Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zupa z granatów - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
20 maja 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zupa z granatów - ebook

Baśniowa opowieść utrzymana w konwencji realizmu magicznego. Światowy bestseller irańskiej pisarki.

Ballinacroagh, małe miasteczko we wschodniej Irlandii. Trzy piękne siostry Aminpur, uciekinierki z ogarniętego rewolucją islamską Iranu, otwierają egzotyczną Babylon Café. Kuszą mieszkańców miasteczka tradycyjnymi perskimi potrawami i rozmaitymi smakołykami, które roztaczają wspaniałe aromaty kardamonu, cynamonu, szafranu i podawanej do posiłku, parzonej w starym samowarze jaśminowej herbaty. Mieszkańcy, początkowo nastawieni nieufnie, stopniowo dają się oczarować.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2219-5
Rozmiar pliku: 729 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wszyscy wiedzą,

wszyscy wiedzą,

znaleźliśmy własną drogę

W zimny, cichy sen feniksów:

znaleźliśmy prawdę w ogrodzie

w zawstydzonej postaci bezimiennego kwiatu

i znaleźliśmy wieczną trwałość

w nieskończonym momencie,

gdy dwa słońca wpatrywały się w siebie.

Nie mówię o lękliwym szeptaniu

w ciemności.

Mówię o świetle dziennym i otwartych oknach,

i o świeżym powietrzu, i o piecu, w którym płoną rzeczy bezużyteczne,

i o ziemi, która jest żyzna

różnorodnością zasiewów,

o narodzinach i ewolucji, i dumie.

Mówię o naszych kochających dłoniach,

które ponad nocami wzniosły most

z wymownych aromatów

i światła, i bryzy.

Forugh Farrochzad, Zdobycie ogroduPROLOG

Świt wstawał nad zatoką Clew i małym irlandzkim miasteczkiem Ballinacroagh. Gdyby Thomas McGuire zatrzymał się, zauroczony fanfarą szafranowych promieni, przegapiłby może początek końca swego panowania nad tą ospałą nadmorską mieściną. Ale Thomas, jak większość ludzi o podobnym temperamencie, nie miał czasu na poetyckie mrzonki. Ów niezłomny człowiek interesu zerwał się tego dnia z twardego łoża o wpół do szóstej rano, jak zawsze gotów na inspekcję swojego rozrastającego się imperium, złożonego z trzech pubów, dwóch sklepów alkoholowych oraz gospody na Main Mall.

Wijąca się leniwie średniowieczna uliczka Mall zaczynała się Błękitnym Gromem – brudnym kioskiem z frytkami i burgerami – a kończyła poszarzałym czternastowiecznym kościołem i monumentalnym pomnikiem świętego Patryka na miejskim placu. Między tymi granicznymi obiektami mieścił się typowy ciąg pubów, sklep obuwniczy Clarka, sklep z dewocjonaliami oraz galeria regionalnych swetrów i pamiątek, jakiej zawsze należy się spodziewać w irlandzkim miasteczku, przycupniętym w cieniu rękodzieła matki natury. Nie mogąc konkurować z chwałą tysiącletnich reliktów i celtyckich murowanych grobli z czasów starożytnych, mieściny takie zadowalają się istnieniem na peryferiach, obojętne na wszelką zmianę i postęp – no bo po co w ogóle próbować? Ponad zjawiskami naturalnymi Ballinacroagh góruje Croagh Patrick, czyli Skalnica, na której występie święty Patryk przesiedział czterdzieści dni i czterdzieści nocy. Owa samotna góra z mniszą powagą ocienia stłoczone u swych stóp miasteczko, a jej znużonej duszy nie fascynuje już ani rozległa dolina, pocięta szachownicą pól, ani obrzeżone kamiennymi wałami drogi, ani głupstwa wyczyniane przez ludzi na biegnącej dołem ulicy Main Mall.

Pierwszy dzień wiosny roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego zastał Thomasa McGuire’a na głównej ulicy Ballinacroagh, gdzie ów zwalisty właściciel barów z wyszynkiem stał w gumiakach, dygocząc od przenikliwej porannej mżawki. Otworzył właśnie drzwi piwniczne do pełnego moli pubu U Paddy’ego McGuire’a, który to lokal przed dwudziestu z górą laty odziedziczył po ojcu. Niespodziewana śmierć Paddy’ego pod kołami traktora uczyniła dziewiętnastoletniego Thomasa najmłodszym w historii właścicielem pubu w Ballinacroagh, a może nawet w całym hrabstwie Mayo. Niestety, tak wcześnie zdobyte panowanie nad ulubionym miejscowym wodopojem ujawniło najgorsze cechy wybuchowego z natury temperamentu młodzieńca. Zły charakter Thomasa był wynikiem nieokiełznanej mieszanki sard (zimna) i garm (gorąca), na którą nie pomagało nic – nawet słynna receptura Mardżan na przywracającą równowagę gęstą zupę z owoców granatu. To zabójcze połączenie humorów nie tylko stanowiło katalizator niezliczonych irracjonalnych zachowań Thomasa, lecz także czyniło go mało odpornym na zmysłowe aromaty kardamonu, cynamonu i wody różanej, które tego właśnie ranka napływały wraz z wiatrem w jego stronę.

Osobliwa woń pierwszy raz zaatakowała Thomasa McGuire’a, kiedy wpuszczał marnie opłacanego rozwoziciela guinnessa do czeluści lodowatej piwnicy pubu. Jej korzenne, grzeszne podteksty cuchnęły jakimś nieznanym złem, jakąś bezbożną obcością, która obudziła dzwonek alarmowy w wielkiej kartoflanej głowie Thomasa i unieruchomiła go w miejscu. Lecz dopiero gdy również rozwoziciel guinnessa, Conor Jennings, zawahał się znienacka i pociągnął nosem, Thomas pojął, że dziwny zapach jest jak najbardziej realny.

– Jezu, Maryjo, Józefie święty. Albo tu pachnie niebem, albo nie wiem czym – mruknął Conor, opierając się o platformę do przewożenia baryłek i sapiąc głośno perkatym nosem. Ów czterdziestojednoletni kawaler, który wciąż mieszkał ze skąpą matką, był świeżo po marnym śniadaniu, złożonym z wodnistej herbaty (saszetka wielokrotnego użytku) i kawałka wczorajszego chleba z masłem i plasterkiem bekonu. Gdy tak stał i węszył, z jego pękatego brzucha dobyło się przeciągłe, buntownicze burczenie.

Thomas skrzywił się.

– Zobaczysz niebo wcześniej, niż ci się zdaje, jak nie ruszysz zaraz tego tłustego tyłka i nie skończysz ładować piwnicy! Do roboty, nie marnuj mi tu czasu. A może wolisz, żebym zadzwonił do Seamusa O’Grady’ego? Na pewno chętnie posłucha, jak się spisuje jeden z jego dystrybutorów.

Mocny był to policzek, nawet ze strony Thomasa McGuire’a, więc Conor zaczerwienił się jak burak i wytaszczył z furgonetki kolejną baryłkę. Pomstując pod nosem, zlazł po schodkach w czeluść piwnicy, a pozostawiony sobie właściciel baru mógł wreszcie zająć się tropieniem źródła osobliwej woni. Rozbudzony węch zawiódł Thomasa pod sąsiednie drzwi, wiodące do podupadłego lokalu dawnej ciastkarni starego Delmonico, zwanej ciastkarnią U Papy. Państwo Delmonico sprowadzili się do miasteczka z Neapolu tuż po drugiej wojnie światowej i przez trzydzieści lat utrzymywali ten właśnie sklepik z pieczywem na Main Mall. Ale od śmierci Luigiego Delmonico, czyli od pięciu lat, lokal stał nieczynny, ogołocony i opustoszały, gromadząc tylko kurz. To znaczy, stał opustoszały do tej pory. Bo nawet Thomas swoim mętnym wzrokiem dostrzegł intrygujący poblask światła prześwitującego przez zaklejone gazetami witryny.

Im bliżej podkradał się do starej ciastkarni, tym blask był wyrazistszy, a gęsty, egzotyczny aromat wprawiał masywne kolana Thomasa w drżenie godne nieśmiałego uczniaka. Thomas zerknął do środka przez drobne rozdarcie w gazecie, oczekując niemal widoku samego diabła – zamiast diabła poraził go jednak złocisty błysk, jaskrawa obsceniczność, wypełniająca całe pole widzenia.

Pyskaty baron wyszynku burknął gniewnie i splunął na spękany chodnik przed czerwonymi drzwiami lokalu. Czarna magia, nic innego. Bez dwóch zdań. On jednak zamierzał dociec, kto się za tym wszystkim kryje.Dolme – gołąbki

30-40 marynowanych liści winorośli

2 cebule, drobno posiekane

¼ kg mielonego mięsa, jagnięciny lub wołowiny

oliwa z oliwek

⅓ szklanki świeżego cząbru

½ szklanki świeżego koperku

⅓ szklanki świeżego estragonu

¼ szklanki świeżej mięty

2 szklanki ugotowanego ryżu basmati

½ szklanki świeżego soku z limony

1 łyżeczka soli

½ łyżeczki mielonego czarnego pieprzu

Liście winorośli opłukać i odłożyć na bok. Cebulę z mięsem smażyć w oliwie na średnim ogniu, aż mięso zbrązowieje. Dodać posiekane zioła i smażyć jeszcze 3 minuty. Zdjąć z ognia. W dużej misie wymieszać usmażone mięso, cebulę i zioła z ryżem, sokiem z limony, solą i pieprzem. Liść winorośli ułożyć żyłkowaniem do góry na czystej powierzchni. Na środek nałożyć jedną łyżkę farszu ryżowo-mięsnego. Zwinąć, poczynając od nasady liścia i podwijając brzegi do wewnątrz, w szczelną kieszonkę. Nadziać w ten sposób wszystkie liście. Blachę nasmarować tłuszczem, ułożyć ciasno nafaszerowane liście, zalać ¾ szklanki wody, przykryć folią i zapiekać w piekarniku o temperaturze 100°C przez 45 minut.1

Dla Mardżan Aminpur aromaty kardamonu i wody różanej, podobnie jak woń basmati, estragonu i cząbru, były zapachami codziennymi, równie pospolitymi jak, wedle jej wyobrażenia, woń kawy instant i ociekającej tłuszczem pieczeni w konwencjonalnej kuchni zachodniej.

Wychowana w krainie starożytnych pustyń, gdzie wyschła ziemia miesza się z okruchami szczątków kolumn Persepolis, Mardżan odznaczała się mimo to niebywałym talentem do hodowli roślin. Od najmłodszych lat potrafiła zachęcić do zakorzenienia się nawet najoporniejsze sadzonki, których nazw nie umiała jeszcze zapisać w języku perskim. Pod łagodnym nadzorem Baby Piruza, starego, brodatego ogrodnika, zatrudnionego przy jej rodzinnym domu, mała Mardżan hodowała w ciemnych kopczykach ziemi pierzaste baldachimy majeranku i złocisty dzięgiel. Ziemia czerpała wilgoć z topniejących śniegów, które spływały strumykami z pobliskich gór Elburs na zamożniejsze przedmieścia Teheranu, by w końcu znaleźć ujście w sporej ośmiokątnej fontannie Aminpurów. Bulgocząca w samym środku obmurowanego ogrodu sadzawka wyłożona była turkusowymi i zielonymi kafelkami z Isfahanu.

Podczas gdy Mardżan uczyła się wypatrywać pierwszych żółtych pączuszków estragonu i pędów chwastów, oplatających podstępnie łodygę kopru, Baba Piruz recytował jej długą listę wybitnych ogrodników, zrodzonych na perskiej ziemi.

– Awicenna – zaczynał, poprzedzając wypowiedź chrząknięciem. – Nie było słynniejszego miłośnika roślin od Awicenny. Czy wiesz, Mardżan Chanoum, że to właśnie ten mądry lekarz pierwszy sporządził wodę różaną? Wycisnął olejki z miękkich płatków, a cenny płyn zapieczętował we flaszeczkach ku uciesze świata. To był Pers, to był człowiek! – wykrzykiwał stary ogrodnik, przerywając wykład, tylko aby zapalić gruzłowatą fajeczkę, w której kopcił truskawkowy tytoń.

Dorosła Mardżan wszędzie zabierała z sobą ciepłe wspomnienie Baby Piruza i ogrodu lat dziecięcych. Nie było dnia, aby nie poszukała kopczyka ziemi, w którym można zagłębić palce. Gołymi knykciami, w które wżarł się terakotowy pył i torf, wmasowywała w fałdy gleby upatrzone zioło lub kwiat, szepcząc przy tym czułe słowa zachęty. A choćby miejsce było wcześniej całkiem jałowe, z chwilą gdy Mardżan obdarzyła je specjalną uwagą, zasilone energią ziemne komory stawały się płodne bez ograniczeń.

Gdziekolwiek mieszkała – a miejsc tych uzbierało się sporo w jej dwudziestosiedmioletnim życiu – zakładała ogródek ziołowy, sadząc w nim choćby po jednej kępce bazylii, pietruszki, estragonu i cząbru. Nawet w półmrocznych angielskich mieszkaniach, które od siedmiu lat, od wyjazdu z Iranu, dzieliła z siostrami, udawało się Mardżan wyhodować całą tęczę jadalnych ziół w niebieskich ceramicznych doniczkach, ustawionych rzędami na parapetach. Takiej doświadczonej profesjonalistki jak ona żaden deszcz nie zniechęciłby do ogrodnictwa.

Teraz też, stojąc przy oknie kuchni starej ciastkarni i mieszając drugą porcję farszu na dolme, próbowała wskrzesić w sobie dawną nieustępliwość. Żal jej było, że nie miała dość czasu, by wyhodować zdrową mieszankę świeżego estragonu, mięty i cząbru, które należałoby dodać do dolme, zwijanych właśnie przez dwie młodsze siostry Mardżan – Bahar i Lejlę. Może gdyby zasadziła coś tutaj, w Ballinacroagh, uniknęłaby dziwnego niepokoju, objawiającego się mrowieniem w krzyżu. Lepiej jednak, napomniała sama siebie, nie żałować tego, co się stało, zwłaszcza jeśli nic nie można na to poradzić. Do zrobienia została jeszcze jedna porcja faszerowanych liści winorośli – nie wspominając o pół tuzinie innych smakowitych frykasów – a Czas, ten zrzędliwy, stary błazen, nie był jej sojusznikiem.

Café Babilon miała zostać otwarta za niespełna pięć godzin. Pięć godzin! W tym nowym miasteczku, którego nazwy Mardżan nie umiała nawet porządnie wymówić, nie mówiąc o jej zapisaniu. Ballinacroagh. Ba-li-na-kro. Miasteczko pełne ludzi, którzy przyjdą skosztować jej potraw, zwabieni ciekawością własnych oczu i języków. A tym razem, w przeciwieństwie do swych poprzednich prac kucharskich, ona sama odpowiadała za wszystko.

Z coraz szybciej bijącym sercem mieszała brązowiejące mięso z cebulą nad wolnym, tańczącym ogniem. Patelnia zasyczała z zadowolenia, gdy Mardżan dodała do farszu swoje ukochane zioła w postaci suszu – jedyne, jakie udało jej się kupić w tak krótkim czasie. Nawet w Iranie zdarzało się Mardżan z konieczności przyrządzać dolme z suszonymi ziołami. Odkryła, że po całonocnym namoczeniu dorównywały niemal świeżym. Angażując energię całej górnej połowy ciała, wymieszała następnie zawartość patelni z gotowanym ryżem, świeżym sokiem z limony, solą i pieprzem. Mieszała z całych sił, nie bacząc na uporczywy ból barków, bo energiczna rotacja składników stanowiła istotę harmonii dolme.

W krótkiej przerwie na masaż strudzonych ramion zerknęła w drugi koniec kuchni, na siostrę Bahar, która zwijała pierwszą partię dolme. Bahar, ze swoimi wielkimi, przenikliwymi oczami, miała zawsze wygląd nawiedzonej, gdy pracowała przy jedzeniu – jakby jej życie zależało od każdego warzywa i zioła złożonego w ofierze na desce do siekania. O dziwo, ze wszystkich trzech sióstr Aminpur to właśnie filigranowa Bahar miała najsilniejsze ręce. Mimo swej kruchości siłą barków i ramion dorównywała dwakroć potężniejszemu od siebie mężczyźnie, co bywało bardzo przydatne, ilekroć trzeba było otworzyć słoik albo wymieszać coś gęstego.

Mardżan podniosła drewnianą łyżkę i wzięła się z powrotem do dolme. Jej siostra Bahar była chwilowo zbyt zajęta, by dokończyć tę pracę, gdyż nie tylko w skupieniu zwijała własną porcję winnych liści, ale też nadzorowała czujnie pracę Lejli. Spośród wielu sytuacji, które przypominały Mardżan o różnicach osobowości młodszych sióstr, prosta czynność zwijania dolme ilustrowała najlepiej, jak biegunowo odmienne od siebie były Bahar i Lejla.

Bahar, sterowana nieomylną wewnętrzną busolą, wprawnie ciskała rozpostarty liść winorośli (żyłkowaniem do góry) na deskę do krajania. Dalszy konsekwentny, metodyczny proces rozpoczynał się od zdecydowanego nałożenia porcji farszu lewą ręką, następnie prawa ręka zręcznie naciągała skraj winogronowego liścia, po czym obie dłonie błyskawicznie zwijały liść, począwszy od szypułki – i dolme kapitulowały z kretesem. Mimo swoistej obcesowości, praktykowana przez Bahar metoda zwijania dolme nie zawodziła nigdy: Bahar dbała o to, aby jej pakieciki przynoszące szczęście bezpiecznie przetrzymały dalszą drogę i aby nic się z nich nie wysypało.

Zwijanie było za to słabą stroną Lejli, która postępowała z większą swobodą i stanowczo przesadną ufnością. Chociaż Mardżan i Bahar niezliczoną ilość razy demonstrowały jej właściwy sposób, Lejla uparcie powierzała swoje dolme łasce żywiołów. Zawsze łatwo było wskazać, które zawiniątka są jej dziełem, bo jeśli żadna ze starszych sióstr nie zdążyła dojrzeć wyłaniającego się na zewnątrz farszu i kręcąc głową, zwinąć liścia na nowo, chwila prawdy następowała po czterdziestu pięciu minutach, wraz z otwarciem drzwiczek piekarnika. Pośród schludnych, aromatycznych zielonych ruloników, upakowanych fachowo na blasze przez Mardżan i Bahar, wyróżniały się popękane, upaćkane złocistym nadzieniem zawiniątka ich młodszej siostry. I z jakiegoś dziwnego powodu pachniały one zawsze charakterystyczną wonią Lejli – wodą różaną z cynamonem.

Ów delikatny aromat, towarzyszący każdemu poruszeniu Lejli, stał się już w domu czymś zwyczajnym, jednak osobliwe było, że unosił się z potrawy niezawierającej żadnego z tych składników. Siostry jednak nie dziwiły się zbytnio cynamonowo-różanym dolme Lejli. Po Lejli bowiem zawsze należało się spodziewać czegoś niezwykłego.

W chwili gdy plwocina i przekleństwo Thomasa McGuire’a sięgnęły bruku przed starą ciastkarnią, Bahar wyciągała właśnie z piecyka blachę pełną dolme. Po czterdziestu pięciu minutach osiągnęły one idealną symetrię najwspanialszych perskich dywanów: nadziewane ruloniki z winnych liści wypełniały blachę niczym powierzchnię krosien bogactwem równiutkich skupisk i wzorów. Mimo iż kuchnia mieściła się na zapleczu lokalu, wulgarne pomstowania Thomasa dotarły z całą dosadnością do wrażliwych uszu Bahar. Oniemiała ze zdumienia, chwyciła gorącą blachę gołymi rękami i przypłaciła ten moment nieuwagi dymiącymi pęcherzami na palcu.

– Szybko! Pod zimną wodę! Lejla – aloe vera! Bahar, nie uciskaj kciuka! – krzyczała Mardżan, popychając ofiarę piecyka w stronę zlewu. Jako najstarsza przywykła do dyrygowania siostrami w nagłych wypadkach.

Bahar zadrżała, gdy zimna woda spłynęła na jej poparzony kciuk. W mieszkanku na górze, jednopokojowej klitce, którą państwo Delmonico wykorzystywali jako biuro i magazyn, Lejla przetrząsała tymczasem pootwierane kartonowe pudła w poszukiwaniu kojącego żelu.

– Nie mogę znaleźć aloesu! Jesteś pewna, że go zapakowałaś? – krzyknęła na dół.

– Tak! – odkrzyknęła zniecierpliwiona Mardżan. – Sprawdź w tym małym pudełku z napisem „Różne”!

– Nie przejmuj się. Już nie boli. Widzisz? Przyłożę teraz kostkę lodu i będzie dobrze – powiedziała Bahar, pokazując siostrze oparzony kciuk z nabrzmiewającymi bąblami.

Robiła dzielną minę, ale w istocie cała czuła się jak ten nieszczęsny palec. Urodzona, o czym świadczyło jej imię, pierwszego dnia perskiej wiosny, Bahar miała naturę przesądną, jak wszyscy ludzie przychodzący na świat na przełomie pór roku. Stale oglądała się za siebie, czy przypadkiem nie nastąpiła na szparę w podłodze albo nie przeszła pod drabiną W ostatnich latach wrodzona nerwowość nasiliła się u niej znacznie, na skutek nieopisanie przykrych zdarzeń, które pozostawiły po sobie trwałe blizny. Neurotyczne skłonności siostry często irytowały trzeźwą nastolatkę Lejlę, ale Mardżan odnosiła się w takich chwilach do Bahar z coraz większą czułością.

– Na pewno już wszystko dobrze? Zostaw te dolme, ja skończę. A ty za mnie wymieszaj ryż, dobrze?

Mardżan podała siostrze kostkę lodu, owiniętą w oddarty skrawek gazety, po czym przestawiła skwierczącą blachę dolme na niską drewnianą wysepkę pośrodku kuchni.

Ów prostokątny stół, wykonany specjalnie dla użytkownika o napoleońskich proporcjach, stanowił centrum królestwa Luigiego Delmonico: przy nim mistrz wałkował, podsypywał mąką, ugniatał i ubijał trzepaczką ciasto na swoje wyśmienite panini i briosze z czekoladowym nadzieniem, które później zdobiły witrynę jego ukochanej ciastkarni U Papy. Tam też Estelle (przeżył z nią czterdzieści pięć lat) znalazła małżonka martwego – trzy godziny po tym, jak pianka bezowa, którą mieszał w wielkiej misie, zastygła w różową, cukrowaną spódniczkę baletnicy.

Oczywiście, Estelle nie wspomniała o tym ostatnim incydencie, gdy przed pięciu dniami oprowadzała trzy siostry po lokalu – choć w gruncie rzeczy i tak pewnie niewiele by to zmieniło. Podniszczone kartony z dobytkiem dziewcząt dojechały już bowiem do Castlebar, gdzie czekały na odebranie. A poza tym lokal z pełnym, funkcjonującym wyposażeniem kuchennym (cóż, że nieco przestarzałym i pordzewiałym) był dokładnie tym, czego poszukiwała Mardżan. Zwłaszcza za tak okazyjną cenę.

– Siostrzenica mówiła mi, że lepszej szefowej kuchni od pani nie spotkała. Dobra dziewczyna z tej mojej Glorii, no nie?

Pani Delmonico stała w kuchni po obchodzie lokalu. Przez wąską witrażową szybę tylnych drzwi sączyły się leniwie ostatnie promienie popołudniowego słońca, iluminując drobinki kurzu dryfujące nad jej szpakowatą głową. Wszystkie powierzchnie, od blatów kuchennych po sterty garnków i naczyń, pokrywała gruba na dwa palce warstwa białego jak śnieg pyłu.

– Och, Gloria okazała nam wiele dobroci, kiedy przyjechałyśmy do Lewisham. To nasza wielka przyjaciółka – odparła Mardżan, a stojące za nią Bahar i Lejla pokiwały na potwierdzenie głowami. – Ale chyba trochę przesadziła z pochwałą moich umiejętności. Byłam u niej tylko wiceszefową kuchni. To Gloria błyszczała w tej restauracji prawdziwym talentem.

– Tak, Gloria umie przyrządzić parmigiana i manicotti, lecz kto tego nie potrafi? Może dla tych Anglików to delicje, ale trzeba było skosztować kuchni mojej babki! Ho, ho! Powiadam wam, gdyby doczekała dzisiejszych czasów, żyłaby ze swojego gotowania jak królowa!

Estelle Delmonico roześmiała się i ujęła pod boki pulchnymi rączkami. Przekrzywiając głowę, uśmiechnęła się dobrodusznie do wszystkich trzech młodych kobiet po kolei. Los chciał, że obdarzona bujnymi, gotowymi do macierzyństwa biodrami, nigdy nie dała Luigiemu dziecka. Był to jej jedyny powód do żalu w szczęśliwym poza tym i barwnym życiu. Bezpłodność nigdy jednak nie przerodziła się w zgorzkniałość, za co Estelle często błogosławiła swoją siostrzenicę, na której ćwiczyć mogła wszystkie czułe połajanki, jakich nie szczędziła jej własna matka. Gloria była wielką pociechą dla Estelle Delmonico – a teraz przysłała jej jeszcze pod opiekę swoje trzy protegowane.

– No to co, podoba się? Bierzecie lokal?

Mardżan odwróciła się do Bahar i Lejli, które wydawały się spać na stojąco. Ich ściągnięte, zmęczone twarze przypominały torszi – marynowane cebulki, świeżo wyciągnięte z solno-octowej zalewy. Ale czy można było mieć im to za złe? Minęły cztery długie dni, odkąd siostry opuściły Londyn, nadając na bagaż pośpiesznie spakowane kartony, a nieliczne dobra osobiste uwożąc w dwóch wytartych kraciastych walizkach – tych samych, które dawno temu towarzyszyły im w przeprawie przez pustynię irańską. Lot z Londynu do Knock okazał się straszliwie męczący, a odprawa paszportowo-celna jeszcze gorsza. Znów trzeba było odpowiadać na te same pytania o religię i pochodzenie etniczne, po raz nie wiadomo już który. Potem dwa dni gnieżdżenia się w schronisku turystycznym pobliskiego miasta Castlebar, gdzie czekały na transport swoich kartonów, żywiąc się wyłącznie białym chlebem i żółtym serem, który Mardżan przynosiła z narożnego sklepiku. Lejla, oczywiście, narzekała bez przerwy (to cecha wieku), Bahar natomiast trwała w niemym przygnębieniu, a jej wielkie, sarnie oczy były zalęknione i mokre od łez.

Mardżan uznała jednak, że najgorsze mają już za sobą. Czuła to zwłaszcza tutaj, w tej zakurzonej kuchence, do której wprowadziła je serdeczna Włoszka. Przyszedł czas, aby zacząć wszystko od nowa, zebrać całe oszczędności i osiągnąć coś wreszcie po latach trudów.

– Zostajecie tu, tak? – Estelle Delmonico wyjęła z ukrytej kieszeni czarnej sukni ciężki, pordzewiały klucz. Zębaty i archaiczny, wyglądał tak, jakby miał służyć do uwolnienia wszystkich demonów Pandory.

– Tak. – Mardżan skinęła głową i przyjęła klucz. – Zostajemy. Jak życzy sobie pani odbierać czynsz? Miesięcznie czy tygodniowo?

– Oj, tym się na razie nie przejmujcie. Zapłacicie, jak będziecie miały z czego, w porządku? W tej chwili najważniejsze, żebyście zjadły po dużej porcji mojej zupy minestrone. Zaraz trochę odżyje ta ładna buzia, no nie?

Pani Delmonico podeszła do Lejli i poklepała ją lekko po lewym policzku.

Mardżan postanowiła jednak nie tracić impetu, który przeniósł ją i siostry z Londynu przez Morze Irlandzkie do tej krainy zwariowanych owiec i zawrotnych serpentyn dróg, pokręciła więc głową, bardziej pod adresem Lejli i Bahar niż jowialnej wdowy.

– Dzięki – powiedziała – ale chyba nie możemy sobie na to pozwolić. Za dużo jest roboty. Bahar i Lejla muszą rozpakować rzeczy, a ja chcę się jak najszybciej dostać do Dublina i kupić, co trzeba. Podejrzewam, że zajmie mi to mniej czasu niż poszukiwanie pewnych niezbędnych produktów tu w okolicy.

– Ha! Święta racja! Mój Luigi dostawał nieraz białej gorączki przez te wiejskie targowiska. „Minimarkety”, tak je tutaj nazywają! W przydomowym ogródku mojej mamy w Neapolu znalazłoby się więcej towaru niż na straganach tych „minimarketów”.

– Tak, Neapol… – westchnęła Mardżan. – Neapol… jak to pięknie brzmi. Słyszałam, że w tamtejszych erberiach rosną nadzwyczajne warzywa. Mam nadzieję, że przynajmniej w Dublinie znajdę wszystko do naszego menu. Chcemy otworzyć lokal w najbliższy poniedziałek. Pierwszego dnia wiosny.

– W poniedziałek? Już za pięć dni? Nie, nie. Dajcie sobie trochę więcej czasu. Po co ten pośpiech? Parę dni więcej nie zaszkodzi – doradzała pani Delmonico, kręcąc głową z matczyną dezaprobatą.

– W poniedziałek wypadają urodziny Bahar – oznajmiła Lejla, która nagle oprzytomniała.

– A także Nou Ruz, irański Nowy Rok. Właśnie wtedy, w pierwszym dniu wiosny, rozpoczyna się perski rok kalendarzowy – wyjaśniła Mardżan. Nou Ruz, czyli „Nowy Dzień”, pierwotnie święto wyznawców zoroastryzmu, otwierające trzynastodniowy okres uczt i zabaw, jest teraz obchodzone przez wszystkich Irańczyków. – To będzie dobry omen na nasz pierwszy dzień. I mam nadzieję, że zdążymy, jeśli szybko weźmiemy się do roboty – podsumowała energicznie.

– Ech, wy, młode dziewczęta. Pełne ambicji! W takim razie zostawiam was sam na sam z robotą. Może zajrzę tu w Nowy Rok, chcecie? Opowiem wam co nieco o miejscowych postrzeleńcach. Żeby was na nich przygotować. Zgoda?

Na pożegnanie Estelle Delmonico ucałowała każdą z dziewcząt w oba policzki, serdecznym włoskim gestem ujmując w dłonie ich twarze, czym szczerze zaskoczyła siostry Aminpur.

Minęło pięć pracowitych dni, odkąd korpulentna wdówka przekręciła klucz w drzwiach starej ciastkarni, a dziewczęta dokonały w tym czasie niemałych cudów. Podczas gdy Mardżan podmiejskim pociągiem CIE pokonywała w żółwim tempie bezkresny obszar trawiastych wzgórz w drodze do Dublina, Bahar z Lejlą zaczęły wcielać w życie śmiały projekt przekształcenia ciastkarni U Papy w orientalną oazę. Na razie poszarzałą biel ścian zdobiły łuszczące się plakaty, przedstawiające gondolierów, przepalony neon reklamowy kawy Lavazza, spłowiałe flagi i mapy kraju w kształcie buta – stary lokal zdecydowanie wymagał sporo roboty.

Większą część wyłożonego terakotową posadzką pomieszczenia zajmowały dwie wielkie, drewniane lady wystawowe. Gdy ciastkarnia U Papy otwierała się w roku czterdziestym szóstym, młoda jeszcze wtedy Estelle poprzykrywała lady i cztery stoliki kraciastymi obrusami. Przez kilkadziesiąt lat czerwień i zieleń kratki spłowiała w barwy niezdrowej żółci i pomarańczy, a gdy Bahar ściągała obrusy z blatów, zbutwiała tkanina rozpadała jej się w rękach. Estelle urządziła kącik ze stolikami z myślą o klientach, którzy zasiądą tam, maczając w cappuccino chrupkie brzegi wypiekanych z miłością przez Luigiego czekoladowych i anyżkowych biscotti, przy dźwiękach nastrojowych piosenek Billie Holiday, płynących ze starej victroli. Jednak przez trzydzieści cztery lata działania ciastkarni Delmonico prawie nikt nie korzystał z czerwono-zielonych stolików – zmęczone gospodynie kładły na nich najwyżej torby z zakupami i sadzały umorusane dzieci. Znękane, o zapadniętych twarzach, płaciły nerwowo za chrupiący wiejski chleb – z rzadka także za orzechowe ciasteczko dla zatkania buzi śliniącemu się niemowlęciu – i wybiegały z powrotem na zalaną deszczem ulicę. Automat do cappuccino popsuł się zimą pięćdziesiątego szóstego roku – rurki mu pozamarzały od szalejącej na zewnątrz burzy gradowej – i Luigi nie zadał sobie nigdy trudu naprawienia go. Wolał użyć gargantuicznej instalacji jako dodatkowej powierzchni wystawowej na modele samochodów ferrari, które konstruował w wolnym czasie.

Modele dawno już zniknęły, ale machina do cappuccino pozostała. Bahar i Lejla demontowały ją przez blisko cztery godziny, zanim udało im się odkręcić automat od ściany. Dopiero po jego zdjęciu dziewczęta odkryły oryginalny kolor ścian wiekowego lokalu: brzydki, zielonkawy brąz, przywodzący na myśl przemarznięty torf. Lecz ta smętna barwa, podobnie jak późniejsza wapienna biel, zniknęła już bez śladu: Bahar i Lejla wymalowały całe pomieszczenia farbą, którą im podarowała Estelle Delmonico w dniu prezentacji lokalu.

– Weźcie, weźcie. Pędzle i wałki też wam dam. Wszystko kupiłam tuż przed śmiercią mojego Luigiego. Sprzedał mi to ten nicpoń John Healy, co ma sklep przemysłowy koło kościoła. Co za typ! Mówię mu: „Panie Healy, ma być porządna biała farba. Nie kremowa, nie żółta”. Luigi lubił biel. Mówił, że jest czysta i wszystko powiększa. A ten cały Healy wcisnął mi farbę z wyprzedaży. Przynoszę ją do domu, otwieram – no i patrzcie!

Pani Delmonico uchyliła pokrywy dwóch puszek z farbą, ustawionych w kącie mieszkanka na górze. Farba, nawet w półmroku, emanowała żywym cynobrem, który siostrom Aminpur kojarzył się tylko z jednym: z odpornym na zepsucie miąższem owoców drzewa granatu, rosnącego w ogrodzie ich dzieciństwa.

– Więc odnoszę mu to i mówię: „Panie Healy. Nastąpiła wielka pomyłka. To nie jest biały kolor. Piękny, ale nie biały”. A wiecie, co on mi na to odpowiedział? „Pani Delmonico, nie mogę zwrócić pani pieniędzy. Puszki były otwierane”. W głowie się nie mieści, co? Ten człowiek, zauważcie, nigdy nie miał żony. Mieszka w wielkim domu, pięknie umeblowanym, ale całkiem sam! A dlaczego? Bo jest wredny! Ech, szkoda gadać, znowu mnie nerwy ponoszą, chociaż to było pięć lat temu! Może ta farba już się do niczego nie nadaje, co?

Ale farba była w porządku. Wystarczyło chwilę pomieszać, aby kolor wyrównał się w jeszcze jaskrawszy odcień imponującego cynobru, który odsłoniła Estelle. A gdy dziewczęta oczyściły ściany i nałożyły pierwszą warstwę farby, odcień zmienił się raz jeszcze, zasychając w ciemny szkarłat winogron z Szirazu.

W sobotnie popołudnie, po trzech dniach krztuszenia się kurzem i wdychania oparów farby, Bahar i Lejla padły wreszcie na pojedynczy materac, rozłożony w mieszkanku na górze. Przespały całą noc kamiennym snem i zbudziły się dopiero nazajutrz o świcie, gdy Mardżan powróciła z wyprawy po sprawunki. Z nieprzytomnym wzrokiem i goryczą w ustach zwlokły się po schodach i w ślad za najstarszą siostrą wyszły na dwór kuchennymi drzwiami. Przebrnąwszy przez ogródek za domem – okolony płotem spłachetek wilgotnej, wybujałej trawy – stanęły na wąskiej, brukowanej kocimi łbami uliczce, dzielonej przez wszystkie prywatne lokale, działające po prawej stronie Main Mall. A tam, w ostatnim przed świtem blasku księżyca, stała poobijana cytrynowozielona furgonetka z wymalowanymi po bokach znakami pokoju.

– Znalazłam ją przez ogłoszenie w „The Irish Times”. Młody właściciel wziął ode mnie pięćset funtów irlandzkich. Auto nie jest za piękne, przyznaję, ale skaliste drogi pokonało bez trudu. Hamulce też ma dobre. Raz omal nie przejechałam owcy – chyba owcy, tak mi się zdawało – ale w ostatniej chwili zdołałam się zatrzymać. Zobaczcie, kupiłam, co się dało.

Mardżan wskazała tylne drzwi furgonetki. Ledwie siostry je otworzyły, ze środka spłynęła na nie lawina wspomnień.

W jednym kącie bagażówki piętrzyły się korzenne skarby, zdolne wprawić w zazdrość samego Ali Babę. Dziewczęta rozpoznały matczyne objęcia adwie – mieszanki rozdrobnionych różanych płatków, kardamonu, cynamonu i kminku; ciepłe łono kurkumy i przyprawę wartą więcej niż jej waga w złocie – za’feran, szafran.

Tak jak ich dom w Iranie, tak i mieszkanko w Lewisham zawsze wypełniała obfitość mielonego suszu kory i nasion tych oraz innych roślin. Nad wszystkimi drzwiami wisiały pęki suszonych kwiatów, a marmurowe moździerze zachowywały resztki łechczących powonienie proszków. Siostry opuściły Lewisham zaledwie przed tygodniem, chociaż zdawało im się, że znacznie dawniej. Zioła pachniały oszałamiająco, budziły zmysły, a wraz z nimi wspomnienia, których żadna z dziewcząt nie miała chęci rozpamiętywać. Przynajmniej na razie.

Bahar i Lejla pomogły Mardżan wyładować pudła przypraw, słoje winnych liści oraz torby orzechów pistacjowych, migdałów i daktyli, zakupione w algierskim sklepie na obrzeżach stolicy. Mardżan nabyła również pięć kilogramów sera feta, poinformowała jednak siostry, że to na razie ich ostatni kupny ser, póki dla oszczędności czasu i pieniędzy nie zaczną produkować własnego. Lejla jęknęła na myśl o wyciskaniu serwatki przez płótno, ale Bahar najwyraźniej to nie przeszkadzało: gotowa była robić fetę nawet codziennie, jeśli miało to oznaczać, że Mardżan nie zostawi ich znów samych, wyprawiając się na zakupy na drugi koniec kraju.

Ostatnią partię zwiezionego furgonetką towaru stanowiły dwa długie składane stoły i dwanaście drewnianych krzeseł, które Mardżan wypatrzyła w sklepie z używanymi rzeczami w miasteczku Mullingar. Podłużne stoły przeznaczone do wspólnej biesiady miały dopełnić jej wizję przytulnego lokalu.

Tego samego niedzielnego poranka Mardżan odbyła jeszcze jedną wyprawę zieloną hipisowską bagażówką – do magazynu na przedmieściach Castlebar, gdzie firma przewozowa zdeponowała osiem kartonów i cztery perskie dywany, należące do sióstr Aminpur. Rozłożone teraz w głównym pomieszczeniu lokalu dwa większe kobierce opowiadały podstawowymi kolorami o wieśniakach bez końca napełniających filiżanki złocistą herbatą i tańczących ku czci swojego boga-słońca. Te dwa dywany pokrywały prawie całą zimną kafelkową posadzkę, natomiast dwa mniejsze kilimy – owoc powolnej pracy starych ślepców – zawisły na ścianach na wprost siebie, aby można było w pełni podziwiać ich delikatne, misterne desenie. Cynobrowe ściany współgrały doskonale z nową dekoracją, podkreślając barwę róż okalających brzegi jednego kilimu i kontrastując z zielenią liści mięty, zdobiących skraj drugiego.

Z podniszczonych kartonów wyłaniały się kolejno lśniące narzędzia nowego fachu sióstr Aminpur – fachu, który miał wyróżnić ich lokal spośród wszystkich innych przy Main Mall. Bahar rozwijała akcesoria gromadzone latami w sklepikach Armii Zbawienia i dorywczych wyprzedażach garażowych na terenie całego Londynu. Były tam ceramiczne imbryki w kolorach bakłażanu, musztardy i ciemnego granatu (na porcję jednoosobową, a jeszcze milej, gdy dzieloną na dwoje) i czterdzieści wąskich szklaneczek z wygiętymi uszkami, oprawionych w pozłacane i posrebrzane uchwyty, ryte w pokrętne arabeski. Bahar ostrożnie poustawiała szklanki do herbaty na ladzie zajętej kiedyś przez automat do cappuccino. Imbryki natomiast znalazły miejsce w oszklonym brzuszysku kontuaru, gdzie prezentowały się uroczo obok dwudziestu słojów rozmaitych gatunków liściastej herbaty, od bergamoty i hibiskusa po ulung.

Większy kontuar, umiejscowiony bliżej drzwi, czekał na wypełnienie słodkimi arcydziełami Mardżan. Na ścianie za nim wisiała długa półka z ciemnego drewna. Lejli, najwyższej z sióstr, przypadł niechlubny przywilej odszorowania jej za pomocą szpatułki i gąbki z przyschniętych resztek bagietek i chleba z porzeczkami, które skamieniały na amen od śmierci Luigiego. Nieskazitelnie już czysta półka służyła teraz do ekspozycji trwalszych wyrobów: grawerowanych tac z miedzi i brązu, oprawnego w ramki gobelinu z tkanym napisem „Herbata” w języku perskim, pięciu staroświeckich samowarów (z których jeden należał do babki dziewcząt i Bahar wzięła go z sobą, zawijając w połę płaszcza, gdy opuszczały Iran na dobre) oraz sporej reprodukcji obrazu przedstawiającego tradycyjną irańską herbaciarnię (tylko dla mężczyzn), z obowiązkową wewnętrzną fontanną i fajkami wodnymi.

Wystawione na pokaz mosiężne samowary należały do urządzeń starszej generacji, poprzedzających wielki elektryczny automat, górujący na ladzie obok szklanek. Nowoczesny ekspresowy samowar był już podłączony do prądu i gotowy do napełnienia wodą, którą zamieni we wrzątek, by zasilić oczekujące imbryki. To właśnie ten samowar, o kuszącym złotym połysku, zobaczył Thomas McGuire przez szparę w zasłoniętych gazetami witrynach.

Druga blacha dolme mogła już wędrować do nagrzanego piekarnika. Mardżan wsunęła ją do środka i westchnęła.

– No, to powinno nam wystarczyć na parę dni. Jak myślicie?

Powachlowała się kuchenną rękawicą.

Upieczona z samego rana bakława stała już na stole roboczym obok pierwszej blachy dolme, ale pracy było jeszcze mnóstwo. A do otwarcia pozostały tylko cztery godziny! Trzeba brać się do zupy z soczewicy.

Lejla schodziła właśnie po schodach, ale przystanęła na dolnym podeście i przechyliła się przez balustradę, wymachując nogami. Już teraz, jako piętnastolatka, wiedziała doskonale, jakie wrażenie robią jej długie, kształtne kończyny na mężczyznach w dowolnym wieku.

– Nigdzie nie znalazłam aloesu. Nie ma go w tym pudełku, o którym mówiłaś.

– Nie szkodzi. Już mnie nie boli. – Bahar uniosła kciuk ukośnym gestem niepewnego autostopowicza. – Macie swój dobry omen.

– Bahar, proszę cię. Tylko bez pesymizmu. Musimy łapać szczęście, gdzie się da. Spójrz, jak daleko już zaszłyśmy – przekonywała Mardżan, zataczając krąg drewnianą łyżką po ciepłej, sympatycznej kuchni.

Bahar i Lejla odsunęły na chwilę egoistyczne myśli, kontemplując fantastyczne bogactwo otaczających je smaków i barw. Niebiańskie potrawy i czyściutkie, przytulne wnętrza stanowiły żywe świadectwo ich starań – wielkie osiągnięcie, jak na parę dni.

Tak, siostry rzeczywiście zaszły daleko. Bardzo daleko.Zupa z czerwonej soczewicy

2 szklanki czerwonej soczewicy

7 posiekanych dużych cebul

7 wyciśniętych ząbków czosnku

1 łyżeczka mielonej kurkumy

4 łyżeczki mielonego kminku

oliwa z oliwek

7 szklanek rosołu z kury

3 szklanki wody

sól

2 łyżeczki ziaren czarnuszki (można zastąpić

mielonym czarnym pieprzem)

Soczewicę wsypać do rondla, zalać wodą. Zagotować. Dusić bez przykrycia 9 minut. Odcedzić, odstawić. W wysokim garnku usmażyć na złoto z dodatkiem oliwy 6 posiekanych cebul z czosnkiem, kurkumą i kminkiem. Wlać soczewicę, rosół i wodę. Posolić, doprawić czarnuszką lub pieprzem do smaku. Doprowadzić zupę do wrzenia, po czym gotować na małym ogniu pod przykryciem przez 40 minut. Resztę cebuli przesmażyć na oliwie: ma być chrupka, ale nie przypalona. Posypywać nią gotowe porcje zupy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: