Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

18 procent szarości - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 stycznia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

18 procent szarości - ebook

Ostra muzyka, miłość, Kalifornia, wielka sztuka i worek marihuany. Zachary Karabaszliew kreśli niesamowitą, nostalgiczną powieść drogi, w której przegląda się współczesna Ameryka, jakiej nie znajdziecie na pierwszych stronach gazet.

To nie jest kolejna historia emigranta, który nie potrafi odnaleźć się za Wielką Wodą. To proza dla tych, którzy – jak Zack i Stella – nie potrafią pogodzić się z tym, że codzienność ma stać się czymś przeraźliwie nudnym.

„18% szarości” napisałby dziś Jack Kerouac, gdyby przyjechał do Stanów Zjednoczonych z pokomunistycznej Bułgarii, znał Nietzschego, historię malarstwa i uwielbiał fotografować.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64887-81-9
Rozmiar pliku: 619 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

18% szarości

Nie ma jej od dziewięciu ranków.

Żaluzje w sypialni są szczelnie zaciągnięte, ale dzień nieubłaganie daje o sobie znać ogłuszającym warkotem śmieciarki. To znaczy, że jest środa. To znaczy, że jest ósma piętnaście. Czy istnieje bardziej ogłuszający hałas niż warkot śmieciarki o ósmej piętnaście rano?

Zwlekam się z łóżka, przechodzę do pokoju dziennego i padam na kanapę. Chłód skórzanego obicia nie pomaga mi zapaść ponownie w drzemkę, a i śmieciarka jest coraz bliżej. Wstaję, rozchylam listwy żaluzji i parzący słoneczny promień smaga mnie po twarzy. Skupiam całą energię i próbuję spowodować awarię ryczącego zielonego potwora. Wysiłek doprowadza jedynie do tego, że całkiem odechciewa mi się spać.

Patrzę na frezje w wazonie na szklanym stoliku. Martwe frezje i zmętniała woda, ślad po niej.

Otwieram prawą szafkę kuchenną i ze stosu słodyczy wybieram toblerone’a. Podnoszę z podłogi porzuconą tam wczoraj koszulę, włączam żelazko, jedną ręką prasuję, podczas gdy drugą odłamuję i wsuwam do ust czekoladowe trójkąty, wkładam koszulę, zawiązuję krawat, robię kawę rozpuszczalną, oblewam sobie rękaw, grzebiąc w poszukiwaniu kluczy, wciągam szarą marynarkę i zatrzaskuję drzwi.

Na dworze jarzy się kolejny upalny południowokalifornijski dzień. Włączam silnik toyoty. Skręcam w ulicę Jeffersona i wyjeżdżam na autostradę.

Pięć kolumn samochodów w jednym kierunku, pięć w drugim. Korek. Warczą motory, dygoczą zderzaki, lśnią maski – jak przed bitwą.

W pracy myślę o niej, wyobrażam sobie, że rozmawiamy – nie da się z tym skończyć tylko dlatego, że jedno z nas po prostu zniknęło. No bo jak?

Dobrze, od tego momentu nie będę o niej myśleć. Nie będę o niej myśleć. Nie będę o niej myśleć, nie będę o niej myśleć, nie będę o niej myśleć, nie będę.

Będę ćwiczył jogę, otworzę sobie czakry, będę powtarzał mantry, aż całkowicie oczyszczę mózg, będę jadł ryż rękami, zapuszczę brodę, będę stał na głowie…

Ommm.

Ommmmam dość myślenia o niej.

Ommmmmmam dość myślenia o niej.

Ommmmmmmmam dość myślenia o niej.

Podczas porannej odprawy dyrektor Scott przedstawia kolejne zmiany struktury wydziału, na stole stoją otwarte pudełka z pączkami, jest sok pomarańczowy, paruje kawa… Badania kliniczne… Czemu ta klimatyzacja jest taka mocna? …na ostatnim etapie… Ommmmm… po ustaleniu pewnych… Czemu ta kawa jest słaba i kwaśna? …każdy powinien zwrócić uwagę na protokół… Ommmm… Formularz 1574… w ośrodkach szpitalnych… Ommmm… proszę, by wszyscy jeszcze raz przed zakończeniem przejrzeli kwestionariusze IRB… Co ja tutaj robię? …ścisłego przestrzegania procedur przez personel medyczny… Co to za ludzie? Scott rozdaje wszystkim ich osobiste plany na następny kwartał, w oczach ma tyle życia, ściska nam energicznie dłonie, jak umieją robić to tylko niscy mężczyźni, moją przytrzymuje dłużej. Gdzie ja jestem?

Potem wszyscy kierują się do swoich jasnoszarych boksów, podczas gdy Scott gestem zaprasza mnie do własnego ciemnoszarego gabinetu. Biurowy minimalizm: biurko, monitor, mały osobisty ekspres do kawy i pojemnik z biurową wodą, nad którym wisi plakat z długą łódką (kanoe? kajak?) wprawianą w ruch przez wioślarzy. Pod zdjęciem widnieje napis: „Teamwork”.

Scott coś do mnie mówi zatroskanym głosem. Patrzy na mnie tym spojrzeniem. Nie słyszę, co mówi, tylko kiwam głową i zbiera mi się na wymioty. To spojrzenie. Nie pamiętam, jak mija reszta dnia. Chyba obrzydliwie.

Kiedy wracam z pracy, akurat w godzinie szczytu, przy światłach na rogu Jedenastej Ulicy i Broadwayu potok samochodów zwalnia i się zatrzymuje. Gdzieś z przodu policjanci przekierowują ruch, widzę ich pomarańczowe kamizelki, gesty, przenośne znaki STOP. Dostrzegam na środku jezdni białe cielsko leżącej na wznak ciężarówki. Jest gorąco. Próbuję w ostatniej chwili zmienić pas i sprytnie przedostać się w górę Cedar Street, ale nie udaje mi się – drań z prawej nie chce mnie puścić. To znaczy, że będę musiał stać w korku jak wszyscy. Patrzę na lewo: mężczyzna po pięćdziesiątce, siwe włosy, sucha kalifornijska opalenizna i zmarszczki, dłubie w nosie i próbuje obserwować samolot ciągnący w górze czerwoną wstęgę z jakimś napisem. Też próbuję zobaczyć, co jest tam napisane, i łapię się na tym, że również dłubię w nosie. Patrzę na samolot na niebie, patrzę na mężczyznę z prawej. Lewy łokieć na opuszczonej szybie, prawy palec wskazujący w nosie, włosy siwe. Będę wyglądał tak samo za dwadzieścia kilka lat. Moje rozważania przerywa króciutki klakson z tyłu. Ze złością wciskam sprzęgło, żeby wrzucić pierwszy bieg. Pedał nagle się zapada. Wciskam mocniej, popycham i pociągam drążek biegów, ale się nie rusza. Widzę, jak siwy mężczyzna z palcem w nosie oddala się ode mnie. Wciąż jeszcze mam zielone światło, ale wiem, że nie będzie to trwać wiecznie. Szarpię mocniej drążek (hop – żółte), słyszę za sobą coraz bardziej niecierpliwe klaksony. Niesamowicie upalny dzień (zapala się czerwone), o wiele dłuższy od innych (jaskrawoczerwone). Czuję, jak cały gniew pracujących od siódmej rano księgowych, adwokatów, radnych miejskich, sekretarek, urzędników bankowych, hotelarzy, programistów, kelnerów, inżynierów, agentów nieruchomości, jak cała robocza moc tej ulicy skupia się na moim samochodziku. Gdyby ktoś umiał zespolić ich myśli, to zestrzelonym w jedno spojrzeniem mogliby mnie cisnąć w dół, w okolice portu – do bezdomnych i narkomanów.

Zaczynam szukać świateł awaryjnych, ale nie wiem, gdzie się je włącza. Z tyłu trąbią na mnie coraz liczniejsi dranie, anonimowi w swoich pojazdach. W lusterku widzę ich pozornie obojętne twarze, ale wiem, że ręce naciskają klaksony. Pocę się. Nie widzą, że mam awarię? Czy nie rozumieją, jak okropnie się czuję? Ci bardziej inteligentni włączają lewy kierunkowskaz i wymijają mój nieruchomy samochód. Pozostali nie chcą jednak dostrzec, że jestem w biedzie. Ludzka bezduszność zawsze uderza mnie w najczulsze miejsca. Mam je pod pachami. Gdy przeżywam silny stres i przy dusznej pogodzie, takiej jak dzisiaj, oblewam się potem pachnącym duszoną cebulą. Jeśli rozzłoszczą mnie jeszcze trochę, to wysiądę z samochodu, rozłożę ręce jak pomnik nad Rio i przegonię ich samym zapachem. Przegonię w diabły! Będą w panice wyskakiwać z samochodów i z zatkanymi nosami uciekać gdzie oczy poniosą – jak w filmie z Godzillą. I w końcu na skrzyżowaniu Jedenastej Ulicy i Broadwayu zostanę tylko ja, z rozłożonymi rękami, i ich porzucone samochody z otwartymi piskającymi drzwiami. Będą piskać pi, pi, pi jak kurczęta – pi, pi, pi, ja zaś będę kroczył jak zwycięzca i śmiał się głośno i złowrogo. Niespodziewanie znajduję włącznik świateł awaryjnych, naciskam go resztką sił i wyskakuję, na wpół uduszony własnym zapachem. Powietrze na zewnątrz jest gorące i suche. Robię ku stojącym za mną pojednawcze gesty, koszulę mam mokrą od potu, rozluźniam krawat, uśmiecham się przepraszająco, rozkładam ręce (każdemu może się zdarzyć), podczas gdy w myślach torturuję na śmierć przyjaciół i krewnych tych padalców, którzy teraz unikają mojego spojrzenia. A niech ich jasny szlag.

Z automatu dzwonię do jakiejś firmy, żeby przyjechali i coś zrobili.

Zjawia się człowiek z wietnamską twarzą i lawetą, która przewiezie samochód do warsztatu. Chce osiemdziesiąt dolarów.

Pytam go, na jakie nazwisko wypisać czek. Kręci głową – nie chce czeku. Ja też wielu rzeczy nie chcę!

– Cash – domaga się. – Cash.

– Aha, cash. Skąd ci mam wziąć cash, kiedy nie mam?! – Wypisuję czek na osiemdziesiąt dolarów, podaję.

– Nie. – Głowa chodzi mu jak na sprężynie. – Cash, cash.

– Cash, w dupę mi właź.

– Co? – Marszczy brwi, nie rozumie, co mówię.

Ja też nie rozumiem, dlaczego Stelli nie ma, ale… Wietnamczyk widzi, że nic nie ugra, i postanawia przyjąć czek, ale na wyższą sumę.

Wypisuję nowy czek na dziewięćdziesiąt dolarów.

– Jakie imię wpisać?

– Haua.

– Haua?

– Nie.

– Hauar?

– Nie.

– Howard?

– Haua.

– Dobrze, Howard. – Ależ ci ludzie z Azji gustują w wypasionych imionach. Nie spotkałem ani jednego, który miałby na imię Bill albo Bob. Niech będzie Howard. Piszę „Howard Stern” i podaję mu czek.

– Nie, nie! – krzyczy. – Nie Howard Stern! – Drze czek. – Haua!

– Howard jaki?! – złoszczę się. Wietnamczyk wyrywa mi książeczkę czekową i sam wpisuje swoje imię. – Hau Ua.

– Oooo! – rozpogadzam się i poklepuję go po ramieniu. – Znam wielu Wietnamczyków, Hau. To dobrzy ludzie.

Hau patrzy na mnie, nie reagując.

– Dobrzy ludzie – ciągnę – …są z Wietnamczyków.

– Ja z Laos – mówi Hau i odwraca się plecami. Jestem pewien, że w warsztacie zedrą ze mnie skórę. Niech tam.

Biorę taksówkę i wracam do domu. Cicho i ponuro. Podlewam kwiaty w ogrodzie – one nie są niczemu winne. W drzwiach pojawia się kot sąsiadów, dyskretny i pomarańczowy. Chce się z kimś pobawić. Ja też chciałbym się pobawić, ale nie mam z kim. Pytam go: „Brakuje ci Stelli?”. Miauczy, co znaczy, że tak. Stella kupowała mu kocie konserwy. Twierdziła, że najbardziej smakują mu te z sandaczem oceanicznym. Znajduję puszki pod umywalką, wyjmuję jedną i otwieram. Wynoszę miseczkę na dwór i stawiam pod sztalugami z jej porzuconym ostatnim obrazem przykrytym poplamionym na niebiesko prześcieradłem. Przez chwilę obserwuję, jak kot je łapczywie. Te sztalugi podarowałem jej na Gwiazdkę pięć lat temu. Unoszę brzeg prześcieradła, patrzę. Nic z tego nie rozumiem. Jedyny jej obraz w tym domu (cała reszta jest w pracowni lub w magazynie), a i tak niedokończony. Może powinienem wyrzucić go na śmietnik?

Jestem głodny. Odwracam się i niechcący zawadzam nogą o jeden ze słoiczków z niezaschniętą farbą i sterczącymi pędzlami. Przewraca się, pojawia się obrzydliwa w kolorze i kształcie plama. Kopię słoik ze złością, rozbija się na drobne kawałki. Kopię też kilka pozostałych. Również rozbijają się na kawałki.

W lodówce są tylko stare jarzyny sprzed jej wyjazdu i nowe piwo, w które zaopatrzyłem się później. Od pewnego czasu moje życie dzieli się na dwie części: przed i po. Ta druga obejmuje dziewięć dni samotności. Samotności najdotkliwszej zwłaszcza o tej porze między dniem a nocą, która jeszcze nie jest wieczorem, a już nie jest dniem. Wtedy czuję się najbardziej samotny. Wszyscy odprężają się po pracy, a mnie aż ściska z powodu jej nieobecności. Sam jak yeti – wędruję wśród swoich myśli i nie ma, nie ma schronienia…

„Musisz pobyć trochę sam. Zdecydować, co zrobić z życiem…”. Milczałem. Oglądałem CNN i milczałem. (Jakie wtedy nadawano wiadomości?). Co mogłem powiedzieć?

W pudle na chleb znajduję połówkę suchej bagietki. Wącham – jeszcze nie czuć pleśni. Wyjmuję konserwę, na której widnieje kolorowe sombrero i napis „El Cowboy”, przekładam jej zawartość do rondelka, stawiam na maszynce. Od czasu do czasu mieszam. Zaczyna pachnieć fasolą i meksykańskimi przyprawami. Ona nie lubi fasoli. Nie lubi też meksykańskich przypraw. Idę wybrać coś do posłuchania. Grzebiąc w płytach, słyszę puff. Fasola wykipiała i rozlała się na kuchenkę. Zaczynam ją wycierać gąbką, zanim zaschnie. Nagle, wnętrzem dłoni, tam gdzie skóra jest najcieńsza, dotykam niechcący gorącego garnuszka. Nawet nie krzyczę z bólu – na co mi krzyczeć, pieprzyć tę rękę! Pieprzyć tę rękę! Pieprzyć tę rękę?

Nagle myśl o porno przestaje mi się wydawać taka bezsensowna jak w ciągu ostatniego półtora tygodnia. Po tym piekącym daniu zafunduję sobie deser w postaci spokojnej robótki ręcznej.

Nakrywam stół obrusem. Układam sztućce i serwetkę. Wyjmuję słoik z ostrymi papryczkami peperoncino i stawiam na blacie. Zapalam świecę. Kładę talerz i uzupełniam nakrycie dwoma piwami. Biorę do ręki pilota i włączam odtwarzacz.

Aria Salome z opery Herodiada. Podkręcam dźwięk jak nigdy wcześniej, kiedy tu była. Wrzucam kawałki suchej bułki do talerza i siorbię wielkie, gorące kęsy, przerzucając je w ustach, póki nie podstygną. Jedzenie fasoli to rytuał. Musi być gorąca i ostro przyprawiona, inaczej jest do niczego.

Aria trwa pięć minut i dziewięć sekund. W tym czasie opróżniam talerz i słucham z zamkniętymi oczami przez trzy minuty. Wraz z ostatnim akordem rozlega się dzwonek telefonu. Nie odbieram. Nie odebrałem telefonu ani razu, odkąd Stelli nie ma.

Proszę zostawić wiadomość!

„Zack, jesteś?” – słyszę głos znajomego, który ciągle chce się ze mną zaprzyjaźnić, a od jakiegoś czasu dzwoni rano, w południe i wieczorem.

„Dzwonię do ciebie rano, w południe i wieczorem. Muszę z tobą porozmawiać. Proszę cię, zadzwoń. Ciao”.

Na wyświetlaczu sekretarki nerwowo migają trzydzieści trzy nieodsłuchane wiadomości. Ani jedna nie jest od niej.

Rozglądam się.

Wszystko w tym domu jest na swoim miejscu, bo ona tak to zostawiła. Na każdym przedmiocie są ślady jej rąk. A ja próbuję przywyknąć do myśli, że jej nie ma.

Porno jak porno. Przez chwilę na ekranie różowią się gołe ciała i w końcu wszystko się kończy w papierowej serwetce. Wyrzucam ją do kosza, razem z kilkoma starymi gazetami, kopertami od rachunków i reklamami. Przygotowuję się do snu. Starannie myję zęby i twarz, gaszę wszędzie światło. Kładę się na prawej połowie łóżka. Jej połowa, ta lewa, boli mnie jak rana.

Duszę się ze smutku.

Długo patrzę na ciemny sufit, potem się przetaczam, tam gdzie spała jeszcze dziewięć nocy temu. Kulę się do postaci niemal dwumetrowego embriona i całym ciałem przyciskam swoje serce. Moje serce jest jak kot sąsiadów – nie rozumie, co się do niego mówi. Jeszcze nie rozumie, że jej nie ma. Serce jest zwierzęciem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: