Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Życie snami (za)pisane… - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Życie snami (za)pisane… - ebook

Podobno większość z naszych snów nie zapisuje się trwale w pamięci, więc budząc się rano, nawet nie jesteśmy ich świadomi. Jednak od starożytności zwracano na nie uwagę, ponieważ były zarówno świadectwem oraz przemyśleniem na temat tego, co zdarzyło się w przeszłości, jak i projekcją oczekiwań, nadziei oraz marzeń. Dlatego książka p. Hanny Wasiak jest odważną pozycją, która zaprasza czytelnika do wejścia w jej intymny świat przemyśleń, doświadczeń i wiary w jutro. Autorka staje przed nami niczym biblijny Józef i mówi: „Posłuchajcie snu, który mi się przyśnił” (Rdz 37,6).


Hanna Wasiak z Nałęczowa – z zawodu ekonomistka i certyfikowany coach Instytutu Prosperity. Pasjonatka podróży po Europie i pielgrzymowania po Ziemi Świętej.  Autorka artykułów dotyczących tematyki towarzyszenia osobom chorym, m.in. "Jak żyć znając diagnozę choroby nowotworowej?" i tomiku poezji "Scenariusz na życie z nowotworem…" (2014).
Kolekcjonerka damskich torebek, neseserów, walizek,  plecaków i kapeluszy. Od kilku lat słuchaczka Kursu Formacji Biblijnej; kaligrafuje w języku hebrajskim i aramejskim.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7856-982-4
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Odkąd pamiętam, czyli już od kilkudziesięciu lat, notuję/zapisuję/rysuję swoje sny. Kiedyś robiłam to sporadycznie – w kalendarzach, na marginesach zeszytów lub na luźnych kartkach. Od 27 września 2002 roku zapisuję sny szczegółowo w skoroszytach w kratkę. Notowałam je, gdy mój syn w swoje życie wpisywał chorobę nowotworową. Piszę nadal, obserwując jego karierę naukową i zawodową. Zapisywałam swoje sny, gdy kolejny raz usiłowałam odnaleźć się na rynku pracy. Od lat pasjonuję się dziejami mojej rodziny. Moi nieżyjący już przodkowie niekiedy w snach przypominają o sobie. Lubię słuchać o sennych przeżyciach i notować je, gdy towarzyszę ludziom chorym i umierającym. Sny podróżne zapisuję w małych notesach noszonych w plecaku.

Najcenniejsze moje senne skarby to:

- oswojone potwory, maszkary, smoki;

- stara, mądra wilczyca przyprowadzająca swoje wilczęta do mojego domu;

- włosy złośliwie przez kogoś obcinane, które ciągle mi odrastają – jak Samsonowi;

- perły znalezione w szufladzie starego kredensu mojej prababci Agaty;

- ślimaki pozbierane w nadwiślańskim lesie – maluję im wzorki na muszelkach i wypuszczam je na plażę;

- wędrówki po bezdennych bagnach, ciemnych puszczach i ośnieżonych szczytach gór.

Ważni są towarzysze moich sennych przeżyć i podróży. Czasami są to przodkowie i przyjaciele, którzy czuwają nade mną z tamtego świata. Niekiedy dostrzegam tylko zarys postaci, która jest, a jakby jej nie było. Czasami bywa to przystojny mężczyzna w kraciastym długim płaszczu, a czasami brodaty starzec w sukmanie.

Zdarza się, że we śnie towarzyszy mi ktoś ze współcześnie żyjących – wkracza do mojego snu, aby pomóc przenieść podróżne bagaże życiowych doświadczeń.

Niektóre nocne koszmary są dla mnie jasne już chwilę po przebudzeniu, inne – rozumiem dopiero po latach. Miewam też takie sny, które być może wyjaśnią dopiero moi potomni.

Hanna Wasiak

Bełżyce, maj 2013 r.

Nałęczów, lipiec 2015 r.SEN MOJEGO ŻYCIA/ŻYCIE MOJEGO SNU…

Sen który staje się rzeczywistością

Rzeczywistość która zdaje się być snem

Idę wzwyż

Idę na szczyt góry

oblodzonej/skalistej/wysokiej

zakończonej iglicą w chmurach

Nie mogę się zatrzymać bo zamarznę

Nie mogę przystanąć bo się pośliznę

Nie mogę zwolnić kroku bo zesztywnieję

Nie mogę zawrócić bo spadnę

Nie mam

lin/raków/mrozoodpornego kombinezonu

Nie towarzyszą mi tragarze z bagażami

Jedyny mój ekwipunek to kolorowa torebka przewieszona przez ramię

Jestem ubrana

w kolorową/letnią/zwiewną sukienkę

zielone rajstopy

i czerwone buty na wysokim obcasie

Nikt przede mną tędy nie szedł

Nie widać tu wydeptanej ścieżki

Nie mogę zawrócić

Po mojej prawej stronie są

pieczary/jaskinie/skalne półki

Dawno już minęłam zatokę lasów

Nie widać tu kaskady potoków i początku strumieni

z papieskiego Tryptyku

Jestem samotna ale nie osamotniona

Stale ze mną Ktoś jest

Nie mam mapy

nie widzę drogowskazów

nie zamontowałam GPS-a

Niczego nie wiem

Pozwalam się prowadzić Duchowi Świętemu…

Kraków, grudzień 2014/styczeń 201512 lipca 1995 r.

Prowadzę duży, ciężarowy, elegancki samochód. Przed wyjazdem zastanawiam się, jak będę rozpoznawać znaki drogowe. Ale jadąc, jakoś daję sobie radę. Nawet przez skrzyżowania udaje mi się bezpiecznie przejechać.

27 września 2002 r., piątek

Walczę z Marianną o stary wiklinowy koszyczek z ważną dla naszej rodziny, wiekową kolekcją zdjęć, listów, zaproszeń. Chcę go ocalić i przechować wysoko na półce w małym pokoju mojego mieszkania przy ulicy Bychawskiej. Koszyk wydziera mi Marianna – siostra mojej mamy, a pomaga mi w walce Maria – siostra mojego taty.

13 października 2002 r., niedziela

1. Na podwórku naszego gospodarstwa na Osinie jest ukośnie ustawiony płot. Stary, zmurszały, rozpadający się. Pewnie kiedyś łączył (albo dzielił) letnią kuchnię babci Agnieszki Paluch z naszą oborą. Stojąc z młotkiem w ręku, staram się ten płot przewrócić, rozebrać, wyrzucić z podwórka. Po mojej stronie stoi babcia Paluchowa, która jakby akceptowała moje przedsięwzięcie. Naprzeciwko mnie stoi mama. Ma zaciętą twarz. Nie pozwala na rozbiórkę resztek gnijącego płotu.

2. Idę przez pola na Osinie, od strony budynków babci Agaty do zabudowań Stefanków i Skrabuchów. Widać dojrzewające żyto, zielonkawy owies. Na rogu zabudowań Mietka Skrabuchy, pośród leszczyn rosnących przy ścianach obory i stodoły, jest ołtarz ozdobiony ogródkowymi i polnymi kwiatami, jakby przygotowany na poświęcenie pól. Stopnie ołtarza wyłożono dywanem. Stoję za ołtarzem, czekając na uczestników mszy świętej. Wśród podchodzących i klękających na trawie mieszkańców wioski jest arcybiskup Józef. Przez chwilę patrzę na niego, a wtedy on podnosi głowę. Patrzymy sobie w oczy. Podchodzi do mnie, serdecznie podaje mi rękę i klęka przed mną.

Jest spokojne, niedzielne popołudnie.

24 października 2002 r., czwartek

1. Z własnym materacem z gąbki wchodzę do prywatnego gabinetu psychiatrycznego w domu na Sławinku w Lublinie, obok apteki. Przede mną w kolejce są dwie kobiety i mężczyzna. Pani doktor na starej maszynie do pisania wystawia mi jakąś diagnozę i wycenia ją na tysiąc pięćset złotych. Ponieważ zaczął jej pękać sufit, podpieram go moim materacem.

2. Podmiejską ulicą jadę na przyczepie traktora, pełnej snopków. Przy domach, za ogrodzeniami, w kojcach są psy. Jeden jest duży, czarny. Ma żółte błyszczące ślepia. Nawet nie drgnie za swoją siatką. Kolejne to dwa wilczury w kojcu.

27 października 2002 r., niedziela

1. Jestem u Ewy Z., która właśnie kupiła sobie dom na wsi wyglądający zupełnie jak dom mojej prababci Agaty. Małe, kuchenne pomieszczenie, w którym teraz siedzimy, sprawia wrażenie, jakby się rozciągało. Oto oprócz stołu i pieca mieści się tu jeszcze szafka na książki z rozkładanym stolikiem. Pomagam Ewie wieszać pranie na sznurkach przy piecu – swetry i grube ręczniki. Wszystko jeszcze ocieka, ale piec jest ciepły i pranie szybko schnie.

2. Wsiadamy z Ewą do samochodu. Ona kieruje. Okazuje się, że zamarzły szyby i trzeba je ciągle wycierać. Najpierw przecieram je lekko, ale szronu ciągle przybywa. Zaczynam skrobać. Odpadają całe tafle lodu. W samochodzie robi się coraz jaśniej i cieplej.

9 listopada 2002 r., sobota

1. Starym samochodem (dżipem? pikapem?) jedziemy po krętych, wąskich i kamienistych uliczkach lubelskiego Starego Miasta. Za kierownicą siedzi ksiądz Andrzej. Podjeżdżamy pod górkę, w kierunku katedry, ale nie wchodzimy do niej, nawet nie wysiadamy z samochodu. Siedzę po prawej stronie pojazdu, jakby na burcie, Krzysiek usiadł po lewej. Mijając katedrę, objeżdżamy uliczki Starego Miasta, wchodzimy do jakiejś obskurnej kamienicy, rozmawiamy z tamtejszą lokatorką. Kogoś szukamy? Nie wiem. Może nie kogoś, a czegoś szukamy?

2. Jestem w obszernej kuchni (jadalni?) mojego nałęczowskiego domu na wzgórzu. Trwają remont i sprzątanie. Na środku ustawiono dwa duże, drewniane stoły. W kącie jest piec, a właściwie zapiecek. Dalej widać wejście do piwnicy, która jest w nieustającej budowie. Obmurowywane są jeszcze fundamenty od wewnątrz, od strony piwnicznych zakamarków. Obserwuję to z tarasu przez otwarte włazy. Przy kuchennym stole przysiada ze mną wysoka, elegancka kobieta, z koczkiem uplecionym na głowie. Przez wiele lat była gospodynią w tym domu. Teraz pijemy razem herbatę ze szklanek w metalowych uchwytach. Nagle do kuchni wbiega wilk. Czuje się tu jak u siebie. Kładzie się pod drugim stołem. W kącie leżą spokojnie dwa czy trzy inne wilczury, a obok nich bawią się dwa malutkie, białe owczarki górskie. Mimo tego remontowego bałaganu i obecności groźnych zwierząt jest tu spokojnie i cicho – takie leniwe, wiosenne albo jesienne przedpołudnie.

10 listopada 2002 r., niedziela

Przy studni w naszych zabudowaniach na Osinie przystanęła babcia Paluchowa. Przez podwórko od studni płynie czysta woda. Jest dużo szczelin, bruzd. Ziemia w niektórych miejscach jest wyrwana aż do kamieni. Od Kłodnicy słychać zbliżającą się burzę. Co chwila niebo rozjaśniają błyskawice. Piorun uderza w starą jabłonkę rosnącą na środku podwórka.

12 listopada 2002 r., wtorek

Z podwórka naszego gospodarstwa na Osinie ucieka koń, ciemny, spasiony wałach. Biega po okolicznych polach, pędzi w stronę zagajnika na pagórku. Nagle w zabudowania strzela piorun. Słyszę huk i jestem obsypana gorącymi iskierkami. Trzaskają na moim ciele, ale nie parzą. Od pioruna zaczyna się palić dach nad dziadkową komórką. Wbiegam tam, żeby ratować jakieś dokumenty. Iskry przelatują na dach obory, więc pędzę do niej. W zakamarkach leżą powiązane kokardkami stosiki listów. Zabieram je. Jest tu spokojnie i bezpiecznie, mimo że nad oborą płonie już cały dach. Zbliża się pora dojenia krów.

16 listopada 2002 r., sobota

Jestem u Marysi w Niedrzwicy albo to ona jest u mnie, w naszym gospodarstwie na Osinie. Wchodzimy do mieszkania. W sąsiednim pokoju, za ścianą, jęczy ktoś chory. Wydaje mi się, że to pokój babci Agnieszki, a my siedzimy na zielonej wersalce w naszej kuchni. Po chwili przychodzi do nas babcia Agnieszka, która przed chwilą umarła – tam za ścianą. Teraz ma wzrost kilkuletniego dziecka, ale jest staruszką. Kuchnia rozszerza się, jest przestronna, nie ma już mebli. Babcia zaczyna szybko biegać, jest taka wesolutka, rozbawiona. Taka trzykrotnie pomniejszona staruszka.

17 listopada 2002 r., niedziela

Jestem w zagraconym pomieszczeniu w moim gospodarstwie w okolicy Kazimierza Dolnego nad Wisłą. Siedzę w starym fotelu na tarasie. Podchodzą wilki – stara wilczyca z kilkoma szczeniętami. Matka łasi się do mnie, a w końcu siada przy fotelu. Małe wilczki bawią się obok mnie na podłodze.

19 listopada 2002 r., wtorek

Przysiadam na małym stołeczku na podwórku za kurnikiem w naszym gospodarstwie na Osinie. Cały teren już porosła trawa, a przy płocie od miedzy rosną leszczyny. Łasi się do mnie mój kot Karol. Głaskam go po plecach, a on podnosi ogon i biegnie w trawę za swoimi kocimi sprawami.

20 listopada 2002 r., środa

Krótką czerwcową noc spędzam w zakonie. W małym pokoju z jednym oknem. Z widokiem na starą jabłoń w ogrodzie i gmach seminarium za murami. W pokoju na lewo od schodów. Na gościnnym tapczanie z kocem w kratkę. Po kolacji korzystam z prysznica w ciemnozielonej łazience. Ojcze Mariuszu, nie krzycz na mnie, że biorę twój granatowy szlafrok. Spędzę tu tylko tę jedną noc. Na tyle mogłam wyrwać się z mojego mieszkania z nieopłaconym czynszem i ze sterylnego dziecięcego szpitala, gdzie obowiązują zielone, szczelnie wiązane fartuchy. O świcie na wąskim tapczanie składam równo koc w kratkę. Wychodzę. Po cichu zamykam kolejne drzwi. Na ścieżce pod jabłonią głaszczę czarną kotkę. Uważam, aby nie przyciąć sobie palców w zakonnej furtce. Wstępuję do katedry na poranną mszę świętą.

21 listopada 2002 r., czwartek

Jestem na wielkiej, częściowo zalesionej górze w okolicy Kazimierza Dolnego nad Wisłą. Droga, którą tu weszłam, jest błotnista i kręta, ale szeroka. Dalej jadę autobusem z czyimś dzieckiem. Wysiadamy. Obok nas stoi koparka, z której wypada operator. Turla się po zboczu góry, ale na dole wstaje cały i zdrowy. Schodzę z góry. Idę szeroką drogą. Jest tuż po burzy, w słońcu lśnią kałuże pozostałe po deszczu. Przystajemy z kierowcą autobusu na dole, obok kiosku. Kupujemy bilety. Kierowca telefonuje po pomoc drogową. Jest spokojny, słoneczny dzień.

27 listopada 2002 r., środa

Jestem na pagórku – na polach za Osiną. Z Januszem Ł. zamykamy drzwi ustawionego tam niebieskiego gmachu, szklanego domu wybudowanego między olszynami a dzikimi czereśniami. Domykamy metalowe zasuwy, uszczelniamy drzwi. Idziemy razem wąskim i wyboistym gościńcem, który kończy się przed lasem – Kozubizną. Wchodzimy do zbudowanego w tym lesie miasteczka. Bloki rozmieszczono wśród drzew, a między nimi, na środku, jest duży plac pokryty równo ułożoną kostką. Spacerujemy między blokami. Jest spokojnie, cicho i bezpiecznie.

28 listopada 2002 r., czwartek

1. Przystanęłam na podwórku naszego gospodarstw na Osinie. Budynki i płoty zostały rozsunięte, powstała ogromna, niczym nieograniczona przestrzeń. Pod starą jabłonką na środku podwórka ustawiłam swój stół i biurko ze sprzętem komputerowym. Wszystko jest już podłączone do prądu, widać poprzeciągane i umocowane kable i sznury. Jest cicho i spokojnie, takie letnie popołudnie.

2. Wchodzę po szerokich schodach do ogromnego gmachu szkoły. Na korytarzu na pierwszym piętrze obok moich nóg spada wielka pinezka. A może to gwóźdź? Biorę to coś, podejrzewając, że podłożyli ją złośliwi uczniowie. Wchodzę na kolejne piętro, mijam drzwi klas i sekretariatu. Na podłodze znów leżą te rozrzucone szpilki i pinezki. Zbieram je wszystkie i wyrzucam do kosza.

3. Śpię na zielonej wersalce w dużym pokoju mojego mieszkania przy ulicy Bychawskiej. W nocy wstaję, aby otworzyć drzwi balkonowe kotce Karolci. Z kąta wybiega kot Karol. Ganiają się, biegają jak szalone po pokoju i balkonie. Karol jest dużym, spasionym kotem. Głaszczę go po plecach, gdy kryje się pod starą gazetą. Karolcia przysiada na barierce balkonu. Koty korzystają z chwili oddechu po gonitwie. Jest spokojny, letni poranek.

30 listopada 2002 r., sobota

1. Przechodzę przez wielkie sale balowe/bankietowe/konferencyjne. Trwają przygotowania do balu sylwestrowego. Meble, obrusy i zastawy stołowe są tak eleganckie, jakby dopiero co zostały tu dostarczone z galerii. Mama zwraca mi uwagę, że znów brakuje kilku łyżek z jej zastawy.

2. Jestem na dachu ogromnego wieżowca ustawionego na peryferiach miasta. Mam zaopiekować się kilkorgiem obcych dzieci, dużych i małych, a one biegają po dachu wieżowca i wcale mnie nie słuchają. Wołam więc bawiących się na balu ich rodziców czy opiekunów, ale oni nie interesują się swoimi dziećmi. Niektóre spadają lub skaczą z krawędzi budynku. Patrzę za nimi, ale już nic nie mogę zrobić, skoro poleciały. Podchodzi do mnie Zosia P., mówi, że już nie trzeba się przejmować tymi dzieciakami, które pospadały. Na rogu wieżowca ktoś zapalił świeczkę. Jest taka mała. Zawisła między piętrami wieżowca – w przestrzeni. Ogień z niej jest piękny, coraz jaśniejszy. Powstaje świetlista kula dobrej energii.

1 grudnia 2002 r., niedziela

1. W jednym z pokojów naszego mieszkania na Osinie na szerokim łóżku leży jakiś tors – kadłub małego człowieka, wielkości lalki. Łóżko stoi pod oknem – tym od strony podwórka. Kadłub ma tylko głowę pokrytą rudymi włosami, nie posiada rąk ani nóg. Mimo kalectwa szuka, czego można by się złapać, do czego można by się przyczepić, przyssać jak pijawka.

2. Z naszego gospodarstwa na Osinie mama wypędza stadko prosiąt, malutkich, tłustych świnek. Mają się popaść w trawie na podwórku babci Agaty. Jest spokojne, letnie popołudnie.

4 grudnia 2002 r., środa

Z plikiem papierów w dłoni wysiadam z autobusu na wielkiej, górzystej pustyni. Zapadam się w piasek, wystają mi tylko głowa i ręka z dokumentami. Wiem jednak, że gdzieś w oddali są obcy ludzie, na których pomoc mogę liczyć. Świeci słońce. Wokół panuje cisza i spokój.

13 grudnia 2002 r., piątek

Ogromna ciężarówka wyjeżdża z pól za stodołą na Osinie. Jest wielka jak pociąg albo tir z kontenerami, wyładowana zbożem, burakami, warzywami, owocami. Pilnuję załadunku i wyjazdu. Pojazd spokojnie opuszcza nasze pole, dalej jedzie już prosto po twardej, polnej drodze.

Naraz pojawia się któryś z naszych sąsiadów – Stach Syroka? Jaś Wójcik? – z pretensjami o jakieś przeciągnięte kable. Przystaję. Jestem ubrana jak wiejska baba – gumofilce, czarne spodnie, kufajka, na głowie chustka zawiązana pod brodą. Tłumaczę, że to ja podłączyłam te kable, bo będę na moim polu korzystać z komputera.

Od strony lasu nadchodzą moi bracia, Janek i Jerzyk. Niosą duży garnek, taki metalowy saganek lub kocioł. Wnętrze naczynia jest rzeźbione i malowane. Bracia pokazują mi, że w dnie jest wprawdzie niewielka dziurka, ale oni ją zalutują i z naczynia nic nie wypadnie. Garnek wygląda tak, jakby pochodził z jakichś wykopalisk spod dębu w kłodnickim lesie.

21 grudnia 2002 r., sobota

Siedzimy w letniej kuchni przy oborze w naszym gospodarstwie na Osinie. Usadowiłyśmy się na stołeczkach, taboretach, krzesełkach i schodkach. Na obiad przyrządziłyśmy smażoną rybę z frytkami. Jest trochę niedosmażona, bo jeszcze nie rozmarzła. Na deser jemy lody. Każda z nas otrzymała kubeczek z tym kakaowo-czekoladowym przysmakiem. Jest tu kilka kobiet z naszej rodziny: Basiunia, Marynia, mama, babcia i Ewa. Doszły jeszcze jakieś inne panie, ale dla nich już nie wystarczyło deseru.

24 grudnia 2002 r., wtorek

1. Jestem znów na pograniczu wiosek: Osina/Majdan/Marianówka. Wchodzę do mieszkania? (sklepiku? kaplicy?) u Haliny Kozłowej. Wnętrze jest czyściutkie, a na wielkim tapczanie, pod białą, świeżą pościelą, leży jej niepełnosprawny syn. Jest duży, już dorosły. Nie wstaje, nie potrafi samodzielnie się poruszać. Wychodzę z tego pomieszczenia, przechodzę przez letnią kuchnię. Na podwórku trwają przygotowania do mszy świętej. Ołtarz, zbudowany po prawej stronie od drzwi wejściowych do domu Haliny, jest już gotowy. Jest tak spokojnie i uroczyście.

2. Chodzę po glinianym podłożu, po dnie jakiegoś strumienia czy rzeki. Po wyjściu chcę umyć nogi, więc nabieram wody do małej, podłużnej miski. Przechylam ją na bok, prawie pionowo, a mimo to przez chwilę woda się nie wylewa. Decyduję się jednak umyć nogi w czystej, przepływającej wodzie. Podłoże wykorzystam do ulepienia z gliny kilku garnków i wytoczenia ich na kole garncarskim.

1 stycznia 2003 r., środa

Muszę przebyć wpław szeroką rzekę, taki pradawny kanion. Nie ma tu nigdzie mostu ani kładki. Mogę przedostać się na drugi brzeg łódką, stateczkiem, może kajakiem, ale postanawiam zrobić to wpław – tak po prostu przepłynąć i wyjść na drugim brzegu.

2 stycznia 2003 r., czwartek

1. Idę przez pola między zabudowaniami Osiny a lasem kłodnickim. Jest czerwiec lub lipiec, kwitnie już wysoka, czerwona koniczyna, dojrzewa zboże. Nie ma tu ugorów. Wszystkie pola – jak okiem sięgnąć – są obsiane, nawet miedzy nie widać.

2. Schodzę ze stromej góry. Teraz widać, że wierzchołek był skalisty, ostro zakończony iglicą, której szczyt kończy się w chmurach. Idę po zielonych, ogrodzonych tarasach, na których rosną ryż i niska trawa. Przede mną, a czasem za mną, idzie bułgarska czy turecka rodzina. Razem spokojnie schodzimy w dół, niekiedy się mijamy, czasem ja idę sama, a oni zostają w tyle. Potem znowu to oni mnie wyprzedzają. Na dole widać polanę – oświetlony słońcem wielki plac. Jestem w połowie drogi? Nie, trochę niżej. Droga wokół góry jest teraz szersza, równa, pokryta niską, zieloną trawą. Nie ma żadnych wybojów, gdzieniegdzie tylko widać drobne kamyki. Przydrożny płotek jest coraz niższy.

3 stycznia 2003 r., piątek

1. Złota polska jesień. Zakątek w parku. Leśne ścieżki. Spacer nad rzeką. Alejki. Kolorowe liście na drzewach. Słońce. Cisza i spokój.

2. Wczesnojesienny sad u Bożeny w Leśniczówce. Babie lato w ogrodzie. Wykopane kartofle. Leśne grzyby. Jabłka. Orzechy. Winogrona. Pomidory. Spokój i dostatek.

4 stycznia 2003 r., sobota

1. Z babcią Agnieszką Paluchową wchodzimy do ogromnej świątyni. To bazylika, ale umiejscowiona w Wilkołazie. Siadamy w ostatniej ławce po prawej stronie od wejścia. Babcia pyta jakieś staruszki, czy ją pamiętają, czy poznają. Tak, oczywiście. Te kobiety to Tekla i Julka – nasze kuzynki. Jakaś obca pani stojąca obok ławki mówi, że babcia bardzo się postarzała. Tłumaczę, że babcia ma już osiemdziesiąt sześć lat, dlatego tak staro wygląda. Rozświetlają się wielkie żyrandole. Wchodzą ludzie. Za chwilę rozpocznie się msza święta.

2. W naszym mieszkaniu na Osinie chciałam rozpalić ogień pod kuchnią. Tadek Stępień poprawia fajerki, przytyka szyberek. Obok komina leżą chrust i węgiel. Wiaderko na drobne drwa jest już puste. Myję je i idę do studni po wodę, bo Tadek czeka na herbatę. Studnia jest pełna aż po brzegi cembrowiny. Na wierzchu pływają liście opadłe z drzew. Zgarniam je na brzeg, zanurzam głęboko wiaderko i wyciągam je pełne czystej, zimnej wody. Po podwórku kręci się jakiś obcy, rudy facet ubrany w ciemny garnitur, krawat i eleganckie buty. Na palcu ma złoty sygnet. Szuka tu kogoś? Ziomka? Józka? Za chwilę okazuje się, że to nie jest mafioso ani biznesmen, tylko żebrak. Zbiera tekturowe pudełka, butelki i odchodzi spod bramki ze swoim powiązanym sznurkami wózkiem.

7 stycznia 2003 r., wtorek

Jestem na Osinie. Podwórko naszego sąsiada, Mietka Skrabuchy, zmieniło się w jeden wielki plac budowy. Już wykopano fundamenty i piwnice. Pewnie powstanie tu wielki dom, może nawet zamek. Natomiast za stodołą, za naszym gospodarstwem, pozostał mój zachwaszczony badylami ogród. Tam jeszcze nie rozpoczęła się budowa.

8 stycznia 2003 r., środa

Zbieramy coś/przenosimy/zwozimy z naszego pola w Leśniczówce. Wóz załadowany kartoflami już odjechał. Teraz zbieram swoje karteczki i notatki. Józio Babiarz krzyczy: „Tego to ty nie bierz! Zostaw tu!”. Moje zapiski spadają w kwitnącą czerwoną koniczynę i w bruzdy po wykopanych kartoflach. Chcę już odejść z tego pola, ale pęta mnie jakiś mój – nie mój wąski, długi płaszcz, elegancki, porozcinany na bokach. Nie mogę się pozbierać z tego pola. Nie wiem, czy powinnam wybierać kartki z bruzd, czy trzymać rozwiane poły płaszcza, które plączą się pod moimi nogami.

9 stycznia 2003 r., czwartek

Jestem na wielkim podwórku jakiegoś gospodarstwa w Bełżycach, niedaleko cmentarza, przy końcu ulicy. Za stodołą widać resztki sztachet z płotu, a część gospodarstwa nie ma ogrodzenia. Dom jest duży, a jeszcze dobudowano mu ganek. Po podwórku biega Patryk, pięcio- czy sześcioletni chłopczyk. Zmęczony przysiadł na starym wozie.

Podwórko jest duże i zadbane, ale w części zagracone. Widać, że niedawno było zaorane i zabronowane. Zasiano trawę. Przechodząc przez nie na ukos, zostawiam ślady swoich stóp, ale zaraz biorę grabki i je wyrównuję.

Po podwórku spaceruje starsza, elegancka kobieta. Pytam ją o imię. Najpierw mówi coś niewyraźnie, a za chwilę powtarza: Cecylia. Teraz dopiero dostrzegam, że na ganku leży mój materac, trochę zamoknięty. Chcę go wyciągnąć i osuszyć. Okazuje się, że trzeba przesuwać cały ganek, a wtedy drzwi do domu łatwiej się przymykają.

Materac jest już suchy i czysty. Jest spokojne, letnie popołudnie. Świeci słońce. Patryk bawi się na podwórku.

11 stycznia 2003 r., sobota

1. Z Osiny mam pojechać do Warszawy. Nie jestem pewna, czy zawieźć jakiś czek, czy go odebrać. Kiedy decyduję się wyjść z domu, okazuje się, że w drzwiach mojego mieszkania stoi osoba ubrana w moją nową, zieloną sukienkę.

2. W Warszawie chodzę po osiedlu wielkich blokowisk, plączę się po skrzyżowaniach z czerwonymi światłami i po pustych ulicach. Miałam przecież przejść wydeptaną ścieżką za kioskiem w prawo. Ściskam w ręce małą karteczkę z adresem mojego Doktora. Wiem, że czeka na mnie w tym blokowisku po prawej stronie, za kioskiem, jest w mieszkaniu swojej matki – staruszki. To ona kiedyś cerowała mu skarpety, jeszcze w czasach, gdy w sklepach nie było skarpet. I to ona połamała wszystkie wędki po śmierci ojca Doktora.

Zapada zmrok. Błyskają latarnie. Jestem przekonana, że jakoś dotrę do tego mieszkania ze starymi meblami, z zapaloną lampą osłoniętą brązowym abażurem z frędzlami.

14 stycznia 2003 r., wtorek

Wchodzę na wielki dworzec kolejowy. Warszawa Centralna? Olsztyn? Do pierwszej kasy ustawiła się ogromna kolejka, przy sąsiedniej stoi tylko kilka osób, szybko odchodzących od okienka. Proszę o bilet do Leśniczówki. Kasjerka klika w klawiaturę komputera. Nie wie, co to za stacja. Może to tylko przystanek? Dworzec? Podaje mi maleńką srebrną gwiazdkę z napisami: „Leśniczówka” ułożonymi w różne strony. Budynek dworca jest pusty, ludzie się rozeszli. Gdzieś z zakamarków/czeluści/podziemi budynku wychodzi Paula, mała, cztero- czy pięcioletnia dziewczynka. Za nią lub tuż obok niej idzie Kinga.

Budynek tego dworca jest pusty
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: