Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Żywot młodzika niepoczciwego imieniem Pablos - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żywot młodzika niepoczciwego imieniem Pablos - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 333 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I W KTÓ­RYM PO­WIA­DA SIĘ, KIM JE­STEM I SKĄD SIĘ WY­WO­DZĘ

Ja, mo­ści pa­nie, je­stem z Se­go­wii. Oj­ciec mój zwał się Cle­men­te (Bóg niech go za­cho­wa w wie­ku­istej chwa­le!), ro­dem z te­goż mia­sta. Z rze­mio­sła był, jak się na to po­wszech­nie mówi, go­li­bro­dą, tak wy­so­ko wszak­że się no­sił, iż za ujmę so­bie po­czy­ty­wał, gdy go tak z pro­stac­ka zwa­no: mó­wił, że jest po­strzy­ga­czem lic i kraw­cem bród. Po­wia­da­ją, iż z za­cne­go pnia win­nej łozy wy­ra­stał, i miar­ku­jąc po tym, ile mógł wy­pić, wie­rzyć się temu go­dzi. Za żonę po­jął był Al­don­zę de San Pe­dro, cór­kę Die­ga de san Juan i wnucz­kę An­dre­sa de San Cri­sto­bal. Po­dej­rze­wa­no w mie­ście, iż nie ze sta­rych chrze­ści­jan się wy­wo­dzi, ona sama wsze­la­ko, wy­mie­nia­jąc na­zwi­ska i przy­dom­ki swych przod­ków, utrzy­my­wa­ła, że Chry­stu­sa czci­li od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Mi­łej dla oka apa­ry­cji, ta­kim cie­szy­ła się roz­gło­sem, iż za jej ży­cia wszy­scy nie­mal śpie­wa­cy w Hisz­pa­nii pie­śni o niej ukła­da­li. Wkrót­ce po ślu­bie, a i póź­niej tak­że, wie­le wy­cier­pieć mu­sia­ła, bo gło­si­ły złe ję­zy­ki, iż zda­rza­ło się memu ojcu kłaść dwój­kę ka­ro­wą, by wy­cią­gnąć tre­flo­we­go asa. Udo­wod­nio­no też, że w tym cza­sie, kie­dy oj­ciec chlu­stał wodą i pod­no­sił do umy­cia twa­rze tym wszyst­kim, któ­rzy swe bro­dy jego brzy­twie po­wie­rza­li, mój sied­mio­let­ni bra­ci­szek bez tru­du opróż­niał ich kie­sze­nie. Wy­zio­nął du­cha, anio­łe­czek, od chło­sty, jaką mu wy­mie­rzo­no w aresz­cie. Opła­ki­wał go oj­ciec, bo nie­win­ne to dzie­cię wszyst­kich swą sło­dy­czą nie­wo­li­ło. Za to i za inne dzie­cin­ne pso­ty do wię­zie­nia wtrą­co­ny zo­stał, acz­kol­wiek, jak póź­niej mó­wio­no, wy­szedł stam­tąd z ho­no­rem, po­śród kar­ma­zy­nów i fio­le­tów, tyle że ni­ko­go tam emi­nen­cją nie na­zy­wa­no.Damy, by go zo­ba­czyć, wy­chy­la­ły się z okien, po­wia­da­no, bo za­wsze uro­dzi­wy był mój oj­ciec, czy­by szedł pie­szo, czy do­sia­dał nie swe­go wierz­chow­ca. Nie dla czczej prze­chwał­ki to mó­wię, bo wie­dzą wszy­scy, iżem od tego da­le­ki. Tak więc mo­jej mat­ce stra­pień nie bra­kło. Pew­ne­go dnia wy­chwa­la­jąc ją przede mną po­wie­dzia­ła mi moja sta­ra mam­ka, iż tak wie­le w niej było po­wa­bu, że nikt, kto­kol­wiek miał z nią do czy­nie­nia, oprzeć się jej cza­rom nie zdo­łał. Tyl­ko że coś tam po­dob­no prze­bą­ki­wa­no… o koź­le i la­ta­niu w po­wie­trzu, tak że nie­wie­le bra­ko­wa­ło, by przy­bra­no ją w pió­ra i ka­za­no dać po­pis pu­blicz­ny owe­go ta­len­tu. Krą­ży­ły też po­gło­ski, że przy­wra­ca dzie­wic­two tu­dzież zna spo­so­by wskrze­sza­nia wło­sów na ły­si­nie i ukry­wa­nia si­wi­zny. Jed­ni zwa­li ją szwacz­ką wza­jem­nych skłon­no­ści, inni cy­ru­li­kiem od na­sta­wia­nia zwich­nię­tych afek­tów, jesz­cze inni ob­da­rza­li ją szpet­nym mia­nem raj­fur­ki. Jed­ni ją wy­no­si­li pod nie­bio­sa, z bło­tem mie­sza­li dru­dzy. A wi­dzieć, z jak uśmiech­nię­tym ob­li­czem słu­cha­ła tej ga­da­ni­ny – to jak­byś pa­trzył w otwar­te wro­ta raju!

Nie będę się roz­wo­dził nad po­ku­ta­mi, ja­kie od­pra­wiać zwy­kła. W jej al­ko­wie, do­kąd tyl­ko ona sama wstęp mia­ła (a cza­sem, jako że by­łem nie­let­nim dzie­cię­ciem, tak­że ja), wszę­dzie do­strze­ga­łeś czasz­ki, któ­re, jak ona po­wia­da­ła, mia­ły przy­po­mi­nać nam o śmier­ci, a jak mó­wi­li inni, ci, co przy­ga­nić jej chcie­li – prze­ciw­nie, o ży­ciu pa­mię­tać ka­za­ły. Łóż­ko roz­ście­la­ła na siat­ce sple­cio­nej ze sznu­rów wi­siel­ca, a do mnie mó­wi­ła:

– Co my­ślisz? To są moje re­li­kwie, bo więk­szość po­wie­szo­nych idzie pro­sto do nie­ba. Wiel­ce spie­ra­li się ro­dzi­ce o to, po któ­rym z nich po­wi­nie­nem prze­jąć rze­mio­sło, mnie wsze­la­ko, że to od ma­leń­ko­ści my­śla­łem o sta­nie szla­chec­kim, nie nę­ci­ło ani jed­no, ani dru­gie. Po­wia­dał oj­ciec:

– Synu, za­wód zło­dzie­ja to nie sztu­ka me­cha­nicz­na, jeno wy­zwo­lo­na – tu wzdy­chał i da­lej pra­wił, zło­żyw­szy ręce: – Kto na tym świe­cie nie krad­nie, nie żyje. Dla­cze­go, jak my­ślisz, tak nas ścier­pieć nie mogą sę­dzio­wie i pa­choł­ki try­bu­nal­skie? A to nas ska­zu­ją na wy­gna­nie, a to na cię­gi albo zgo­ła dar czy­nią z ko­nop­ne­go na­szyj­ni­ka, choć to nie dzień na­sze­go pa­tro­na! Mó­wić o tym nie mogę bez łez – szlo­chał jak dziec­ko za­cny sta­rzec, wspo­mi­na­jąc, ile razy ra­cho­wa­no mu że­bra. – Chcie­li­by, nie­go­dziw­cy, by tam, gdzie są oni, nie było in­nych zło­dziei prócz nich sa­mych i tych, co im słu­żą. Ale od cze­góż gło­wa na kar­ku? Od lat za­ra­nia za­wszem czę­sto na­wie­dzał ko­ścio­ły, i to nie tyl­ko dla po­boż­no­ści. Wie­le razy gorz­ko bym pła­kał na grzbie­cie osła, gdy­bym był na źre­ba­ku wy­śpie­wał, cze­go nie trze­ba. Nig­dym też nie wy­zna­wał grze­chów gdzie in­dziej niż w kon­fe­sjo­na­le. Dzię­ki tym to prak­ty­kom i memu rze­mio­słu utrzy­my­wa­łem two­ją mat­kę naj­uczci­wiej i naj­le­piej, jak mo­głem.

– Co tam opo­wia­da­cie o tym utrzy­my­wa­niu – ob­ru­szy­ła się mat­ka, gniew­na, żem nie chciał uczyć się na cza­row­ni­ka. – To ja was utrzy­my­wa­łam i mo­imi spo­so­ba­mi wy­cią­ga­łam z wię­zień albo ło­ży­łam na to, żeby was stam­tąd nie pusz­cza­li! A co do spo­wie­dzi, to czy­ja w tym za­słu­ga? Czy to wa­sze mę­stwo po­zwo­li­ło wam trzy­mać ję­zyk za zę­ba­mi, czy na­po­je, ja­kie wam po­da­wa­łam? Wszyst­ko dzię­ki tym moim na­pit­kom! I gdy­bym się nie bała, że usły­szą na uli­cy, opo­wie­dzia­ła­bym, jak to kie­dyś ko­mi­nem we­szłam i wy­cią­gnę­łam was przez dach!

Dłu­go by tak jesz­cze pra­wi­ła, w mia­rę jak ro­sła w niej złość, gdy­by od gwał­tow­ne­go wy­ma­chi­wa­nia nie roz­sy­pał się jej ulu­bio­ny ró­ża­niec z zę­bów nie­bosz­czy­ków. Uśmie­rzy­łem ro­dzi­ciel­ską za­pal­czy­wość, mó­wiąc, iż moim nie­złom­nym po­sta­no­wie­niem jest uczyć się cno­ty i jej dro­gą iść na­przód, gło­so­wi mych uczci­wych skłon­no­ści po­słusz­ny. W tym celu niech mnie od­da­dzą do szko­ły, bo bez czy­ta­nia i pi­sa­nia nic się zro­bić nie da. Spodo­ba­ło im się, com mó­wił, choć obo­je mru­cze­li jesz­cze pod no­sem. Mat­ka za­bra­ła się do na­wle­ka­nia z po­wro­tem zę­bów na ró­ża­niec, a oj­ciec po­szedł wy­go­lić – nie wiem, czy bro­dę czy­jąś, czy­li też sa­kiew­kę. Zo­sta­łem sam, dzię­ki skła­da­jąc Bogu, iż dał mi był ro­dzi­ców tak roz­trop­nych i dba­łych o moje do­bro.ROZ­DZIAŁ II O TYM, JAK PO­SZE­DŁEM DO SZKO­ŁY I CO MNIE TAM SPO­TKA­ŁO

Na­za­jutrz ku­pio­no już dla mnie abe­ca­dło i umó­wio­no ba­ka­ła­rza. Po­sze­dłem, przy­wi­tał mnie wdzięcz­nie i po­wie­dział, że by­stro mi z oczu pa­trzy. Aby mu nie za­dać kła­mu, bar­dzo skład­nie wy­re­cy­to­wa­łem moją lek­cję tego ran­ka. Na­uczy­ciel sa­dzał mnie przy so­bie i za to, żem przy­cho­dził wcze­śnie, z jego roz­ka­zu pra­wie co dnia do­stę­po­wa­łem przy­wi­le­ju wy­mie­rza­nia ró­zeg tym, któ­rzy coś prze­skro­ba­li, wy­cho­dzi­łem zaś ostat­ni, by za­ła­twiać róż­ne zle­ce­nia „Pani”, bo tak na­zy­wa­li­śmy żonę ba­ka­ła­rza.

Tak to wszyst­kich nas ob­li­go­wał po­dob­ny­mi ka­re­sa­mi. Nad­to mnie fa­wo­ry­zo­wa­no, bu­dząc tym za­wiść in­nych chłop­ców. Trzy­ma­łem się z sy­na­mi szla­chec­ki­mi wy­so­kie­go uro­dze­nia, a w szcze­gól­no­ści z sy­nem nie­ja­kie­go don Alon­sa Co­ro­nel de Zu­ñi­ga, z któ­rym w za­ży­łą wsze­dłem ko­mi­ty­wę. Cho­dzi­łem do jego domu ba­wić się w dni świą­tecz­ne i to­wa­rzy­szy­łem mu co dzień w szko­le. Inni, bądź dla­te­go, żem się do nich nie od­zy­wał, bądź że w ich mnie­ma­niu za bar­dzom darł nosa, wciąż mnie prze­zy­wa­li i czy­ni­li przy­ty­ki do rze­mio­sła mego ojca. Jed­ni wo­ła­li na mnie „don Brzy­twa”, inni „don Pi­jaw­ka”, któ­ryś, by uspra­wie­dli­wić swą za­wiść, mó­wił, że ma ze mną na pień­ku, od cza­su gdy pew­nej nocy moja mat­ka za spra­wą cza­rów uśmier­ci­ła dwie jego małe sio­strzycz­ki; jesz­cze inny po­wia­dał, iż do jego domu spro­wa­dzo­no kie­dyś mego ojca dla wy­tę­pie­nia my­szy, bo wo­ła­li na nie­go „ko­cur”. Nie­któ­rzy miau­cze­li, gdym prze­cho­dził, a ten i ów na­po­mknął, że ci­snął parę zgni­łych po­mi­do­rów w moją mat­kę, kie­dy w bi­sku­piej mi­trze pa­ra­do­wa­ła.

Krót­ko mó­wiąc, choć mi nie szczę­dzi­li przy­ty­ków i gdzie tyl­ko mo­gli, pod­sta­wia­li nogę, nig­dy mi, chwa­lić Boga, nie uchy­bi­li otwar­cie. I choć się czu­łem ze­lżo­ny, nie da­wa­łem nic po so­bie po­znać. Wszyst­ko zno­si­łem po­kor­nie do dnia, gdy je­den z chło­pa­ków ośmie­lił się mnie na­zwać gło­śno sy­nem la­dacz­ni­cy i wiedź­my. A że mi to tak rzekł bez ob­sło­nek (bo żeby był tro­chę dys­kret­niej rzecz ujął, lżej by­ło­by mi prze­łknąć znie­wa­gę), chwy­ci­łem ka­mień i ci­sną­łem w nie­go. Po­bie­głem w te pędy skryć się do mat­ki i opo­wie­dzia­łem jej, co i jak, ona zaś rze­kła:

– Do­brześ się spi­sał, umiesz po­ka­zać, kim je­steś. W tym tyl­ko po­błą­dzi­łeś, żeś nie spy­tał, kto mu tak po­wie­dział.

Co usły­szaw­szy, że to za­wsze wy­so­ko się no­si­łem, rze­kłem do niej:

– Ach, mat­ko, jed­no mnie tyl­ko gry­zie: że to, co mi się przy­go­dzi­ło, snad­niej do mszy świę­tej niż do bój­ki po­dob­ne.

Za­py­ta­ła mnie dla­cze­go, na co od­po­wie­dzia­łem, iżem wy­słu­chał dwóch ewan­ge­lii. Pro­si­łem, by za­de­kla­ro­wa­ła ja­sno, czy mogę temu zgod­nie z praw­dą za­prze­czyć i czy do mego po­czę­cia przy­czy­ni­ło się wie­lu, czy też je­stem sy­nem je­dy­ne­go ojca. Ro­ze­śmia­ła się na to i rze­kła:

– O, do li­cha! Tyle już umiesz po­wie­dzieć? Wi­dać, żeś w cie­mię nie bity, dow­ci­pu ci nie brak. Bar­dzo słusz­nie zro­bi­łeś, żeś mu gębę roz­kwa­sił, bo ta­kich rze­czy mó­wić nie przy­stoi, choć­by i praw­dzi­we były.

Sły­sząc to zmar­twia­łem i sło­wem żem się nie ode­zwał, zde­cy­do­wa­ny zwi­nąć ma­nat­ki w naj­bliż­szych dniach i opu­ścić dom ro­dzi­ciel­ski, tak mi wstyd do­skwie­rał. Skry­łem to w so­bie, oj­ciec po­szedł opa­trzyć chło­pa­ka, uła­go­dził go i ka­zał mi wró­cić do szko­ły, gdzie na­uczy­ciel przy­jął mnie roz­sier­dzo­ny, póki się nie do­wie­dział o przy­czy­nie wal­ki, po czym złość go ode­szła i przy­znał mi słusz­ność.

Przez cały ten czas trzy­mał ze mną ko­mi­ty­wę ów syn don Alon­sa de Zu­ñi­ga, któ­ry zwał się don Die­go. Da­rzył mnie afek­tem, rzecz ja­sna, jako że za­mie­nia­łem się z nim na pion­ki w grze, je­że­li moje po­ło­że­nie było lep­sze, dzie­li­łem z nim, com przy­niósł z sobą na śnia­da­nie, i nie pro­si­łem o to, co jemu dali, ku­po­wa­łem mu ob­raz­ki, uczy­łem bić się na pię­ści, ba­wi­łem się z nim w go­ni­twy by­ków i za­wszem umiał go czymś ro­ze­rwać. To­też ro­dzi­ce pa­ni­czy­ka, wi­dząc, jak mu do­ga­dza moje to­wa­rzy­stwo, pra­wie co dzień pro­si­li mo­ich, by po­zwo­li­li mi zjeść z nim obiad i wie­cze­rzę, a na­wet po­zo­stać na noc w ich domu.

Tak to zda­rzy­ło się, iż śpie­sząc ra­zem do szko­ły jed­ne­go z pierw­szych dni po świę­tach Bo­że­go Na­ro­dze­nia, spo­tka­li­śmy po dro­dze pew­ne­go czło­wie­ka, któ­ry zwał się Pon­cjusz de Agu­ir­re i któ­ry ucho­dził w mie­ście za prze­chrztę. Don Die­gu­ito rze­cze do mnie: „Ejże, za­wo­łaj na nie­go: «Pon­cjusz Pi­łat», i zmy­kaj.” Aby ukon­ten­to­wać mego przy­ja­cie­la, za­wo­ła­łem: „Pon­cjusz Pi­łat”, i w nogi! Tam­ten tak się tym po­czuł ze­lżo­ny, że pu­ścił się za mną z ob­na­żo­nym no­żem, by mnie za­bić, i mu­sia­łem szu­kać schro­nie­nia w domu mego pre­cep­to­ra, do­kąd wpa­dłem z krzy­kiem. Tam­ten wszedł za mną, lecz obro­nił mnie na­uczy­ciel, pro­sząc, by mnie oszczę­dził, i przy­rze­ka­jąc su­ro­wą dla mnie karę. I cho­ciaż Pani pro­si­ła za mną – po­mna świad­czo­nych jej przy­sług – nie usłu­chał i ka­zał mi spu­ścić por­t­ki, a sma­ga­jąc py­tał po każ­dym ude­rze­niu: „Bę­dziesz jesz­cze wy­zy­wał lu­dzi od Ponc­kich Pi­ła­tów?” Ja wo­ła­łem: „Nie, par­ne”, i od­po­wie­dzia­łem tak dwa­dzie­ścia razy przy dwu­dzie­stu ba­tach, ja­kie mi wy­mie­rzył. Tak do­brze so­bie za­pa­mię­ta­łem na­ucz­kę i taką gro­zę wzbu­dza­ło od­tąd we mnie imię Ponc­kie­go Pi­ła­ta, iż na­za­jutrz, kie­dy mi ka­zał, jak zwy­kle, od­mó­wić z in­ny­mi pa­cierz, do­szedł­szy do cre­do już mia­łem po­wie­dzieć: „umę­czon pod Ponc­kim Pi­ła­tem”, gdy przy­po­mniaw­szy, że nie mam już nig­dy wię­cej wy­ma­wiać imie­nia Pi­ła­ta, po­wie­dzia­łem: „umę­czon pod Ponc­kim Agu­ir­re”. Roz­śmie­szy­ła na­uczy­cie­la moja pro­sto­dusz­ność i strach, ja­kie­go mi na­pę­dził, więc ob­ła­pił mnie i za­świad­czył, iż da­ru­je mi baty dwa pierw­sze razy, kie­dy na nie za­słu­żę. Bar­dzo mnie to za­pew­nie­nie ukon­ten­to­wa­ło.

Krót­ko mó­wiąc, by nie po­paść w ga­dul­stwo, na­de­szły za­pu­sty i na­uczy­ciel, pra­gnąc spra­wić swo­im chłop­com ja­kąś ucie­chę, po­le­cił wy­brać Ko­gu­cie­go Kró­la . Cią­gnę­li­śmy losy, dwu­na­stu chło­pa­ków przez nie­go wska­za­nych, i wy­pa­dło na mnie. Za­wia­do­mi­łem ojca i mat­kę, żeby przy­go­to­wa­li mi wy­kwint­ny ubiór.

Nad­szedł dzień uro­czy­sty i wy­ru­szy­łem na dy­cha­wicz­nej wy­le­nia­łej szka­pie, któ­ra nie tyle przez wzgląd na do­bre uło­że­nie, co na nie­pew­ność nóg, idąc skła­da­ła re­we­ran­se. Zad mia­ła wą­ski, a ogon w sta­nie szcząt­ko­wym, szy­ję jak wiel­błąd albo i dłuż­szą, biel­mo na jed­nym oku, a dru­gie wy­bi­te. Co się ty­czy wie­ku, to do za­mknię­cia po­zo­sta­ły jej już tyl­ko oczy. W su­mie przy­po­mi­na­ła ra­czej koń­ski szkie­let niż wierz­chow­ca i gdy­by jej dać kosę, wziął­byś ją za koń­ską śmierć. Wi­dać było na niej śla­dy po­kut i po­stów asce­tycz­ne­go ży­wo­ta i pew­nie na­wet nie wie­dzia­ła, co to owies i siecz­ka. Co w niej było naj­bar­dziej po­ciesz­ne, to ob­fi­tość ły­sin i gdy­by nie brak okuć i zam­ka, rzekł­byś, iż masz przed sobą żywy ku­fer po­dróż­ny.

Ja­dąc na mym ru­ma­ku ki­wa­łem się z boku na bok, ni­czym fa­ry­ze­usz wy­nie­sio­ny na pro­ce­sję – acz­kol­wiek przy­znać trze­ba, iż z wiel­kim ma­je­sta­tem sie­dzia­łem okra­kiem na tej ru­cho­mej de­sce – a za mną pięk­nie wy­stro­je­ni inni chłop­cy. Tak wkro­czy­li­śmy na plac tar­go­wy (jesz­cze te­raz, gdy to wspo­mi­nam, prze­szy­wa mnie gro­za!) i gdy by­li­śmy w po­bli­żu (Boże ucho­waj!) stra­ga­nów z ja­rzy­na­mi, ru­mak mój po­rwał głów­kę ka­pu­sty ja­kiejś prze­kup­ce i w mgnie­niu oka wy­słał ją do żo­łąd­ka, do­kąd, zwa­żyw­szy, iż dro­ga wio­dła przez dłu­gą gar­dziel, za­pew­ne nie­ry­chło do­tar­ła.

Stra­ga­niar­ka – jako że za­wsze to na­ród bez­czel­ny – pod­nio­sła krzyk, zbie­gły się jej kumy i zgra­ja wszel­kie­go hul­taj­stwa, i chwy­ta­jąc mar­chew­ki, rze­py, ce­bu­le i inne wa­rzy­wa, da­lej­że ci­skać w nie­szczę­sne­go kró­la. Wi­dząc, iż za­no­si się na bi­twę mor­ską, tej zaś z ko­nia to­czyć się nie da, za­mie­rza­łem zsiąść, ali­ści moja szka­pa na­gle tak do­sta­ła po łbie, że pró­bu­jąc sta­nąć dęba wpa­dła ra­zem ze mną w gnój, za prze­pro­sze­niem, w ustron­nym miej­scu. Ła­two so­bie wy­obra­zić mój wy­gląd w tym sta­nie. Moi chłop­cy, uzbro­je­ni już w ka­mie­nie, co żywo ru­szy­li w po­goń za prze­kup­ka­mi i dwie z nich przy tej oka­zji tęgo obe­rwa­ły. W ogól­nym roz­gar­dia­szu moja wy­ta­rza­na w gno­ju oso­ba była naj­bar­dziej po­trze­bu­ją­cą po­mo­cy spo­śród uczest­ni­ków wal­ki. Przy­szli przed­sta­wi­cie­le spra­wie­dli­wo­ści, za­czę­ło się do­cho­dze­nie, za­trzy­ma­li kil­ka prze­ku­pek i chło­pa­ków, szu­ka­jąc bro­ni i od­bie­ra­jąc ją, bo kil­ku mia­ło szty­le­ty przy­nie­sio­ne z sobą do ozdo­by, a inni małe mie­czy­ki. Przy­szła moja ko­lej i nie wi­dząc przy mnie żad­nej bro­ni – bo mi ją za­bra­li i ra­zem z pe­le­ry­ną i ka­pe­lu­szem za­nie­śli do ja­kie­goś domu, by obe­schła – za­żą­da­li, po­wia­dam, bro­ni, na co od­rze­kłem, uty­tła­ny w pa­skudz­twie, że nie mam in­nej prócz tej, co ob­ra­ża po­wo­nie­nie. Na­po­mknę przy tej spo­sob­no­ści, że gdy stra­ga­niar­ki za­czę­ły ob­rzu­cać mnie rze­pa­mi, mar­chwią etc., po­ją­łem, iż mój zdob­ny w pió­ro ka­pe­lusz w błąd je za­pew­ne wpro­wa­dził i wzię­ły mnie za moją mat­kę, ci­ska­jąc w cza­row­ni­cę, co było pod ręką, jak już wie­le­kroć przed­tem by­wa­ło. To­też, w pro­sto­cie du­cha, krzyk pod­nio­słem: „Wstrzy­maj­cie się, sio­stry, choć mam ka­pe­lusz z pió­ra­mi, nie je­stem Al­don­zą de San Pe­dro, moją mat­ką”, jak­by po twa­rzy i wzro­ście po­znać tego nie mo­gły. Głu­po­tę moją niech uspra­wie­dli­wi strach i to, że nie­szczę­ście spa­dło na mnie tak na­gle.

Wsze­la­ko, wra­ca­jąc do al­gu­aci­la, ten chciał mnie za­pro­wa­dzić do aresz­tu, lecz nie mógł, bo nie było spo­so­bu mnie do­tknąć, tak by­łem okry­ty plu­ga­stwem. Jed­ni ode­szli w tę stro­nę, dru­dzy w inną, ja zaś ru­szy­łem z ryn­ku do domu, ska­zu­jąc na ka­tu­sze wszyst­kie nosy spo­tka­ne po dro­dze. W domu opo­wie­dzia­łem ro­dzi­com, co się sta­ło, i tak się po­czu­li znie­wa­że­ni moim wi­do­kiem w tym sta­nie, że po­bić mnie chcie­li. Zrzu­ci­łem całą winę na szka­pę od sied­miu bo­le­ści, jaką mi dali, pró­bo­wa­łem ich udo­bru­chać, lecz wi­dząc, iż nie dam rady, ucie­kłem i po­sze­dłem szu­kać mego przy­ja­cie­la, don Die­ga. Za­sta­łem go sro­dze spo­nie­wie­ra­ne­go, a jego ro­dzi­ców zde­cy­do­wa­nych nie po­sy­łać go wię­cej do szko­ły. Do­wie­dzia­łem się też, że mój ru­mak, wi­dząc się zgu­bio­nym, dwu­krot­nie pró­bo­wał wierz­gnąć, lecz ze sła­bo­ści i wy­chu­dze­nia zwich­nął so­bie kłę­by i po­zo­stał w ka­łu­ży gno­ju, le­d­wie już zi­piąc.

Roz­wa­żyw­szy to wszyst­ko, zmu­szo­ny dźwi­gać cię­żar ze­psu­tej za­ba­wy, zgor­sze­nie mia­sta, ro­ze­źlo­nych ro­dzi­ców, po­tur­bo­wa­ne­go przy­ja­cie­la i zde­chłe­go ko­nia, po­sta­no­wi­łem nie wra­cać wię­cej do szko­ły ani do domu ojca i mat­ki, lecz zo­stać tu jako słu­żą­cy don Die­ga lub, słusz­niej mó­wiąc, by do­trzy­my­wać mu to­wa­rzy­stwa, ku wiel­kie­mu za­do­wo­le­niu jego ro­dzi­ców, wdzięcz­nych za afekt dla ich syn­ka. Da­łem znać do domu, iż nie po­trze­ba mi już cho­dzić do szko­ły, bo choć nie umiem do­brze pi­sać, wo­bec mo­ich za­mia­rów wstą­pie­nia do sfer wyż­szych po­żą­da­ne jest, bym nie za po­praw­nie po­słu­gi­wał się pió­rem, a za­tem po­rzu­cam na­uki, by ich nie na­ra­żać na kosz­ty, a tak­że dom ro­dzin­ny, by im oszczę­dzić stra­pień. Po­wia­do­mi­łem ich, gdzie je­stem i jak się mie­wam, oświad­cza­jąc, że póki nie da­dzą ze­zwo­le­nia na moje pla­ny, nie zo­ba­czą mnie na oczy.ROZ­DZIAŁ III O TYM, JAK ZA­MIESZ­KA­ŁEM W IN­TER­NA­CIE UCZNIÓW JAKO SŁU­ŻĄ­CY DON DIE­GA CO­RO­NEL

Po­sta­no­wił więc don Alon­so od­dać swe­go syna do in­ter­na­tu, po pierw­sze, aby go od­da­lić od nad­mier­nej tro­skli­wo­ści ro­dzi­ciel­skiej, a po wtó­re, dla oszczę­dze­nia so­bie kło­po­tów. Do­wie­dział się, że jest w Se­go­wii nie­ja­ki li­cen­cjat Ca­bra, któ­ry trud­ni się edu­ka­cją sy­nów szla­chec­kich, i po­słał tam wła­sne­go syna oraz mnie, abym mu to­wa­rzy­szył i słu­żył. Tak to w pierw­szą nie­dzie­lę wiel­kie­go po­stu do­sta­li­śmy się w pa­zu­ry gło­do­wej śmier­ci za ży­cia, bo nie da się okre­ślić oględ­niej po­dob­ne­go skąp­stwa. Nasz wy­cho­waw­ca był to kle­ryk dłu­gi jak flet czy pisz­czał­ka i tyl­ko jego wzro­stu ską­pym nie mógł­byś na­zwać. Wło­sy miał rude (nie trze­ba mó­wić wię­cej temu, kto zna przy­sło­wie), oczy osa­dzo­ne gdzieś w po­bli­żu kar­ku zda­wa­ły się spo­glą­dać z dna be­czek, tak za­pa­dłe i mrocz­ne, iż mo­gły­by słu­żyć jako po­miesz­cze­nie dla skle­pi­ku ob­rot­ne­go kup­ca; nos rzym­ski z do­miesz­ką sty­lu fran­cu­skie­go, bo zżar­ty przez kro­sty (sku­tek ka­ta­ru, nie roz­pu­sty, jako że roz­pu­sta kosz­tu­je); pod­bró­dek zaś po­bla­dły od stra­chu przed są­siedz­twem gęby, któ­ra gro­zi­ła po­łknię­ciem go z gło­du; bra­ko­wa­ło mu, już nie wiem ilu, zę­bów, jak mnie­mam, za próż­niac­two i włó­czę­gę wy­gna­nych ze swej sie­dzi­by; gar­dziel dłu­ga jak u stru­sia, z grdy­ką tak wy­sta­ją­cą, jak­by przy­ci­śnię­ta po­trze­bą wy­rwa­ła się na po­szu­ki­wa­nie ja­dła; ra­mio­na jak pa­ty­ki i ręce niby dwa uschnię­te wąsy wi­no­ro­śli. Od dołu przy­po­mi­nał wi­dły albo otwar­ty cyr­kiel wspar­ty na dwóch dłu­gich no­gach. Cho­dził bar­dzo po­wo­li, a gdy po­ru­szył się żwa­wiej, ko­ści grze­cho­ta­ły ni­czym ko­łat­ki, któ­ry­mi ogła­sza­ją swą bli­skość trę­do­wa­ci. Mowa jego była dy­cha­wicz­na jak głos su­chot­ni­ka, bro­da dłu­ga, nig­dy nie strzy­żo­na dla za­osz­czę­dze­nia wy­dat­ków, a we­dle jego wy­ja­śnień, ze wstrę­tu przed do­ty­kiem rąk bal­wie­rza, po­wia­dał bo­wiem, iż prę­dzej dał­by się za­rżnąć, niż po­zwo­lił mu­snąć swe ob­li­cze dło­niom cy­ru­li­ka. Wło­sy przy­ci­nał mu od cza­su do cza­su któ­ryś z wy­cho­wan­ków. W dni sło­necz­ne no­sił wy­tłusz­czo­ny i po­dziu­ra­wio­ny przez my­szy bi­ret z cze­goś, co kie­dyś było suk­nem, pod­bi­ty pod­szew­ką z kil­ku warstw łu­pie­żu. Su­tan­na, jak twier­dzi­li nie­któ­rzy, mia­ła cu­dow­ne wła­ści­wo­ści, bo nie wie­dzia­no, ja­kie­go jest ko­lo­ru. Jed­ni, wi­dząc ją tak wy­świech­ta­ną, bra­li ją za ża­bią skó­rę, inni za ilu­zję, z bli­ska zda­wa­ła się czar­na, z da­le­ka nie­bie­ska­wa. Nie prze­pa­sy­wał jej sznu­rem, nie uzna­wał też koł­nie­rzy­ka ani man­kie­tów. Z dłu­gi­mi wło­sa­mi, w ża­ło­snej i ku­sej su­tan­nie wy­glą­dał ni­czym słu­ga śmier­ci, a każ­dy z trze­wi­ków przy­wo­dził na myśl gro­bo­wiec ol­brzy­ma. Co do jego al­ko­wy, to nie było w niej na­wet pa­ją­ków. Pod­da­wał eg­zor­cy­zmom my­szy, w oba­wie, by nie po­żar­ły kil­ku skó­rek chle­ba. Łóż­ko roz­ście­lał na pod­ło­dze i spał za­wsze na jed­nym boku, żeby nie nisz­czyć prze­ście­ra­dła. Sło­wem było to ar­cy­skąp­stwo i nę­dza nędz.

W jego to szpo­ny wpa­dłem i wraz z moim to­wa­rzy­szem w jego zna­la­złem się mocy. W dniu na­sze­go przy­by­cia wska­zał nam miej­sce, ja­kie mie­li­śmy zaj­mo­wać, i przy­wi­tał nas krót­ką po­ga­dan­ką, nie prze­dłu­ża­jąc jej dla za­osz­czę­dze­nia cza­su. Ob­ja­śnił nas za­ra­zem, co mamy ro­bić, i na tych za­ję­ciach ze­szło nam aż do go­dzi­ny po­sił­ku. Uda­li­śmy się do ja­dal­ni. Naj­pierw je­dli pa­no­wie, a my, pa­choł­ki, słu­ży­li­śmy im przy sto­le. Re­fek­tarz był oso­bli­wie cia­sny, a do sto­łu za­sia­da­ło pię­ciu wy­cho­wan­ków. Pierw­sza rzecz, chcia­łem zo­ba­czyć, jak wy­glą­da­ją tu­tej­sze koty, a żem żad­ne­go nie spo­strzegł, za­py­ta­łem o nie jed­ne­go z ko­le­gów, któ­ry prze­by­wał tu od daw­na za­pew­ne, gdyż nie­by­wa­ła chu­dość wy­war­ła na nim miej­sco­we pięt­no. Roz­rzew­nił się i od­rzekł:

– Koty? Kto wam po­wie­dział, że koty gu­stu­ją w po­stach i umar­twie­niach? Po wa­szych py­za­tych po­licz­kach moż­na po­znać, że­ście tu nowy!

Za­smu­ci­ła mnie ta re­pli­ka, a jesz­cze więk­szy strach mnie ogar­nął, gdym za­uwa­żył, iż wszy­scy, co tu prze­by­wa­ją od daw­na, wy­schli na szcza­py i tak wy­glą­da­ją, jak­by za­miast pach­ni­deł uży­wa­li ma­ści na wrzo­dy.

Za­siadł li­cen­cjat Ca­bra za sto­łem i od­mó­wił bło­go­sła­wień­stwo. Spo­ży­wa­li wie­cze­rzę pod zna­kiem wiecz­no­ści, bez po­cząt­ku i koń­ca. Przy­nie­sio­no bu­lion w drew­nia­nych mi­secz­kach, tak przej­rzy­sty i bla­dy, że gdy­by się w jed­nej z nich prze­glą­dał Nar­cyz, w więk­szym był­by nie­bez­pie­czeń­stwie niż na­chy­lo­ny nad źró­dłem. Z nie­po­ko­jem za­uwa­ży­łem, jak wy­chu­dzo­ne pal­ce rzu­ca­ją się w nur­ty bu­lio­nu w po­go­ni za sa­mot­nym, sie­ro­cym ziarn­kiem gro­chu na dnie mi­ski. Ca­bra mó­wił żło­piąc zupę:

– Nie ma to jak pro­sta a po­sil­na stra­wa z mię­sa i wa­rzyw, niech mó­wią, co chcą, wszyst­ko inne to ła­kom­stwo i ob­żar­stwo. – To po­wie­dziaw­szy, za­wie­sił swo­ją mi­secz­kę na pier­si i do­dał jesz­cze: – Oto jest samo zdro­wie, a co po­nad­to to fa­na­be­rie i wy­my­sły.

„Nie­chże cię dia­beł po­rwie!” – rze­kłem so­bie w du­chu, pa­trząc, jak słu­żą­cy, po­dob­niej­szy do wid­ma niż ludz­kiej isto­ty, pia­stu­je w rę­kach pół­mi­sek mię­sa ni­czym cząst­kę od­ję­tą wła­sne­mu cia­łu. Mi­gnę­ła tam ja­kaś za­błą­ka­na rze­pa, któ­rą do­strze­gł­szy wy­krzyk­nął nasz pre­cep­tor:

– Co wi­dzę! Mamy i rze­py! Spe­cjał to, z któ­rym nie rów­nać się ku­ro­pa­twie! Jedz­cie, bo nic dla mnie mil­sze­go niż pa­trzyć, jak się po­ży­wia­cie!

Przy­dzie­lił każ­de­mu por­cję ba­ra­ni­ny tak zni­ko­mą, że od­li­czyw­szy to, co utkwi­ło za pa­znok­cia­mi i mię­dzy zę­ba­mi, nic zgo­ła nie do­tar­ło do ki­szek. Ca­bra pa­trzył na gro­no swych pu­pi­lów, mó­wiąc:

– Jedz­cie, dziat­ki moje, mło­dzi je­ste­ście, ra­dość to dla mnie wasz do­bry ape­tyt. Za­iste, pi­kant­na to była przy­pra­wa dla tych, któ­rym w brzu­chu bur­czy z gło­du! Skoń­czy­ła się bie­sia­da i zo­sta­ło na sto­le kil­ka skó­rek chle­ba, na pół­mi­sku zaś tro­chę żył i ko­ści, i wy­cho­waw­ca rzekł:

– Resz­ta niech zo­sta­nie dla słu­żą­cych, bo i oni mu­szą się po­ży­wić. Nie żą­daj­my dla sie­bie wszyst­kie­go.

„Oby cię Bóg ska­rał i obyś się po­cho­ro­wał po tym, coś zjadł, ku­two – po­my­śla­łem. – Nie­szczę­sne moje kisz­ki i żo­łą­dek!”

Od­mó­wiw­szy mo­dli­twę dzięk­czyn­ną, Ca­bra po­wie­dział:

– Zrób­my miej­sce cze­la­dzi, niech so­bie pod­je. Mo­że­cie te­raz odejść aż do dru­giej i od­ra­biać swo­je ćwi­cze­nia. Oby ni­ko­mu nie za­szko­dzi­ła tak suta stra­wa.

Tu już nie mo­głem się po­wstrzy­mać i par­sk­ną­łem śmie­chem na całe gar­dło. Ob­ru­szył się wie­leb­ny li­cen­cjat, po­wie­dział, bym się na­uczył skrom­no­ści, i do­rzu­ciw­szy jesz­cze kil­ka mo­ra­łów, od­szedł.

Za­sie­dli­śmy z ko­lei my, słu­dzy, przy sto­le, i wi­dząc, że spra­wy źle sto­ją i że moje kisz­ki do­ma­ga­ją się spra­wie­dli­wo­ści, jako że by­łem sil­niej­szy i zdrow­szy niż inni, rzu­ci­łem się na pół­mi­sek wraz ze wszyst­ki­mi i z trzech skó­rek po­żar­łem dwie oraz je­den ochłap. Tam­ci za­czę­li sar­kać, zwa­bio­ny ha­ła­sem wszedł Ca­bra mó­wiąc: „Jedz­cie zgod­nie jak bra­cia, bo z ła­ski Bo­żej jest co jeść. Nie kłóć­cie się, star­czy dla wszyst­kich.” Po­tem wy­szedł, by da­lej grzać się w słoń­cu, i zo­sta­wił nas sa­mych.

Upew­niam was, mi­ło­ści­wy pa­nie, żem wi­dział, jak je­den z nich, naj­chud­szy, któ­ry zwał się Jur­re, Bi­skaj­czyk, do tego stop­nia już za­po­mniał, jak i czym się jada, że okru­szy­nę, któ­ra mu się do­sta­ła, dwu­krot­nie pod­niósł do oczu, a my trzej po­zo­sta­li nie zdo­ła­li­śmy po­kie­ro­wać jego ręki na wła­ści­we miej­sce… Po­pro­si­łem o coś do pi­cia, cze­go po­nie­cha­li inni, bę­dąc pra­wie na czczo; dali mi ku­bek wody i nie zdą­ży­łem jesz­cze pod­nieść jej do ust, kie­dy – ni­czym księ­dzu przy ce­re­mo­nii my­cia rąk przed oł­ta­rzem – ode­brał mi go wspo­mnia­ny już chło­pak-wid­mo. Wsta­łem od sto­łu ze zbo­la­łą du­szą, prze­ko­na­ny, żem tra­fił do domu, gdzie pije się za zdro­wie ki­szek, tyl­ko że to­a­sty owe do nich nie tra­fia­ją. Po­czu­łem chęć ulże­nia im, cho­ciaż nic nie ja­dłem, i za­py­ta­łem któ­re­goś z daw­nych pen­sjo­na­riu­szy o miej­sce za­spo­ka­ja­nia tych po­trzeb, na co mi od­po­wie­dział:

– W tym domu nie ma ta­kich po­trzeb, to­też nie ma i wła­ści­we­go po temu miej­sca. Ten je­dy­ny raz, kie­dy jesz­cze taką po­trze­bę od­czu­wa­cie, po­radź­cie so­bie, jak mo­że­cie. Ja tu je­stem już od dwóch mie­się­cy i by­łem na stro­nie raz tyl­ko, pierw­sze­go dnia po przy­by­ciu, tak jak wy te­raz, po stra­wie­niu wie­cze­rzy zje­dzo­nej jesz­cze w domu po­przed­nie­go wie­czo­ra.

Jak opi­sać mój smu­tek i stra­pie­nie? Przy­gnę­bio­ny my­ślą, jak nie­wie­le po­sił­ku mia­ło krze­pić moje cia­ło w przy­szło­ści, po­mi­mo chę­ci zbra­kło mi od­wa­gi, by się cze­go­kol­wiek wy­zby­wać.

Roz­ma­wia­li­śmy do wie­czo­ra. Don Die­go py­tał mnie, co ma zro­bić, by prze­ko­nać swo­je kisz­ki, że zo­sta­ły po­si­lo­ne, bo nie chcia­ły w to wie­rzyć. Jęki gło­du sły­chać było w tym domu tak jak w in­nych czkaw­kę z prze­je­dze­nia.

Na­de­szła pora wie­cze­rzy (o pod­wie­czor­ku nikt nie wspo­mniał), do­sta­li­śmy jesz­cze mniej niż na obiad i nie ba­ra­ni­nę, lecz tro­chę cze­goś, co no­si­ło mia­no na­sze­go wy­cho­waw­cy: kozy pie­czo­nej. Wpa­dł­że­by sam dia­beł na po­dob­ny po­mysł? „Zba­wien­na to rzecz dla zdro­wia – mó­wił nasz men­tor – lek­ki po­si­łek przed nocą dla ulże­nia pra­cy żo­łąd­ko­wi” – do­łą­cza­jąc se­rię cy­ta­tów z róż­nych me­dy­ków z pie­kła ro­dem. Chwa­lił do­bro­czyn­ne skut­ki die­ty, któ­ra po­zwa­la unik­nąć mę­czą­cych snów w nocy, wie­dząc do­brze, że w jego domu nikt nie mógł śnić o ni­czym in­nym prócz je­dze­nia. Zje­dli wie­cze­rzę pa­no­wie, zje­dli­śmy my, słu­dzy, choć nikt nic nie zjadł na­praw­dę.

Po­ło­ży­li­śmy się spać i przez całą noc nie mo­gli­śmy oka zmru­żyć, ani ja, ani don Die­go, któ­ry za­mie­rzał po­skar­żyć się swe­mu ojcu; ja ra­dzi­łem mu, żeby tego nie czy­nił, i w koń­cu po­wie­dzia­łem:

– Czy przy­najm­niej wie­cie, pa­nie, na pew­no, że je­ste­śmy żywi? Bo mnie się wi­dzi, że nas wy­pra­wi­li na tam­ten świat jesz­cze w owej ba­ta­lii na ryn­ku i zo­sta­ły z nas tyl­ko du­sze po­ku­tu­ją­ce w czyść­cu. To­też nie ma co pro­sić wa­sze­go ojca, by nas stąd ode­brał, do­pó­ki ktoś nie wy­mo­dli dla nas prze­ba­cze­nia za grze­chy i póki nie wy­ba­wi nas od ka­tu­szy pie­kiel­nych ja­kaś msza od­pra­wio­na przy ła­ska­mi sły­ną­cym oł­ta­rzu.

Na tej ga­wę­dzie i nie­licz­nych chwi­lach prze­spa­nych mi­nę­ła noc i trze­ba było wsta­wać. Wy­bi­ła szó­sta, Ca­bra we­zwał nas na lek­cję, po­szli­śmy i wy­słu­cha­li­śmy jej wszy­scy.

Moje ple­cy i że­bra pły­wa­ły już w zbyt luź­nym ka­fta­nie, w trze­wi­kach zmie­ści­ło­by się jesz­cze sie­dem par in­nych poń­czoch, zęby po­wlo­kły się osa­dem, przy­bie­ra­jąc bar­wę roz­pa­czy. Ka­za­no mi prze­czy­tać gło­śno po­czą­tek lek­cji, lecz z gło­du po­łkną­łem po­ło­wę zdań. I ła­two w to uwie­rzy każ­dy, kto sły­szał­by to wszyst­ko, co opo­wia­dał mi słu­żą­cy Ca­bry.

Ten wkrót­ce po przy­by­ciu do tego domu wi­dział, jak przy­pro­wa­dzo­no tam parę koni fry­zyj­skich, któ­re po dwóch dniach prze­obra­zi­ły się w ko­nie wy­ści­go­we, tak lek­kie, że fru­wa­ły w po­wie­trzu; wi­dział też, jak we­szły dwa ogrom­ne owczar­ki, zaś po trzech go­dzi­nach wy­szły char­ty goń­cze. A kie­dyś, pod­czas wiel­kie­go po­stu, zo­ba­czył ciż­bę lu­dzi tło­czą­cych się w bra­mie tego domu: jed­ni usi­ło­wa­li we­pchnąć swo­je nogi, inni ręce, inni całe cia­ło; trwa­ło to dłu­gą chwi­lę i wie­lu tyl­ko po to tu przy­szło, kie­dy zaś słu­ga ów spy­tał, co to zna­czy, któ­re­goś z przy­by­szy – bo Ca­bra zło­ścił się, jak go py­ta­no – do­wie­dział się, że to tacy, co cier­pią na li­sza­je albo świerzb, któ­ry zna­la­zł­szy się w tym domu zdy­cha z gło­du i świerz­bieć prze­sta­je Za­rę­czył mi, że tak było na­praw­dę, ja zaś, zna­jąc ten dom, zgo­ła o tym nie wąt­pię. Po­wta­rzam jego sło­wa, aby nie zda­wa­ło się prze­sa­dą to wszyst­ko, o czym opo­wia­dam.

Wra­ca­jąc do lek­cji, Ca­bra wy­gło­sił ją, a my wy­uczy­li­śmy się jej na pa­mięć.

Nasz men­tor nadal trwał przy tym sa­mym try­bie ży­cia, jaki już opi­sa­łem. Do­rzu­cił tyl­ko tro­chę sło­ni­ny do po­traw przez wzgląd na to, co mu kie­dyś ktoś szep­nął o szla­chec­twie, któ­re tego wy­ma­ga. A miał bla­sza­ną pusz­kę z wie­kiem po­dziu­ra­wio­nym jak pia­secz­nicz­ka do za­sy­py­wa­nia in­kau­stu. Wkła­dał tam ka­wa­łek sa­dła, za­my­kał pusz­kę i za­wie­szo­ną na sznur­ku wpusz­czał do garn­ka, żeby przez dziur­ki na­le­cia­ło tro­chę tłusz­czu, a sa­dło zo­sta­ło na dru­gi dzień. Po­tem wszak­że uznał to za zbyt kosz­tow­ne i tyl­ko przy­su­wał sło­ni­nę do garn­ka.

Jak się nam żyło przy ta­kich oby­cza­jach, nie­trud­no so­bie wy­obra­zić. Don Die­go i ja sła­nia­li­śmy się na no­gach tak wy­cień­cze­ni i sła­bi, że po mie­sią­cu, nie znaj­du­jąc le­kar­stwa na głód, szu­ka­li­śmy spo­so­bu nie­wsta­wa­nia z łó­żek. Nie śmie­li­śmy się skar­żyć na go­rącz­kę, bo to ła­two moż­na było spraw­dzić i roz­po­znać sy­mu­la­cję. Ból gło­wy czy zęba na­zbyt bła­hy był jako wy­mów­ka. Oświad­czy­li­śmy w koń­cu, że cier­pi­my na ból brzu­cha, po­nie­waż przez trzy dni nie by­li­śmy na stro­nie, pew­ni, że nie chcąc wy­dać paru gro­szy na me­dy­ka­men­ty, nie bę­dzie się sta­rał temu za­ra­dzić. Ali­ści dia­beł zrzą­dził in­a­czej, bo miał Ca­bra w domu sta­rą le­wa­ty­wę odzie­dzi­czo­ną po ojcu, któ­ry był ap­te­ka­rzem. Do­wie­dział się, co nam do­le­ga, przy­go­to­wał wszyst­ko i we­zwał pew­ną sie­dem­dzie­się­cio­let­nią sta­ru­chę, swo­ją ciot­kę, bie­głą w do­glą­da­niu cho­rych, i ka­zał dać le­wa­ty­wę nam oby­dwom.

Za­czę­li od don Die­ga i nie­szczę­sny pod­dał się, ale sta­ra, za­miast wło­żyć rur­kę, gdzie na­le­ży, we­tknę­ła ją po­mię­dzy ko­szu­lę i ple­cy, tak że stru­mień wody try­snął na kark i wy­la­ło się na ze­wnątrz to, co do wnę­trza win­no było tra­fić. Chło­pak w krzyk, nad­biegł Ca­bra i wi­dząc, co się dzie­je, ka­zał za­brać się z ko­lei do mnie, a póź­niej mia­ło się wró­cić do don Die­ga. Sta­wia­łem opór, ale na nic się to nie zda­ło, bo trzy­mał mnie Ca­bra i inni, a sta­ra tym ra­zem le­piej wy­wią­za­ła się z za­da­nia, za co jej się od­wdzię­czy­łem, zwra­ca­jąc, com otrzy­mał, pro­sto w jej ob­li­cze. Roz­sier­dził się Ca­bra i oświad­czył, że wy­rzu­ci mnie ze swe­go domu, bo wi­dać ja­sno, że wszyst­ko to kpi­ny i oszu­stwo. Wzdy­cha­łem do Boga, żeby się ro­ze­źlił tak, by do­trzy­mać sło­wa, ale mi się nie po­szczę­ści­ło.

Po­skar­ży­li­śmy się don Alon­so­wi, lecz Ca­bra wmó­wił mu, że cho­dzi nam o to je­dy­nie, by się wy­krę­cić od na­uki. Nic nie wskó­ra­ły na­sze bła­ga­nia. Przy­jął sta­rą do domu, żeby go­to­wa­ła i słu­ży­ła wy­cho­wan­kom, a słu­żą­ce­go wy­pę­dził, bo któ­re­goś piąt­ku rano zna­lazł parę okru­szyn chle­ba w jego kie­sze­ni.

Co­śmy przez tę sta­rą wy­cier­pie­li, je­den Bóg tyl­ko wie. Była tak głu­cha, że je­dy­nie na migi uda­wa­ło, się z nią po­ro­zu­mieć, a do tego śle­pa i tak za­twar­dzia­ła de­wot­ka, że ani na chwi­lę nie wy­pusz­cza­ła z rąk ró­żań­ca. Kie­dyś ró­ża­niec roz­sy­pał się jej do garn­ka i tego dnia ja­dłem naj­bar­dziej świą­to­bli­wą zupę w moim ży­ciu. Jed­ni wo­ła­li: „Pa­trz­cie, czar­ny groch! To pew­nie z Etio­pii!” Inni mó­wi­li:. „Ziarn­ka gro­chu w ża­ło­bie! Kto też im umarł?” Mój pan był pierw­szym, któ­ry wy­ło­wił pa­cio­rek z zupy, i pró­bu­jąc go roz­gryźć zła­mał so­bie ząb. W piąt­ki zwy­kle po­da­wa­ła jaj­ka bro­da­te, to jest z tak ob­fi­tym do­dat­kiem jej si­wych wło­sów, iż mo­gły pre­ten­do­wać do ty­tu­łu sę­dziów i ad­wo­ka­tów. Wło­żyć do garn­ka szu­fel­kę od wę­gla za­miast cho­chli albo po­dać ta­lerz zupy z ka­my­ka­mi było dla niej rze­czą na po­rząd­ku dzien­nym. Ty­sią­ce razy znaj­do­wa­łem naj­roz­ma­it­sze gady, pa­ty­ki, kie­dyś na­wet wrze­cio­no, na któ­rym przę­dła, a wszyst­ko to wrzu­ca­ła do ron­dla po to, by za­gę­ścić zupę i sku­tecz­niej na­peł­nić na­sze żo­łąd­ki.

Tak mi­nął nam czas do śro­dy po­piel­co­wej. W pierw­szych dniach wiel­kie­go po­stu za­słabł je­den z wy­cho­wan­ków i Ca­bra, by oszczę­dzić wy­dat­ku, zwle­kał z we­zwa­niem me­dy­ka do cza­su, kie­dy bie­da­ko­wi pil­niej po­trzeb­ny był spo­wied­nik niż wszyst­ko inne. Wte­dy spro­wa­dził fel­cze­ra, któ­ry wziął cho­re­go za puls i po­wie­dział, że głód już go był wy­prze­dził w sta­ra­niach i za­bił tego mło­de­go czło­wie­ka. Przy­nie­sio­no mu świę­ty sa­kra­ment i bie­da­czy­sko na ten wi­dok (nie mó­wił już od po­przed­nie­go dnia) po­wie­dział:

– Jezu Chry­ste, Pa­nie mój, trze­ba mi było zo­ba­czyć, że wcho­dzisz do tego domu, bym prze­ko­nał się, że to nie pie­kło.

Te sło­wa na za­wsze wy­ry­ły się w mo­jej pa­mię­ci. Umarł nie­szczę­sny chło­pak, po­cho­wa­li­śmy go bar­dzo skrom­nie, bo nie był tu­tej­szy, i dłu­gi czas nie mo­gli­śmy się otrzą­snąć z wra­że­nia.

Wieść o tym strasz­nym wy­pad­ku ro­ze­szła się po mie­ście i tra­fi­ła do uszu don Alon­sa Co­ro­nel, a że ten miał tyl­ko jed­ne­go syna, otwo­rzył wresz­cie oczy na oszu­stwa Ca­bry i wię­cej wia­ry za­czął da­wać za­pew­nie­niom dwóch cie­ni, bo do tak ża­ło­sne­go sta­nu do­szli­śmy w tym cza­sie. Przy­szedł ode­brać nas z in­ter­na­tu i spy­tał, gdzie je­ste­śmy, kie­dy­śmy już przed nim sta­li. Roz­po­znaw­szy nas w koń­cu, nie cze­kał dłu­żej i w na­der ostrych sło­wach od­pra­wiw­szy li­cen­cja­ta – nie­for­tun­ne­go zwo­len­ni­ka umar­twień – ka­zał nas za­nieść w lek­ty­kach do domu. Opu­ści­li­śmy ten dom że­gna­ni ży­cze­nia­mi ko­le­gów i oczy­ma, któ­re pa­trzy­ły na nas z uczu­ciem, ja­kie­go za­pew­ne do­zna­je ska­za­niec w Al­gie­rze na wi­dok od­cho­dzą­cych to­wa­rzy­szy nie­do­li, wy­ku­pio­nych przez try­ni­ta­riu­szy.ROZ­DZIAŁ IV O PO­WRO­CIE DO ZDRO­WIA I O TYM, JAK WY­RU­SZY­LI­ŚMY DO SZKÓŁ, DO AL­CA­LÁ DE HE­NA­RES

Po przy­by­ciu do domu don Alon­sa po­ło­żo­no nas do dwóch łó­żek z wiel­ką ostroż­no­ścią, iżby nie roz­sy­pa­ły się na­sze ko­ści, spróch­nia­łe od gło­du. Spro­wa­dzo­no eks­plo­ra­to­rów, któ­rzy po ca­łej twa­rzy szu­ka­li na­szych oczu i u mnie (jako że moja pra­ca była cięż­sza, a głód jesz­cze sroż­szy, bo mimo wszyst­ko trak­to­wa­no mnie jak słu­gę) przez do­brą chwi­lę nie mo­gli ich zna­leźć. We­zwa­no me­dy­ków, a ci ka­za­li ocie­rać z ku­rzu na­sze usta li­si­mi ogo­na­mi, jak po­są­gom w oł­ta­rzo­wym tryp­ty­ku, i nie od rze­czy, bo wszak by­li­śmy po­są­ga­mi bo­le­ści. Przy­ka­za­li nam da­wać po­sil­ne de­kok­ty i pap­ki z mię­sa. Któż opi­sze, przy pierw­szym nek­ta­rze z mig­da­łów, przy pierw­szym bu­lio­nie z kur­cza­ka, pro­mien­ną ra­dość, jaka oży­wi­ła na­sze ukon­ten­to­wa­ne kisz­ki? Wszyst­ko im było no­wo­ścią. Zle­ci­li dok­to­rzy, aby przez dzie­więć dni nikt nie roz­ma­wiał gło­śno w na­szym po­ko­ju, bo w pu­stych żo­łąd­kach każ­de sło­wo roz­le­ga­ło się echem.

Przy tych i in­nych za­po­bie­gli­wych sta­ra­niach po­wo­lut­ku, stop­nio­wo, za­czy­na­li­śmy od­zy­ski­wać odro­bi­nę tchu; nie mo­gły wszak­że ro­ze­wrzeć się na­sze za­ci­śnię­te, ska­mie­nia­łe szczę­ki, tak więc wy­da­no po­le­ce­nie, by przy­spo­so­biać je co dzień po tro­szecz­ku tłucz­kiem od moź­dzie­rza.

Wsta­li­śmy po czter­dzie­stu dniach, usi­łu­jąc przejść parę kro­ków, ale jesz­cze wy­da­wa­li­śmy się cie­nia­mi in­nych lu­dzi, a na­sza chu­dość i po­żół­kła skó­ra upodob­nia­ła nas do asce­tów. Przez całe dni wzno­si­li­śmy mo­dły dzięk­czyn­ne do Boga, iż nas wy­do­był z bar­ba­rzyń­skiej nie­wo­li, upra­sza­jąc nie­bio­sa, by ża­den chrze­ści­ja­nin nie wpadł w ręce okrut­ni­ka Ca­bry. Gdy cza­sem, sie­dząc przy sto­le, przy­po­mnie­li­śmy so­bie po­sił­ki złe­go wy­cho­waw­cy, ape­tyt nasz za­ostrzał się tak, iż wzra­sta­ły wy­dat­ki w tym domu. Opo­wia­da­li­śmy don Alon­so­wi, jak to za­sia­da­jąc do sto­łu Ca­bra po­tę­piał grzech ob­żar­stwa, nie po­peł­niw­szy go przez całe ży­cie. Śmiał się do roz­pu­ku, usły­szaw­szy, że przy­ka­za­niem: „nie za­bi­jaj” obej­mo­wał Ca­bra kury, ka­pło­ny, wszyst­kie rze­czy, któ­rych nam ską­pił, i wsku­tek tego ro­zu­mo­wa­nia grze­chem w jego oczach było tak­że za­bi­jać głód – czy bo­daj za­da­wać mu rany – przez spo­ży­wa­nie po­sił­ków.

Tak mi­nę­ły trzy mie­sią­ce i po­tem chciał don Alon­so wy­słać swe­go syna do Al­ca­lá do szkół, by uzu­peł­nił swo­je bra­ki w ru­dy­men­tar­nym wy­kształ­ce­niu. Spy­tał mnie, czy chcę mu tam to­wa­rzy­szyć, a żem ni­cze­go wię­cej nie pra­gnął, tyl­ko zna­leźć się jak naj­da­lej od mia­sta, gdzie moż­na było usły­szeć imię nie­cne­go prze­śla­dow­cy żo­łąd­ków, zgo­dzi­łem się jak naj­ofiar­niej słu­żyć jego sy­no­wi. Dał mu tedy och­mi­strza, któ­ry by za­rzą­dzał do­mem i pro­wa­dził ra­chun­ki, go­spo­da­ru­jąc pie­niędz­mi, ja­kie na to ło­żył don Alon­so w ce­du­łach na imię pew­ne­go czło­wie­ka, któ­ry zwał się Ju­lian Mer­lu­za, po czym za­ła­do­wa­li­śmy na­sze ma­nat­ki na wóz nie­ja­kie­go Die­go Mon­je.

Było tam wą­skie łóż­ko i dwie siat­ki na kół­kach (dla mnie i dla och­mi­strza, któ­ry zwał się To­mas de Ba­ran­da), pięć ma­te­ra­ców i osiem prze­ście­ra­deł, osiem po­du­szek, czte­ry kapy, ku­fer z bie­li­zną i inne sprzę­ty do­mo­we. Roz­mo­ści­li­śmy się w ko­la­sie i ru­szy­li­śmy po po­łu­dniu, na go­dzi­nę przed zmierz­chem, a o pół­no­cy sta­nę­li­śmy w po sto­kroć prze­klę­tym za­jeź­dzie w Vi­ve­ros.

Go­spo­darz był Mo­ry­skiem i zło­dzie­jem, tak że pierw­szy raz w ży­ciu zo­ba­czy­łem psa i kota ży­ją­cych w zgo­dzie. Po­wi­tał nas wy­lew­nie, a że już się był po­ro­zu­miał z woź­ni­cą i jego ludź­mi, bo wcze­śniej od nas przy­był tu wóz z rze­cza­mi, my zaś je­cha­li­śmy po­wo­lut­ku – przy­stą­pił do ka­re­ty, po­dał mi rękę po­ma­ga­jąc wy­siąść i spy­tał, czy uda­ję się do szkół. Od­po­wie­dzia­łem, że tak. Wpro­wa­dził nas do środ­ka, gdzie już było dwóch włó­czę­gów-fi­lu­tów z kil­ko­ma po­dej­rza­nych oby­cza­jów dziew­czę­ta­mi, ksiądz, któ­ry od­ma­wiał mo­dły, no­sem wie­trząc za­pa­chy z kuch­ni, ja­kiś sta­ry ku­piec, ską­py i naj­wi­docz­niej usi­łu­ją­cy za­po­mnieć o wie­czor­nym po­sił­ku, oraz dwóch ob­szar­pa­nych stu­den­tów z tych, co tyl­ko wę­szą za tym, żeby się prze­ży­wić.

Mój pan, jako naj­mniej za­do­mo­wio­ny w za­jeź­dzie i mło­dzik, ode­zwał się do obe­rży­sty:

– Daj­cie no, pa­nie go­spo­da­rzu, co tam się znaj­dzie do zje­dze­nia dla mnie i mo­ich sług.

– Wszy­scy­śmy słu­ga­mi wa­szej do­stoj­no­ści – od­po­wie­dzie­li z punk­tu obaj fi­lu­ci. – Hej, go­spo­da­rzu, ten pan szczo­drze wam po­dzię­ku­je za to, co dla nie­go zro­bi­cie, ugość­cież go, jak na­le­ży, i opróż­nij­cie spi­żar­nię.

To mó­wiąc je­den z tych obe­rwań­ców pod­szedł i zdjął z don Die­ga pe­le­ry­nę.

– Spo­cznij­cie, mo­ści pa­nie – rzekł kła­dąc ją na ła­wie.

Mnie od tego wszyst­kie­go za­czy­na­ło się już krę­cić w gło­wie i czu­łem się nie­omal wła­ści­cie­lem za­jaz­du. Jed­na z nimf po­wie­dzia­ła:

– Aj, cóż za god­ny ka­wa­ler! I uda­je się do szkół? A wa­sza mość mu słu­ży? Od­po­wie­dzia­łem, iż tak jest w rze­czy sa­mej, że ja i ten dru­gi je­ste­śmy słu­żą­cy­mi. Spy­ta­ły, jak się na­zy­wam, i nie zdą­ży­łem jesz­cze od­po­wie­dzieć, kie­dy je­den ze stu­den­tów, nie­omal szlo­cha­jąc ze wzru­sze­nia, pod­szedł do mego pana i rzu­cił mu się na szy­ję.

– Och, pa­nie mój, don Die­go, kto by po­my­ślał przed dzie­się­ciu laty, że się tu­taj spo­tka­my! O, ja nie­szczę­sny, do ja­kiej­że do­sze­dłem kon­dy­cji, iż mnie wa­sza mi­łość nie po­zna­je!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: