Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zupełnie niespodziewane zniknięcie Atticusa Cratfsmana - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 maja 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zupełnie niespodziewane zniknięcie Atticusa Cratfsmana - ebook

Kryminał, komedia omyłek i romans w jednym. Dla fanów Stulatka, który wyskoczył z okna i zniknął.

Atticus Craftsman w każdą podróż zabiera zapas Earl Greya i podręczną biblioteczkę. Również do Madrytu, gdzie ma zamknąć upadające wydawnictwo. Jednak nie spodziewa się, że dynamiczna i niezwykłej urody załoga zrobi wszystko, by ocalić firmę. Po Atticusie ginie wszelki ślad. Śledztwo jest trudne, bo zauroczony detektyw wcale nie chce go zakończyć, a zatracony Atticus wcale nie chce się odnaleźć. Choćby miał zaryzykować nawet wyczerpanie zapasów Earl Greya.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8008-100-0
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zupełnie niespotykane zniknięcie Atticusa Craftsmana

Gabinet inspektora Manchego nie był gabinetem w pełnym znaczeniu tego słowa, przypominał raczej loft podzielony na kilka boksów cienkimi ściankami z karton-gipsu, bardzo praktycznymi, i owszem, na których każdy mógł z pełną swobodą zaprojektować własny kolaż z prasowych wycinków, zdjęć, notatek z pilnymi wiadomościami, bożonarodzeniowych kartek, policyjnych raportów i numerów telefonów restauracji prowadzących dostawy. Pomieszczenie przywodziło na myśl przymierzalnie w niektórych centrach handlowych, gdzie z powodu braku sufitów i jakiegokolwiek wyciszenia siłą rzeczy słychać okropnie niedyskretne komentarze dotyczące najróżniejszych baleronów i boczków, do których może zostać przyrównana kobieca anatomia wymodelowana przez za ciasne spodnie. Różnica polegała na tym, że zamiast estetycznych katastrof poruszano tu kwestie innego typu: związane nierzadko z agresją i przemocą w rodzinie, kradzieżami z rozbojem, napadami na bankomaty albo ulicznymi bójkami. Słowa takie, jak doniesienie, oskarżenie, proces sądowy i kara więzienia przeskakiwały z jednego boksu do drugiego niczym insekty po zapchlonym psie.

Zresztą nazwisko Manchego też nie było prawdziwe, ale inspektor, który naprawdę nazywał się Alonso Jandalillo, marzył, żeby przypominać don Kichota z Manchy nie tylko z imienia, ale też wiekopomnymi czynami — mimo że jak dotąd jego dzieje nie obfitowały w żaden wart wymienienia — i dlatego podczas udziału w dwóch czy trzech akcjach w terenie przybrał pseudonim Manchego. Jak dobrze brzmiały te trzy sylaby przy akompaniamencie trzasków walkie-talkie.

Czasami on, człowiek czynu, mimo że ostatnio zapuścił brzuszek, ubolewał nad osiadłym trybem życia, na który skazywała go wygodna praca za biurkiem w owym komisariacie dzielnicowym, dokąd przydzielono go, kiedy skończył pięćdziesiątkę i został odsunięty od patrolowania madryckich ulic. Tęsknił za skokiem adrenaliny za kierownicą służbowego auta, kiedy mknął przy ogłuszającym dźwięku syreny i ze wzbudzającym postrach megafonem: „Niech się pani odsunie, cholera, z drogi tą furgonetką, przeprowadzamy tajną operację”.

Dlatego właśnie wtargnięcie majestatycznego pana Marlowa Craftsmana i jego tłumacza, pana Bestmana, na trzy metry kwadratowe, cały majątek ziemski inspektora, obydwu w tweedowych marynarkach i kamizelkach, z czarnymi skórzanymi teczkami, w drogich butach i szarych płaszczach, przywróciło mu nadzieję w ukochany fach, mimo że przez większość czasu nie przysparzał mu niczego oprócz nieprzyjemności.

W pierwszym odruchu chciał wstać i ich powitać, ale na czas się powstrzymał. Inspektor policji nie jest biznesmenem, przypomniał sobie, nie podaje ręki, nie uśmiecha się, nie przerywa nawet mechanicznego stukotu klawiatury. W najlepszym wypadku, w charakterze najwyższej formy kurtuazji, wyjmuje papierosa z ust i kilkakrotnie puka nim w krawędź popielniczki, chrząka, a następnie mówi: „Proszę usiąść”. Wówczas, kiedy wreszcie oczy gości znajdą się na tym samym poziomie, co jego, i kiedy nie ma już szansy, żeby mogli onieśmielić go, taksując wzrokiem z góry na dół, podnosi głowę i pyta: „Czym mogę panom służyć?”.

Marlow Craftsman miał około sześćdziesiątki, sądząc po zmarszczkach okalających jego szczurze oczka. Był bladoróżowy, miał skórę w takim samiuteńkim kolorze, co gotowana szynka, a usta tak wąskie, jakby narysowane pod linijkę.

Tłumacz był nieco młodszy, ale równie różowy. Miał więcej włosów, szpakowato-czarnych, i nosił okulary.

— Pan pozwoli, że przedstawię mojego szefa — powiedział Bestman gramatycznie bezbłędnym i akustycznie koszmarnym hiszpańskim: — Mister Marlow Craftsman, z Craftsman&Co.

Inspektor zrobił minę idioty. I doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Namaszczenie, z jakim osobnik wypowiedział to nazwisko, a także długa pauza, która nastąpiła po nim, żeby mogło echem odbić się od okładziny gipsowej, wskazywały na to, że najprawdopodobniej stał oko w oko z magnatem finansowym. Zalatywało bankiem. Jednym z tych, które od ponad stu pięćdziesięciu lat znajdują się w rękach tej samej rodziny angielskich arystokratów. Bo nie ulegało wątpliwości, że te dwa okazy były synami perfidnego Albionu; stąd to ich poczucie wyższości i zegarki marki Hamilton (wyjątkowa spostrzegawczość, którą jakiś czas później będzie mógł się pochwalić, kiedy wspomni to zajście).

— Aha — odpowiedział, nie dodając żadnego komentarza, z tej racji, że nie miał bladego pojęcia, co takiego kryło się za tym nazwiskiem.

— Pan Craftsman przybywa z Londynu, żeby zgłosić zaginięcie swojego syna Atticusa Craftsmana. Ponieważ ostatni znany adres pobytu młodego pana Craftsmana to budynek pod numerem piątym na ulicy Alamillo, zostaliśmy poinstruowani przez Scotland Yard o stosowności złożenia doniesienia tutaj, w pańskim komisariacie, ze względu na rewir.

— Przysyła panów Scotland Yard? — Zapowiadało się obiecująco.

— Niezupełnie, panie Jandalillo…

— Inspektorze Manchego — wszedł mu w słowo policjant.

— Niezupełnie, inspektorze Manchego — powtórzył ten drugi. — Po prostu zostaliśmy tutaj skierowani przez tamtejsze biuro.

— Rozumiem.

— Sprawa wygląda tak: pan Atticus Craftsman od trzech miesięcy nie daje znaku życia. Po raz ostatni nawiązał kontakt telefoniczny ze swoim ojcem dziesiątego sierpnia, nagrywając wiadomość na sekretarce.

— Mógłbym jej wysłuchać? — zapytał inspektor.

— Jest po angielsku — odpowiedział tłumacz, otwierając czarny neseser, z którego wyciągnął smartfona najnowszej generacji.

Coś tam ponaciskał, przyłożył urządzenie do ucha Manchego i wstrzymał oddech. Inspektor usłyszał nosowy, jakby zakatarzony głos, zza którego przebijały rytmiczne dźwięki, rodzaj lamentu albo modlitwy, i akordy gitary. Oczywiście nie zrozumiał ani słowa z tego, co mówił rozmówca, ale wyczuł, że nie chodziło o żadne błaganie o ratunek, jako że w głosie nie wyczuwało się trwogi. W nocy, kiedy wspomni ten szczegół, pogratuluje sobie własnych detektywistycznych zdolności.

— Co mówi? — Musiał przyznać, że język angielski był jego piętą achillesową.

— Dosłownie: „Tato, zostaw to mnie. Mam wszystko pod kontrolą”.

Inspektor odruchowo rzucił pytające spojrzenie panu Craftsmanowi. Mężczyzna z kolei wbił swoje kolorowe ślepia w oczy inspektora.

— No i? — zapytał Manchego. — Wie pan, o co mu chodziło?

Tłumacz przetłumaczył. Pan Craftsman odpowiedział:

— Mój szef mówi, że prawdopodobnie chodziło o zadanie, które miał do wypełnienia w Madrycie.

Manchego oklapnął. Koniec końców, okaże się, że ta sprawa jest jak każda inna. Brzydkie narkotykowe sprawki i porachunki.

— Panie Crasman — nagabnął go — czy pański syn jest zamieszany w przemyt narkotyków?

— Nie, na Boga! — odrzekł Bestman, niczego nawet nie przetłumaczywszy. — Młody pan Craftsman tak samo jak jego tu obecny ojciec, jego świętej pamięci dziadek i wszyscy przodkowie w linii ojca aż po wiek siedemnasty, zajmuje się biznesem wydawniczym.

— Rozumiem — powiedział Manchego.

— To godny szacunku młody człowiek, ukończył Exeter College w Oksfordzie z wynikiem bardzo dobrym, a przebieg jego kariery zawodowej jest nieskazitelny. Nigdy nie uwikłał się w żadną podejrzaną sprawę. Jest ofiarą, nie podejrzanym.

Inspektor Manchego zaciągnął się głęboko papierosem. Strzelił sobie w stopę, fakt, ale jak wytłumaczył Anglikom, należało zbadać wszystkie możliwości zaginięcia, każdą z osobna, nawet te najbardziej nieprawdopodobne.

— Trzeba wykluczyć różne ewentualności — zawyrokował.

— Pan Craftsman skłania się bardziej do opcji porwania — odpowiedział tłumacz.

— Dlaczego? — zainteresował się Manchego. — Dostali panowie jakiś telefon z żądaniem okupu? Mają panowie jakiś dowód, że chłopak został zatrzymany wbrew swojej woli?

— Tak naprawdę to nie.

— W takim razie skoncentrujmy się na faktach i nie snujmy domysłów, drodzy panowie.

Trzeba przyjmować dominującą pozycję nad Anglikiem, powiedział sobie Manchego. Otworzył program komputerowy, który zawierał formularze zgłoszeń, wybrał zakładkę „Nowy pusty dokument” i napisał: „Sprawa Crasmana”; później wskutek nalegań tłumacza zmienił na „Craftsmana”:

Zgłaszający, Marlow Craftsman, zgłasza zaginięcie swojego syna, Atticusa Craftsmana, lat trzydzieści, wzrost metr osiemdziesiąt siedem, raczej mocno zbudowany, blondyn, oczy zielone, delikatnie utyka z powodu dawnej kontuzji wioślarskiej…

Przerwał i zmarszczył czoło.

— Wioślarskiej?

— Tak. Zerwane ścięgno.

Manchego wyobraził sobie młodego człowieka wiosłującego łodzią po Tamizie. Muskularne plecy, mocne barki, umięśnione ramiona, ale nogi? Na łodzi prawie się ich nie używa. Zanotował w głowie: „Zbadać pracę nóg przy uprawianiu wioślarstwa”.

…jako że ostatnim znanym adresem młodego pana Craftsmana było mieszkanie na drugim piętrze po prawej, pod numerem 5, na ulicy Alamillo w Madrycie, i ostatnim razem skontaktował się ze swoim ojcem dnia 10 sierpnia 2012 roku o ósmej wieczorem czasu londyńskiego.



Przerwał na chwilę. Zawahał się. Po czym wystukał ostatnie zdanie:

Nie ma przesłanek, że sprawa ma cokolwiek wspólnego z przemytem narkotyków.

— Doskonale, panowie — powiedział, zaczerpnąwszy powietrza. — Jeszcze dziś nadam tok zgłoszeniu, śledztwo rozpocznie się jak najszybciej. Niedługo się z panami skontaktuję.

Już się lekko uniósł, żeby się z nimi pożegnać, ale widząc, że dwóch mężczyzn nadal siedzi, natychmiast opadł na krzesło. Pan Craftsman dawał wskazówki tłumaczowi. Całe mnóstwo.

— Mojego szefa dziwi, że nie potrzebuje pan więcej danych.

Manchego uniósł brew.

— Tutaj działamy tak, nie inaczej. Terminy są, jakie są. Nie przyjmujemy opłat ani łapówek, ani niczego podobnego, żeby przyspieszyć formalności, jak sami panowie rozumieją.

— O czym pan mówi? — zdumiał się Bestman. — Chodzi nam o próbki DNA, zdjęcia ofiary, dane bankowe, numer telefonu komórkowego, żeby można go było zlokalizować, numer rejestracyjny samochodu, który prowadził, kiedy widziano go po raz ostatni…

Inspektor odchrząknął. Obruszył się. Przystąpił do kontrataku:

— Czyli zataił pan przede mną fakt, że pan Crasman prowadził samochód, kiedy widziano go po raz ostatni.

— Niczego nie zatailiśmy — zaprotestował Bestman. — To pan nie zapytał.

— Nie chce pan chyba przez to powiedzieć, że nie znam się na swojej robocie, prawda?

Pozycja dominująca, powtórzył sobie Manchego, pozycja dominująca.

— Oczywiście, że nie.

— W takim razie niech pan wreszcie powie mi wszystko, co panowie wiedzą o tej sprawie. I uprzedzam, że jeśli odkryję, że zataili panowie przede mną jakąś ważną informację, to panowie staną się obiektem śledztwa.

Anglicy wymienili szeptem parę zdań. Następnie otworzyli równocześnie swoje nesesery i wyjęli z nich teczki, które położyli przed komputerem Manchega. Zapowiadała się długa noc, inspektor się żachnął; będzie musiał wszystko to przeczytać, żeby zredagować zgłoszenie.

— W tej teczce znajdują się niezbędne dokumenty po angielsku, a w drugiej ich przekład na hiszpański — wyjaśnił tłumacz.

— Bardzo dobrze.

— Ponieważ nie dysponujemy próbką DNA młodego pana Craftsmana — dodał Anglik — może będzie najstosowniej, jeśli pobierze pan próbkę od mojego szefa, jego ojca.

Manchego podrapał się z tyłu głowy. Nigdy w życiu nie znalazł się w podobnej sytuacji.

— Będą musieli panowie chwilę poczekać — zapowiedział.

Wstał i czym prędzej opuścił gabinet. Wyszedł na ulicę, przeszedł na światłach na drugą stronę, wstąpił do apteki Adeliny i poprosił o kilka patyczków kosmetycznych. Zapłacił gotówką. Wrócił do komisariatu, wszedł do boksu, w którym czekało na niego dwóch zaintrygowanych mężczyzn, i powiedział:

— W porządku, panie Crasman, proszę otworzyć usta.Atticus Craftsman doskonale pamiętał chrupnięcie, które wydało z siebie ścięgno kolanowe, zrywając się w samym środku regat przeciwko Cambridge, jak i odgłos wiosła uderzającego o wodę. Z powodu jego kontuzji Uniwersytet Oksfordzki siódmy rok z rzędu zajął drugie miejsce w regatach, w których brały udział tylko dwie drużyny. Rywalizacja z jasnoniebieskimi była jedną z setek małych lub wielkich odwiecznych tradycji kampusu; tak jak krawat w kolorowe paski, przysięga — na Biblię — o nieżuciu gumy w Bibliotece Bodleiana, pretensjonalne truskawki i champagne na łąkach Christ Church albo zakaz deptania reprezentacyjnego trawnika przed college’em, czego konsekwencją było kłopotliwe obejście naokoło całego dziedzińca, żeby przejść na jego drugą stronę.

Wszystkie te zasady na początku wydawały się bezsensowne, ale po ukończeniu pierwszego roku nie tylko przestrzegano ich z nabożeństwem, ale wręcz zachowywano dla przyszłych pokoleń, dlatego że w tajemniczy sposób zaczynały stanowić część zbiorowego ducha studenckiej braci.

Atticus nie zapomniał również tego, co poczuł, kiedy po raz pierwszy ujrzał tabliczkę pamiątkową zawieszoną na drzwiach swojego pokoju: „Tutaj mieszkał znany pisarz J.R.R. Tolkien”.

Nie był to przypadek. Marlow Craftsman, właściciel wydawnictwa Craftsman&Co, długo nalegał na rektora, żeby jego synowi Atticusowi został przydzielony pokój, w którym powstał Władca pierścieni — w jego mniemaniu najbardziej reprezentatywne dzieło światowej literatury — i to życzenie zostało natychmiast spełnione, z uwagi na jego pozycję członka mecenatu college’u i dobroczyńcy biblioteki. Przed Atticusem jego starszy brat Holden zajmował ten pokój i to właśnie w nim został poczęty jego pierwszy syn Oliver, ku niezadowoleniu matki, która wolałaby huczny ślub, bez dziecka w drodze. Sam Marlow, jego ojciec Dorian i jego dziadek Sherlock, członek założyciel klubu Apoláusticos, w swoich czasach też zamieszkiwali ten pokój, którego posiadanie było dla Craftsmanów tak samo święte, jak stary rodzinny zwyczaj nadawania dzieciom imion bohaterów kultowych powieści.

Niestety tym, co naprawdę poczuł Atticus bezbronnie stojący przed drzwiami do nowego życia, była nie duma, o której tyle opowiadał mu ojciec, tylko niedający się znieść ucisk w żołądku, ponieważ zrozumiał, że ta tabliczka wymaga od niego zdolności intelektualnych i twórczego zapału, których za grosz nie posiadał.

Po kilku dniach udręki, że nie zasługuje na pokój Tolkiena, przykleił do srebrnego prostokąta naklejkę z herbem Chelsea i zapisał się do piłkarskiej drużyny, na punting i wioślarstwo — to dziedziny, w których zdecydowanie się wyróżniał.

Poza tym zatrudnił się jako przewodnik po muzeum kampusu, chociaż nie potrzebował pieniędzy, a obowiązkowy uniform był rodzajem idiotycznego stroju średniowiecznego, ale dziewczyna jego marzeń pieniędzy potrzebowała i pracowała tam w kasie, a to był najlepszy sposób, na jaki wpadł, żeby zbliżyć się do niej, nie wzbudzając podejrzeń.

Dziewczyna miała na imię Lisbeth i tego dnia, kiedy zerwał sobie ścięgno, śledziła regaty z mostu, w granatowej apaszce zawiązanej na szyi. Kiedy łódź Atticusa wypadła z rytmu, ona, rozczarowana, oddaliła się od rzeki, uczepiona ramienia studenta Lincoln College.

Po operacji kolana młody Craftsman spędził sześć miesięcy na rekonwalescencji w rodzinnej wiejskiej posiadłości w hrabstwie Kent. Choć jego ojciec z uporem maniaka nazywał ten obszar zielonych łąk, na których uprawiano jedynie trawę, farmą, była to pod każdym względem posiadłość o charakterze rekreacyjnym, z nieodłącznym wiktoriańskim dworem, stajniami, ogrodami i jeziorem pełnym kaczek.

Mieściła się tam biblioteka z mahoniu, w której przechowywano ponad osiem tysięcy obitych w skórę woluminów; niektóre z nich zaliczane do najprawdziwszych unikatów. Było to ulubione miejsce Atticusa, gdzie spędzał samotnie dni, obserwując zza okien padający deszcz, wspominając Lisbeth, rozniecając ogień i węsząc między tymi książkami, które do tamtej pory wydawały mu się jedynie przedmiotami dekoracyjnymi. Odkrył starożytną filozofię, awangardowe sposoby myślenia, niezwykle cenne ryciny, czarno-białe pocztówki z miejsc już nieistniejących, zdumiewające perwersje, żywoty świętych, Byrona, Keatsa i Becketta, wszystko to wymieszane w jego bibliotece i w jego głowie, jak miód z cytryną.

W weekendy dom napełniał się życiem. Rodzice wracali z Londynu, pojawiali się ich przyjaciele, Holden przybywał z małym Oliverem w nosidle na plecach, a biblioteka zamieniała się w salon, w którym pito herbatę i dyskutowano podniesionymi głosami.

W niedzielę po południu Atticus odczuwał jakiś niedający się wyjaśnić niepokój, niczym ostatni dziwak, nie mogąc się doczekać chwili, gdy wszyscy wsiądą do swoich samochodów i znikną na drodze obsadzonej kasztanami, a on wreszcie odzyska kontrolę nad swoim zastępem opowiadań i wierszy.

KOLANO ZDROWIAŁO, w miarę jak głowa Atticusa nasiąkała, a dusza chłonęła te wszystkie obce uczucia, żeby zamienić je we własne.

Kiedy wrócił do Oksfordu, był innym człowiekiem. Odważniejszym.

Poszedł do muzeum odszukać Lisbeth, wyciągnął ją z kasy i zaprowadził po brukowanych uliczkach śródmieścia do kościółka swojego college’u, zawsze pustego. Kiedy się tam znaleźli, zamknął drzwi od wewnątrz, otworzył wieko pianina, zagrał Bridge Over Troubled Water na pamiątkę pechowego dnia regat, dotknął kropel deszczu, które spływały jej po włosach, dotknął jej delikatnej dłoni, dotknął jej włosów i twarzy. Zapytał: „Chcesz zobaczyć mój pokój?”.

Spali przytuleni na wąskim łóżku. W Exeter College wizyty dziewcząt były zabronione, ale Mr. Shortsight, portier, zostawiał im wolną rękę i przymykał oko, umiał udawać, że zapadł w bardzo głęboki sen w swoim fotelu w dyżurce, a poza tym lubił słuchać nocnych westchnień zakazanych kochanek. Jedyną zasadą, której bezwzględnie należało przestrzegać, i wiedzieli o tym wszyscy studenci bez wyjątku, było dyskretne eksmitowanie gości z pokoju przed wschodem słońca, ponieważ punktualnie o siódmej pojawiał się portier z dziennej zmiany w okularach krótkowidza i z listą wykroczeń.

Lisbeth miała lekki sen. Obudziła się przed Atticusem. Czekała, aż otworzy oczy, oparta na poduszce, kiedy nagle stanęła oko w oko z mniej więcej osiemdziesięcioletnim mężczyzną o twarzy mędrca, który palił fajkę i któremu towarzyszył maciupeńki hobbit. Powiedział jej dzień dobry, przeszedł się wzdłuż pokoju, zapiął kamizelkę i się rozpłynął.

— Chyba widziałam ducha Tolkiena — szepnęła Atticusowi do ucha.

Ale on zamknął jej usta pocałunkami.

Tak czy inaczej, musiało być prawdą, że po tych pokojach przechadzały się duchy wielu dawnych profesorów. Zdarzały się niewytłumaczalne przeciągi, w nocy słyszano szepty, pianina same grały, roznosiły się głuche kroki, przytłumione śmiechy, a w niektóre poranki trawnik na środku dziedzińca pokrywały ślady stóp.

CEREMONIA UKOŃCZENIA UCZELNI odbyła się uroczyście i zgodnie z protokołem — studenci byli okutani w peleryny i przepasani szarfami, turyści przekonani, że cofnęli się w czasie, a dzwony biły głośno i radośnie.

Pożegnanie zaś było bolesne. Wraz ze studiami kończyło się wiele przyjaźni, wiele projektów, wiele miłości.

Lisbeth wróciła na małą wyspę Guernsey, zagubioną w kanale La Manche; Atticus wyruszył z plecakiem w podróż dookoła świata, zwiedził Europę, przejechał Arabię, Indonezję, dotarł do Stambułu. Potem osiadł w Londynie, niedaleko Knightsbridge, w mieszkaniu niemalże wytapetowanym książkami, dwie przecznice od wydawnictwa Craftsman&Co, w którym zaczął pracować u swojego ojca. Krok po kroku zostawiał za sobą słodkie wspomnienia pierwszej miłości i zastępował ją innymi najróżniejszymi smakami: kwaśnymi, pikantnymi, tradycyjnymi i egzotycznymi. Kupił sobie klasyczny model astona martina, identyczny jak Jamesa Bonda, żeby wracać punktualnie w każdą niedzielę do swojej biblioteki w Kent, gdzie czekało na niego z niecierpliwością tysiące poukładanych alfabetycznie książek i rozpalony kominek. Niczego więcej nie potrzebował.

Aż pewnego dnia Marlow Craftsman wezwał go do siebie.Atticusie, synu, wyszła na jaw pewna nieprzyjemna sprawa, którą pilnie należy się zająć. Jesteś mi potrzebny.

W owym czasie młody Craftsman skończył już trzydzieści lat. Miał ułożone życie, sprawdzonych przyjaciół, pokaźne konto w banku, figurę godną pozazdroszczenia i luz — chodził, dokąd mu się żywnie podobało, nie mając innych obowiązków ponad te wynikające z jego miłej pracy w wydawnictwie od poniedziałku do piątku, z miłostek w soboty i z książek w niedziele.

— Siadaj, siadaj — poprosił go ojciec, wskazując na jeden ze skórzanych foteli w gabinecie.

Atticus w tym pomieszczeniu czuł się równie swobodnie jak we własnym salonie. Na ścianach wisiały portrety tych samych jegomościów, w srebrnych ramkach zdjęcia tej samej rodziny, a jego szefem był ten sam bohater, który w dzieciństwie przybywał z odsieczą, gdy dręczyły go nocne koszmary. W pierwszym odruchu chciał zarzucić nogi na mahoniowe biurko, ale zmartwiona twarz ojca powstrzymała go przed tym. Zdecydował się na bardziej formalne zachowanie, skrzyżował nogi na wysokości kostek, podparł brodę ręką. Tak samo jak dziadek Dorian na swoim portrecie.

— Widzisz, Atticusie — zaczął ojciec, zanim przemienił się w szefa — najpierw, przede wszystkim, chciałbym ci pogratulować sukcesów w pracy. Stałeś się ważną częścią firmy i jestem z ciebie bardzo dumny. Wiesz, że w przyszłym roku, kiedy pan Bestman przejdzie na emeryturę, mianuję cię dyrektorem do spraw rozwoju.

— Aha — przytaknął Atticus, który bardzo często słyszał z ust ojca tę samą śpiewkę: gratulacje i napomknięcie o szybkim awansie w charakterze preludium do jakiegoś delikatnego zadania. Teraz na pewno usłyszy coś niespodziewanego.

— No dobrze. — Pauza. Chrząknięcie.

— Tak?

— To nieprzyjemna sprawa.

— Tak.

— Pilnie należy się nią zająć.

— No tak.

Marlow zaczerpnął powietrza. Wstał. Zaczął przechadzać się po gabinecie.

— Zacznę od początku — powiedział. — Żebyś mógł się lepiej zorientować w sytuacji — dodał. — Sprawa sięga dziewięćdziesiątego szóstego roku. — Pauza. Chrząknięcie. — Czyli, jak zapewne obliczyłeś, problem pojawił się sześć lat temu. Chociaż na początku nie był problemem, nie, raczej nazwałbym to inwestycją.

Naprawdę sporo go kosztowało, żeby zacząć. Atticus przezwyciężył pokusę zerwania się z fotela i potrząśnięcia ojcem jak szklaną kulą, by zobaczyć, czy wreszcie zacznie sypać śniegiem.

— W tamtym czasie znajdowaliśmy się w pełni rozrostu naszej firmy — tłumaczył. — Było to wtedy, kiedy otworzyliśmy oddziały w wielu stolicach europejskich. Jeden z nich, jak wiesz, mieści się w Madrycie, w Hiszpanii.

Atticus przytaknął.

— Pan Bestman miał wizję. — Zmarszczył czoło. — Wymyślił, że aby wspomóc sprzedaż naszych książek, byłoby wskazane, by Craftsman&Co zaczął wydawać w każdym kraju również niskonakładowe czasopisma literackie, a wszystko w celu promowania naszych tytułów.

— Bardzo sprytnie.

— Sprawa przedstawia się tak, że ruszyliśmy z tymi projektami, i muszę przyznać, że do dzisiaj doskonale spełniały nasze oczekiwania. Jak sam rozumiesz, nie są to firmy, które przynoszą kokosy, ale się przydają. Niektórym, jak niemieckiej Krafts, udało się nawet znaleźć pomiędzy najbardziej prestiżowymi literackimi publikacjami na swoim terytorium.

Marlow powrócił do biurka. I ciężko opadł na fotel.

— Wszystkie, poza jedną.

TEGO POPOŁUDNIA, po spotkaniu, Atticus Craftsman poczuł potrzebę, żeby napić się w samotności. Oparł się o bar dzielnicowego pubu i zamówił lodowatą pintę piwa. Następnie wypił ją jednym haustem. Beknął.

W jego teczce spoczywały dokumenty, które powierzył mu ojciec. Zaiste sprawa była drażliwa i stąd wcześniejsza niechęć Marlowa do wyłożenia kawy na ławę. Dla Atticusa oznaczała wspięcie się o jeden szczebel w karierze, co do tego nie było wątpliwości: chodziło o kwestię, która wymagała doświadczenia i kogoś z firmy, komu można by ślepo zaufać. Ale jednocześnie wymagała od niego zmiany dotychczasowego życia. Atticus musiałby porzucić Anglię na nie wiadomo jak długo i odłożyć na bok inne sprawy, które dotychczas go pochłaniały.

Zamówił następną pintę.

Rzecz, koniec końców, była prosta. Nieprzyjemna owszem, ale prosta. Chodziło o odbycie podróży do Madrytu i zamknięcie na cztery spusty czasopisma „Librarte”, zwolnienie wszystkich pracowników, wypłacenie odszkodowań, uściśnięcie im rąk, przetrzymanie szlochów, wytłumaczenie na spokojnie motywów tak ekstremalnej decyzji i zrzucenie całej winy na nich samych: straty ekonomiczne, brak strategii, nieodwracalna szkoda dla wizerunku marki Craftsman, itd.

— Jest jeszcze jeden drobny szczegół, o którym musisz wiedzieć — powiedział mu ojciec między pauzą a chrząknięciem. — Magazyn „Librarte” ma pięciu stałych pracowników. Pięciu. I okazuje się, synu, że dziwnym zbiegiem okoliczności wszyscy oni są kobietami.

NIE MOGŁO BYĆ TO tak skomplikowane, myślał Atticus przy barze w pubie. A mimo to, z niewiadomych przyczyn, czuł silną potrzebę wlewania w siebie nowych porcji promili. Po czterech następnych pintach wrócił do domu, ledwie trzymając się na nogach. Prawdopodobnie dlatego zapomniał zapakować do walizki te wszystkie niezbędne rzeczy, których natychmiast zaczęło mu brakować po przyjeździe do Madrytu.Inspektor Manchego zdołał przekonać swoich przyjaciół, że karciany mus to wieśniacka gra. Dokładniej rzecz biorąc, powiedział im, że to z powodu użycia grochu. Ktoś zasugerował, że mogliby zamienić go na coś innego: kamyki, kostki albo saszetki z cukrem; coś, co nietrudno było znaleźć w tawernie bądź po sąsiedzku, ale Manchego uparcie trwał przy swoim, że po tylu wysiłkach, by polepszyć swój byt, i tylu trudnościach, które musieli przezwyciężyć, żeby osiedlić się w stolicy, szkoda byłoby to wszystko zaprzepaścić przez mus. Zakazał im też zamawiać wino w pękatkach i sałatki na tapas. Ofiary losu. On miał w planach, powiedział im wyniośle, nauczyć się grać w pokera i pić whisky.

Chociaż na początku pojawiły się głosy sprzeciwu, nowy zwyczaj spotykania się w każdy czwartek przy stoliku, żeby zagrać we czwórkę w pokera, przyjął się dość szybko. Manchego nie wiedział tylko, że jego przyjaciele trzymali na zmianę wartę na rogu ulicy, żeby, kiedy nadchodził, dać umówiony znak pozostałym, którzy w oka mgnieniu chowali hiszpańską talię kart, jednym haustem dopijali czerwone wino, dławili się krokietami i kalmarami, po czym bardzo poważni witali się z nim nad rozrzuconymi żetonami z minami prawdziwych hazardzistów.

Zadawali sobie cały ten trud z dwóch powodów: po pierwsze, naprawdę go lubili, a po drugie, był jedynym policjantem w grupie, a ta dzielnica należała do typu ratuj się kto może, pełna złodziei, narkomanów, lichwiarzy i mandatów za parkowanie. Manchego pomógł w swoim czasie im wszystkim, wybawił z kłopotów albo chronił ich interesów. I nie prosił o nic w zamian, jak sobie przypominali, może poza tą manią z pokerem, biedaczysko; koniec końców, prawie nic ich to nie kosztowało, żeby sprawić mu przyjemność.

Toteż jak jeden mąż tego czwartku, tuż po dziewiątej, Tłuczek, Josi, Furman i Míguel (zamiast poprawnego Miguel) oczekiwali go z butelką whisky w pojemniku z lodem.

Manchego miał coś figlarnego w spojrzeniu, na wpół uśmiechnięty, z oczu sypały mu się iskry. Przywitał się, jak zwykle, klepiąc ich po plecach. Potem się rozsiadł.

— Zgadujcie! — powiedział, podnosząc, to znów opuszczając brwi, trzymając ich w napięciu.

Miał coś nowego.

— Mam sprawę — kontynuował, nie dając nikomu czasu, żeby wyskoczył z jakąś głupotą typu: „Dostałeś podwyżkę” albo „Wreszcie założyli ci szybki Internet”.

— Narkotyki? — zapytał Josi.

— Możliwe, Josi, możliwe. Nie odrzucam żadnej ewentualności, zresztą sam wiesz — odpowiedział, usatysfakcjonowany bystrością przyjaciela, właściciela warsztatu samochodowego i swojego najpilniejszego ucznia. — Ale nie. Wydaje się, że tym razem chodzi o coś innego. To sprawa międzynarodowa, która przekracza nasze granice.

— Imigranci, nie musisz mówić więcej — odgadł Tłuczek, który zarządzał sklepem spożywczym i miał obsesję na punkcie pączkowania sklepów Chińczyków. „Ci ludzie — mawiał — śpią na stojąco. Sam widziałem”, dodawał i przykładał do ust palce złożone do przysięgi.

— Prowadzę dochodzenie w sprawie zaginięcia — wyjawił Manchego. — Angielski arystokrata, bardzo wyniosły, zgubił swojego syna i teraz go szuka. Wczoraj przyszedł na komisariat. Przysłali go ze Scotland Yardu.

Nalał jedną kolejkę whisky.

— Sami zobaczycie — oznajmił.

Wyjął komórkę z kieszeni i wystukał numer. Słuchali w napięciu.

— Manchego espikin — powiedział. — Not in chospital — dodał.

Kimkolwiek była osoba, która znajdowała się po drugiej stronie słuchawki, zapewne nic nie zrozumiała z tego zdania, które Manchego miał zapisane na karteczce, bo musiał je powtórzyć.

— Manchego — zaczął po raz drugi. — Polis, Espejn. Jes, jes. Not in chospital. — I po raz trzeci: — In chospital, not.

Przyjaciele patrzyli na niego zaintrygowani. Nikt nie ośmielił się o nic zapytać.

— Właśnie zawiadomiłem pana Crasmana, arystokratę, ważnego biznesmena z Londynu, na dodatek przyjaciela królowej, że jego syn nie przebywa w żadnym szpitalu.

Oparł się wygodnie na krześle. Wyprostował nogi.

— Kiedy prowadzi się dochodzenie w sprawie zaginięcia — wyjaśnił zdumionemu audytorium — najpierw przede wszystkim należy się upewnić, że zaginiony nie padł ofiarą jakiegoś wypadku albo kradzieży z użyciem przemocy. Żeby uzyskać taką informację, należy skontaktować się, przez specjalną linię policyjną, ze wszystkimi szpitalami w Hiszpanii. Są ich tysiące. Przekazuje się dane osoby zaginionej, a następnie czeka.

— I nic — zrozumiał Tłuczek.

— Nic?

— Chodzi mi o to, że go nie znaleźli.

— Właśnie. Nie ma go w żadnym szpitalu.

— Czyli pan Crasman odetchnie z ulgą — przyszło do głowy podsunąć Josiemu.

— Nic z tego, Josi, zastanów się — poprawił go Manchego. — Fakt, że osoba zaginiona leży w szpitalu, nawet jeśli byłaby ciężko ranna, to najlepsza z wiadomości. Dużo gorsza jest niepewność, nie wiedzieć, gdzie ani w jakim stanie się znajduje. To, że nie ma go w szpitalu, może oznaczać, że leży martwy, na przykład na dnie jakiejś studni. Albo że został porwany.

Ostatnie słowo wypowiedział innym tonem. Wydłużając w nieskończoność samogłoskę „a”. „Porwaaany”, zabrzmiało.

— I jesteś pewien, że nie chodzi o narkotyki? — nalegał Josi.Marlow Craftsman leżał pochłonięty lekturą Ziemi jałowej, uganiając się za Świętym Graalem, wyobrażając sobie puste cmentarze i inne poetyckie okropieństwa, kiedy zaatakował go brzęczyk telefonu z nocnego stolika.

Podniósł słuchawkę.

Głos inspektora Manchego, zagłuszony przez wesoły stukot obijających się o siebie kostek lodu, śmiechy bywalców baru i muzykę w tle, zranił go tak, jakby dostał obuchem w łeb. Ten mężczyzna krzyczał do niego niezrozumiałe słowa w diabelskim języku.

— Not in hospital? — udało mu się w końcu odszyfrować.

Zaczerpnął powietrza. Wypuszczał je powoli, równocześnie uciskając palcami skronie, tak jak nakazywała odwieczna dalekowschodnia technika relaksacyjna.

Oczywiście, zanim zgłosił się na policję, Marlow Craftsman z pomocą swoich dwóch sekretarek, kobiet, od których zażądał, żeby zachowały w absolutnej dyskrecji swoje poszukiwania, zadzwonił do wszystkich co do jednego hiszpańskich szpitali, bez rezultatu. Zadzwonił również na komisariaty, do więzień, hoteli i innych miejsc publicznych, w których, jak sobie wyobraził, mogła znaleźć się jakakolwiek wskazówka odnośnie do miejsca pobytu jego syna. I nic. Potem upewnił się, że Atticus nie wynajął żadnego samochodu ani jachtu, nie wszedł na pokład żadnego samolotu rejsowego, do żadnego pociągu ani na prom. Jedna z sekretarek zaproponowała, żeby sprawdzić również na kempingach, ale Marlow zapewnił ją, że jedyną ewentualnością, dla której jego syn mógłby znaleźć się w takim śmierdzącym miejscu, było porwanie, a to z kolei zaprowadziłoby ich drobne śledztwo na wyższy poziom, dużo poważniejszy, i dlatego należało zwrócić się o pomoc do zawodowców.

Kierując się tą samą logiką, Marlow razem z Charlesem Bestmanem, swoim zaufanym człowiekiem, zgłosił się do centralnego biura Scotland Yardu, gdzie sympatyczny inspektor policji nalegał, żeby przenieść postępowanie do Hiszpanii, ponieważ jak mu powiedział: „takie sprawy jak zaginięcie lepiej rozpatrywać na miejscu”.

Mister Bestman perfekcyjnie władał angielskim, francuskim, niemieckim i hiszpańskim, więc bez żadnego problemu mógł odegrać rolę tłumacza.

CHARLES BESTMAN również aż podskoczył, kiedy rozdzwonił się telefon w jego domu w Chelsea Gardens grubo po dziewiątej. Był już w piżamie. Sprawdził godzinę na stojącym zegarze w salonie. Ten nigdy się nie mylił. Należał do jego dziadka, przetrwał bombardowania, podziały spadku i inne rodzinne nieszczęścia, i w dalszym ciągu bezbłędnie wskazywał godzinę.

— Kochanie, czy to możliwe, że telefon dzwoni o tej porze? — zdumiała się jego małżonka Victoria przebywająca w garderobie.

Charles podniósł słuchawkę. Nie odezwał się ani słowem. Nasłuchiwał.

Po drugiej stronie słychać było przeplatające się głosy, hałas szklanek, muzykę w tle. Nadstawił ucha. Poczuł szybsze bicie serca. Jeśli młody Craftsman, jak przypuszczał, został porwany, wcześniej czy później powinna nastąpić rozmowa, której tak się obawiał, z żądaniem okupu. Od dobrych paru dni wyobrażał sobie tę chwilę: „Na razie zakładnik czuje się dobrze — powiedzieliby mu — ale jeśli natychmiast nam nie zapłacicie, odetniemy mu ucho”. „Przekażcie nam pieniądze w walizce, nie zawiadamiajcie policji”. Potem udzieliliby mu odpowiednich wskazówek, jak dotrzeć na jakiś niezabudowany teren na obrzeżach miasta, ostrzegliby go, żadnej broni, żadnych sztuczek. I wreszcie, najgorsze, musiałby przekazać Marlowowi Craftsmanowi złe wieści.

— Kto mówi? — zapytał po kilku sekundach napięcia.

Cisza.

Zatkał sobie prawe ucho i przycisnął mocniej słuchawkę do lewego. Głosy rozmawiały po hiszpańsku. Nie było wątpliwości, że ten telefon miał związek z porwaniem Atticusa Craftsmana.

— Halo?

Pośród hałasu udało mu się wychwycić jedno zdanie. Nie rozpoznał jednak głosu osoby, która je wypowiedziała, ale natychmiast zrozumiał, że chodziło o kogoś związanego z policją.

— I jesteś pewien, że nie chodzi o narkotyki? — pytał tamten mężczyzna.

Dobiegł go odgłos otwieranej butelki whisky, a po chwili szum cieczy nalewanej do szklanki.

— Manchego, zostawiłeś włączony telefon — powiedział jakiś trzeci osobnik.

— No już, Tłuczku, rozdawaj, do cholery. — Bestman usłyszał jeszcze zniecierpliwiony głos inspektora, zanim połączenie zostało przerwane.Atticus Craftsman miał w zwyczaju zabierać tam, dokąd się udawał, swoją podręczną biblioteczkę erotyczną. Pięć książek oprawionych w czerwoną skórę bez żadnego tytułu na okładce. Zajmowały mniej więcej tyle samo miejsca w walizce, ile męska kosmetyczka; były to wydania nie za bardzo obszerne, pozbawione prologów, literackich opracowań, przypisów oraz alfabetycznych indeksów osób lub rzeczy. Chodziło jedynie o nagie teksty. Bez komentarzy.

Była to, w rzeczywistości, jego jedyna perwersja. Przenigdy nie widział filmu pornograficznego, nigdy nie kupił obscenicznego czasopisma i nie lubił surfować po stronach internetowych o charakterze seksualnym. Nie był nałogowcem i odrzucały go dziwne rzeczy. Mimo to, co trudno wytłumaczyć, czuł, że nie może zrobić ani kroku w swoim życiu pozbawiony tej przenośnej biblioteczki.

Kiedy drzwi do pokoju zamknęły się za boyem hotelowym, ją pierwszą wyciągnął z walizki: owinięta w bibułę paczka zawierała wspomniane pięć książek. Umieścił je jak zawsze na nocnym stoliku, przesuwając nieco telefon i lampę, układając w ścisłym porządku alfabetycznym: Duras, Lawrence, Miller, Nabokov i Sade. Pięć sposobów na zrozumienie kobiecej zmysłowości.

— TYCH RZECZY nie można nauczyć się z książek — uprzedziła go Lisbeth którejś nocy, spędzanej po kryjomu w sypialni Tolkiena. — To jedynie fantazje zrodzone w lubieżnej wyobraźni autorów. Nie mają nic wspólnego z rzeczywistością.

Każdą z tych powieści Atticus ocalił od zapomnienia. Swego czasu nieznany członek jego rodziny, kobieta lub mężczyzna, musiał wejść w ich posiadanie, przeczytać je i ukryć między tysiącami książek w bibliotece w Kent. Trudno o lepsze miejsce, żeby pogrzebać nieczyste sumienie. Najciekawsze było to, że wszystkie pięć miały jednakowe wymiary, zostały wydrukowane na takim samym papierze, tak cienkim, że wydawał się bibułką od papierosów, i były jednakowo oprawione. Przypuszczalnie podarowano je razem: podniecający prezent dla nie wiadomo kogo.

Tak czy owak, w końcu trafiły do niego. Niemal przypadkiem.

Lolita była pierwsza. Odkrył ją pewnej deszczowej niedzieli, kiedy ból kolana był jeszcze nie do zniesienia, i podziałała jak balsam. Zajęła mu umysł, odprężyła ciało, zapełniła sny niesłychanymi scenami, w których Lolita miała tę samą twarz, co Lisbeth. Potem przyszedł czas na Kochanka, bardziej porywczego brutala, a wraz z nim część snów zamieniła się w koszmary.

Wtedy też zdał sobie sprawę ze zbieżności wymiarów i wydania obydwu egzemplarzy. Podniósł się i opierając na kulach, dowlókł do biblioteki, przepatrzył ją całą od góry do dołu, od prawej do lewej, aż jedna po drugiej, niby robaczki świętojańskie świecące na czerwono, rzuciły mu się w oczy pozostałe trzy powieści. Lisbeth mówiła, że nie można nauczyć się sztuki miłosnej z książek, ale pojękiwała i zwijała z rozkoszy swoje drobne ciało dzięki Millerowi i Nabokovowi, mimo że wyrzucała Atticusowi podobne szaleństwa.

Niedyskretna opowieść o miłosnych umiejętnościach młodego Craftsmana rozeszła się lotem błyskawicy po korytarzach żeńskich college’ów. Wkrótce zyskał legendarną reputację. Kobiety szukały go spojrzeniem, chodziły za nim ciemnymi uliczkami, przypierały go do muru, pożerały wzrokiem. Przy pewnej okazji bardzo młoda dziewczyna poprosiła go, z najwyższą powagą, żeby kochał się z nią w wioślarskiej łodzi. Płynęli nocą po Tamizie, ona siedziała okrakiem na nim i kołysała się w przód i w tył w rytm uderzeń wioseł.

O tych miłostkach nie powiedział nigdy Lisbeth. Po co? Przecież to ona najwięcej zyskiwała na tych wszystkich jego nowo nabytych umiejętnościach.

Pod koniec trzeciego roku dzięki temu, czego nauczył się z książek i odkrył w życiu, Atticus mógłby napisać swoją własną powieść erotyczną. Jeśli tego nie zrobił, to przez szacunek, jakim darzył Tolkiena. Duch starego profesora zjawiał się na każdej lekcji miłości w absolutnej ciszy, przenigdy nie płosząc nauczycielek ucznia, z oczami może nazbyt wytrzeszczonymi, owszem, ale z pełną szacunku tolerancją, dzięki której stawał się, ni mniej, ni więcej, tylko wspólnikiem tajemnicy. Cóż by to był za brak dobrego wychowania opowiedzieć światu o tej tendencji Tolkiena do voyeuryzmu.

USTAWIWSZY BIBLIOTECZKĘ, Atticus wyciągnął z walizki elektryczny czajnik. Wożenie go po całym świecie było mniej kłopotliwe niż czekanie, aż room service przyniesie ci wrzątek. Potrzebował herbaty co czterdzieści minut; miał to wyliczone co do sekundy.

Zawsze podróżował z dwoma albo trzema pudełkami earl greya, choćby zapewniali go, że ten artykuł spożywczy był łatwo dostępny w większości krajów na świecie, ponieważ odczuwał najprawdziwszą panikę na myśl, że mógłby ostać się bez lekarstwa na całe zło. Ta mania miała długą historię: w wieku trzynastu lat został przyjęty do Eton jako chłopiec o kruchym zdrowiu, który co chwila zapadał na grypę, cierpiał na bóle głowy i miał poważne problemy z trawieniem. I na całe szczęście trafił w ręce doktora Hamansa, Holendra z pochodzenia, który był właśnie w trakcie pisania pracy doktorskiej o właściwościach leczniczych naparów z ziół. Zaadoptował Atticusa w charakterze królika doświadczalnego i udało mu się dzięki earl greyowi to, czego nikomu nie udało się osiągnąć medycyną tradycyjną: przemienił chłopca chorowitego w zdrowego jak ryba. Jeśli bolał go żołądek, zalecał mu filiżankę gorącej herbaty. Jeśli głowa, zalecał mu bardzo zimną; jeśli upadł podczas gry w krykieta i miał obtarcia, wystarczał wacik nasączony herbatą, żeby przemyć ranę; a jeśli dostawał gorączki, zbijano mu ją dzięki okładom z earl greya. Co zdumiewające, kuracja okazała się niezwykle skuteczna. Atticus urósł trzydzieści centymetrów przez pięć lat edukacji w szkole średniej, nie zachorował ani razu, został kapitanem drużyny krykieta i uzyskał sześć wyróżnień.

Hamans chciał dogłębnie przestudiować ten przypadek dzięki stypendium przyznanym przez firmę Twiningsal londyńskiemu Królewskiemu Kolegium Lekarzy, ale Marlow kategorycznie się sprzeciwił robieniu z jego syna szczura laboratoryjnego. W końcu pozwolił mu tylko ofiarować nauce parę próbek krwi i tkanki, z którymi Hamans pracował intensywnie przez długie miesiące, nie dochodząc do żadnych wiążących wniosków. Wielka szkoda. Ze swojej strony Atticus, przekonany, że herbata leczy wszystko, uzależnił się, bardziej psychicznie niż fizycznie, od earl greya i postanowił podróżować wszędzie wespół w zespół ze swoim czajnikiem, tak jak niektóre kobiety podróżują z własną suszarką do włosów.

Sam w swoim pokoju, podłączył do gniazdka urządzenie, napełnił je wodą, poczekał, aż się zapali światełko wskaźnika, i wtedy właśnie przeklął samego siebie, że pakował się w takim pośpiechu, z czterema pintami w organizmie i z nieprzytomną głową. Zapomniał o filiżance. Swojej filiżance.

Nie był maniakiem. Ani fetyszystą. Ale do tej filiżanki czuł takie samo przywiązanie, jakie niektóre osoby czują w stosunku do swoich pieszczochów. Nazywała się Aloysius, ta filiżanka, na cześć pluszowego misia Sebastiana Flyte’a z Powrotu do Brideshead, i to właśnie kazał wypisać czarnymi literami na białej porcelanie rzemieślnikowi z Kensington. Wyjął szklankę z szafeczki minibaru. Zalał wrzątkiem torebkę herbaty. Szkło zaparowało. Masz ci los. Oparzył sobie opuszki palców.

Następnie rozpakował resztę: trzy dyrektorskie garnitury, sześć koszul uszytych na miarę, trzy pary wełnianych skarpetek, sześć par bokserek marki Ralph Lauren, dwa paski, płaszcz Burberry, zupełnie niepotrzebny, sądząc po majowym słońcu, dwie pary włoskich butów, szalik, co za absurd, pudełeczko ze spinkami do mankietów, sześć lnianych chusteczek, cztery krawaty, wszystkie w paski, i kosmetyczkę ze swoją ulubioną lawendową wodą toaletową, pianką do golenia, miętowym płynem do płukania ust i nitką dentystyczną.

Na dnie walizki, złożona na pół, podróżowała jego stara poduszka, towarzyszka życia od siedmiu lat, łatana, poprzecierana, prawie wyzbyta pierza. Bardzo czysta, a jakże, wydzielająca delikatny i przyjemny zapach mydła. Nie mógł bez niej żyć. Dosłownie.

Jedyny raz, kiedy był jej niewierny i przespał się na paskudnym jaśku w łóżku u jednej ze swoich przypadkowych kochanek, cierpiał skutki w formie dotkliwego naciągnięcia mięśni, którego pozbył się tylko dzięki okładom z gorącej herbaty i czułym karesom zaaplikowanym mu przez ową, jakże sympatyczną dziewczynę.

Swoją poduszkę położył na tej hotelowej. Na poszewce można byo przeczytać następujący, wyszyty wielkimi czerwonymi literami napis: „Własność Atticusa Craftsmana”, oraz numer telefonu jego rodziców, który, na szczęście, nie uległ zmianie przez ostatnie dwadzieścia trzy lata. Nic w tym dziwnego — tłumaczył zdumionym kobietom, które czasami ją z nim dzieliły — ta poduszka jest tylko i wyłącznie kwestią zdrowotną.

Obrzucił spojrzeniem swój luksusowy pokój hotelowy w Madrycie. Był przestronny i widny, klasyczny i świeży. Miał dwa okna, które wychodziły na szeroką aleję porośniętą kasztanami. Była druga po południu, słoneczna niedziela końca maja. Jego żołądek dopominał się kanapki: jeśli możliwe, z wędzonym łososiem i kremowym serkiem ziołowym. Zapytał samego siebie, czy w Madrycie uda mu się znaleźć podobny przysmak oraz miły cień pod jakimś drzewem w parku przypominającym Hyde Park, gdzie będzie można ją skonsumować.

Z tą nadzieją, która przybrała postać uśmiechu od ucha do ucha, wyszedł na ulicę i ruszył przed siebie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: