa, na jar­mark.

– Hm… że­by­ście byli co do­bre­go, to by­ście mnie za­bra­li ze sobą. Mam chęć ko­żuch so­bie ku­pić, a i dla ba­bi­ny jaką cie­płą chust­kę do okry­cia..

Śpie­wal­ski nie za­raz od­po­wie­dział, znać było, że mu żą­da­nie Bar­tło­mie­ja na rękę nie jest, a nie chciał są­sia­do­wi ta­kiej ma­lej przy­słu­gi od­mó­wić.

– No, – rzekł, – za­brać was to baj­ki, na fu­rze miej­sce jest, a ko­nie ucią­gną; tyl­ko naj­go­rzej to, że nie­wiem, jak z po­wro­tem bę­dzie?

– Albo co?

– Bo ja ta­kie, wi­dzi­cie, mam róż­ne po­trze­by, że sam nie wiem, czy po­wró­cę dziś do domu, czy też w dal­szą dro­gę się pusz­czę.

– Na to wy, Mi­cha­le, nic nie zwa­żaj­cie i o po­wrót mój fra­sun­ku nie miej­cie. Na jar­mar­ku lu­dzi nie brak, z kim­kol­wiek się za­bio­rę.

– Sko­ro tak, to jedź­my, ja tyl­ko ogar­nę się co­kol­wiek.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: