Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z życia Zygmunta Krasińskiego. Pierwsza miłość i jeden z pierwszych przyjaciół - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z życia Zygmunta Krasińskiego. Pierwsza miłość i jeden z pierwszych przyjaciół - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 214 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W licz­bie ko­re­spon­den­tów Zyg­mun­ta Kra­siń­skie­go spo­ty­ka­my Edwar­da Ja­ro­szyń­skie­go. Ko­le­dzy jego – jak Ga­szyń­ski, Soł­tan, Sło­wac­ki, Koź­mia­no­wie (Ka­je­tan, An­drzej i Sta­ni­sław), Bro­ni­sław Tren­tow­ski i Ma­ła­chow­ski, wszy­scy… zna­ni i po­zna­ni już lu­dzie. Je­den tyl­ko skrom­ny miesz­ka­niec ukra­in­nych płasz­czyzn po­zo­stał w cie­niu, może z ra­cji wy­jąt­ko­wych wa­run­ków, w ja­kich się znaj­do­wał, choć przy­jaźń mię­dzy nimi za­war­ta się­ga ławy szkol­nej, i to przy­jaźń go­rą­ca, w imię któ­rej bez ofiar się nie obe­szło. Na­stęp­stwem jej było po­śred­nic­two w uko­je­niu ko­cha­ją­cej a roz­bo­la­łej, ska­za­nej na dłu­gi smu­tek i za­po­mnie­nie ko­bie­ty. Ską­pym wpraw­dzie ma­te­ria­łem, do­ty­czą­cym kwe­stii od­no­śnej roz­po­rzą­dza­my, nie wszy­stek na­wet z pew­nych po­wo­dów zu­żyt­ko­wać tu mo­że­my, ale i ta odro­bi­na ła­two prze­ko­nać może o szcze­gól­nej czci, jaką pan Edward oka­lał po­etę. Że zaś mało jest zna­nym, więc uwa­żam za ko­niecz­ne, nim przy­stą­pię do spra­woz­da­nia z owych sto­sun­ków, oko­ło któ­rych wiją się zwię­dłe li­ście wy­ga­słej na­mięt­no­ści, choć w kil­ku od­two­rzyć go ry­sach.

Edward Ja­ro­szyń­ski uro­dził się 1811 r. w Tyw­ro­wie na Po­do­lu, syn Cze­sła­wa, mar­szał­ka win­nic­kie­go, jed­ne­go z bo­gat­szych pod­ów­czas po­sia­da­czy ziem­skich w na­szej pro­win­cji, po­śród licz­ne­go ro­dzeń­stwa (dwóch bra­ci i czte­ry sio­stry), naj­młod­szy, naj­wą­tlej­szy i naj­wię­cej od wszyst­kich ko­cha­ny. Kształ­cił się w Żo­li­bo­rzu w szczę­śli­wych wa­run­kach, pod opie­ką ks. pi­ja­ra Ka­mień­skie­go. Obok wy­kła­dów w szko­le, brał jesz­cze lek­cje mu­zy­ki i an­giel­skie­go ję­zy­ka, któ­rym też wła­dał bie­gle. Miesz­kał w kon­wik­cie i tyl­ko w dnie świą­tecz­ne od­wie­dzał ro­dzi­ców, czę­sto prze­by­wa­ją­cych w War­sza­wie. Mar­sza­łek pro­wa­dził dom otwar­ty, da­wał wie­czo­ry – dzia­ło się to zaś w 1824 i 1825 roku; na­tu­ral­nie, że ge­ne­rał Win­cen­ty Kra­siń­ski czę­stym na nich by­wał go­ściem; obaj zie­mia­nie po­dol­scy – a choć nie są­sie­dzi, ale spo­ty­ka­li się czę­sto, ra­dzi­li nie­raz o po­trze­bach kra­ju. Na tych wie­czo­rach i sy­no­wie ich po­zna­li się i zbli­ży­li; Edward mil­czą­cy, jak­by w so­bie sku­pio­ny, ła­god­ny, przy­padł bar­dzo do ser­ca rzut­kie­mu, we­so­łe­mu i roz­swa­wo­lo­ne­mu Zyg­mun­to­wi. Gar­nę­li się też do sie­bie wza­jem­nie i wi­dy­wa­li nie tyl­ko w domu ro­dzi­ców, ale i na fe­tach u sta­ro­ści­ny opi­no­gór­skiej, bab­ki po­ety, któ­ra wszy­stek dro­biazg, nie­licz­ny wpraw­dzie, na­le­żą­cy do koła ko­le­żeń­skie­go jej wnu­ka, tak go­ścin­nie i suto po­dej­mo­wa­ła. W roku 1829 mło­dy Kra­siń­ski opu­ścił War­sza­wę, Edward do­cze­kał się w niej woj­ny. Z tych przy­gód mło­dzień­ca nie­wie­le nas do­szło szcze­gó­łów; wie­my tyl­ko, że ge­ne­rał Hen­ryk Ka­miń­ski na jego ręku wy­zio­nął du­cha, pod Ostro­łę­ką, w dniu 26 maja 1831 r. Po skoń­czo­nej kam­pa­nii zimę spę­dził w Ber­li­nie, uczęsz­cza­jąc na kur­sa fi­lo­zo­fii. Wia­do­mo, że He­gel pa­no­wał tu wszech­po­tęż­nie; choć mło­dy wę­dro­wiec nie za­stał go przy ży­ciu – uczo­ny bo­wiem pro­fe­sor umarł 14 li­sto­pa­da – ale zo­sta­wił licz­nych na­stęp­ców i ko­men­ta­to­rów; sła­wa też jego dok­try­ny sta­ła na wy­ży­nach przez dłu­gi lat sze­reg, nie ba­cząc na pro­te­sta prze­ciw­ni­ków. Ja­ro­szyń­ski, go­rą­co roz­mi­ło­wa­ny w he­gli­zmie, po­zo­stał mu wier­nym; z cza­sem tyl­ko sta­rał się go na­ła­mać, za­sto­so­wać do swo­ich po­glą­dów i prze­ko­nań re­li­gij­nych. W li­stach do Kra­siń­skie­go czę­sto się o tym roz­pi­su­je, jak się ła­two prze­ko­nać z od­po­wie­dzi po­ety, z któ­rych choć je­den ustęp po­zwa­la­my so­bie przy­to­czyć tu­taj: „He­gel, po­wia­dasz, stał się gwiaz­dą two­ją po­lar­ną, ru­szo­ną tyl­ko ma­gne­tycz­nie w stro­nę ka­to­li­cy­zmu, zresz­tą nie­ubła­ga­nie za­tknio­ną na nie­bie! A ja ci na to po­wiem, że He­gel wiel­kim jest, ale coś więk­sze­go jesz­cze znam od He­gla, to wła­śnie owo ży­cie, któ­re wszyst­ko po­ry­wa, i kie­dy He­gel pi­sał sys­te­ma swo­je, już za­pew­ne z punk­tu he­glow­skie­go ono sko­czy­ło było da­lej.” Zda­je się, że Ja­ro­szyń­ski lat kil­ka spę­dził na wę­drów­ce po Eu­ro­pie. Do kra­ju le­d­wie na chwi­lę za­glą­dał, bo oto w czerw­cu 1833 roku spo­ty­ka­my go zno­wu dą­żą­ce­go z Tyw­ro­wa do Wied­nia, w to­wa­rzy­stwie bra­ta Hen­ry­ka i men­to­ra, a ra­zem le­ka­rza, pana Kos­so­wi­cza. Oj­ciec stę­sk­nio­ny ro­bił sta­ra­nia, by sta­ły po­wrót syna mógł bez wiel­kich przy­kro­ści na­stą­pić; ale kie­dy prze­szko­dy usu­nię­to, do­wie­dział się, że jego uko­cha­ny za­padł na zdro­wiu, że mu le­ka­rze ra­dzą spę­dzić resz­tę zimy we Wło­szech, lato u wód w Niem­czech, a w je­sie­ni zno­wu za Ape­ni­ny wę­dro­wać. Istot­nie, po­wie­trze po­łu­dnio­we orzeź­wi­ło go; mło­dzie­niec do sił po­wró­cił. Od­tąd Ita­lia za­chwy­ca­ła go do tego stop­nia, że cią­gle ma­rzył o niej; – „cho­ro­wał na Wło­chy”, jak utrzy­my­wał Kra­siń­ski, żar­tu­jąc z tych unie­sień. Spo­ty­ka­li się też z sobą w tym cza­sie nie­jed­no­krot­nie, bo i po­eta po po­wro­cie z Pe­ters­bur­ga tak­że uży­wał roz­ko­szy, jaką daje po­dróż, o któ­rej się daw­no ma­rzy­ło. W tym 1834 roku, pierw­sze mie­sią­ce spę­dza­ją w Rzy­mie. Na uro­czy­sto­ści wiel­ka­noc­ne zbie­gło się spo­ro cu­dzo­ziem­ców, w ich licz­bie i pani Bo­bro­wa. Ja­ro­szyń­ski po­śred­ni­czył w po­zna­niu się jej z Kra­siń­skim, jak o tym sam po­eta póź­niej pod datą 1839 r. wspo­mi­na: „Boże! tego roku Wiel­ka­noc znów 30 mar­ca, jak temu lat pięć – a wy gdzie? Ona i ty, i Kon­stan­ty ? Wy, trój­ca moja!”

Do­brze po świę­tach roz­bie­gli się wszy­scy, z po­sta­no­wie­niem wró­ce­nia w je­sie­ni. Pan Edward do Ems po­je­chał, pani Jo­an­na do kra­ju. Kra­siń­ski w maju był we Flo­ren­cji, w lip­cu w Kis­sin­gen, w sierp­niu we Frank­fur­cie, w paź­dzier­ni­ku w Me­dio­la­nie, a w li­sto­pa­dzie zno­wu w Rzy­mie. Tu­taj też za­stał Ja­ro­szyń­skie­go i całe gro­no licz­nych zna­jo­mych, na­le­żą­cych do bliż­szych albo dal­szych tego ostat­nie­go po­krew­nych. Zje­chał oj­ciec w to­wa­rzy­stwie star­sze­go syna Hen­ry­ka i cór­ki Hor­ten­sji, uszczę­śli­wio­ny, że uko­cha­ne­go swe­go zna­lazł le­piej, niż się spo­dzie­wał. Sta­wił się w tym kół­ku p. Fran­ci­szek Ski­bic­ki, póź­niej­szy szam­be­lan, a pod­ów­czas ku­ra­tor ho­no­ro­wy szko­ły ży­to­mier­skiej, po­sia­dacz ka­wał­ka zie­mi na Wo­ły­niu. Oże­nił się on był z pan­ną He­le­ną Drze­wiec­ką, cór­ką sze­fa, z pierw­sze­go mał­żeń­stwa; że zaś dru­gą żoną sze­fa była sio­stra Edwar­da Ja­ro­szyń­skie­go, stąd sto­su­nek bli­ski, jak­by po­wi­no­wa­ty. Pięk­na żona ku­ra­to­ra no­si­ła w pier­si za­ro­dy strasz­nej cho­ro­by, któ­ra przed­wcze­sną śmierć spo­wo­do­wa­ła. Wów­czas to były jesz­cze po­cząt­ki jej nie­za­stra­sza­ją­ce – po­cząt­ki, prze­ry­wa­ne okre­sa­mi względ­ne­go zdro­wia, więc i ta ko­bie­ta, choć ska­za­na na zgon nie­ubła­ga­ny – nie spo­dzie­wa­jąc się go wca­le – wnio­sła do kół­ka wło­skie­go dużo ży­cia i we­se­la, przy­pusz­cza­jąc, że bu­rza już za­że­gna­na, bo też to wło­skie po­wie­trze tak zba­wien­nie na nią od­dzia­ły­wa­ło, a Rzym nę­cił, za­chwy­cał, kie­dy się w nim było jak­by u sie­bie, wśród swo­ich. Zje­cha­ła i pięk­na p. Jo­an­na Bo­bro­wa Pio­tro­wic­ka, po­krew­na przez męża Ja­ro­szyń­skich, żona bo­wiem pana Cze­sła­wa z Bo­brów­ny się ro­dzi­ła. Na­tu­ral­nie, że do gro­na ukra­iń­skie­go, jak je żar­to­bli­wie na­zy­wa­no, na­le­żał i Zyg­munt Kra­siń­ski, dziw­ny czar roz­ta­cza­ją­cy do­ko­ła sie­bie, au­tor już wów­czas nie­po­śled­niej mia­ry, w wiel­kim se­kre­cie ukry­wa­ją­cy swo­je au­tor­stwo, choć oto­cze­nie do­brze o nim wie­dzia­ło; we­so­ły i smut­ny na prze­mia­ny, roz­pra­wia­ją­cy o za­gad­nie­niach spo­łecz­nych, o abs­trak­cyj­nych kwe­stiach, z prze­ko­ny­wa­ją­cym wdzię­kiem z tym sub­tel­nym uro­kiem rzeź­bia­rza, każ­dym nie­mal wy­ra­zem okre­śla­ją­ce­go do­sad­nie przed­miot dys­ku­sji, a jed­no­cze­śnie form ele­ganc­kich, zna­jo­mo­ści świa­ta wiel­kiej, szcze­gól­nie wzglę­dy po­sia­dał pań na­szych. Wie­my, że pani Bo­bro­wa nie była już mu obcą. Po­wi­no­wac­two – choć bar­dzo da­le­kie – może się przy­czy­ni­ło do utrwa­le­nia bli­skie­go i ser­decz­niej­sze­go sto­sun­ku mię­dzy dwu­dzie­sto­sied­mio­let­nią ciot­ką i dwu­dzie­sto­trzy­let­nim sio­strzeń­cem. Na­tu­ral­nie, że z Kra­siń­skim zje­chał do Rzy­mu nie­od­stęp­ny Da­nie­le­wicz, ar­ty­sta, fi­lo­zof, daw­ny, sta­ły, do gro­bo­wej de­ski wy­pró­bo­wa­ny przy­ja­ciel, a co nie­mniej waż­ne, po­sia­da­ją­cy za­ufa­nie ojca ge­ne­ra­ła, bar­dzo pod tym wzglę­dem wy­bred­ne­go. Zje­chał i po­czci­wy dr Sau­van, do­glą­da­ją­cy w cią­gu lat kil­ku roz­draż­nio­ne­go ner­wo­wo i do­tknię­te­go cho­ro­bą oczu po­etę. W to­wa­rzy­stwie tym – dłu­żej albo kró­cej – go­ści­li: ge­ne­rał Lu­dwik Pac, wy­bie­ra­ją­cy się na Wschód, jak­by tam szu­kał śmier­ci, któ­ra wkrót­ce w Smyr­nie go spo­tka­ła; mło­dy Li­twin Otto Ra­jec­ki, rzew­ny, skrom­ny a we­so­ły kom­pan, ucie­ka­ją­cy od su­chot, choć te go nie wy­pu­ści­ły ze swo­ich uści­sków; Soł­tyk, ka­pry­szą­cy, ale sko­ry do ustępstw, i wie­lu, a wie­lu in­nych. Zima była ła­god­na i cie­pła w koń­cu 1834 r. w wiecz­nym mie­ście. Cały dzień wy­peł­nia­ły prze­chadz­ki. W nich Kra­siń­ski jako obe­zna­ny z pa­miąt­ka­mi miej­sco­wy­mi przyj­mo­wał na sie­bie rolę prze­wod­ni­ka. Wie­czór spę­dza­li albo w te­atrze, albo u p. Cze­sła­wa Ja­ro­szyń­skie­go, dzie­ląc się wspo­mnie­nia­mi nie­daw­no ubie­głych lat smut­nych i wia­do­mo­ścia­mi ską­py­mi z kra­ju. We­so­ło więc było na­praw­dę. Nie­kie­dy mło­dzież gro­ma­dzi­ła się w re­stau­ra­cji Le­pre­go na po­ga­dan­kę oży­wio­ną. Kra­siń­ski jak­by ton sta­no­wił. Wszyst­ko się do nie­go gar­nę­ło – do tego stop­nia, że służ­ba jego przede wszyst­kim słu­cha­ła roz­ka­zów i tak przy­zwy­cza­jo­ną była do po­traw ulu­bio­nych go­ścia, że po­tem, kie­dy w lat kil­ka tu za­wi­tał, przy­po­mnia­ła to so­bie: „u Le­pre­go – pi­sze do Soł­ta­na – jak mnie uj­rzał gar­son, za­raz krzyk­nął: fi­let­ti di gal­li­na­cio – i chór gar­so­nów po­wtó­rzył: fi­let­ti di gal­li­na­cio. Jaka pa­mięć u tych Wło­chów" – do­da­je na koń­cu. Tu­taj też przy kie­lisz­ku zło­ci­ste­go wina ukła­da­no pro­jek­ty roz­ry­wek. Po­eta już wów­czas uległ cza­ro­wi ko­bie­ty. Przy­pusz­czać się go­dzi, ze choć wal­czył z uczu­ciem, choć opę­dzał się mu, ale i pra­gnął go nie­ustan­nie. Na­pro­wa­dza nas na tę myśl ustęp je­den w li­ście do Ga­szyń­skie­go, pi­sa­nym w li­sto­pa­dzie 1834 r.: „roją mi się fan­ta­sma­ta w ser­cu, nie­wy­mow­ne upra­gnie­nia, któ­rym nig­dy nie sta­nie się za­dość, jako się nig­dy nie sta­ło… O gdy­bym choć raz mógł na ja­wie oba­czyć wszyst­kie moje ukry­te żą­dze, skle­jo­ne w cia­ło, ubra­ne w for­mę; po­nie­waż je­stem męż­czy­zną, ta for­ma mu­sia­ła­by być ko­bie­tą. Nie był­by to po­sąg Pig­ma­lio­na, ale ona, utwo­rzo­na z że­bra du­szy mo­jej, po­zna­ła­by mnie, by­ła­by mną i sobą za­ra­zem. O! wte­dy sam na sam ukląkł­bym przed jej śnież­nym cia­łem. Nie by­ła­by to We­nus grec­ka, owszem w jej uro­dzie prze­bi­ja­ła­by po­wa­ga Apol­li­na Bel­we­der­skie­go; ale wznio­sła ta duma wzro­ku, to pa­no­wa­nie nad wszyst­ki­mi w łzy by się roz­pły­nę­ły przede mną. Dla mnie ona by śpie­wa­ła pio­sen­kę dzie­cin­ną, dla in­nych strasz­ną pieśń na­tchnie­nia.” I w kil­ka mie­się­cy po­tem, za­wsze z Rzy­mu, za­wsze w tym oto­cze­niu, za­wsze do te­goż przy­ja­cie­la ci­cha skar­ga, wy­nik może znu­że­nia wy­wo­ła­ne­go wal­ką przy­cięż­ką: „ja bym już chciał za­koń­czyć tę mar­ną grę kil­ku my­śli i kil­ku ży­wych po­pę­dów i kil­ku cho­rób, któ­ra zo­wie się ży­ciem moim; ja bym rad gdzie za­snął na wie­ki, czy u pro­gu ja­kie­goś ko­ścio­ła, czy na ja­kiej ru­inie, by­le­by nie w łóż­ku. Ty byś kie­dy za­szedł w te stro­ny i usiadł na moim gro­bie! Przy­po­mniał­byś so­bie dzie­ciń­stwo, mło­do­cia­ne lata i żar­ty, i szum­ne na­dzie­je; przy­po­mniał­byś so­bie, że ktoś ko­chał cię szcze­rze kie­dyś, gdzieś, i wstał­byś i rzekł­byś – po­kój jemu.”

Tak się mówi, po­wta­rza­my raz jesz­cze, w chwi­li wiel­kich pra­gnień nie­zisz­czo­nych, kie­dy zisz­cze­niu temu tamę sta­wi nie obo­jęt­ność ko­bie­ty, ale po­czu­cie obo­wiąz­ku z jej stro­ny; kie­dy się czu­je, że ona, uko­cha­na, choć sła­ba a wą­tła, choć rów­nie chci­wa szczę­ścia na zie­mi, ma jesz­cze tyle siły, że się oprzeć po­win­na, oprzeć musi pod­szep­tom peł­nym cza­ru i nie­wy­sło­wio­nej roz­ko­szy. Zda­je się nam, że li­sty owe są wy­tycz­ną wska­zów­ką po­cząt­ku­ją­ce­go sza­łu, któ­ry po­tem kulą oło­wiu za­cię­żył na przy­szło­ści dwoj­ga tych lu­dzi. On po la­tach wal­ki otrząsł się i przy boku no­wej Be­atry­czy po­pły­nął w świat inny, ona ze zła­ma­ny­mi skrzy­dły po­kor­na go­łę­bi­ca zo­sta­ła na całe dłu­gie ży­cie sa­mot­na, z nie scho­dzą­cym z jej bla­de­go a wy­nio­słe­go czo­ła styg­ma­tem ża­ło­by. Ale wów­czas w Rzy­mie wszy­scy człon­ko­wie ko­lo­nii, prze­nie­sio­nej prze­waż­nie z pól ukra­in­nych, peł­ni byli otu­chy. Go­spo­darz cie­szył się na­dzie­ją, że syna – po dłu­gich la­tach – bę­dzie mógł wi­dzieć zno­wu pod swo­ją strze­chą; syn ten fi­lo­zo­fo­wał po tro­sze z Da­nie­le­wie­zem. Da­nie­le­wicz poza He­glem ko­chał jesz­cze mu­zy­kę; grał prze­pięk­nie na for­te­pia­nie. Pani Ski­bic­ka i mło­dy Ra­jec­ki tu­szy­li so­bie, że cho­ro­bę tu zo­sta­wią, że za Ape­ni­ny do domu nie za­bio­rą jej wca­le; pani Jo­an­na, tru­jąc się mi­ło­ścią, jesz­cze się jej opę­dzać sta­ra­ła; po­eta, nie oglą­da­jąc się na ju­tro, ko­rzy­stał z chwi­li, już samo pra­gnie­nie szczę­ścia, na­dzie­ja, a może i pew­ność wza­jem­no­ści były dla nie­go wiel­ką roz­ko­szą – a miał i po­wier­ni­ka, wła­śnie pana Edwar­da, któ­re­mu się nie­chyb­nie z uczuć swo­ich spo­wia­dał… Sło­wem, gro­no owo koń­czy­ło rok pań­ski 1834 pod naj­po­myśl­niej­szy­mi au­spi­cja­mi. Nim ato­li dal­sze dzie­je dni wy­żej za­zna­czo­nych – chwil dość waż­nych w ży­ciu Zyg­mun­ta i jego przy­ja­cie­la – opo­wie­my, po­znaj­my bli­żej ko­bie­tę, przed­miot jego unie­sień i za­chwy­tów.

Pan Jó­zef Morz­kow­ski, cho­rą­ży pod­la­ski, pod­sta­ro­ści, ży­to­mier­ski, in­stru­men­to­wa­ny na ten urząd przez sta­ro­stę Iliń­skie­go, na­le­żał do naj­po­pu­lar­niej­szych oso­bi­sto­ści w po­łu­dnio­wych na­szych pro­win­cjach w koń­cu ubie­głe­go i po­cząt­ku dzi­siej­sze­go wie­ku. Czło­wiek nowy, wy­cho­wa­niec pod­skar­bie­go Ty­zen­hau­za, po­tem skrom­ny urzęd­nik w kan­ce­la­rii sej­mo­wej, w wy­dzia­le wy­da­ją­cym san­ci­ta na ko­mi­sje, wy­rósł na­gle w epo­ce ban­kructw, jako zręcz­ny a su­mien­ny or­ga­ni­za­tor są­dów zjaz­do­wych. W roku 1786 sta­nął na cze­le in­te­re­sów Po­niń­skie­go, re­pre­zen­tu­ją­cych 83 mi­lio­nów zł ac­ti­wów. W pięć lat je ukoń­czył, bar­dzo szczę­śli­wie; z ko­lei przy­stą­pił do roz­bio­ru dóbr Pro­ta Po­toc­kie­go i ten w cią­gu dwóch lat przy­pro­wa­dził do po­rząd­ku. Pra­ca była ogrom­na, ale też i wy­na­gro­dze­nie nie lada ja­kie, bo po du­ka­cie od ty­sią­ca zło­tych. Stąd po­czą­tek jego for­tu­ny; nic mu wszak­że nie mo­gli za­rzu­cić współ­cze­śni, a Du­klan Ochoc­ki, zja­dli­wie rzu­ca­ją­cy się na wszyst­kich, Morz­kow­skie­mu od­da­je spra­wie­dli­wość: „zo­sta­wił on wpraw­dzie – po­wia­da tyl­ko co wzmian­ko­wa­ny au­tor – czter­na­ście mi­lio­nów, ale nikt po­wie­dzieć nie może, żeby ten na­by­tek z czy­ją­kol­wiek przy­szedł szko­dą, wy­dar­ty był pod­stę­pem lub wy­mo­żo­ny prze­mo­cą.” Pan pod­sta­ro­sta nie po­sia­dał od­zna­cza­ją­ce­go się wy­cho­wa­nia, znał tyl­ko ję­zyk pol­ski i ła­ciń­ski, „ale ła­cin­nik był tęgi”, a pra­wo umiał w prak­ty­ce za­sto­so­wać; z tego po­wo­du szlach­ta go po­wo­ła­ła na wy­so­ki urząd pre­ze­sa try­bu­na­łu cy­wil­ne­go w Ki­jo­wie w pierw­szej chwi­li utwo­rze­nia tej in­sty­tu­cji, to jest w ostat­nich la­tach ze­szłe­go wie­ku. Na urzę­dzie po­zo­stał do zgo­nu, któ­ry na­stą­pił w 1829 r.: „od wstą­pie­nia na tron ce­sa­rza Paw­ła nie było ani jed­ne­go de­kre­tu jego, któ­re­go by se­nat nie po­twier­dził.” Urzęd­nik pra­wy, dbał o ho­nor zie­mian, jako ich re­pre­zen­tant, stąd draż­liw­sze wnie­sie­nia, ma­ni­fe­sty i re­ma­ni­fe­sty, mo­gą­ce ubli­żać jed­nej ze stron po­wa­śnio­ny­eh, zwy­kle pod wła­sną prze­cho­wy­wał pie­czę­cią. Do rzę­du ta­kich do­ku­men­tów na­le­ża­ły skar­gi Szczę­sne­go Po­toc­kie­go i An­to­nie­go Złot­nic­kie­go, któ­rzy po­wa­śniw­szy się o dzier­ża­wę, ob­rzu­ca­li sie­bie bło­tem wza­jem­nie, od­sła­nia­jąc smut­ne i zbyt bo­le­sne szcze­gó­ły ostat­niej do­ty­czą­ce kon­fe­de­ra­cji. Otóż pre­zes po­sia­dał ogól­ną es­ty­mę, wiel­ce mi­ło­wał bliż­szą i dal­szą ro­dzi­nę; ścią­gnął ją tu­taj z Pod­la­sia, oka­lał opie­ką, po­ma­gał, do­bro­dziej­stwo­wał nie­le­d­wie. Brat jego Fran­ci­szek mar­szał­ko­wał w Ży­to­mie­rzu w 1821 roku, a sio­strzeń­ców bliż­szych i dal­szych peł­no sie­dzia­ło na urzę­dach. Oże­nił się pan pre­zes już w wie­ku sta­tecz­nym, na po­cząt­ku ni­niej­sze­go stu­le­cia, z Hań­ską, tak­że po­cho­dzą­cą z gniaz­da wy­do­sta­ją­ce­go się na wy­ży­ny. Czy pan­na mu wnio­sła po­sag?… nie wie­my; choć oj­ciec jej znacz­ny po­sia­dał ma­ją­tek, a i po­pu­lar­ność nie­ma­łą, pia­sto­wał bo­wiem 1811–1814 urząd gu­ber­nial­ne­go wo­łyń­skie­go mar­szał­ka. Morz­kow­scy za­ło­ży­li re­zy­den­cję w Cho­dor­ko­wie, na­by­tym u Ka­je­ta­na Swi­dziń­skie­go, kasz­te­la­ni­ca ra­dom­skie­go. I dziw­na rzecz, czło­wiek umie­ją­cy wszyst­kim ra­dzić, na­byt­kiem owym wplą­tał się w pro­ces za­wi­ły, ukoń­czo­ny nie­po­myśl­nie, wpraw­dzie po jego do­pie­ro zgo­nie. Sy­nów nie mie­li, tyl­ko trzy cór­ki, któ­re ła­two zna­la­zły od­po­wied­nie par­tie, już choć­by wsku­tek za­sług ro­dzi­ca i wiel­kie­go wia­na, wy­no­szą­ce­go dla każ­dej po czte­ry mi­lio­ny zło­tych pol­skich. Przy­najm­niej tak utrzy­mu­je Ochoc­ki. Jed­na, Jó­ze­fa, wy­szła za ks. Ka­ro­la Ja­bło­now­skie­go, dzie­dzi­ca na Ostro­gu, a była dru­gą jego żoną; Ce­cy­lia za księ­cia Ra­dzi­wił­ła, bra­ta ge­ne­ra­ło­wej Win­cen­to­wej Kra­siń­skiej (z jed­ne­go ojca, a nie z jed­nej mat­ki), trze­cia, Jo­an­na, za Teo­do­ra Bóbr Pio­tro­wic­kie­go, któ­ry pod­ów­czas na­le­żał do bo­gat­szych wła­ści­cie­li Wo­ły­nia. O tej wła­śnie trze­ciej mó­wić tu chce­my; dla jej bliż­sze­go po­zna­nia skre­śli­li­śmy ten po­bież­ny szkic ge­ne­alo­gicz­ny. Jo­an­na przy­szła na świat w roku 1807. Wy­cho­wa­nie mu­sia­ła otrzy­mać zwy­kłe, sto­sow­nie do wy­ma­gań ów­cze­snych za­sa­dza­ją­ce się na po­wierz­chow­nej ogła­dzie, grze na for­te­pia­nie, bo ten wła­śnie w modę wcho­dził, i na zna­jo­mo­ści fran­cu­skie­go ję­zy­ka. O ostat­ni tak dba­no w na­szych do­mach za­moż­niej­szych, że dla nie­go po­świę­ca­no wie­le. I pan­ny Morz­kow­skie utar­tą ko­le­ją cho­wa­no, z krzyw­dą dla oj­czy­stej mowy, nie ba­cząc na to, że oj­ciec oprócz ła­ci­ny nie znał in­ne­go na­rze­cza. Mat­ka zno­wu, pa­mię­ta­ją­ca do­brze po­byt Kon­de­usza na Wo­ły­niu , ta­kie­go upodo­ba­nia na­bra­ła do cu­dzo­ziem­czy­zny, że cały dwór pre­ze­sa osa­dzi­ła emi­gran­ta­mi znad Se­kwa­ny, po­czy­na­jąc od stan­gre­tów i lo­ka­jów, a koń­cząc na wyż­szych ofi­cja­li­stach. Mąż wpraw­dzie sar­kał, na­zy­wa­jąc oto­cze­nie „ist­ną wie­żą Ba­bel”, ale ule­gał ko­bie­cie, upa­tru­ją­cej w tym prze­obra­że­niu szczę­ście dla dzie­ci w przy­szło­ści. I sta­ło się, że pa­nien­ki nie mó­wi­ły pra­wie po pol­sku. Co znie­wo­li­ło ro­dzi­ców do wy­da­nia cór­ki za Bo­bra, nie umie­my po­wie­dzieć. Z po­łą­czeń dwóch star­szych, wno­sić by moż­na, że szło im bar­dzo o związ­ki z pierw­szy­mi ro­dzi­na­mi, a Bo­bro­wie do ta­kich nie li­czy­li się jesz­cze. Ci­cho o nich w dzie­jach, jed­ną tyl­ko wzmian­kę spo­ty­ka­my w XVII w., i to jako o bar­dzo skrom­nej ro­dzi­nie, na­le­żą­cej do roz­ro­słe­go gniaz­da szlach­ty owruc­kiej. W ze­szłym stu­le­ciu, są to już drob­ni urzęd­ni­cy w wo­je­wódz­twie bra­cław­skim. Pierw­szym lu­mi­na­rzem rodu jest pan Igna­cy Bóbr Pio­tro­wic­ki h. Pi­la­wa, cze­śnik bra­cław­ski, zmar­ły w 1769 roku. Oże­nio­ny był z Anną Cho­mę­tow­ską, kasz­te­lan­ką cze­chow­ską, wdo­wą po dwóch mał­żon­kach (Ro­ho­zie i Ku­czew­skim). Zo­sta­wił z nią licz­ne po­tom­stwo i pięk­ny grosz, któ­re­go się do­ro­bił ma za­staw­nych dzier­ża­wach, w do­brach ks. Mar­ci­na Lu­bo­mir­skie­go, wo­je­wo­dy kra­kow­skie­go, księ­cia San­gusz­ki, or­dy­na­ta ostrog­skie­go, Mi­ko­ła­ja Pia­skow­skie­go, pod­ko­mo­rze­go krze­mie­niec­kie­go, bo­ga­tych in­dy­ge­nów, zna­nych z nie­opatrz­ne­go utra­cju­szo­stwa albo obłę­du umy­sło­we­go. W owej epo­ce całe ro­jo­wi­sko dro­bia­zgu szla­chec­kie­go zdo­by­wa­ło w ten spo­sób for­tu­nę, a z nią i pew­ne zna­cze­nie. Lada odro­bi­na go­to­we­go gro­sza da­wa­ła ogrom­ne zy­ski, taka w tych dy­na­stach do trwo­nie­nia żą­dza się wy­ro­bi­ła. Skrom­ny cze­śnik bra­cław­ski umiał sko­rzy­stać z oko­licz­no­ści. Nie był on lep­szy ni gor­szy od in­nych, chy­ba tyl­ko szczę­śliw­szy. Je­den z naj­młod­szych jego sy­nów, Ka­je­tan, kształ­cił się w War­sza­wie, już na mo­dłę cu­dzo­ziem­ską; w roku 1766 ko­mi­sarz do roz­gra­ni­cze­nia wo­je­wódz­twa ki­jow­skie­go z bra­cław­skim, na­stęp­nie o woj­sko­we ubie­ga się god­no­ści; z cho­rą­że­go bu­ła­wy po­lnej ko­ron­nej ge­ne­rał wojsk pol­skich, na­tu­ral­nie „nie­am­plo­jo­wa­ny”, to jest ho­no­ro­wy; ka­wa­ler Or­de­ru Św. Sta­ni­sła­wa; dzie­dzic na Cze­pie­lów­ce, Wo­li­cy, do któ­rych przy­by­ły z ko­lei Za­haj­ce Wiel­kie i Małe, Tem­no­haj­ce itd. Wnu­kiem tego ostat­nie­go był wła­śnie pan Teo­dor Bóbr

Pio­tro­wic­ki, uro­dzo­ny w koń­cu ze­szłe­go wie­ku, wiel­kiej for­tu­ny pan, wiel­kiej ogła­dy, zręcz­ny, ugrzecz­nio­ny a but­ny, go­ścin­ny a prze­strze­ga­ją­cy ety­kie­ty pra­wie dwor­skiej – sło­wem typ bo­ga­te­go in­dy­ge­na, z ko­lei prze­dzierz­gnię­te­go w dy­gni­ta­rza. W Za­haj­cach urzą­dził prze­ślicz­ną re­zy­den­cję. Stec­ki w swo­jej po Wo­ły­niu po­dró­ży tak ją od­ma­lo­wał w 1864 roku: „Wieś duża, a w niej ob­szer­ny z pa­wi­lo­na­mi pa­łac, oka­za­łe mu­ro­wa­ne bu­dow­le dwor­skie, ko­min od cu­krow­ni, wi­dok nie­zwy­kły na Wo­ły­niu, przy­najm­niej w tej jego czę­ści, a na­resz­cie ogrom­na mu­ro­wa­na cer­kiew i ta­kiż przy niej mo­na­styr. To Za­haj­ce, przed laty kil­ku we­so­ła, licz­ny­mi go­ść­mi za­lud­nio­na re­zy­den­cja p. Teo­do­ra Bo­bra… Dziś i tu gro­by – ci­cho, pust­ka – wy­lud­nio­no… Dla nas, Wo­ły­nia­ków, Za­haj­ce za­wsze miłą z prze­szło­ści, po­zo­sta­ną pa­miąt­ką, któż bo­wiem ser­decz­nie nie ko­chał ich go­spo­da­rzy, kto ich ser­decz­ną go­ści­nę za­po­mni?”

Do ta­kie­go to gniaz­da, przy­ozdo­bio­ne­go z prze­py­chem, wpro­wa­dził pan Teo­dor swo­ją mał­żon­kę. Daty ślu­bo­win nie mamy, mu­sia­ły one… wszak­że na­stą­pić na po­cząt­ku 1825 r., bo w lip­cu tego roku pre­zen­to­wa­ła się pani Jo­an­na w So­fi­jów­ce pod Hu­ma­niem, jako mę­żat­ka, zwra­ca­jąc uwa­gę wszyst­kich swo­ją nie­zwy­kłą uro­dą. A tłu­my pu­blicz­no­ści, na owe­go św. Pio­tra, były tak znacz­ne, że przy­by­sze „opła­ca­li po kil­ka­dzie­siąt ru­bli chat­kę do prze­no­co­wa­nia”. I te tłu­my, jak w ja­sną tę­czę, wpa­try­wa­ły się w twarz prze­dziw­nie pięk­nej pani, któ­rej ho­no­ry go­spo­da­rza domu ro­bił hr. Alek­san­der Po­toc­ki, kró­lew­skie jej nie­ja­ko skła­da­jąc hoł­dy. Słusz­na, szczu­pła, bla­dej twa­rzy, o ry­sach kla­sycz­nych, po­są­go­wo wy­glą­da­ła – a po­sąg ten cza­ro­wał, kie­dy pod wpły­wem roz­mo­wy oży­wiał się, kie­dy na ustach osia­dał dziw­nie wdzięcz­ny uśmiech, a jed­no­cze­śnie w oczach tę­sk­no­ta czy po­żą­da­nie nie­zisz­czo­ne­go szczę­ścia wid­nia­ło. Z luź­nych, ode­rwa­nych wspo­mnień współ­cze­snych kre­śli­my ob­raz, więc jest nie­do­kład­nym, brak mu jed­no­li­to­ści – o nią nam wszak­że nie idzie, fan­ta­zją nie chce­my się po­słu­gi­wać. Ta­jem­nic po­ży­cia owej pary, zwią­za­nej „wza­jem­ną in­kli­na­cją” nie po­sia­da­my. Po­wszech­nie utrzy­my­wa­no, że dla sie­bie byli stwo­rze­ni, że nic im nie bra­ko­wa­ło do po­myśl­no­ści zo­bo­pól­nej, pani tyl­ko nie do­ma­ga­ła – i z ra­cji tej mu­sia­ła się wy­chy­lać czę­sto za gra­ni­cę. Po­bud­ki te same znie­wo­li­ły ją szu­kać zdro­wia pod cie­płym nie­bem Ita­lii. Na po­cząt­ku zimy 1834 roku po­śpie­szy­ła do Rzy­mu. Cią­gnę­ło ją tam prócz pięk­no­ści i za­byt­ków – to­wa­rzy­stwo pol­skie, a jak to wy­żej juz za­zna­czy­li­śmy, bli­skie i przy­jem­ne za­ra­zem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: