Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Abel i Kain - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Abel i Kain - ebook

Jest lipiec 1900 roku. Europa żyje drugimi Igrzyskami Olimpijskimi połączonymi z paryską Wystawą Światową, lecz w Wielkim Księstwie Poznańskim tamte wydarzenia schodzą na dalszy plan wobec popełnionej właśnie zbrodni. Zamordowano młodego arystokratę, zaś o dokonanie tego przestępstwa policja pruska podejrzewa... brata ofiary.

Detektyw-amator Jan Morawski po raz kolejny staje przed koniecznością rozwiązania tajemnicy zbrodni.

Nieżyjący mężczyzna był dziedzicem olbrzymiego majątku, wobec tego najbardziej prawdopodobnym motywem wydaje się pragnienie zdobycia fortuny. W miarę jednak, jak Morawski poznaje mieszkańców pałacu i okolicy, a także fakty z życia zamordowanego, dochodzi do wniosku, że poza chciwością powodem morderstwa mogła być również zemsta lub miłość.

Na szczęście Jan nie musi zajmować się tylko tropieniem mordercy: bierze udział w pikniku, zwiedza wzorowe gospodarstwo, ratuje starego kawalera z matrymonialnej opresji, zaplata pewnej damie warkocze i przygląda się drylowaniu... porzeczek.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7722-585-1
Rozmiar pliku: 927 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1.

– Oskarżono go o zamordowanie brata? – Jan w oszołomieniu odłożył łyżkę, którą nakładał lody do wysokiej kryształowej szklanki.

– Właśnie tak – skinął głową Tadeusz. – Został aresztowany. Jednak nikt nic nie wie, bo z uporem odmawia zeznań.

– Ale dlaczego?

– Też nie wiadomo.

Tego lipcowego wieczoru siedzieli w jednym z prywatnych gabinetów przy sali restauracyjnej hotelu Bazar. Było to pomieszczenie wyraźnie zarezerwowane dla mężczyzn – ze swymi ciemnymi boazeriami, skórzanymi kanapami typu chesterfield i sztychami o tematyce myśliwskiej do złudzenia przypominało palarnie w angielskich klubach. Kobiety zazwyczaj nie gustują w takich mrocznych jaskiniach, gdzie lampa musi być zapalona nawet latem i skąd nigdy nie udaje się usunąć zapachu dymu tytoniowego, skóry i okowity.

Jan przyjechał do Poznania w drodze do Tarnowic, gdzie miał zostać ojcem chrzestnym małego Jasia Tarnowskiego. Gdy tylko Morawski zobaczył Tadeusza na dworcu, od razu wiedział, że coś się stało. Przyjaciel nie chciał jednak podczas kolacji wyjawić przyczyn swego niespodziewanego przyjazdu do miasta. Po posiłku zaproponował, aby przenieśli się w bardziej zaciszne miejsce, i dopiero w tym odosobnionym pokoju zdradził sensacyjną wiadomość.

Tarnowski sięgnął po stojącą przed nim filiżankę z kawą, wypił odrobinę i mówił dalej:

– Powiem ci wszystko, co wiem. Edward, ten oskarżony, to młodszy syn. Jest architektem i mieszka na stałe w Berlinie. Przyjechał z opóźnieniem na pogrzeb bratowej, która zmarła kilka dni wcześniej, wydając na świat martwe dziecko. Dotarł do pałacu dopiero po południu. On i brat zjedli razem z ojcem kolację, rozeszli się, a rano służba znalazła ciało starszego. Został zastrzelony.

Jan uniósł stojący na stole dzbanek i zalał kawą lody w szklance.

– I tak od razu oskarżono tego młodszego?

– Ktoś słyszał odgłosy kłótni dochodzące z pokoju zabitego. Ale nie wiadomo nic pewnego, bo wkrótce potem nad pałacem rozszalała się burza i pioruny skutecznie wszystko zagłuszyły. Ojciec przyznał, że atmosfera przy kolacji była napięta, ale wtedy wierzył, że po prostu mieli za sobą trudny dzień i to wszystko. On sam poszedł wcześnie do siebie, zostawiając synów przy stole. Służący zeznali, że Adam junior szybko przeniósł się do swojego apartamentu, natomiast Edward siedział jeszcze przez pewien czas w jadalni. Później jeden z lokai widział, jak wchodził do pokoju brata.

– A potem?

– Potem zaczęło grzmieć, błyskać i lunął deszcz. Rano odkryto ciało Adama, a Edward został znaleziony w sypialni matki. Nie przyznaje się – w ogóle nic nie mówi. Senior zawiadomił prokuratora. Przyjechała komisja śledcza i następnego dnia aresztowano Edwarda. Policja twierdzi, że to zbrodnia dla korzyści majątkowych.

Jan zmarszczył brwi, słysząc ten wniosek.

– Przecież jako oskarżony i tak na tym nie skorzysta.

– Wytłumacz to śledczym.

– Ale dlaczego nic nie mówi? I co na to ojciec?

– Nie wierzy w winę Edwarda. Najpierw do mnie napisał, a potem przyjechał. Wygląda dwadzieścia lat starzej – Tadeusz się zawahał. Wpatrywał się w przyjaciela, który zdawał się pochłonięty wyławianiem łyżeczką topiących się w kawie lodów. Po chwili Tarnowski wyznał: – Wiem, że nie przyjechałeś tu, by rozgrzebywać takie sprawy, ale czy mógłbyś...? On słyszał, że bardzo mi pomogłeś w styczniu i teraz prosił, byś przyjechał i udowodnił, że Edward tego nie zrobił.

Jan uniósł głowę i spytał wprost:

– A jeśli zrobił?

Na to pytanie nie otrzymał odpowiedzi, choć mógłby przysiąc, że Tadeusz już miał na końcu języka gorące zapewnienie o niewinności oskarżonego.

Morawski wstał, podszedł do stojącego tuż obok barku na kółkach, uniósł jedną z karafek i odczytał nazwę trunku na platerowanej przywieszce. Odstawił, sprawdził jeszcze dwie inne. Dopiero trzecia karafka go usatysfakcjo­­­­no­wała. Przyniósł ją do stołu razem ze szklaneczką. Nalał bursztynowego płynu do naczynia, podał Tadeuszowi, usiadł i poprosił:

– Opowiedz mi o nich.

Tarnowski upił kilka łyków i odchrząknął.

– Senior jest typem patriarchy. To idealny gospodarz, prawdziwy Polak. Jedynym jego błędem, prawie grzechem, jest przekonanie o doskonałości starszego syna, swego spadkobiercy i infanta. Przyszłego ordynata.

– A on? Ten dziedzic? Niewart tego podziwu? – Tadeusz nie odpowiedział, za to zaczął obracać przechyloną szklankę. Morawski go pogonił: – No, mów.

– A ten dziedzic to był kompletny degenerat i narkoman. A do tego podlec.

Jan aż uniósł brwi.

– Nigdy nie słyszałem, abyś o kimś tak mówił.

– To, co powiedziałem, to i tak za mało. Zresztą sam zobaczysz. O ile zgodzisz się tam pojechać.

– Czym się zajmował?

– Przed ojcem udawał, że prowadzi kancelarię adwokacką i przygotowuje się do kariery politycznej, ale w rzeczywistości nawet nie ukończył studiów.

– Prawdziwy szwarccharakter.

Jan do mieszaniny lodów i kawy dolał alkoholu z karafki i oznajmił:

– Prosisz mnie o pomoc, gdy tymczasem masz pod własnym dachem prawdziwego jasnowidza.

Odpowiedział mu zdumiony wzrok Tadeusza, więc wy­­jaśnił:

– Chodzi mi o twoją żonę. Nie zapomniałem, że od początku wiedziała, kto zabił Zosię.

Wyraźnie zakłopotany Tarnowski sięgnął po łyżkę do de­­serów i rozgrzebywał waniliową masę w salaterce. Po ­chwili wydął usta i oznajmił:

– Julia twierdzi, że gdyby zginął ktokolwiek inny, jako jedynego możliwego sprawcę wskazałaby Adama juniora, a tak to jest skonfundowana i nie wie, co o tym wszystkim myśleć.

– Żartujesz?

– Nie. Uważała go za nikczemnika i jej zdaniem ten, kto go usunął, wyświadczył światu przysługę.

– A co mu zarzuca?

– Narkomanię, okrucieństwo, dwulicowość, dręczenie żony. Julia jest też przekonana, że wyrządził jakąś krzywdę bonie, która pracowała w pałacu i opiekowała się jego małą córeczką.

– Skąd ten pomysł?

– Byliśmy u nich w kwietniu. Ta dziewczyna, chyba Angielka, była ewidentnie zastraszona i wyjechała w dniu naszych odwiedzin. Najprawdopodobniej uciekła. To nieoficjalna wiadomość. Po prostu widzieliśmy ją spanikowaną na dworcu. Zresztą pani Lili też wyglądała jak cień samej siebie.

W tym miejscu Tadeusz przerwał i z niesmakiem przyglądał się, jak Jan łyżeczką wyjada resztki mieszaniny lodowo-kawowo-alkoholowej.

– To, co ty robisz, to jest profanacja. I kawy, i whisky.

– To jest przepyszne. Chcesz spróbować?

– Nigdy w życiu – Tadeusz pokręcił głową z dezaprobatą i wrócił do tematu: – Pokażę ci list, który dostałem od seniora Ponińskiego...

– Ponińskiego???

Jan nieoczekiwanie stracił opanowanie i dystans. Szybkim ruchem sięgnął po list, który podał Tadeusz.

– No, to całkiem inna historia – mruknął, przebiegając wzrokiem po kartce. – Sporo słyszałem o tym młodym...

– Słyszałeś? – Jan zignorował to pytanie, lecz Tarnowski nie ustępował. – Znasz go?

Morawski na moment uniósł głowę i wyjaśnił:

– Dotychczas udawało mi się zawsze uchylić od jakichkolwiek kontaktów z nim.

– To znaczy, że nie pojedziesz?

Tadeusz wpatrywał się w przyjaciela poważnie zaniepokojony i jakby rozczarowany. Jan skończył czytać list, ­starannie go złożył i schował do koperty. Kilkakrotnie uderzył nią o gładki blat stołu, spoglądając na rozmówcę spod brwi.

– A ten młodszy? Jaki jest?

– Najlepszy człowiek pod słońcem. Ale nie w taki... fajtłapowaty sposób. Po prostu porządny chłopak. I do pracy, i do zabawy.

– A matka? Znaczy się żona seniora Ponińskiego?

– Nie żyje. Od kilkunastu lat. Domem zarządza pani Barbara. Jest prawą ręką pana Adama. Niesłychanie sprawna i całkowicie mu oddana. Jej ojciec wychowywał się z panem Ponińskim, bo chyba ich rodzice wzięli ślub, gdy chłopcy mieli po kilka lat.

– A nieświętej pamięci Adam tam mieszkał?

– Na stałe przebywał w Poznaniu lub w Berlinie. Czasami we Wrocławiu. Tak jak ci mówiłem, udawał, że prowadzi kancelarię i przygotowuje się do kariery politycznej.

Jan pokręcił głową z niedowierzaniem.

– Nie rozumiem tego. Przecież jest o nim głośno. Wszyscy wiedzą o jego wyczynach. Jak to możliwe, że nic z tego nie dotarło do ojca?

Tadeusz wzruszył ramionami.

– Młody osiągnął mistrzostwo w udawaniu przed seniorem syna idealnego. A stary pan Poniński prawie nie opuszcza majątku, bo nie tylko sam zarządza ogromną posiadłością, ale jeszcze wspiera kilku sąsiadów, którzy sobie nie radzą. A poza tym on jest taki... onieśmielający, taki władczy i prawy, że nikt nie umie mu powiedzieć, jakiego nikczemnika wychował.

– Prawdziwa zmowa milczenia. Został w pałacu sam?

– Mieszka tam jego stary przyjaciel. Birbant i kawał lenia, ale poczciwy do szpiku kości.

Przez chwilę panowała cisza, którą przerwał Tadeusz, mówiąc z zakłopotaniem i niepewnością:

– Przykro mi, że cię tym obarczam. To miały być dla ciebie wakacje, a wygląda na to, że po raz kolejny zapewniam ci...

Jan spojrzał na przyjaciela, który siedział naprzeciw niego i zdawał się autentycznie zafrasowany. Rzucił wesoło, by choć trochę rozluźnić atmosferę:

– A pytałeś małego Jasia Tarnowskiego o zgodę? Może nie spodoba mu się takie odwlekanie ceremonii.

Na samą wzmiankę o synku twarz Tadeusza rozpogodziła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

– Poczekamy z chrzcinami na ciebie.

– Bardzo ci zależy na panu Ponińskim.

– Nie wiesz, jaki to wartościowy człowiek. I Edward też. Senior ma zły czas: najpierw zmarła przy porodzie jego synowa, a teraz ukochany syn... Dobrze, że Julia urodziła już w czerwcu. Śmierć Lili zdenerwowałaby ją znacznie bardziej, gdyby sama była jeszcze przed rozwiązaniem. Jakaś plaga zresztą – w Borku u Graevów też zmarła Anna, tyle że tam dziecko przeżyło – na chwilę umilkł. – Pojedziesz, Janie?

– Pojadę. Oczywiście, że pojadę. Po prostu rozważam, co się kryje za milczeniem młodego Edwarda.

Zadowolony Tadeusz dolał sobie odrobinę whisky i zau­ważył:

– Coś nam się nie układa z twoimi odwiedzinami w Tarnowicach.

– Wiesz, że na Wielkanoc ugrzęzłem w Awinionie. To chyba cecha tego miasta. Kilku papieży mogłoby coś o tym powiedzieć.

– À propos kwietnia. Czy to prawda, że byłeś w Belgii, kiedy strzelano do księcia Walii ?

– Prawda – Jan oddał list i mrugnął

– Nic więcej z ciebie nie wyciągnę? – nalegał Tadeusz. Morawski tylko się zaśmiał, a przyjaciel przekomarzał się dalej: – Czasami się zastanawiam, czy to ty pojawiasz się w miejscach, gdzie coś się dzieje, czy coś się dzieje, bo ty się tam pojawiasz.

Jan wydął usta, jakby poważnie rozważał tę alternatywę. Nie uzyskawszy odpowiedzi, Tadeusz porzucił owianą tajemnicą kwestię i zapewnił:

– Poczekamy z chrzcinami, aż załatwisz tę sprawę w Stępowie.

– Postaram się. We wrześniu mam się spotkać z Konstancją i Antonim w Amalfi, a najdalej za dwa tygodnie muszę być jeszcze raz w Awinionie.

– Mnóstwo podróżujesz.

– Tak, większość czasu spędzam w pociągu. Ciekawe, kiedy wynajdą szybszy środek transportu. Może teraz, gdy Zepellinowi powiodła się wreszcie próba lotu sterowcem...

– Udało się? Kiedy?

– Niedawno. Na początku lipca. We Friedrichshafen .

Wstali.

– Nocujesz w hotelu? – spytał Jan.

– Nie. Zdążę jeszcze na wieczorny pociąg. Zostawiłem konia na stacji, więc bez problemu dotrę stamtąd do domu.

Ruszyli w stronę drzwi.

– Jeśli naprawdę zechciałbyś tam pojechać, to pociąg do Leszna odjeżdża rano. Portier hotelowy poda ci godzinę.

– Tak, zdecydowanie jadę.

– Z dworca wyślę telegram do pana Ponińskiego, że przyjedziesz jutro. Jestem pewien, że ktoś będzie na ciebie czekał w Gostyniu – trzymając dłoń na mosiężnej gałce, Tadeusz zawahał się po raz kolejny. – Chyba że chciałbyś odpocząć jeden dzień w hotelu...

– W żadnym przypadku. Nie ma chwili do stracenia. A zresztą mieszkanie w sąsiedztwie placu budowy nie należy do przyjemnych.

– Tak, ta dobudowa nowego skrzydła hotelowego już i tak trwa dłużej, niż planowano, a z pewnością przeciągnie się jeszcze o kilka miesięcy.

Tymczasem dotarli do recepcji. Tarnowski wyciągnął do przyjaciela dłoń:

– Daj znać, gdy dojedziesz.

Morawski mocno uścisnął podaną sobie rękę i uśmiechnął się:

– Pozdrowienia dla Julii i Jasia.

Tadeusza męczyło sumienie. Ściszył głos, aby nie usłyszał go recepcjonista ani hotelowy boy.

– Janie, ja naprawdę...

– Przestań. Jeżeli istnieje niebezpieczeństwo, że skazany zostanie niewinny człowiek, to po prostu trzeba się tym zająć.Rozdział 2.

Jan stał przed głównym wejściem do hotelu i chował portfel do kieszeni jasnoszarej marynarki, zaś Mateusz razem z fiakrem mocowali dwie walizy z tyłu dorożki. Ciszę poranka przerwała melodia kościelnych dzwonów. Morawski spojrzał w dół ulicy Nowej. Od strony Starego Rynku nadjeżdżał tramwaj elektryczny z tablicą „Posener Strassenbahn”, nowość, którą wprowadzono w mieście zaledwie dwa lata wcześniej. Tuż przed pojazdem przebiegła grupka łobuzów w „drajfirtlach” – tak nazywano tu spodnie o długości powyżej kostek – bluzach i rogatywkach, za dużych, bo kupowanych jako gotowe ubrania „ze sztangi”, czyli z drążka. Jan, widząc tę eksplozję energii, z podziwem pokręcił głową, bo miejscowi ulicznicy do późnej nocy grali w piłkę, go­­nili się i wrzeszczeli.

Z tego zamyślenia wyrwał go głos kamerdynera:

– Taki upał, a pani zapomniała zdjąć ci kożuszka?

Uwaga ta padła pod adresem futrzastego stworzenia barwy błota, które parcianą smyczą przytwierdzone było do lokaja w liberii. Trudno byłoby orzec, która z tych dwóch istot z większą niechęcią człapała po chodniku.

Rzeczywiście, mimo wczesnej godziny czuło się wzbierający upał. Lato było szczególnie męczące w zatłoczonym Poznaniu, choć i tak w miejscu, gdzie się znajdowali, w bezpośrednim sąsiedztwie placu Wilhelmowskiego, dało się jeszcze oddychać.

Miasto dusiło się w murach niczym kobieta zbyt mocno skrępowana gorsetem. Sznurówkę zaciśnięto lata temu, gdy była młodsza, szczuplejsza, mniej wymagająca, gdy łatwiej znosiła poświęcenie i niewygody. Od tamtej pory nie zmieniła obwodu pancerza i z uporem się w niego wbijała, mimo że przybyło jej lat, centymetrów w pasie, biodrach i biuście, mimo że nie mogła oddychać, nie mogła swobodnie żyć. Chciało się podejść, chwycić za nóż i rozwiązać problem metodą Aleksandra Wielkiego.

Ten brak przestrzeni odczuwano dotkliwie latem, ale także zimą, gdy niezliczone kominy wypluwały z siebie tony sadzy, przyczerniając nawet wróble i rachityczne drzewa. Od kilku lat władze walczyły o zniesienie obwarowań chociażby na lewym brzegu Warty, ale na razie armia skutecznie stawiała veto.

Jan i Mateusz wsiedli, dorożkarz wspiął się na kozioł, zaciął konia i ruszyli. Jechali ulicą Rycerską i dalej Świętym Marcinem, wszędzie dookoła oglądając szyldy w języku niemieckim. Minęli hotel Altes Deutsches Haus i budynek jednej ze szkół, przecisnęli się przez wąski przełyk Bramy Berlińskiej i wydostali na wolność.

Tak przynajmniej odczuł to Mateusz, gdyż wydał z ­siebie ciężkie westchnięcie.

– Nareszcie. Nie ma jak na wsi. Znowu można oddychać.

– To już nie jest wieś, mój drogi. Jeżyce razem z dwiema innymi gminami włączono kilka miesięcy temu do obszaru miasta.

– Może jednak uda się doprowadzić do likwidacji fortyfikacji.

– Wiesz przecież, która instytucja rządzi w tym kraju.

Dotarli na centralny dworzec kolejowy, którego ciężka bryła z zegarem na szczycie od razu informowała podróżnych, że to miasto znajduje się pod wszechwładnym panowaniem wojska.

Wysiedli. Jan podniósł neseser, a Mateusz spytał, odpinając pasy mocujące walizy:

– Najpierw do Leszna, prawda?

– Tak, a stamtąd do Gostynia.

– A czy nie byłoby lepiej pojechać linią na Ostrów? Stępowo właściwie przy niej leży i...

W tym momencie nieoczekiwanie włączył się fiakier, dotychczas poprawiający coś przy końskiej uprzęży:

– Jaśnie pan do Stępowa?

Jan zwrócił na niego zdumiony wzrok, a Mateusz przer­wał wypakowywanie bagaży. Morawski przytaknął:

– Tak. Znacie to miejsce? Może stamtąd pochodzicie?

– A gdzie tam, jaśnie panie. Ja żem stąd. Ino ledwie kilka dni temu, jak żem wiózł jedną taką z Hameryki, co to jechała właśnie tam, gdzie jaśnie pan hrabia.

Mateusz pozostawił walizy i podszedł bliżej.

– Mówiła, że tam jedzie? – pytał dalej Jan.

– A gdzie tam. Ona w ogóle po naszemu ni w ząb.

– To skąd wiecie, że tam jechała?

– A kartę miała z nazwą, bo nijak nie umiała tego wymówić. Żem ją zaprowadził do kasy, żeby tam jej bilet sprzedali. I stało napisane jak byk: „Stempowo, Kreis Gostyn”.

W Mateuszu obudził się śledczy. Zmarszczył brew i rzucił podejrzliwie:

– A skąd wiesz, przyjacielu, że ona z Ameryki?

– Ano już dwadzieścia roków minęło, odkąd mój brachol tam wybył. Odwiedził nas latoś zeszłego roku i tak samo gadał jak ta paniusia.

Dwójka podróżnych zamieniła ze sobą spojrzenia. Wypytywanie podjął Jan:

– A jak wyglądała?

– Ano młoda, całkiem ładna. Jasna taka. Tylko czegoś wystrachana.

– Skąd wiecie, że przestraszona?

– Rączki jej się trzęsły, jak ten papiór dawała. O tak – mężczyzna oparł bat o dorożkę i zademonstrował zdenerwowanie swej pasażerki. – I sakiewka jej spadła. Musiałem ją zaprowadzić do kasy, bo szła zupełnie gdzie indzij.

– A może pamiętacie, kiedy to było?

– Jaki tydzień temu. Abo i dwa.

Naraz jego wzrok spoczął na czymś ponad ramieniem Jana i dorożkarz błyskawicznie przeszedł na język niemiecki:

– Ist das alles, Herr Graf?

Grafowi nie drgnęła nawet powieka. Minimalnie odwrócił głowę i kątem oka dostrzegł zbliżającego się policjanta. Mateusz na szczęście również wykazał się przytomnością umysłu i natychmiast przestał zwracać się do fiakra po ­polsku. Jan zapłacił za kurs, dodając suty napiwek. Bystry mężczyzna nisko się skłonił:

– Danke, Herr Graf.

Na pożegnanie jeszcze zasalutował, lekko mrugnął i odjechał na pobliski postój. Jan ze współczuciem patrzył na obowiązkowy mundur dorożkarza, składający się z granatowego surduta i cylindra, myśląc, jaką mordęgą musi być praca latem w takim uniformie.

Mateusz rzucił nie wiadomo pod czyim adresem nieśmiałą wzmiankę, jakoby restauracja dworcowa słynęła z wyśmienitej kawy i pączków, ale odpowiedziało mu karcące spojrzenie pracodawcy.

Kupili bilety na pociąg pospieszny, nazywany powszechnie „sznelcugiem”. Jan odbył przy tej okazji miłą pogawędkę z kancelistą w kasie biletowej, który postanowił upchnąć Mateusza w przedziale drugiej, a najlepiej trzeciej klasy. Morawski sam przeprowadzał takie negocjacje, gdyż jego kamerdyner uparcie twierdził, że nie włada językiem niemieckim.

Dopiero gdy pociąg ruszył, Jan odpowiedział na pytanie, które Mateusz zadał w chwili wysiadania z dorożki.

– Pojedziemy do Gostynia, bo Tadeusz wspominał, że wyśle telegram do pana Ponińskiego, by tam po nas przyjechali.

Szczęśliwie byli jedynymi pasażerami w przedziale, mogli więc nie tylko swobodnie porozmawiać, ale też poluźnić krawaty i przyjąć mniej formalne pozy na siedzeniach.

Morawski wydobył z bagażu pudełko calissons d’Aix. Było to już ostatnie opakowanie z przywiezionych z Prowansji zapasów. Nie mógł uwierzyć, że potrzebował zaledwie trzech dni, by uporać się z dwoma funtami stateczków z masy melonowej.

Po kilku minutach – i kilku smakołykach – Jan zagadnął:

– I co myślisz o naszej misji?

Mateusz nie odpowiedział od razu. Pogimnastykował twarz, przesuwając kąciki ust w prawo i w lewo, po czym stwierdził ostrożnie:

– Mało wiemy. Bardzo mało. A poza tym, szczerze mówiąc, trochę się dziwię, że wierzy pan w plotki o tym młodym. Nigdy nie słuchał pan tego, co „wszyscy mówią”.

– Stajesz się prawdziwym dyplomatą. Pamiętaj jednak, że nie ma dymu bez ognia, a biorąc pod uwagę ilość dymu, który spowijał postać młodego Ponińskiego, ogień musiał być solidny.

– No tak. Tym bardziej że nawet pan Tarnowski dał temu wiarę.

Ten ostatni argument zdawał się mieć dla Mateusza moc dekalogu.

Morawski lekko się uśmiechnął:

– Powinno ci wystarczyć, że nasz młodzian należał do kliki barona Rudolfa, która z bandy wesołych burszów przedzierzgnęła się w stowarzyszenie zwyrodnialców.

– Ale przecież to oni są odpowiedzialni za porwania dzieci i gdyby nie wpływy rodziców...

– Właśnie.

Jan uznał rozmowę za chwilowo zakończoną. Z neseseru wyciągnął Discours sur l’histoire d’Avignon i zagłębił się w lekturze. Była to jedna z książek zaleconych mu przez pułkownika Richardsa, którego uznawał za swego mocodawcę.

Kamerdyner przez pewien czas wyglądał przez okno, po czym nagle oświadczył:

– Ale to właściwie dobrze, że miał takich kolesiów.

Morawski uniósł głowę na to zagadkowe stwierdzenie. Mateusz, widząc oszołomiony wzrok swego towarzysza, wyjaśnił:

– Bo to zwiększa szansę, że ten młodszy brat jest niewinny. Krąg podejrzanych się poszerza, bo w takich zdemoralizowanych grupkach o konflikt nietrudno.

– To prawda. Hamulce są im raczej nieznane.

– No i doszła ta dziewczyna – dodawał sobie otuchy kamerdyner. – Ta prześladowana bona. To przecież nie może być zbieg okoliczności, że jakaś roztrzęsiona Angielka czy Amerykanka tam się wybiera i w tym czasie ginie dręczyciel tamtej niani.

– A nie przyszło ci do głowy, że mogli zatrudnić nową opiekunkę? – zasugerował Jan, ze zdumieniem wpatrując się w pusty kartonik po słodyczach. – I że to była właśnie ona?

Rysy Mateusza lekko się obsunęły. Bardzo szybko formował sądy, na każdej przesłance budował ­skomplikowane konstrukcje i nie lubił, gdy mu podkładano dynamit pod ściany nośne. Troszkę się naburmuszył i aż do Leszna w przedziale panowała cisza, przerywana od czasu do czasu gwizdem lokomotywy.

W trakcie przesiadki Mateusz rozchmurzył się na tyle, że łaskawie przyznał Janowi rację:

– Miał pan świetny pomysł, żeby przepakować w Poznaniu bagaż i zostawić w hotelu tę największą walizę.

– Przecież nie było sensu ciągnąć tutaj prezentu dla mo­­jego chrześniaka, dla Julii czy twoich upominków dla Franciszka.

Udało im się złapać pociąg odchodzący prawie natychmiast do Jarocina. Ich współpasażerka, nadęta damulka, równomiernie pokryta pudrową masą, której jednorodną powierzchnię naruszyły strużki spływającego spod ciasnego kapelusza potu, wysiadła na stacji w Kręplewie i panowie mogli kontynuować rozmowę. Mateusz postanowił się doinformować.

– Czy to Stępowo jest dużym majątkiem?

– Tak. Powierzchnia przekracza chyba trzy tysiące hektarów.

Mateusz aż zacmokał.

– Poza Stępowem do dominium należy też kilka innych folwarków – kontynuował Jan. – Z tego, co mówił Tadeusz, wszystkim zarządza z wielkim powodzeniem starszy pan Poniński. Majątek jest w kwitnącym stanie. Podobno.

– Ciekawe, kto to odziedziczy. Starszy syn nie żyje, młodszy w więzieniu...

– Trafiłeś w sedno. Od tego należy zacząć. Zgodnie ze starorzymską zasadą, że ten winien, kto na tym zyskuje. Policja, zdaje się, nie dostrzegła jeszcze tego aspektu, bo twierdzi, że Edward zabił brata, by przejąć całą fortunę.

– Ale przecież...

Jan tylko znacząco uniósł brwi i pokiwał głową. Po chwili wyznał:

– Wiesz, co mnie najbardziej zastanawia? Milczenie Edwarda. Tego aresztowanego. Bo albo jest winny, albo chce kogoś osłonić. Kogoś bardzo mu bliskiego.

Podróż się przeciągała, bo pociąg co chwila zwalniał. Było coraz cieplej, a otwarcie okna w niczym nie poprawiło sytua­cji. Zdawało się wręcz, że wpadające powietrze parzy skórę.

Wreszcie dotarli na miejsce. Wysiedli i zobaczyli budynek dworcowy z czerwonej cegły, dokładnie taki sam, jakich dziesiątki wybudowano na terenie całego Księstwa. Mateusz wyniósł obie walizki, Jan swój neseser i niewielką torbę kamerdynera. Nie zdążyli odstawić bagażu na peron, gdy podszedł do nich szczupły mężczyzna około czterdziestki, ogorzały niczym marynarz. W dłoni trzymał kapelusz przepasany czarną wstęgą. Odezwał się głosem pełnym werwy:

– Pan Jan Morawski? – zagadnięty tylko skinął głową. – Do pana Adama Ponińskiego? Jestem Szurkowski. Jeden z rządców pana Ponińskiego.

Morawski odstawił neseser i wyciągnął do mężczyzny dłoń. Tamten zareagował zdumieniem, szybko jednak oprzytomniał. Na wszelki wypadek otrzepał najpierw rękę i uścis­nął podaną sobie prawicę. Ukłonił się Mateuszowi i wyjaśnił:

– Jechałem do landratury i pan Poniński prosił, bym pana odebrał ze stacji.

Złapał jedną z waliz i ruszył przodem, cały czas mówiąc i co rusz odwracając się do podążających za nim gości.

– Okropnie gorąco. Choć początek lata był dość chłodny.

Tu nastąpił przerywnik, bo pan Szurkowski dał ręką jakiś znak zawiadowcy.

– Tydzień temu dopadła nas ostra burza, a i potem popadywało. Ale teraz już od dwóch dni niebo jest bezchmurne.

Cała trójka opuściła teren stacji i podeszła do oczekującego powozu. Temperatura nieubłaganie wzrastała. Jan rozejrzał się dookoła. Na ulicy zauważył tylko dwie czy trzy osoby i nic dziwnego – ci, którzy wcześnie wstali i pracowicie spędzili ranek, teraz spożywali główny posiłek dnia. Jedynymi żywymi istotami były wygrzewające się na stopniach koty, a i one sprawiały wrażenie nieruchomych posągów w tym iście afrykańskim żarze.

W cieniu powozu kucał piegowaty, jasnowłosy chłopak, który poderwał się na ich widok. Ukłonił im się w pas, porwał od Mateusza walizkę i sprawnie ułożył ją w metalowym koszu z tyłu pojazdu. Rządca położył drugą i zabezpieczył je pasami. Goście wsiedli do powozu i pan Szurkowski zamknął drzwiczki.

Jan od razu spytał:

– A pan nie jedzie?

– Nie, mam tu interesy do załatwienia. Zresztą nie mieszkam w Stępowie, tylko na folwarku w Górznie. Franek panów zawiezie. No, ruszaj.

Morawski skinął mu ręką i usłyszał:

– Powodzenia!Rozdział 3.

– Co za cudo! – Mateusz nawet nie próbował ukryć swego zachwytu.

Jan mu doradził:

– Uważaj, bo ci szczęka wypadnie.

Stangret najwyraźniej usłyszał te słowa, bo zatrzymał powóz, lekko odwrócił się w stronę pasażerów, a na jego twarz wypłynął pełen dumy uśmiech.

Stępowo. Ich oczom ukazała się idealnie symetryczna barokowa bryła. Piętrowy budynek nakryty był wysokim mansardowym dachem, a do naroży pałacu z każdej strony przylegały parterowe alkierze, które z kolei ozdobnymi bramami łączyły się z oficynami. Całość skupiała się wokół dziedzińca, na którym urządzono trzy gazony – jeden kwadratowy przed korpusem głównym, dwa prostokątne przed bocznymi pawilonami. Doskonałość tej kompozycji wprost oszałamiała.

Stangret miał wiele zrozumienia dla ich zachwytu, bo jechał bardzo wolno, pozwalając im chłonąć piękno miejsca, które wyraźnie traktował jako swój dom rodzinny. Nie padło żadne słowo. Ciszę zakłócały tylko stukot końskich kopyt i chrzęst żwiru mielonego kołami.

Wjechali pod ganek wsparty na półokrągłych arkadach.

W pierwszym momencie niewiele dostrzegli w tym półmroku, tak bardzo ich oczy przywykły do oślepiającego słońca. Mateusz otworzył powóz i po omacku wyskoczył, zaraz za nim wysiadł Jan. Znajdowali się na poziomie parteru domu, właściwie przed głównymi drzwiami, które teraz stały otworem. Usłyszeli ze środka:

– Idę! Idę!

Jan wziął neseser i wszedł do sieni. Było tam tak chłodno, tak nieprawdopodobnie rześko, że odniósł wrażenie, jakby zanurzył się w zimnej wodzie. Dopiero wtedy uświadomił sobie w pełni, jaka gorączka panowała na zewnątrz.

Z naprzeciwka przytruchtał wiekowy służący, cały ubrany na czarno.

– Jesteście. To dobrze.

Staruszek bez przerwy kiwał głową. Miał sztywne białe włosy, z tyłu zdecydowanie za długie, tak że odstawały, gdy się pochylał, co zabawnie przypominało opierzenie ptaka. Na bladej twarzy mocno odcinały się punkciki małych oczek i krwiste rumieńce.

Szurając po kamiennej podłodze, zmierzał w głąb domu i co chwila się odwracał, przywołując Jana ręką.

– Chodźmy. Pan Adam czeka. Chodźmy.

Jan oddał swą torbę Mateuszowi, który z błogim uśmiechem rozlokował się na ławce w holu, i ruszył za roztrzęsionym starcem. Celowo zwlekał, gdyż pragnął rozejrzeć się po wnętrzu. Poczuł kompletne zaskoczenie. Barokowa bryła pałacu narzuciła mu przekonanie, że środek urządzony będzie w tym samym stylu: sarmackim, ozdobnym, pełnym przepychu i kapiącym złotem. Niespodziewanie znaleźli się w wytonowanym klasycznym wnętrzu, które zachwycało elegancką prostotą. Czuć tu było fascynację antykiem.

Marmurową posadzkę holu ułożono w karo, a dolną część ścian pokryto białą boazerią. W tym samym kolorze pomalowano ościeżnice drzwi, natomiast same skrzydła były ciemnobrązowe. Dodatkowo usytuowano tam dwoje dwubiegowych schodów prowadzących na piętro i prawdopodobnie z tego powodu hol pełnił wyłącznie funkcje komunikacyjne.

Przeszli przez dwa ułożone w amfiladzie saloniki, skręcili w lewo i służący zdołał zapukać.

Odpowiedzi nie było słychać, ale mimo to nacisnął klamkę i gestem dłoni, jakim się zagania kurczaki, nakazał gościowi wejść do środka.

Jan wszedł. Ktoś podniósł się z fotela i ruszył w jego stronę. To był wysoki, sztywno wyprostowany mężczyzna. Musiał ostatnio schudnąć, bo i czarne ubranie, i skóra zrobiły się na niego jakby za duże. Minę miał gniewną, chciałoby się powiedzieć marsową, i skupione spojrzenie. To wszystko składało się na wrażenie godności, spotęgowane jeszcze przez siwe włosy. Morawskiemu od razu przyszedł na myśl rzymski senator. Wtedy też przypomniało mu się stwierdzenie Tadeusza, że nikt nie waży się wyznać panu Ponińskiemu prawdy o ukochanym spadkobiercy, gdyż „jest taki onieśmielający”.

Gospodarz uścisnął dłoń Jana, mówiąc:

– Witam pana – i zanim gość zdążył otworzyć usta, pan Poniński polecił służącemu, który nadal stał w progu: – Mój Jacenty, zechciej przyprowadzić Barbarę.

Odpowiedziało mu posapywanie i Morawski odwrócił się w stronę drzwi. Dostrzegł jeszcze spocone czoło wychodzącego mężczyzny.

Odezwał się pan domu:

– Pan Jan Morawski, prawda? – naraz zmrużył oczy i zmarszczył czoło. – Chwila, Morawski? Teraz dopiero skojarzyłem. Czy to nie pańscy rodzice się...?

– Tak, właśnie oni.

Gospodarz odchrząknął i odwrócił głowę. Był zakłopotany własnym nietaktem, ale Jan nie dostrzegł w jego zachowaniu niechęci. Senator wskazał gościowi fotel. Mebel wykonano chyba z granitu, lecz Jan był tego nieświadomy i usiadł z takim impetem, że zabolała go głowa. Pan Poniński zajął miejsce po drugiej stronie biurka.

– Dziękuję, że zgodził się pan tu przyjechać. Sam nie umiem... zająć się tym. To całkowicie niepojęta sprawa – wyznał i zamilkł.

Ciszę przerwał po chwili Morawski:

– Tadeusz pokazał mi pański list i dodał to, co było mu wiadome. Może opowie mi pan przebieg zdarzeń?

Pan Poniński spojrzał wreszcie na Jana i zaczął bez żadnych wstępów:

– To było czwartego. Tydzień temu. Rano odbył się pogrzeb mojej synowej, żony Adama. Edward, młodszy syn, nie wziął udziału w uroczystości. Wiadomość nie dotarła do niego na czas. Przyjechał po południu, już po ceremonii. Razem zjedliśmy kolację. Tercjusz, mój przyjaciel, który tu mieszka, opuścił jadalnię jako pierwszy, ja poszedłem do siebie kilka minut później.

– I synowie zostali sami?

– Tak. Podobno Adam przeniósł się do swego gabinetu w alkierzu, a Edward został przy stole. Ale to wiem od służby.

– A potem?

– Jeden z lokai widział, jak Edward szedł do brata, a na­­stępnie kilka osób słyszało dochodzące stamtąd podniesione głosy.

Dotychczas wypowiadał się spokojnie i rzeczowo. Nagle zupełnie zmienił zachowanie. Gorączkowo wyrzucał z siebie kolejne słowa, jakby odpowiadał na wyimaginowane zarzuty.

– Ale to nic nie znaczy. Bracia przecież mogą się spierać. A podekscytowany ton nie świadczy o kłótni. Zresztą nie wiadomo, czyje to były głosy.

Obrócił fotel tak, że siedział teraz trochę ukosem, prezentując swój profil niczym na monecie. Nie patrzył na Jana, który spytał po chwili:

– Jaka atmosfera panowała podczas kolacji?

– Nie byliśmy rozmowni, ale to raczej naturalne, jeśli weźmie się pod uwagę panującą w domu żałobę.

Młody człowiek uznał, że powinien ugłaskać seniora Ponińskiego. Nie było sensu go rozdrażniać, tym bardziej że to, co powiedział, było w zasadzie prawdą.

– Oczywiście. Proszę wybaczyć, że od razu nie złożyłem kondolencji.

Odpowiedzią było lekkie skłonienie głowy i machinalne sięgnięcie po leżącą na biurku zaczytaną książkę. Jan dostrzegł tytuł – Rozmyślania Marka Aureliusza – i doszedł do wniosku, że ulubiona maksyma jego dziadka: „Skromnie przyjmować, spokojnie tracić” musi być wielką pociechą w takich chwilach. O ile człowiek dotknięty taką tragedią jak pan Poniński potrafi ten ideał wcielić w życie. Jan nie potrafił. Zwłaszcza tracenie go bolało.

Podpowiedział seniorowi ciąg dalszy:

– Wiem, że w nocy rozszalała się burza.

– Tak. Pewnie dlatego nikt nie usłyszał strzału.

– Pan pozostał u siebie?

– Tak. Służący zebrali się we wspólnym pomieszczeniu w południowym pawilonie i modlili się przy gromnicach. To przeciwny koniec domu.

– Pokój pańskiego syna jest zatem po stronie północnej? – senior znowu kilka razy poruszył głową i pogładził skórzaną okładkę. – I co było dalej?

– Rano pokojówka znalazła ciało. Jadłem śniadanie, gdy usłyszałem krzyki. Wyszedłem do holu i pobiegłem tam, skąd dochodziły głosy. W bocznym salonie zderzyłem się z Barbarą... ona zarządza domem...

– Tak, wiem, Tadeusz o niej wspominał.

Gdy tylko Jan zaczął mówić, tamten się skrzywił. Morawski postanowił zapamiętać, że nobliwy gospodarz nie lubi, gdy ktoś mu przerywa.

– A zatem spotkaliśmy się i zawołała: „Zastrzelono Ed­­warda!”.

– Edwarda?! – nie wytrzymał gość.

– Pobiegłem tam. Najpierw zobaczyłem nogi leżącego mężczyzny, zbliżyłem się – senior ciężko oddychał. – To był Adam.

Janowi przez głowę przebiegło pytanie, kogo pan Poniński wolałby zobaczyć martwego na podłodze. Na pewien czas każdy z nich zagłębił się we własnych myślach, co nie przeszkadzało gościowi rozglądać się po pomieszczeniu.

To z pewnością nie była kancelaria majątku, lecz raczej azyl mężczyzny o określonych upodobaniach. W zabudowanych szafach pełno było książek, na ścianach wisiały portrety przedstawiające mężczyzn w utrefionych perukach, charakterystycznych dla XVIII wieku. W głębi stało kilka foteli i krzeseł kurulnych, a także kanapa o niezbyt zapraszającym wyglądzie. I kominek, a nad nim, zamiast obrazu czy lustra, ustawiono konstrukcję przywodzącą na myśl lararium. Przy oknie stał stół z jakimiś porozstawianymi przedmiotami, które jednak trudno było z daleka rozpoznać. Pan Poniński głęboko westchnął i kontynuował relację:

– Posłałem po lekarza. Tercjusz zabronił dotykać czegokolwiek. Pytałem domowników o Edwarda. Nikt go nie widział. Sam go znalazłem. W pokoju mojej żony. Jego matki – senior jeszcze bardziej odwrócił twarz od gościa.

– Wezwali państwo policję?

– Tercjusz pojechał do Gostynia. Zawiadomił prokuratora. Po południu przyjechała komisja śledcza. Prokurator i sędzia powiatowy. Byli tu kilka godzin i odjechali. A ­rankiem następnego dnia aresztowali Edwarda i prze­­­wieźli do więzienia.

Jan czekał na ciąg dalszy, a skoro ten nie nastąpił, zapytał:

– Jak rozumiem, pański syn nadal nie zgadza się zeznawać.

– Gdy go znalazłem, pytałem go i pytałem, ale nic nie mówił. Policjantom też nic nie powiedział. Ani się nie przyznał, ani nie zaprzeczył. Nie miał jednak alibi, za to silny motyw. Tak przynajmniej stwierdził prokurator. Ale ja w to nie wierzę! – nagle zwrócił się w stronę rozmówcy i agresywnie powtórzył: – Nie wierzę, rozumie pan?

Jan nie ośmielił się na żaden ruch, natomiast Poniński gwałtownie się poderwał, kilka razy przemaszerował od ściany do ściany, a w końcu podszedł do zagadkowego stołu.

– To prezent od Edwarda – wyznał. – Sam to wykonał.

Zaskoczony tym zwrotem, Jan wstał i zbliżył się do stołu. I oniemiał. To była makieta Forum Romanum: starannie odtworzony Łuk Septymiusza Sewera, okrągła świątynia Romulusa, wykonana w skali Rostra. Wpatrywał się jak urzeczony. Z namaszczeniem dotknął jednej z budowli:

– To dzieło pańskiego syna?

Pan Poniński jakby się wyprostował.

– Po pierwszym roku architektury przyjechał na wakacje. Nie podobało mi się, że wybrał te dziwaczne studia. Gdy tylko się urodził, postanowiłem, że poświęci się karierze wojskowej, ale zuchwale mi się sprzeciwił – Jan aż się w sobie skurczył, słysząc o tym arbitralnym urządzaniu życia własnemu dziecku. – Na szczęście starszy syn, Adam, poszedł wybraną przeze mnie ścieżką i ukończył prawo.

Senior uśmiechnął się tęsknie, a Morawski zdołał pow­­strzymać się od skomentowania tego ostatniego stwierdzenia. Spytał za to:

– I to pan Edward wykonał ten model?

– Liczyłem, że spędzimy razem czas, a on ciągle gdzieś znikał. Burczałem o to na niego, sarkałem, że się włóczy, zamiast pobyć ze starym ojcem. Rano przed wyjazdem do Berlina przyprowadził mnie tutaj. Całą noc to montował.

Jan przez chwilę podziwiał makietę miasta, w którym nadal trwały prace archeologiczne. Potem wrócili do biurka i stanęli po obu jego stronach. Poniński powiedział, akcentując każde słowo:

– On tego nie zrobił.

– Więc dlaczego nic nie mówi?

Dumny ojciec zmarszczył czoło i obdarzył pytającego niezadowolonym spojrzeniem:

– Wiem, co pan zrobił dla Tarnowskich. Tutaj wszyscy jesteśmy do pańskiej dyspozycji. Niech pan tylko udowodni, że mój syn jest niewinny.

Morawskiego korciło, żeby powtórzyć to cisnące się na usta pytanie, ale zrezygnował. Starszy mężczyzna ciężko opadł na swój fotel i zwiesił głowę. To nie była poza zwycięzcy. A gdy Jan zobaczył go na tle tego zniszczonego miasta, pomyślał, że pan Poniński do złudzenia przypomina Mariusza na ruinach Kartaginy. Temu człowiekowi również zawalił się świat.

– Kto pańskim zdaniem strzelał?

– Nie Edward. Ktoś obcy. Adam zajmował pokój dostępny od ogrodu. Jest, co prawda, stróż, ale ktoś mógł się prześlizgnąć, bo przykazałem, by w czasie burzy wszyscy pracownicy pozostawali pod dachem.

– Czy ktoś źle życzył pańskiemu synowi?

Padła gotowa – i zdaniem Jana wygodna – odpowiedź:

– Adam był wziętym adwokatem. Prowadził biuro prawne i pewnie komuś się naraził. Jakiemuś kryminaliście. Poza tym zajmował się polityką. Nie był jeszcze osobą z pierwszych stron gazet, ale opowiadał mi ostatnio, że na jakimś zebraniu w Berlinie ostro przeciwstawił się jednemu z radykalnych ugrupowań. To na pewno ktoś taki. Musi pan przeprowadzić śledztwo. Może przejrzy pan jego dokumenty? Mógł dostawać jakieś listy z pogróżkami.

Do Jana zaczęło docierać, że nie ma co liczyć na rzeczywiste wsparcie z tej strony.

– A służba?

– Niemożliwe, żeby ktokolwiek z domowników miał z tym coś wspólnego. Mój syn był powszechnie lubiany.

Gość z niezadowoleniem skonstatował, że mimowolnie przyłączył się do panującej wokół seniora zmowy ­milczenia. Nie dosyć, że nie powiedział wprost Ponińskiemu o prowadzeniu się jego ukochanego syna, to bał się spytać, kto w razie skazania Edwarda odziedziczy majątek.

Czuł dziwny niepokój. Wstał. Na szafkach po obu stronach kominka stały posążki Zwycięstwa i Sprawiedliwości. Mariusz – to imię nieoczekiwanie przylgnęło do seniora Ponińskiego – najwyraźniej uwielbiał Republikę i kultywował jej ideały. Jan nagle uświadomił sobie, że tamten ustrój promował władzę pater familias, ojca rodziny, który nad domownikami posiadał prawo życia i śmierci i nie wahał się z niego korzystać. Zwłaszcza gdy ktokolwiek zagroził jego dignitas, pozycji uzależnionej od reputacji i wyznawanych wartości moralnych. W jej obronie wypowiadano wojny i... zabijano synów.

Jan poczuł, że galopującej wyobraźni powinien czym prędzej nałożyć cugle.

– Czy prokurator zezwolił na odwiedziny u aresztowanego?

– Tak. Nie stawia żadnych przeszkód. Ja byłem dwukrotnie, ale Edward za każdym razem odmawiał spotkania.

– Chciałbym tam pojechać. Być może zgodzi się ze mną porozmawiać.

Mariusz spojrzał na zegarek.

– Dzisiaj może być już trochę późno. Zresztą jest naprawdę gorąco i mimo że jest pan młody, nie chciałbym narażać pana na taką podróż. Może jutro?

– Z samego rana, jeśli pan pozwoli.

– Mamy kilka dni do dyspozycji. Termin lokalnej rozprawy wyznaczono na przyszłą środę. Wszyscy w pałacu zostaną zobowiązani do udzielenia panu pomocy. Ja nie jestem w najlepszym stanie. Nie potrafię tego pojąć – przerwał i na moment pochylił głowę, ale już po chwili znowu był sobą. – Wspominałem, że mieszka tu z nami mój przyjaciel z młodości. On będzie odpowiedniejszym ode mnie informatorem. Ja mogę powiedzieć panu jedno: Edward nie zabił brata.

Usłyszeli w oddali bardzo szybkie kroki. Ktoś się zbliżał.

Jan nagle doznał przebłysku. Chyba na widok lararium, przypominającego kształtem świątynię, przyszedł mu do głowy kozioł ofiarny:

– A może ktoś popełnił tę zbrodnię i tak to ukartował, aby obciążyć pana Edwarda?

Odpowiedź padła natychmiast. Senior uniósł brodę i ze spartańską stanowczością oznajmił:

– Niemożliwe. Mój syn nie ma wrogów.

Ktoś zapukał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: