Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Żywot i sprawy JMPana Medarda z Gołczwi Pełki z notat familijnych spisane przez J. I. Kraszewskiego. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żywot i sprawy JMPana Medarda z Gołczwi Pełki z notat familijnych spisane przez J. I. Kraszewskiego. Tom 3 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 372 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z No­tat Fa­mi­lij­nych Spi­sa­ne przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

Tom III.

War­sza­wa. Ge­be­thun­ter i Wolff.

1876.

Дозволено Цензурою Варшава 17 Сеитября 1875 г.

Kra­ków. – W dru­kar­ni Wł. L. An­czy­ca i Spół­ki.

Trzy lata upły­wa­ło od cza­su gdy nasz Peł­ka wy­ru­szył za­cią­gnąć się do woj­ska… W cią­gu nich nie spo­czął na chwi­lę, ży­cie obo­zo­we sta­ło się le­kar­stwem na smut­ki i za­wo­dy, na tę­sk­no­ty nie­nięz­kie. Gdy go opa­no­wy­wa­ły wspo­mnie­nia przy­kre i ser­ce gryźć za­czę­ły, po­ry­wał mi­siur­kę, sza­blę, ko­nia i wy­pra­szał się na cza­ty, na wy­ciecz­kę, tam gdzie trze­ba było czu­wać, bić się i za­mę­czać. Dziw­nym spo­so­bem to, coby za­bić mo­gło in­ne­go, jego trzy­ma­ło krzep­kim i zdro­wym, sil­nym i mło­dym. W cią­gu tych lat ho­ry­zont ja­sny w cza­sie elek­cyj wy­brań­ca szlach­ty, za­chmu­rzył się, za­wy­ły bu­rze i do­tknę­ły pla­gi. Rzu­cić na tron mo­gły gło­sy ty­siąc­ów, ale na nim utrzy­mać nie umia­ły. Dały mu ko­ro­nę, lecz pry­mas co ją wkła­dał na skro­nie mło­de­go kró­la, uczy­nił cier­nio­wą. Po za nim sta­ło wszyst­ko co mia­ło zna­cze­nie, wzię­tość, co w isto­cie rzą­dzi­ło Rze­czą­po­spo­li­tą. Wy­bra­ny na­ro­du mu – siał się ucie­kać do nie­przy­ja­cie­la daw­ne­go Pol­ski, do ra­ku­skie­go domu i ra­ku­skich prak­tyk, aby się na tro­nie utrzy­mać. Ce­sarz dał mu sio­strę wła­sną prze­ciw­ko jej woli, mał­żon­kę przy­mu­szo­ną, nie­chęt­ną, dum­ną i nie kry­ją­cą się z tem, że ser­cem i my­ślą gdzie­in­dziej była…

Ze­msta tych, któ­rym po­stra­chem na­rzu­co­no nie­zna­ne­go czło­wie­ka, była po­wol­na, ob­ra­cho­wa­na, okrut­na. Naj­po­tęż­niej­szy umysł i ser­ce nie by­ły­by się jej mo­gły oprzeć z temi si­ła­mi, ja­kie pra­wa da­wa­ły w ręce pa­nu­ją­ce­mu.

Trzy lata mę­czar­ni, klęsk, za­wo­dów, mo­ral­nej tor­tu­ry na tro­nie, zła­ma­ły na­resz­cie tego kró­la nie­do­li, – od­po­ku­to­wu­ją­ce­go grze­chy cu­dze na łożu Ma­de­jo­wem, nie ma­ją­ce­go chwi­li spo­czyn­ku i ode­tchnie­nia…

Ro­śli do koła nie­przy­ja­cie­le, on wy­sy­chał, ma­lał i upa­dał. Opusz­cza­ło go wszyst­ko: żona, dru­ho­wie, lud… na­osta­tek przy­szła sro­mo­ta zwy­cię­żo­ne­go przez nie­wier­nych… Ka­mie­niec, ów klej­not Pol­ski, był w rę­kach tu­rec­kich… So­bie­ski rósł na nie­szczę­ściach kró­la i w rze­czy już był sam pa­nem kra­ju, któ­ry męz­twem i ener­gią ob­ra­niać umiał. Daw­ne jego lau­ry od­ra­sta­ły co­raz no­we­mi, wła­dza sku­pia­ła się w rę­kach – losy Rze­czy­po­spo­li­tej spo­czy­wa­ły na jego gło­wie nie na Mi­cha­le, któ­re­mu nie dano ani zdo­być za­ufa­nia, ani roz­wi­nąć siły.

Zroz­pa­czo­ny król, je­chał do obo­zu, aby na cze­le wojsk zgi­nąć przy­najm­niej… Ry­cer­stwo pa­trza­ło całe na het­ma­na, nie zna­ło in­ne­go wo­dza…

I Peł­ka też pod wra­że­niem tych klęsk i wy­pad­ków mu­siał uledz, od­da­jąc hołd So­bie­skie­mu, choć dla Wi­śnio­wiec­kie­go miał mi­łość i po­sza­no­wa­nie… Lecz spa­ra­li­żo­wa­ne­mu nie­szczę­ścia­mi za­ufać już nie było po­dob­na…

Wid­mo to było za­wa­dza­ją­ce na tro­nie, a ocze­ku­ją­ce wy­zwo­le­nia…

Na­dzie­je po­kła­da­ne w szlach­cie, któ­ra wy­bra­ła go kró­lem, speł­zły z kon­fe­de­ra­cyą go­łąb­ską, gro­żą­cą woj­ną do­mo­wą w przeded­niu wal­ki z nie­przy­ja­cie­lem krzy­ża i Rze­czy­po­spo­li­tej… So­bie­ski try­um­fo­wał… nik­czem­ne ob­wi­nie­nie i spi­sek, któ­ry go chciał uczy­nić zdraj­cą, po­słu­żył mu tyl­ko, do­da­jąc no­we­go bla­sku…

Ze śmier­cią za­ja­dłe­go swo­je­go nie­przy­ja­cie­la pry­ma­sa Praż­mow­skie­go, król nie od­zy­skał spo­ko­ju; miał on wie­lu spad­ko­bier­ców swej my­śli, za­wzię­to­ści i kno­wań.

Zwąt­pie­nie o so­bie za­wio­dło kró­la do obo­zu pod Gli­nia­na­mi. W woj­sku ko­ron­nem, któ­re tu było zgro­ma­dzo­ne, znaj­du­je­my Peł­kę pod het­mań­ską pan­cer­ną cho­rą­gwią, już ulu­bień­cem tego bo­ha­te­ra, któ­ry się miał Ja­nem na­zy­wać, a zwał się jesz­cze Ja­ni­ną So­bie­skim. Czy­tel­ni­cy przy­po­mną so­bie, iż Peł­ko­wie z Goł­czwi tak­że się tem go­dłem pie­czę­to­wa­li. Me było u nas pew­niej­sze­go zna­ku po­wi­no­wac­twa krwi nad jed­ność her­bu –

wy­jąw­szy tych, któ­rych rzad­ko przyj­mo­wa­no do nie­go, wszy­scy her­bow­ni ja­kie­go­kol­wiek­badź na­zwi­ska, li­czy­li się i skła­da­li ro­dzi­nę. Przy pierw­szem po­zna­niu bliż­szem z het­ma­nem, gdy Peł­ka mu przy­wiódł Tur­ków po­chwy­co­nych na wy­ciecz­ce, cały okrwa­wio­ny ich sza­bla­mi… So­bie­ski go za­py­tał o na­zwi­sko…

– Peł­ka je­stem z Goł­czwi… a Ja­ni­ną się pie­czę­tu­ję.

So­bie­ski rękę mu po­dał.

– Obaj­śmy jed­ne­go rodu, mo­sa­nie, rzekł we­so­ło, i wi­dzę, że jak ja lu­bisz wo­jen­kę a obóz… po­wi­no­wa­te­go­bym rad mieć u boku. Pro­szę więc do mo­jej cho­rą­gwi…

W taki spo­sób do­stał się Me­dard mię­dzy pan­cer­nych… a oso­bi­ście zna­ny het­ma­no­wi z męz­twa i przy­tom­no­ści umy­słu, wiel­kiej uży­wał w woj­sku wzię­to­ści. Gdzie­kol­wiek nie­bez­piecz­ne­go coś wy­ko­nać przy­cho­dzi­ło, uży­wa­no go do rady, a naj­czę­ściej i do spra­wy. Peł­ka nie od­ma­wiał nig­dy. Sma­ko­wa­ło mu to wła­śnie co naj­trud­niej­sze było…

Cho­ciaż z cza­su elek­cyi, w któ­rej trzy­mał ze szlach­tą za kró­lem prze­ciw­ko So­bie­skie­mu, zo­sta­ły mu uprze­dze­nia prze­ciw nie­mu, w polu się ich po­zbył.

Żoł­nie­rza wódz za ser­ce po­chwy­cił wiel­kiem ser­cem na każ­dym ob­ja­wia­nym kro­ku. Kraj gi­nął pod­da­ny ła­sce tu­rec­kiej i ohyd­nej nie­wier­nych nie­wo­li, szło o jego losy, a zba­wie­nie już w dło­ni het­ma­na tyl­ko wi­dzia­no. I ci, co pod Go­łę­biem na nie­go się od­gra­ża­li za kró­la, któ­re­go od pań­skie­go spi­sku obro­nić chcie­li, z wol­na prze­cho­dzi­li na stro­nę je­dy­ne­go czło­wie­ka, któ­ry od sro­mo­ty i od upad­ku osta­tecz­ne­go mógł oca­lić…

Małe kół­ko ota­cza­ją­ce cho­re­go i znę­ka­ne­go kró­la, w chwi­li gdy woj­ska gro­ma­dzi­ły się pod Gli­ni­na­mi, gdzie już tyl­ko na Paca cze­ka­no – bo ten z Li­twi­na­mi zwle­kał – na­mó­wi­ło go, aże­by sta­nął na cze­le wy­pra­wy… Je­chał po­słusz­ny Ol­szow­skie­mu król, wię­cej w na­dziei koń­ca swym utra­pie­niom niż szczę­śli­we­go ob­ro­tu.

Woj­sko zło­żo­ne z tej sa­mej szlach­ty, któ­ra kró­la so­bie wy­bra­ła, naj­uboż­szym go mieć chcąc i naj­mniej zna­czą­cym, aby swą moc w nim ob­ja­wić – woj­sko to, na cze­le swem nie wi­dzą­ce nig­dy Mi­cha­ła, wia­ry w nie­go nie mia­ło…

Obóz pod Gli­nia­na­mi wrzą­cy ocho­tą bo­jo­wą, bo zdo­by­ty Ka­mie­niec wie­le łez kosz­to­wał na­wet tym, co go nig­dy nie wi­dzie­li, cze­kać mu­siał na przy­by­cie kró­la, jak cze­kał na Paca i Li­twi­nów.

Na­osta­tek jed­ne­go pięk­ne­go dnia je­sie­ni ro­ze­szło się po obo­zie, iż król miał przy­być… tego wie­czo­ru… Wy­stą­pi­ły więc cho­rą­gwie jak od świę­ta lub od boju, z ca­łym rynsz­tun­kiem, z bęb­na­mi, ko­tła­mi i mu­zy­ką, a het­man z buń­czu­kiem swym i dwo­rem – tak wspa­nia­łym, jak gdy­by nim się chciał z kró­la na­śmie­wać i w ob­li­czu wszyst­kich go upo­ko­rzyć…

Na cze­le ry­cer­stwa cią­gnę­ły hu­zar­skie i pan­cer­ne cho­rą­gwie…

Ów­cze­sny hu­zar był może naj­wspa­nia­lej przy­bra­nym w Eu­ro­pie żoł­nie­rzem.. Każ­dy ze szlach­ty co pod cho­rą­gwią słu­żył, si­lił się o ko­nia i sa­dził na zbro­ję i rząd, tak, że naj­mniej­szy to­wa­rzysz na pana w sze­re­gu wy­glą­dał. Dyw­dy­ki szy­te, sio­dła kute sre­brem, rzę­dy sa­dzo­ne ka­mie­nia­mi, nie były tu żad­ną oso­bli­wo­ścią, ile chle­bem po­wsze­dnim. Świe­ci­ły na pier­siach błysz­czą­ce zbro­je, i za­rzu­co­ne na ra­mio­na skó­ry lam­par­cie i ty­gry­sie, a gdy pod­nie­sio­ne pro­por­czy­ki za­sze­le­ścia­ły nad gło­wa­mi, a skrzy­dła za­gra­ły jak do lotu, miło było spoj­rzeć na ten mur z że­la­za i pier­si zbu­do­wa­ny, któ­ry ła­mał jak ta­ran nie­wier­nych sze­re­gi. Obok nich mniej oka­za­le może wy­glą­da­li pan­cer­ni, lecz to był żoł­nierz nie na po­kaz, ale do czy­nu, nie do pa­ra­dy, ale do roz­pra­wy. I w ostat­nich rzę­dach pa­choł­ków zna­la­zł­byś jesz­cze ta­kie ser­ca, że je w pierw­szych moż­na było po­sta­wić… Tu stał Peł­ka w że­la­znej mi­siu­rze, w zbroi i kol­czu­dze, pa­trząc z dala na kró­lew­ski dwór i na sa­me­go pana, nie kon­no, lecz ko­leb­ką przy­by­wa­ją­ce­go do ry­cer­stwa.

Mi­chał wy­siadł, pod­pie­ra­jąc się na la­sce, – w stro­ju owym nie­miec­kim, któ­ry za­wsze no­sił, a któ­re­go nie cier­pia­no – w pe­ru­ce na gło­wie, w ha­fto­wa­nej suk­ni, w poń­czo­chach i trze­wi­kach…

Nie trze­ba było wię­cej, aby ser­ca od­wró­cić. Cały ten tłum na­wy­kły w ubio­rze ob­cym wi­dzieć go­dło nie­chę­ci od­wiecz­nych, po­czuł się nie­mal za­wsty­dzo­nym, spo­strze­gł­szy kró­la pie­szo, okry­te­go wstąż­ka­mi, w ka­pe­lu­szu z pę­kiem piór – a co gor­sza – bla­de­go, str­wo­żo­ne­go – zda­ją­ce­go się ob­cym temu co go ota­cza­ło.

Dzia­ła grzmia­ły na przy­ję­cie, po­wie­wa­ły cho­rą­gwie – sze­le­ścia­ły ki­taj­ko­we pro­por­ce, brzmia­ła mu­zy­ka i ko­tły – ale ra­dość nie wstą­pi­ła w ser­ca… Chmur­no spo­glą­da­no na Mi­cha­ła.

Het­man na ko­niu z bu­ła­wą, w stro­ju prze­pysz­nym, zda­wał się oto­czo­ny au­re­olą – i rwał ku so­bie oczy i du­sze żoł­nie­rza… Sta­li tu przed czo­łem woj­ska nie jako pan i wódz, ale nie­mal jako dwaj nie­przy­ja­cie­le, z któ­rych je­den zwy­cię­żał, a dru­gi do wal­ki już nie miał siły…

Dwór też kró­lew­ski z jego ulu­bień­ców, Au­stry­aków i ra­ku­skich du­chów zło­żo­ny, smut­ny miał po­zór i obcy. Het­man zsiadł z ko­nia, aby kró­lo­wi w prze­glą­dzie wojsk to­wa­rzy­szyć.

Wszy­scy pa­trza­li na nich; wspa­nia­łej po­sta­wy wódz za­ćmie­wał tego, przed któ­rym skła­niał gło­wę z uśmie­chem. Twarz So­bie­skie­go była ja­sna i po­god­na… Mi­chał szedł bla­dy, kro­kiem nie­pew­nym, za­my­ślo­ny…

Wie­dzia­no już w sze­re­gach, iż przed wojsk prze­glą­dem zło­żo­no radę wo­jen­ną z roz­ka­zu kró­la, któ­ry na niej się ode­zwał z oba­wą o losy wy­pra­wy i wa­ha­niem. To mu bar­dziej jesz­cze od­ję­ło ser­ca…

Po­wta­rza­no so­bie, iż naj­więk­szy na­wet kró­la przy­ja­ciel kanc­lerz Ol­szow­ski, sprze­ci­wił się mu, – przy­po­mi­na­jąc, że Ru­bi­kon prze­by­li i oglą­dać" się za sie­bie póź­no już było… Krzy­wo spo­glą­da­no na Paca, któ­ry So­bie­skie­niu za­zdro­ścił sła­wy, zim­no na to dzie­cię Je­rer­nie­go, któ­re w śla­dy ojca iść nie umia­ło…

Peł­ka stał ze swy­mi w pierw­szym sze­re­gu… z po­li­to­wa­niem zwró­ci­ły się oczy jego na tego bied­ne­go umę­czo­ne­go wy­brań­ca, któ­ry zda­wał się le­d­wie na no­gach już trzy­mać. Szedł pod­pie­ra­jąc się na la­sce i co chwi­la usta­wał. Twarz zżół­kła, to się okry­wa­ła cho­ro­bli­wym ru­mień­cem, to bla­do­ścią śmier­tel­ną… oczy zda­wa­ły się pa­trzeć i nie wi­dzieć.

– Po cóż mu tu już było się wlec – szep­nął Krysz­kow­ski sto­ją­cy obok Peł­ki: kie­dy mu do trum­ny pono bli­żej niż do sio­dła?… Patrz­no pa­nie bra­cie – ta to trup…

W isto­cie, król nie do­szedł­szy do po­ło­wy li­nii, sta­nął… zim­ny pot ob­le­wał mu czo­ło… chwiał się… zwró­cił bła­ga­ją­ce wej­rze­nie ku Ol­szow­skie­mu… i szep­nął mu kil­ka słów nie­zro­zu­mia­łych… W kół­ku ota­cza­ją­cych wi­dać było za­mie­sza­nie, Nie­miec dok­tor przy­padł nie­spo­koj­ny… Król za­słabł… Woj­sko sta­ło ocze­ku­jąc jesz­cze, by ob­li­cze pań­skie oglą­dać mo­gło, gdy wspar­ty na ra­mio­nach dwo­rzan Mi­chał zwol­na opu­ścił pole po­pi­sów.

Od het­ma­na po­szły roz­ka­zy, aby mu­zy­ka i strza­ły usta­ły…

– Te­gom się spo­dzie­wał, rzekł Krysz­kow­ski, bo mu z oczu źle pa­trza­ło… Nie pój­dzie więc z nami na Tur­ka, co i le­piej, boby nam ser­ca od­jął.

Roz­je­cha­ło się za­raz ry­cer­stwo – nie wy­krzyk­nąw­szy ani razu na cześć pana… Król od­je­chał do Lwo­wa. Gruch­nę­ła o tem wieść – przy­ję­ta nie po­li­to­wa­niem na­wet, ale nie­mal lek­ce­wa­że­niem…

Cią­gnę­li tedy nie cze­ka­jąc ko­ron­ni ku Dnie­stro­wi, gdzie się Pac z nimi miał po­łą­czyć. Peł­ka je­den pa­mięt­ny owej elek­cyi, przed to­wa­rzy­sza­mi, ba! na­wet i przed pa­nem het­ma­nem kró­la bro­nił – ale go nie słu­cha­no. Pora była je­sien­na, a je­sień za­wcze­sna, mroź­na i wietrz­na, i śnie­ży­sta… Z pod Gli­nian ru­szyw­szy, i ko­nie, i lu­dzie pod­kar­mie­ni wnet po­czu­li cią­gnie­nie, gdy się głę­biej ku gra­ni­com po­su­nę­li. Nie­jed­ne­mu za­tę­sk­ni­ło się do domu, i nowa wy­pra­wa zda­wa­ła się sza­leń­stwem… So­bie­ski tyl­ko, któ­ry by­wał sam za mło­du w Kon­stan­ty­no­po­lu, a na­tu­rę Tur­ków znał – wie­dział, iż im ła­twiej z za­har­to­wa­nym na zim­no żoł­nie­rzem po­do­ła, ni­że­li w in­nej po­rze… Ro­ze­szła się też była wieść strasz­na, iż Rzecz­po­spo­li­tą uwa­ża­jąc po bu­dżac­kich trak­ta­tach za hoł­dow­ni­czą, suł­tan wy­słał agę do kró­la z fir­ma­nem pań­skim i ka­fta­nem w po­dar­ku, któ­ry toż zna­czył co kaj­da­ny…

Ka­ftan ten miał być sza­tą De­ja­ni­ry dla nie­szczę­śli­we­go Mi­cha­ła – ostat­nim cio­sem co go miał do­bić… Het­man wo­lał woj­nę nie­szczę­śli­wą i ofia­rę ry­cer­stwa a krwi, niż owo pod­dań­stwo nie­wier­nym, i śpie­szył, aby się po­mścić" sro­mo­ty, nim­by na­de­szła. Ale w woj­sku nie wszy­scy tak my­śle­li, a po­tę­ga tu­rec­ka trwo­ży­ła wie­lu. Na wo­jen­nej ra­dzie ode­zwał się het­man ze sło­wem, któ­re prze­wa­ży­ło:

– Czy­ja ła­ska za mną, pój­dzie­my choć­by gi­nąć; czy­ja wola do domu, z Pa­nem Bo­giem… my pój­dzie­my na tu­rec­kich tru­pach po­ło­żyć gło­wy…

Zro­dzi­ły się też mię­dzy Pa­cem a So­bie­skim spo­ry; bo ko­ron­ni przo­dem idąc, kraj ogło­dza­li, tam­tym zo­sta­wa­ły pust­ki i wy­mie­cio­ne spi­chle­rze… Za­ła­ta­no i to prze­cież, i prze­szedł­szy Dniestr, cała siła we­szła na Bu­ko­wi­nę… Tu spraw­dzi­ły się prze­po­wied­nie het­ma­na: za­je­chał im dro­gę aga ze Stam­bu­łu do kró­la z li­sta­mi wy­pra­wio­ny, któ­ry się o ha­racz miał upo­mnieć… Chciał… go het­man za­trzy­mać i oku­te­go wieść z sobą, ale ostroż­ność pu­ścić ka­za­ła…

Tak po nad Pru­tem ja­kiś czas się cią­gnąc, po­de­szli pod twier­dzę cho­cim­ską. Do­brą wróż­bą dla het­ma­na było wspo­mnie­nie ojca i pierw­szej owej woj­ny cho­cim­skiej… Gdy na pra­wym brze­gu Dnie­stru po­ka­za­ło sią nędz­ne owo mia­stecz­ko i śpi­cza­ste wie­że a mury twier­dzy… całe ry­cer­stwo jak­by je­den czło­wiek je po wi­ta­ło… Ser­ca uro­sły… Po­ło­żo­no się obo­zem na wi­do­ku za­mecz­ku… Li­sto­pad był, czas mroź­ny, pora śnie­ży­sta, żyw­no­ści ską­po…

a So­bie­skie­mu lau­rów oj­cow­skich się chcia­ło… po­sta­no­wił zdo­być Cho­cim.

Pac się sprze­ci­wił na ra­dzie…

Była już póź­na go­dzi­na w noc, gdy dwo­rza­nin het­ma­na po­czął szu­kać Peł­ki w obo­zie się roz­bi­ja­jąc, i le­d­wie go zna­la­zł­szy, z sobą do So­bie­skie­go pro­sił. Ko­niom jesz­cze ob­ro­ków nie mia­no cza­su za­sy­pać, a Peł­ka zbroi z sie­bie nie zdjął, i do­pie­ro mu Ga­bryk rze­mie­nie od­pi­nał, gdy Gał­ka, po­ko­jo­wiec So­bie­skie­go, wpadł pod sza­łas z ga­łę­zi na­rzu­co­ny, do­ma­ga­jąc się Peł­ki, aby go wziąć z sobą.

Nie było co roz­my­ślać, bo po­win­ność żoł­nier­ska, po­słu­szeń­stwo. Wła­śnie o owej cho­cim­skiej roz­pra­wia­li z Krysz­kow­skirn, gdy się Gał­ka uka­zał. Ka­zał pan Me­dard na nowo rze­mie­nie po­spi­nać i ru­szył nie zwle­ka­jąc… Het­mań­ski na­miot był już roz­bi­ty, choć on tam pod nim mało miesz­kał, bo ry­cer­stwu ser­ca do­da­jąc, cią­gle z niem po­trze­ba było być, a nie tu­lić się od sza­ru­gi za płót­no… Lecz tyl­ko co się na­ra­da koń­czy­ła i Pac wy­szedł był ko­nia do­siąść… a het­man jesz­cze po na­mio­cie się błą­kał trąc czo­ło i wąsa krę­cąc, – gdy Peł­ka sta­nął u wnij­ścia i po­wi­tał wo­dza.

Żywo zbli­żył się ku nie­mu So­bie­ski, ude­rza­jąc po ra­mie­niu…

– Bóg za­płać, że­ście mi się tak ry­chło zja­wi­li – pójdź­cie bli­żej Wasz­mość, bo­bym nie­rad, aby na­sza roz­mo­wa uszu cie­ka­wych do­szła, a jest tu ich nad po­trze­bę.

Na twa­rzy het­ma­na nie fra­su­nek lub nie­po­kój, jak przed bi­twą, ale się jak­by ra­dość ma­lo­wa­ła i spo­kój wiel­ki… Za­tarł ręce.

– Mó­wi­li­ście mi Wasz­mość nie­gdy, że­ście u kró­la Jmo­ści mie­li do­syć za­cho­wa­nia, i że mu do­brze ży­czy­cie…

– O pierw­szem nie wiem, bo to nie moja rzecz są­dzić, a dru­gie­go się nie wy­pie­ram, rzekł Peł­ka.

– Po­wiem wam więc rzecz smut­ną, ode­zwał się het­man… Gdy­śmy się pod Gli­nia­na­mi roz­sta­wa­li, py­ta­łem dok­to­ra o cho­ro­bę; ze­znał mi, iż wrzód ma we wnętrz­no­ściach, i że chy­ba cud mu za­cho­wać może ży­cie… Do­syć mu je lu­dzie za­tru­li, a losy… Nie by­łem jego par­ty­zan­tem – do­dał, ali­ści dziś, gdy pod Wszech­moc­ną ręką Bo­ską pada… żal mi ser­ce uci­ska…

Za­milkł… i cią­gnął da­lej zbli­żyw­szy się do Peł­ki.

– Cho­cim weź­mie­my, rzekł – Pac mi gro­zi cią­gle, że ze swy­mi precz pój­dzie, bo ich na rzeź i jat­ki da­wać nie chce; ale go znam, ry­cer­skie ma ser­ce, i gdy się bój roz­pocz­nie, pój­dzie w ogień z nami. Ani­by wstrzy­mał swe­go żoł­nie­rza, boby się sro­mem okrył. Wiem co Tur­cy mają i jak sto­ją. Cho­cim wzię­ty być musi – zwy­cięz­twa je­stem pe­wien…

Ro­zu­miesz mnie Wasz­mość? Za­nieś kró­lo­wi na łoże śmier­tel­ne tę po­cie­chę, że pod mu­ra­mi sto­imy, a nie ustą­pi­my, aż je zdo­bę­dzie­my…

Lę­kam się tych co kró­la ota­cza­ją, aby mu zgo­nu nie za­tru­li. Wi­dzia­łeś Wasz­mość agę, co z li­sta­mi od suł­ta­na je­chał… Za­trzy­mać go chcia­łem, aby ich nie wiózł, bo wiem co za­wie­ra­ją…

Ha­ra­czu się Tu­rek do­ma­ga i ka­ftan pod­dań­czy szle panu na­sze­mu. A nuż go Ol­szow­ski wpu­ści, a nuż go do­bi­ją, gdy my tu po­mści­my sro­mu? Chrze­ści­ja­nin je­stem i su­mie­nie mam, a mi­ło­sier­dzie – wać­pan mi po­móż Peł­ko…

– W jaki spo­sób? ode­zwał się Me­dard… Aga uprze­dził mnie, więc go już nie do­ści­gnę… a dro­gi nie­pew­ne?

– Agę pro­wa­dzą lu­dzie, któ­rych ja mu do­da­łem, ode­zwał się het­man, więc go ma­now­ca­mi po­wio­dą – bom na my­śli miał co się sta­nie. Ale nie chcia­łem wasz­mo­ści słać, pó­ki­bym nie do­szedł pod Cho­cim i nie mógł po­wie­dzieć, żem tu jest… i że mi twier­dza nie uj­dzie… Z po­mo­cą bożą zwy­cię­ży­my… Go­dzi się utra­pio­ne­mu panu osło­dzić – zgon, aby Bóg tak samo i nam mi­ło­sier­nym był w go­dzi­nie ostat­niej.

Peł­ka mil­czał.

– Jedź Wasz­mość – do­dał het­man: – li­sty go­to­we mam, lu­dzi weź do wy­bo­ru… tyl­ko mi ich dużo nie chciej, bo tu każ­dy czło­wiek dro­gi.

– Mam je­chać, gdy wła­śnie bid się będą? ode­zwał się Peł­ka. Od naj­więk­sze­go przy­sma­ku, gdy za­sta­wio­ny, wola mnie pana het­ma­na od­su­wa… to twar­dy orzech do zgry­zie­nia.

– Wiem ci ja to – rzekł So­bie­ski, ale czło­wie­ka jak wy nie mam, bo o dru­gie­go Peł­kę nie­ła­two… Za­kli­nam więc Wasz­mość jedź – pro­szę, i do­ma­gam się…

– Dość roz­ka­zu, ode­zwał się Peł­ka.

– Cię­żar mi zdej­mu­jesz z su­mie­nia, rzekł wzdy­cha­jąc het­man. Bo­la­ło go nie­raz to co szło ode­mnie – chciał­bym mu choć przed zgo­nem chwi­lę osło­dzić, aby mi Pan Bóg moje też grze­chy prze­ba­czył. Uczyń więc Wasz­mość o co pro­szę, choć­by cięż­ko ci było, uczyń dla kró­la i dla mnie, a uczy­nisz do­brze… Za­nieś mu ko­na­ją­ce­mu tę wieść, że­śmy wsty­du po­mści­li i że ha­nieb­ne trak­ta­ty skru­szo­ne…

Peł­ka zro­zu­miał chrze­ściań­skie uczu­cia So­bie­skie­go, któ­ry z ży­wym mógł wal­czyć, a wy­bra­ne­mu od na­ro­du chwi­lę ostat­nią osło­dzić pra­gnął, nie rzekł więc ani sło­wa, skło­nił się i oświad­czył go­to­wość do dro­gi.

– Kil­ka go­dzin zej­dzie nim go­tów będę, rzekł w ostat­ku; po­ja­dę sam ze sta­rym i wy­pró­bo­wa­nym słu­gą moim, któ­ry mi w naj­gor­szych ra­zach był wier­nym to­wa­rzy­szem, wię­cej nie po­trze­bu­ję ni­ko­go.

W dru­gim na­mio­cie kan­ce­la­rya het­mań­ska już pi­sma przy­go­to­wa­ła, nie za­ba­wi­ło więc i Peł­ka opa­trzo­ny zo­stał w pa­pie­ry… Z nie­mi po­wró­cił do sza­ła­su i do Krysz­kow­skie­go, któ­ry z dala już na­wo­ły­wał go, chcąc się do­wie­dzieć cze­go do het­ma­na był wzy­wa­ny. Nie spo­wia­dał mu się Peł­ka ani z czem, ani do­kąd je­dzie, tyl­ko Ga­bry­ko­wi ko­nie ka­zał opa­trzyć i być w po­go­to­wiu. Tem­bar­dziej żal było plac opusz­czać, iż tu się wi­docz­nie na noc go­to­wa­ła roz­pra­wa. So­bie­ski stać dłu­go na śnie­gu i zim­nie a trzy­mać lu­dzi i wy­cze­ki­wać nie my­ślał; więc choć za­mieć się wzię­ła ze śnie­giem i spo­czy­nek był po­trzeb­ny, sam za­raz wy­szedł z na­mio­tu do puł­ków, ob­cho­dząc je, krze­piąc i do na­pa­du na za­mek go­tu­jąc.

Nie spo­czął, póki usty i przy­kła­dem nie oży­wił tak ry­cer­stwa, iż mi­nio tych, któ­rzy się opie­ra­li zu­chwa­łej noc­nej wy­ciecz­ce, po­sta­no­wio­no przed brza­skiem na Cho­cim ude­rzyć. Peł­ka jed­nak cze­kać już na to nie mógł, So­bie­ski mu prze­cho­dząc po­no­wił roz­kaz, aby śpie­szył, chcie­li kró­la ży­wym za­stać, trze­ba więc było ko­nia do­siąść i je­chać.

Pora czy­ni­ła tę po­dróż przy­krą i cięż­ką, lecz na to przy­go­to­wa­ny był Peł­ka, i wie­dział, że gdy­by mu koń padł lub ustał, radę znaj­dzie w któ­rym­kol­wiek szla­chec­kim dwo­rze po dro­dze. Po­pa­sy mu­sia­ły być krót­kie, a o noc­le­gach nie było co i my­śleć.

Szczę­ściem koń, któ­re­go wów­czas miał, że­la­zny był, i choć na­tu­ry po­wol­nej, wy­trwa­ły nad po­dziw, a kil­ko­dnio­wą i noc­na po­dróż nie ode­bra­ła mu sił, byle jeść miał po­do­stat­kiem… Pod Ga­bry­kiem też szka­pa cięż­ka i wo­ło­wi­ta, o ba­ra­niej gło­wie, sła­wę mia­ła w ca­łem woj­sku ze swe­go cho­du, a w do­dat­ku sło­mą ze strze­chy go­to­wa się była prze­ży­wiać. O oszczę­dze­nie koni nie cho­dzi­ło, choć na­ów­czas koń pra­wie z żoł­nie­rzem na rów­ni się ce­nił. Pi­sze ks. Bir­kow­ski o tem, jak w ko­nie lu­dzie ufa­li; wspo­mi­na Skar­ga o tej mi­ło­ści dla nich. Czło­wiek się z to­wa­rzy­szem tym zra­stał cią­gle z nim ży­jąc, a obaj się też le­piej ro­zu­mie­li i wza­jem wspo­ma­ga­li, niż dziś, gdy się le­d­wie kie­dy spo­ty­ka­ją.

Pod­ko­wy wpraw­dzie na… gru­dzie roz­bi­te kil­ka razy od­mie­niać było po­trze­ba, ale ko­nie do­sko­na­le dro­gę wy­trzy­ma­ły i prze­bie­gły ją w nie do uwie­rze­nia krót­kim prze­cią­gu cza­su.

Gdy się lwow­skie wie­że po­ka­za­ły, Bogu Peł­ka dzię­ko­wał, że mu cało dał tu przy­być, cho­ciaż po dro­dze już do­wie­dział się, że go ten nie­szczę­sny aga suł­tań­ski uprze­dził i od pół dnia przy­najm­niej w mie­ście już być mu­siał. Chwi­li więc nie tra­cąc, z ko­nia do go­spo­dy nie za­jeż­dża­jąc, jak stał tak wprost je­chał do kró­la, o któ­rym tyl­ko się mógł do­wie­dzieć w mie­ście, iż jesz­cze żył…

O ży­ciu wszak­że dłuż­szem i wyj­ściu z cho­ro­by, le­ka­rze zu­peł­nie zwąt­pi­li; po­mię­dzy lu­dem, miesz­cza­na­mi i szlach­tą, upar­te krą­ży­ły wie­ści, iż kró­la w cy­ran­ce, któ­rą rad ja­dał, stru­to. Stru­ły go ra­czej ludz­kie nie­chę­ci i żółć, któ­rą go na­pa­wa­no.

Do­padł­szy na­osta­tek anty ka­me­ry kró­lew­skiej, Peł­ka za­stał tam dwór cały, i pod­kanc­le­rze­go, i kanc­le­rza, i mnóz­two pa­nów, w roz­pa­czy nie­mal nad sta­nem zdro­wia kró­la tra­cą­cych gło­wy… Przed kil­ku dnia­mi wrzód sam z sie­bie pękł, le­ka­rze od­zy­ska­li nie­co na­dziei, któ­ra krót­ko trwa­ła, przy­spie­sza­ło to tyl­ko ko­niec nie­uchron­ny. Peł­ka we­dle in­struk­cyi het­ma­na sam kró­lo­wi od­dać pra­gnął list i ust­nie przy­nieść za­rę­cze­nie, iż Cho­cim wzię­ty być mu­siał… Ksiądz Ol­szow­ski jed­nak do­pu­ścić go nie chciał, i wy­mógł na nim od­da­nie pa­pie­rów.

Aga od dwóch dni był we Lwo­wie z li­stem suł­ta­na, ze szka­tuł­ką dla kró­la, za­wie­ra­ją­cą zna­ki hoł­dow­nic­twa; do­pu­ścić go nie chcia­no, czu­jąc, że pi­smo i upa­ka­rza­ją­ce po­sel­stwo by­ło­by nie­szczę­śli­we­go do­bi­ło. Zwle­ka­no pod roz­ma­ite­mi po­zo­ra­mi. Na­to­miast o po­śle od wojsk i het­ma­na znać dano na­tych­miast… lecz król mało uczuł ztąd po­cie­chy… Za­py­tał tyl­ko, kto­by tę wieść przy­wiózł, – wy­mie­nio­no Peł­kę po na­zwi­sku – przy­po­mniał go król i wpro­wa­dzić ka­zał.

Póź­ny był wie­czór już, gdy wszedł do kró­lew­skiej sy­pial­ni, w któ­rej cho­ry na łożu spo­czy­wał, bla­dy i do nie­po­zna­nia zmie­nio­ny. Twarz Peł­ki przy­po­mnia­ła mu snadź daw­ne cza­sy, i wy­cią­gnął doń rękę bia­łą, zim­ną, wil­got­ną, któ­rą nie­bie­ska sieć żył opa­sy­wa­ła. Ze­sta­rza­ły był, wy­chu­dły, a oczy okrą­ża­ły pla­my ciem­ne… Przy łożu sie­dział kanc­lerz, stał dok­tór i kil­ku ulu­bień­ców kró­la, wszy­scy nie­mi i prze­ra­że­ni… Gdy Peł­kę przed łoże wpro­wa­dzo­no, usu­nę­ła się część przy­tom­nych, bi­skup tyl­ko po­zo­stał. Mi­chał ka­zał się Peł­ce przy­su­nąć ku so­bie i opo­wia­dać o woj­ska po­cho­dzie. Mniej na te szcze­gó­ły na­sta­jąc, Peł­ka dla speł­nie­nia po­sel­stwa głów­nie się przy­wią­zał do tego, by kró­lo­wi do­brą wolę i ser­ce het­ma­na od­ma­lo­wać…

– N. Pa­nie, koń­czył z wol­na, Za­le­d­wie­śmy do­szli pod Cho­cim, gdy wszyst­kie już przy­go­to­wa­nia do noc­ne­go sztur­mu do­koń­czo­ne były – pierw­szą my­ślą het­ma­na sta­ło się wy­słać mnie do W. Kr. Mo­ści z za­rę­cze­niem, iż Cho­cim wzię­ty zo­sta­nie, a prze­szłych nie­szczęść pa­mięć się za­trze… Chciał pan het­man uspo­ko­ić W. Kr. Mość, i to mu naj­bar­dziej na ser­cu le­ża­ło, aby tro­skę o po­wo­dze­nie wojsk Rze­czy­po­spo­li­tej od­jąć W. Kr. Mo­ści.

Król pod­niósł oczy zmę­czo­ne i za­trzy­mał je dłu­go nic nie mó­wiąc na twa­rzy Peł­ki; od­wró­cił się po­tem, jak­by chciał wie­dzieć czy go kto słu­cha. Kanc­lerz się ku oknu od­da­lił. Po chwi­li ozwał się gło­sem sła­bym:

– Wie­rzę wasz­mo­ści, iż te­raz, gdy już mnie wi­dzą ko­na­ją­cym… gdy ni­ko­mu nie za­wa­dzam, gdy mogą czy­nić co chcą – li­tu­ją się na­de­mną… Cze­muż nie wprzó­dy?

Za­milkł jak­by zmę­czo­ny.

– Przy­po­mnij Wasz­mość elek­cye, mó­wił ci­cho: – da­li­ście mi ko­ro­nę na prze­kór woli star­szej bra­ci, aby swą wolę oka­zać – ale­ście mnie uczy – nili ofia­rą… Mu­sia­łem wal­czyć prze­ciw wszyst­kim, aby się na tym chwie­ją­cym tro­nie utrzy­mać, z któ­re­go śmierć mnie za­bie­ra… Za­praw­dę – za­bój­czy był dar wasz! do­dał wzdy­cha­jąc i spusz­cza­jąc gło­wę na pier­si – przy­wiódł mnie on… na to łoże, na któ­rem wi­dzisz Wasz­mość… Za dzień try­um­fu wa­sze­go dro­gom opła­cił.

Peł­ka ode­zwać się nie śmiał…

– Tak – do­dał Mi­chał na wpół do sie­bie mó­wiąc – był to brzyd­ki sen tyl­ko – wy­glą­dam spo­czyn­ku, rad mu będę… Wszyst­ko spik­nę­ło się na mnie, lu­dzie, oko­licz­no­ści, przy­ja­cie­le i wro­gi… w mo­ich rę­kach zmie­nia­ło się do­bro w szko­dy… żyw­ność w tru­ci­znę… nie mia­łem chwi­li wy­tchnie­nia… a srom pić mu­sia­łem za na­pój po­wsze­dni, jak wodę…

– N. Pa­nie, prze­rwał Peł­ka, chcąc od­wró­cić tę bo­le­sną roz­mo­wę – tem szczę­śliw­szy je­stem, że W. Kr. Mo­ści uro­czy­ste za­pew­nie­nie zwy­cięz­twa przy­no­szę. Woj­ska, mimo pory nie­do­god­nej, do­szły pod Cho­cim naj­lep­szym oży­wio­ne du­chem… het­ma­no­wie są zgod­ni… w chwi­li tej Cho­cim jest w ręku na­szych i zwy­cięz­two przy W. Kr. Mo­ści…

– Nowy laur dla So­bie­skie­go – wes­tchnął Mi­chał – nową siłę po­zy­skał… i tak już był tu on pa­nem i kró­lem, a nie ja… Jam był mę­czen­ni­kiem – Bogu niech będą dzię­ki, że szczę­śliw­szą dla Rze­czy­po­spo­li­tej erę zwia­stu­ję, któ­ra się z no­wem pa­no­wa­niem roz­pocz­nie… Do mo­je­go imie­nia i oso­by przy­wią­za­ne było nie­szczę­ście… ja scho­dzę… i zo­rza się uka­zu­je… Umrę spo­koj­ny…

Nad­szedł Ol­szow­ski, król zo­ba­czyw­szy go za­milkł. Peł­ka stał w nie­pew­no­ści czy ma odejść, czy dłu­żej zo­stać… Mi­chał pod­niósł oczy nań i ka­zał mu się zbli­żyć do łoża.

– Wasz­mość mi lep­sze przy­po­mi­nasz cza­sy – rzekł, – miło mi nań pa­trzeć… Pa­mię­tam, gdy­śmy się spo­tka­li raz pierw­szy, gdym Wasz­mość za­stał u mat­ki… i na­tem już nie­szczę­śli­wem polu, gdziem się wam wy­mo­dlić nie mógł od ko­ro­ny… Uczy­ni­li­ście ze mnie owe­go Ecce homo… Ecce rex… na szy­der­stwo na­ro­do­wi, w płasz­czu krwa­wym, w cier­niu na skro­ni, ze trzci­ną w ręku za­miast ber­ła. Zwy­cię­ży­ła szlach­ta… alem ja lat czte­ry po­ku­to­wał za jej try­umf i na­ukę, aby się prze­ciw­ko sil­niej­szym nie po­ry­wa­ła… Có­że­ście dla mnie… zro­bi­li pod Go­łę­biem, choć ta­ke­ście się oświad­cza­li? Nie mo­głem do­zwo­lić, by dla mnie lała się krew bra­ter­ska… da­łem za to ży­cie…

Zbli­żył się le­karz, i sły­sząc kró­la mó­wią­ce­go dłu­go, chciał go po­wstrzy­mać, by uchro­nić od znu­że­nia.

– W. Kr. Mo­ści po­trzeb­ny spo­czy­nek, ode­zwał się.

– Wkrót­ce też spo­cznę – uśmie­cha­jąc się smut­nie, rzekł Mi­chał – nie broń­cie mi wy­po­wie­dzieć z du­szy co na niej cię­ży­ło. Od­wró­cił się i spy­tał o go­dzi­nę… zda­jąc się li­czyć nie­spo­koj­nie, ile mu ich jesz­cze zo­sta­wa­ło – a gdy Peł­ka stał nie śmie­jąc się od­da­lić, król ule­gł­szy woli Ol­szow­skie­go i le­ka­rza, wy­cią­gnął mu rękę do po­ca­ło­wa­nia i po­że­gnał sła­bym gło­sem.

– Utru­dzi­łeś się Wasz­mość dro­gą po­spiesz­ną, po­czął oglą­da­jąc się jak­by szu­kał cze­goś – chciał­bym mu po­dzię­ko­wać za to… Po­wiedz­cie het­ma­no­wi, gdy go zo­ba­czy­cie, iż dla po­czci­wej chę­ci tej, jaką mi oka­zał, chęt­nie mu od­pusz­czam wszyst­ko…

Za­wa­hał się, po­pa­trzał na dok­to­ra.

– Przyjdź Wasz­mość do mnie ju­tro… skoń­czył gło­sem sła­bym…

Z przy­krem uczu­ciem ja­kiejś zgry­zo­ty we­wnętrz­nej opu­ścił Peł­ka sy­pial­nię. Bo­le­sny też ob­raz wy­sta­wiał cały ten dwór, w któ­rym czuć było roz­strój, nie­po­kój i oba­wę ju­tra. Stan kró­la był zroz­pa­czo­ny… wszyst­kie czo­ła chmu­rzy­ły się oba­wą o ju­tro… U łoża tego le­d­wie garść zmu­szo­nych po­zo­sta­wa­ła z obo­wiąz­ku… Wia­do­mo było wszyst­kim, iż kró­lo­wa Ele­ono­ra, któ­rej ser­ce od daw­na było księ­ciu lo­ta­ryń­skie­mu od­da­ne, za­miast przy­wią­za­nia przy­nio­sła Mi­cha­ło­wi wy­rzu­ty, po­gar­dę i jed­ną jesz­cze bo­le­ścią wię­cej…

W chwi­li, gdy król ko­nał, na jej dwo­rze snu­to już pla­ny, ja­kim­by spo­so­bem od­ży­wić kan­dy­da­tu­rę księ­cia lo­ta­ryń­skie­go… i kró­lo­wą po­zo­sta­wić na tro­nie… Inni my­śle­li o Neu­bur­gu, inni szu­ka­li kan­dy­da­tów za świa­tem zra­że­ni tym wy­bo­rem Wi­śnio­wiec­kie­go, któ­ry zda­wał się Pia­sta na za­wsze usu­wać od tro­nu…

Żył jesz­cze król Mi­chał, gdy już na wszyst­kie stro­ny in­try­go­wa­no, kno­wa­no, ob­my­śla­no ja­kie­go mu dać na­stęp­cę… Opusz­czo­ny od wszyst­kich nie­mal, bied­na ofia­ra losu, Wi­śnio­wiec­ki czuł się już pra­wie z tro­nu stra­co­nym.

Przez ostat­ni wzgląd dla umie­ra­ją­ce­go oszczę­dzo­no mu tyl­ko li­stów suł­ta­na i ka­fta­nów, nie do­pu­ściw­szy doń agi.

Na­za­jutrz, gdy Peł­ka jesz­cze spo­czy­wał, obu­dzi­ły go dzwo­ny wszyst­kich Lwo­wa ko­ścio­łów, któ­rych dźwięk prze­ra­ził go… biły po­nu­ro, jak­by na gwałt i trwo­gę…

Wcho­dzą­cy Ga­bryk rzekł we drzwiach…

Król umarł!

Ra­zem nie­mal ze śmier­cią nad­biegł od woj­ska wy­sła­ny Krysz­kow­ski, któ­ry przy­no­sił wia­do­mość o zwy­cięz­twie od­nie­sio­nem pod Cho­ci­mem. Naj­lep­szym do­wo­dem tego był on sam, bo mnó­stwem rze­czy zdo­by­tych się ob­ła­do­wał, któ­re mu do sprze­da­ży we Lwo­wie nada­wa­no.

Nim ża­ło­bę wy­dzwo­nio­no, ra­dość ze zwy­cięz­twa, sza­lo­na, nie­po­mier­na, wrzaw­li­wa o trum­nie nie­za­war­tej jesz­cze ka­za­ła za­po­mnieć. Cia­ło kró­lew­skie le­ża­ło opusz­czo­ne… a lu­dzie bie­gli gło­sząc sła­wę So­bie­skie­go i cie­sząc się z od­zy­ska­nej czci… Było coś bo­le­sne­go w wi­do­ku tej ża­ło­by zrzu­co­nej nim zo­sta­ła wzię­ta, w tym sza­le ludu ści­ska­ją­ce­go się po uli­cach, gdy ka­ta­falk kró­la osta­wio­ny świe­ca­mi miał przy so­bie Za­le­d­wo kil­ku dwo­rzan i kil­ku bied­niej­szych du­chow­nych… w za­po­mnie­niu tego nie­szę­śli­we­go, z któ­re­go zgo­nem szczę­ście wra­ca­ło…

Nikt się na­wet nie ode­zwał z ża­lem po zmar­łym, prócz kil­ku sług jego… Naj­wier­niej­si my­śle­li już o przy­szło­ści.

Imię So­bie­skie­go było na wszyst­kich ustach. Obie­cy­wa­no so­bie nowe try­um­fy z nim i przez nie­go; ni­ko­mu jed­nak na myśl nie przy­szło, aże­by szczę­śli­we­go het­ma­na kró­lem uczy­nić.

Miał zbyt wie­lu nie­przy­ja­ciół, aże­by mógł sam o tem po­my­śleć. Po Czar­niec­kim wpraw­dzie on był ulu­bień­cem na­ro­du – lecz nie z ty­sią­ca­mi ra­cho­wać się było po­trze­ba, ale z tą fa­lan­gą sto­ją­cą u ste­ru, któ­ra do­wio­dła, iż nikt bez­kar­nie prze­ciw jej woli, nad nią wy­nieść się nie może. Ofia­rą jej padł nie­szczę­śli­wy Mi­chał.

Szlach­ta zro­zu­mia­ła i uczu­ła to, iż nie do­ro­sła do rzą­dze­nia Rze­czą­po­spo­li­tą, choć się zwa­ła elek­tor­ką kró­lów i mia­ła wolę – nada­nia so­bie pana.

Peł­ka ma­jąc wia­do­mość przez Krysz­kow­skie­go, iż Pac po­sta­no­wił od­cią­gnąć, a So­bie­ski miał do Lwo­wa przy­być, po­sta­no­wił tu cze­kać na nie­go… Obaj ra­zem z to­wa­rzy­szem spę­dza­li dni, gdy­by hu­mor słu­żył, do­syć we­so­ło, bo ich tu na rę­kach nie­mal no­szo­no, a do­syć opo­wia­da­nia­mi na­kar­mić cie­ka­wych nie mo­gli. Peł­ka do nich nie­skłon­ny, był wię­cej słu­cha­czem niż świad­kiem dla Krysz­kow­skie­go, któ­ry na ra­chu­nek wy­pra­wy, chci­wym szcze­gó­łów nie­stwo­rzo­ne opo­wia­dał rze­czy. Na­le­żał on do tych ry­ce­rzy co i w polu nie za­śpią, i od­byw­szy co do nich na­le­ża­ło, po­pi­sać się z tem umie­ją. Nikt nad nie­go ła­twiej po­ema­tów nie two­rzył i hi­sto­ryi pra­wie z ni­cze­go, bo­ha­te­rów z po­spo­li­tych lu­dzi i wie­ko­pom­nych czy­nów z naj­zwy­czaj­niej­szych wy­pad­ków. Peł­ka po­dzi­wiał ten ta­lent, bo Krysz­kow­ski wła­ści­wie rze­kł­szy nie kła­mał, lecz z te­ma­tu, ja­kich ty­sią­ce do­star­cza­ła woj­na, two­rzył rze­czy, któ­rych na­ocz­nym bę­dąc świad­kiem to­wa­rzysz, za­prze­czyć im nie mógł, a po­twier­dzać jed­nak się lę­kał.

– Mój Krysz­kow­ski, mó­wił do nie­go Peł­ka, gdy zo­sta­li sami – po­wiedz ty mi, zkąd ty to wszyst­ko bie­rzesz u li­cha?

Sta­ry wo­jak wąsa po­krę­cił.

– Ju­ściż nie po­lu­ję – rzekł z po­wa­gą – praw­da tam za­wsze jest we środ­ku, a że mi Pan Bóg taką na­tu­rę dał, iż z dala mi się rze­czy ogrom­niej­sze i cu­dow­niej­sze wy­da­ją, te­mum ja nie wi­nien… Lu­dzie za­wsze po­ło­wie tego le­d­wie uwie­rzą, co im po­wiesz, po­trze­ba więc tro­chę przy­pu­ścić na wy­rost, – in­a­czej­by to na nic ze­szło…

I śmiał się po­czci­wy Krysz­kow­ski, a za­pra­sza­no go tak iż po­ko­ju nie miał na chwi­le, i ugasz­cza­li wszy­scy, a łupy cho­cim­skie, na­wet łup koł­cza­nów ta­tar­skich i la­da­ja­kie ru­pie­cie tak do­brze spie­nię – żył, iż mu się wszyst­kie stra­ty w po­cho­dzie wy­na­gro­dzi­ły.

Peł­ka tym­cza­sem wpro­sił się do dwo­ru, aby bied­ne­mu kró­lo­wi szla­chec­kie­mu ostat­nią od­dać po­słu­gę.

* * *

Po­zjeż­dża­ło się było na­ów­czas do Lwo­wa lu­dzi wie­le, któ­rych spo­dzie­wa­ne przy­by­cie het­ma­na tu ścią­ga­ło… Ocze­ki­wa­no na tego zbaw­cę z nie­cier­pli­wo­ścią wiel­ką, wie­dząc, iż on te­raz na przy­szłe losy Rze­czy­po­spo­li­tej naj­wię­cej miał wpły­wać… Na­wet nie­przy­ja­cie­le oso­bi­ści i za­zdrosz­czą­cy mu sła­wy, wi­dząc, iż z niej go odrzeć nie po­tra­fią, gra­li rolę ad­he­ren­tów, na czem się So­bie­ski znać umiał.

W tym na­tło­ku lu­dzi zna­lazł Peł­ka wie­lu, któ­rych się wi­dzieć nie spo­dzie­wał. Wpadł nań jak bu­rza Ro­żań­ski, otyl­szy niż był, we­sel­szy niż kie­dy­kol­wiek, a ser­decz­ny jak za­wsze, szczę­śli­wy, że dru­ha na­py­tał.

– Co ty tu bę­dziesz ro­bił? za­wo­łał przy pierw­szem spo­tka­niu; zi­mo­wać ci nie dam we Lwo­wie, choć­by i het­man tego żą­dał: ze mną mu­sisz na wieś. Do­syć już tej włó­czę­gi i ba­ła­muc­twa, czas się że­nić… a da­lej pora nie bę­dzie…

– Wiesz prze­cie, żem ja chłop­cem po­przy­siągł, a sta­ry do­trzy­mać mu­szę mo­jej bog­dan­ce… od­parł Peł­ka…

– Któ­ra tym­cza­sem trze­cie­go so­bie męża wzię­ła! śmie­jąc się za­wo­łał Ko­żań­ski. Już lu­dzie na­wet wie­rzyć nie chcą, gdy im o Urn po­wia­da­my, bo

0 wasz­mo­ści i jego mi­ło­ści jak o Sy­lo­re­cie baj­ki roz­po­wia­da­ją. A no, by tego było do­syć… pa­nien jest do wy­bo­ru jak maku, jed­na po dru­giej pięk­niej­sza… Choć moją Jul­kę ko­cha­ni, a pa­trząc na nie, aż mi cza­sem żal, że się że­nić nie mogę. Że­by­żeś ty tak ży­cie zmar­no­wał!

– Wola boża snadź była – mó­wił Peł­ka ze zwy­kłą swą spo­koj­no­ścią.

– A toś i tu pew­nie dla tego przy­był, aby na po­do­rę­dziu za­wsze się zna­leźć, gdy­by co męża spo­tka­ło… szy­der­sko od­parł Ro­żań­ski; a no – twój Pac nie wy­glą­da coś na to, żeby ci miał tak pręd­ko ustą­pić.

– Al­boś go wi­dział? za­py­tał Peł­ka.

– Obo­je mi ich po­ka­zy­wa­no, bo co praw­da, jej­mość jesz­cze za trze­cim mę­żem wy­glą­da, jak­by do­pie­ro jed­ne­go mia­ła, taka pięk­na!

– Gdzież ją po­ka­zy­wa­no? krzyk­nął Peł­ka zdzi­wio­ny – ja o ni­czem nie wiem…

– Jak­że to może być? zdu­mio­ny od­rzekł Ró­żań­ski – aleć oni tu obo­je…

Dla Me­dar­da no­wi­na ta była za­ra­zem po­żą­da­ną i nie­po­ko­ją­cą. Nie zo­ba­czyć Ja­dwi­gi… prze­cho­dzi­ło siły jego; a jak­że się tu do niej do­stać? na­wet jak o nich się do­wie­dzieć?

Te­goż dnia po­szli na wzwia­dy. Oka­za­ło się, że mło­dy Pac na­pra­wu­jąc co het­man jego imien­nik, spo­rząc z So­bie­skim, po­pso­wał dla ro­dzi­ny, zje­chał tu w prze­czu­ciu przy­szłych kon­junk­tur, zy­sku­jąc so­bie pa­nią het­ma­no­wą.

Pięk­na Ma­ry­sień­ka już na­ów­czas mia­ła ten wpływ na męża, któ­rym na nim wszyst­ko co chcia­ła wy­módz mo­gła, a umia­ła nim wła­dać tak, iż on sam wę­dzi­dła nie czuł i cu­gli. Wszyst­ko więc co­kol­wiek So­bie­skie­go po­trze­bo­wa­ło, a za­le­cać mu się chcia­ło, gar­nę­ło się do pięk­nej Ma­ry­sień­ki…

Pac też, oprócz imie­nia, nie ma­ją­cy nic, a po­trze­bu­ją­cy ple­ców, wcze­śnie chciał za­skar­bić ła­ski het­ma­no­wej, któ­rej nie­gdyś żona jego do­syć była miła. Wiózł więc i ją tu z sobą, cze­mu pięk­na Ja­dwi­ga bar­dzo była rada, bo sa­mot­no­ścią się brzy­dzi­ła, na wsi żyć nie umia­ła i czu­ła się do wiel­kie­go świa­ta stwo­rzo­ną.

Wie­dział już wie­czo­rem Peł­ka, któ­ry dwór zaj­mo­wa­li pań­stwo Pa­co­wie, i kędy ich miał szu­kać – Ko­żań­skie­go więc, któ­ry się do nie­go wpi­sał na kwa­te­rę, zo­sta­wu­jąc z Krysz­kow­skim, któ­ry mu cho­cim­ską opo­wia­dał z ta­len­tem so­bie wła­ści­wym, pan Me­dard ubra­ny jako mógł naj­wy­twor­niej, a na stro­ju mu nig­dy nie zby­wa­ło, – pu­ścił się z Ga­bry­kiem do miesz­ka­nia swej pani.

Była go­dzi­na przed­po­łu­dnio­wa, a dzień zi­mo­wy pięk­ny – i pierw­szy wcze­sny śnieg sa­nek mnóz­two na uli­ce wy­wo­łał, pa­ra­do­wa­li pa­no­wie Ru­si­ni, do­byw­szy co mie­li naj­pięk­niej­sze­go.

Przy­byw­szy do dwor­ku, gdzie się licz­ną służ­bę i dwór po­kaź­ny zna­leść spo­dzie­wał, zdu­miał się Me­dard, cze­ladź wi­dząc la­da­ja­ko przy­bra­ną i ską­pą. Gdy zsiadł­szy z ko­nia, o pi­sa­rzo­wą za­py­tał ( bo ty­tuł ten Pa­co­wi dano za kró­la Mi­cha­ła), od­po­wie­dzia­ła służ­ba, iż jest w domu… ale je­go­mo­ści nie ma. O tego też mu tak bar­dzo nie szło, i za­mel­do­wać się ka­zał… Stał w pro­gu pierw­szej izby, gdy w dru­giej okrzyk po­sły­szał, i pięk­na Ja­dwi­ga wy­bie­gła z żywą ra­do­ścią nie ta­jo­ną prze­ciw nie­mu.

Kil­ka lat upły­nę­ło od cza­su, jak jej nie wi­dział, ale z ob­ra­zem na ser­cu i w pa­mię­ci się no­sił. Lę­kał się, aby nie była zmie­nio­na… W isto­cie zna­lazł ją inną nie­co, tyl­ko nie­mniej pięk­ną niż była…

Są ta­kiej krwi ko­nie, któ­re się póź­no skła­da­ją; moż­na było toż samo ( bez ura­zy) po­wie­dzieć o pani pi­sa­rzo­wej, któ­ra do­pie­ro te­raz w ca­łym bla­sku pięk­no­ści ko­bie­cej wy­stę­po­wa­ła…

Jesz­cze gdy ją księż­ną pod­ko­mo­rzy­ną wi­dział Peł­ka, coś mia­ła w so­bie dzie­cin­ne­go – te­raz roz­kwi­tła w peł­ni świe­ża, ró­żo­wa, pro­mie­nie­ją­ca, z oczy­ma błysz­czą­ce­mi jak dwa dy­amen­ty czar­ne – zda­wa­ła mu się cu­dow­niej­szą jesz­cze…

Z Ja­dwi­si wpraw­dzie sta­ła się Ja­dwi­ga, lecz nikt­by jej nie dał nad lat dwa­dzie­ścia kil­ka…

Wbie­gła do po­ko­ju trzy­ma­jąc sznur pe­reł, któ­ry wła­śnie na, szy­ję kłaść mia­ła, cała roz­ra­do­wa­na, szczę­śli­wa, uśmiech­nię­ta… nie kry­jąc się wca­le z uczu­ciem, ja­kie­go do­zna­ła, gdy jej o Peł­ce oznaj­mio­no. Zmie­rza­ła go by­stre­mi oczy­ma i pierw­szem jej sło­wem było:

– A moja ko­kar­da?

Peł­ka mil­cząc się­gnął pod żu­pa­nik na pier­si, i do­był zbla­dły wę­zeł już nie­mal bia­ło wy­glą­da­ją­cej wstąż­ki. Przez tych lat tyle utra­pień, wo­jen, przy­gód nie opu­ści­ła go nig­dy pa­miąt­ka pięk­nej Ja­dwi­si… któ­ra na wi­dok swo­jej wstąż­ki sta­nę­ła jak wry­ta.

– Boże mój! cóż to się z nią sta­ło! za­wo­ła­ła ręce ła­miąc – mia­łoż­by to być ze mną! Wy­peł­zła, bla­da, zmię­ta… tyle lat…

– Ale od tych lat tylu le­ża­ła za­wsze przy mo­jem ser­cu – ode­zwał się Peł­ka, ca­łu­jąc pulch­ną, po­da­ną mu rącz­kę drżą­cą.

– Scho­waj­że ją so­bie, niech ja na nią nie pa­trzę, śmie­jąc się za­wo­ła­ła pani pi­sa­rzo­wa; bo przy­znam się, że nie ra­da­bym, żeby ją mój mąż zo­ba­czył… Tu na­gle prze­rwa­ła so­bie i ręce ła­miąc:

– Wiesz – zno­wu mam za­zdro­śni­ka! do­da­ła la­men­tu­ją­co…

Nie dała mu od­po­wie­dzieć i szcze­bio­ta­ła da­lej:

– Ale tak, tak jest! okrut­nie za­zdro­sny i nu­dziarz… i –

Ugry­zła się w usta…

– Cóż się z wami dzia­ło? za­czę­ła jak­by się po­miar­ko­waw­szy: mów­cie o so­bie!

– Nie ma nic cie­ka­we­go – mruk­nął Peł­ka – wo­lał­bym się do­wie­dzieć coś o pani pi­sa­rzo­wej…

– A! jak to brzmi! pani pi­sa­rzo­wej! fe! za­wo­ła­ła Ja­dwi­ga – ale cier­pli­wość mieć mu­szę… Dru­gie są het­ma­no­we, kanc­le­rzy­ne… pod­ko­mo­rzy­ne, mar­szał­ko­we… mnie się do­sta­ło być – pi­sa­rzo­wą!…

Ale bo mnie p. Me­dar­dzie, jak was, ja­kieś nie­szczę­ście ści­ga… Tu wes­tchnę­ła…

– Sia­daj pan pro­szę, rze­kła. Mąż po­je­chał do kanc­le­rza Ol­szow­skie­go, pew­no nie­ry­chło po­wró­ci – a! tem le­piej. Zda­je mi się, że mu mat­ka o was mó­wi­ła… i o was być go­tów za­zdro­snym… Po­wia­dam wam, bar­dzo nud­ny… O mnie nie my­śli, am­bi­cya żyje cały… Tyl­ko się wstrzy­mu­ję, bo go oga­dy­wać nie chcę.

Na­gle pod­nio­sła gło­wę i roz­śmia­ła się.

– Wiesz pan, że ma­tu­nia za mąż po­szła! Na co się jej to zda­ło?… Ta­kie­go so­bie gbu­ra wzię­ła, te­raz czy­ste ma pie­kło w domu! Zu­peł­nie ze­sta­rza­ła, nie po­znał­byś jej.

Co do mnie, trzy­mam się jak umiem, żeby się nie gryźć, nie gnie­wać, nie po­ru­szać i przez to jak ma­tu­nia nie zbrzyd­nąć… Bo już przy­znam się wam, że nie mo­gła­bym znieść, gdy­bym przy­szła do zwier­cia­dła, a ono mi po­ka­za­ło… masz­ka­rę…

Po­czę­ła trze­pać rącz­ka­mi.

– Dla tego choć­bym się cza­sem po­win­na po­gnie­wać, choć mi się chce po­pła­kać, choć mi smut­no i źle na świe­cie – śmie­ję się, tak się boję ze­sta­rzeć…

Peł­ka z za­chwy­tem słu­chał tego szcze­bio­ta­nia: był­by tak sie­dział nie mó­wiąc sło­wa wiek cały, pa­trząc jej w oczy, po­jąc się mu­zy­ką jej gło­su, kar­miąc jej dzie­cin­ną pro­sto­tą. Prze­rwa­ła jesz­cze:

– Mów mi Wasz­mość o so­bie – rze­kła. Już się na­wet nie py­tam o to, czyś się gdzie przy­pad­kiem nie oże­nił, bo wiem, że to być nie może… O! gnie­wa­ła­bym się bar­dzo na nie­go…

Spoj­rza­ła mu w oczy… Peł­ka był obu­rzo­ny… roz­śmia­ła się…

– A! tak! do­da­ła kład­nąc mu rękę na dło­niach – po­zo­sta­niesz mi wier­nym… do śmier­ci! To bę­dzie bar­dzo, bar­dzo pięk­nie… Ja czę­sto so­bie my­ślę, że mam ta­kie­go w was ry­ce­rza, któ­ry jest moim, zu­peł­nie moim, któ­re­go gdy­bym kie­dy za­wo­ła­ła… przy­szedł­by mi w po­moc. Praw­da?

– A… pani moja – od­parł Peł­ka za­chwy­co­ny – toby było szczę­ściem dla mnie.

– Ja za­wsze mó­wię, że ta­kie­go dru­gie­go, jak mój ry­cerz, nie ma na świe­cie.

I roz­śmia­ła się, po­ka­zu­jąc z za ob­sło­ny ró­żo­wych warg bia­łe drob­ne swe ząb­ki.

– Czy ze­sta­rza­łam? spy­ta­ła go po na­my­śle.

– To nie może być! je­steś pani…

– Zmie­ni­łam się tro­chę – rze­kła smut­nie… sama to wi­dzę, gor­se­ty mi się nie spi­na­ją… gnie­wam sie na gor­se­ty i na sie­bie… To mnie tyl­ko po­cie­sza, że za­wsze mnóz­two się we mnie ko­cha… i tak się ba­ła­mu­cę jak sama chcę… a to taka rzecz za­baw­na! Gdy­by mój Pac nie był taki za­zdro­sny… Ale – ale mów­że mi o so­bie?

– Nic do po­wie­dze­nia nie mam…

– By­łeś pod Cho­ci­mem?

– Tyl­ko żem go wi­dział, bo mnie het­man do umie­ra­ją­ce­go wy­słał kró­la… i przy zdo­by­ciu go nie by­łem…

– A! to szko­da! sły­sza­łam, że tam ta­kie pięk­ne rze­czy u Tur­ków do­bra­li, do­da­ła pani pi­sa­rzo­wa… I za­sta­łeś kró­la przy ży­ciu jesz­cze? rze­kła na­tych­miast zmie­nia­jąc roz­mo­wę.

– Ostat­nie­go dnia przed śmier­cią przy­by­łem – od­po­wie­dział Peł­ka.

– Bied­ny to był król – prze­rwa­ła Ja­dwi­ga – ale bar­dzo nie­ład­ny. Ja się nie dzi­wu­ję, że go kró­lo­wa ko­chać nie mo­gła: minę miał za­wsze utra­pio­ną, znu­dzo­ną i smut­ną… a ją bied­ną wy­da­li gwał­tem za tego cho­re­go, gdy się ko­cha­ła w Lo­ta­ryń­skim.

Jak­że się wam zda­je, kogo mieć kró­lem bę­dzie­my? spy­ta­ła po chwi­li.

– Ja tego od­gad­nąć nie po­tra­fię – uśmie­cha­jąc się rzekł Peł­ka. Gdy­śmy na Mi­cha­ła gło­so­wa­li, nikt o nim nie my­ślał na­wet przed go­dzi­ną, a przy – naj­mniej nikt się tak ła­twe­go wy­bo­ru nie spo­dzie­wał… Dziś? któż może prze­wi­dzieć, komu Bóg prze­zna­czył ko­ro­nę?

– Ja je­stem za Lo­ta­ryń­skim – mó­wi­ła pięk­na pani, – dla tego, żeby ta nie­szczę­śli­wa kró­lo­wa Ele­ono­ra szczę­śli­wą być mo­gła, kie­dy go ko­cha…

– A ! pani! rzekł Peł­ka – ci co ko­cha­ją, bar­dzo rzad­ko by­wa­ją szczę­śli­wi.

Ja­dwi­ga umil­kła… spoj­rza­ła w okno…

– Wasz­mość tu za­ba­wisz? spy­ta­ła.

– A pań­stwo? od­rzu­cił py­ta­niem tak­że Peł­ka.

– Czyż ja wiem, co ten ty­ran ze mną zro­bi? – ci­cho szep­nę­ła pi­sa­rzo­wa – ja mu­szę je­chać i sie­dzieć jak on ze­chce… nig­dy nie zro­bi nic dla mnie, wo­la­ła­bym w War­sza­wie… Lwów mi się nie po­do­ba… on o to nie dba, a ja na­wet wy­pła­kać się nie mogę, gdy się po­gnie­wam, bo­bym so­bie oczy po­psu­ła… i ten nu­dziarz z tego ko­rzy­sta…

Za­ła­ma­ła ręce nie­szczę­śli­wa ofia­ra, nad któ­rej lo­sem Peł­ka się w isto­cie li­to­wał.

– Wy­obraź pan so­bie, trzech mieć mę­żów i być za­wsze tak nie­szczę­śli­wą! Z pierw­szym my­śla­łam, że zro­bię co ze­chcę… gdzie tam! ty­ran był sta­ry… Dru­gi… nie chcę już o nim mó­wić na­wet… człek okrop­ny! kat praw­dzi­wy… Trze­ci zda­wał się mło­dy, za­ko­cha­ny, po­słusz­ny, a co to się to z nie­go zro­bi­ło!… Ko­chać się nie umie – i za­zdro­sny.

Wła­śnie wśród tego na­rze­ka­nia, sze­lest w po­dwó­rzu zwia­sto­wał czy­jeś przy­by­cie. Był to po­wra­ca­ją­cy do domu Pac, któ­ry wszedł­szy do po­ko­ju, zdzi­wił się moc­no wi­dząc nie­zna­jo­me­go czło­wie­ka na po­ufa­łej z żoną swą roz­mo­wie.

Mąż piek­nej Ja­dwi­gi miał cale pań­ską po­sta­wę i twarz przy­stoj­ną, wy­piesz­czo­ną, mło­dą jesz­cze. Znad w nim było wy­cho­wań­ca ob­cych kra­jów, któ­rych też strój no­sił… W ry­sach jego ma­lo­wa­ło się wszak­że jak­by znu­dze­nie ży­ciem i nie­smak do wszyst­kie­go…

Pi­sa­rzo­wa za­pre­zen­to­wa­ła mu Peł­kę, jako daw­ne­go są­sia­da Hor­bo­wa i do­bre­go przy­ja­cie­la domu. Przy­jął go Pac bar­dzo grzecz­nie i bar­dzo zim­no. Spy­tał za­raz zkąd przy­by­wa? a do­wie­dziaw­szy się, że był przy het­ma­nie i w po­sel­stwie od nie­go wy­sła­ny zo­stał do kró­la, po­grzecz­niał znacz­nie, za­czy­na­jąc o So­bie­skie­go do­py­ty­wać, mó­wiąc o nim z po­chwa­ła­mi wiel­kie­mi.

– Wiem – do­dał – że z pa­nem het­ma­nem stry­jem moim nie za­wsze by­wa­li w zgo­dzie, lecz są­dzę, mimo po­kre­wień­stwa na­sze­go, iż wina w tem pana Paca… Z ta­kim wo­dzem jak So­bie­ski, w zgo­dzie być po­trze­ba…

Spo­dzie­wa­no się wła­śnie przy­by­cia zwy­cięz­cy i Lwów wy­bie­rał się go jak wy­baw­cę kra­ju przyj­mo­wać – roz­mo­wa więc zwró­ci­ła się ku temu.

Pan pi­sarz się wiel­ce oży­wił – ale pi­sa­rzo­wa wi­dząc się nie­mal opusz­czo­ną i za­po­mnia­ną, ci­cho wy­su­nę­ła się z po­ko­ju.

Peł­ka któ­ry się i ta­kie­go przy­ję­cia nie spo­dzie­wał, nie­zmier­nie był w du­szy rad, że mu ono do domu pań­stwa pi­sa­rzo­stwa drzwi otwo­rzyć może.

Pac nie po­do­bał mu się chło­dem i sztyw­no­ścią wiel­kie­go pana; nic w nim nie było szla­chec­kie­go, pol­skie­go nie­wie­le, wy­glą­dał na cu­dzo­ziem­ca, lecz był to czło­wiek wi­docz­nie ła­god­ny i pan sie­bie, a w to­wa­rzy­stwie zno­śny…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: