Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Akuszer śmierci - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 października 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Akuszer śmierci - ebook

Najnowszy tom serii kryminalnej retro Pawła Jaszczuka, laureata nagrody Wielkiego Kalibru.

Lwów, wiosna 1939 roku. Dziennikarz śledczy Jakub Stern zamawia garnitur u poleconego krawca. Kiedy przychodzi odebrać zamówienie okazuje się, że krawiec Lille zwany Szczęściarzem powiesił się. U stóp samobójcy Jakub znajduje fotografię zaginionej przed kilkoma dniami siedmioletniej Lei – przybranej córki Szczęściarza.

Parę dni później ginie dwóch klientów Szczęściarza – jeden w wypadku w fabryce, drugi zostaje brutalnie zamordowany. Opinię publiczną bulwersuję coś jeszcze – w ciągu kilku dni w różnych miejscach miasta znalezione zostają zamordowane noworodki. Każde z dzieci owinięte jest drewnianym różańcem.

Czy Jakubowi i jego koleżance z redakcji Wildze de Brie uda się rozwiązać zagadkę śmierci krawca i jego klientów? Czy mają one coś wspólnego z zabójstwami noworodków?

Wciągająca, świetnie skonstruowana intryga, z detalami oddany klimat końca czasu pokoju.

Człowiek zawsze był grzeszny i nigdy nie umiał pokonać dręczącego go zła, nawet w fascynującym, przedwojennym Lwowie, przez który prowadzi nas Autor, wraz ze swoim bohaterem, redaktorem Jakubem Sternem przemierzając eleganckie promenady śródmieścia i mroczne zaułki żydowskiej dzielnicy Krakidały. Dzięki dosłowności realiów życia, bogactwu widoków, zapachów i języka ulicy poczułem się tak, jakbym przed chwilą stamtąd wrócił. To siła pisarstwa Jaszczuka, tak jak wartka, trzymająca w napięciu intryga. Książka dla fanów smakowitej, tradycyjnej prozy i dobrego kryminału jednocześnie.

Paweł Jaszczuk (ur. 1954) – dramaturg i prozaik. Twórca kryminałów o lwowskim dziennikarzu Jakubie Sternie. Opublikował powieści: „Sponsor”, „Honolulu” i „Testament”, a także zbiór opowiadań „Ararat”. Jest również autorem sztuk scenicznych („Aktorski pasjans”, „Moja siostra Stella”) oraz słuchowiska „Prywatka”. W 2005 roku za kryminał „Foresta Umbra” otrzymał prestiżową Nagrodę Wielkiego Kalibru.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7961-531-5
Rozmiar pliku: 914 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z RECENZJI WCZEŚNIEJSZYCH CZĘŚCI CYKLU

O JAKUBIE STERNIE:

Wciągający, sprawnie napisany kryminał.

Gazeta Wyborcza

Kryminały takie jak Jaszczuka stanowią coś w rodzaju literackich wypraw do zaginionych światów, miejsc, które przeorała, zniszczyła Historia.

Robert Ostaszewski

Czyta się szybko, jednym tchem, intryga jest świetnie pomyślana.

Gentleman

Niezwykły bohater, umiejętne zaplanowanie społeczno-psychologicznego tła dla zagadkowej intrygi i wreszcie po raz kolejny barwny, bogaty obraz Lwowa, tętniący muzyką i przyśpiewkami, to stałe elementy znakomitego warsztatu Pawła Jaszczuka.

Zbrodnia w bibliotece

Intryga kryminalna, zawiązana zgrabnie i prowadzona z wyczuciem prowadzi nas w ciasne uliczki, przez zagracone podwórka, na cmentarze, na piętra kamienic. Autor z rozmachem maluje miasto, którego już nie ma (...). My, czytelnicy patrzący z perspektywy historii, zauważamy pierwsze oznaki nadchodzącego nieszczęścia – wiemy, że lada moment tego świata już nie będzie i nigdy nie wróci. Tu wielkie ukłony w stronę pana Jaszczuka, że nie popadł w tani sentymentalizm i ani przez chwilę nie uderzył w rzewny ton. Nie, on pozwala nam zauważyć, ale nie mamy czasu się nad tym zastanowić – tak jak nie zastanawia się bohater.

kawazcynamonem.wordpress.com

Czuję, że staję się miłośniczką Pawła Jaszczuka i będę miała ochotę sięgnąć po inne jego książki (…). Nie zawiodłam się i przeżyłam świetną przygodę.

kasiek-mysli.blogspot.com

Gorąco polecam! I mam nadzieję, że nie trzeba będzie zbyt długo czekać na następną część cyklu.

mojeprzemiany.blox.plRozpierała go duma. Czuł, że wkrótce będzie ojcem. Zakrzywionym dziobem schwycił nadłamaną gałąź i przesunął na brzeg gniazda. Potem przewrócił szponiastymi łapami dwa żółtawe jaja. Nie śpiesząc się, uderzył dziobem w łeb ryby wciśnięty między dwa patyki. Rozerwał jej skrzela i starannie wydziobał oczy. Dokazujący wiatr odchylił gniazdo od pionu, lecz orzeł nic sobie z tego nie robił. Najedzony patrzył w stronę lasu, za którym rano, lecąc ku rzece, skryła się samica.

Mężczyzna podniósł niedbale rękę i przywołał kelnera, który natychmiast stanął przy stoliku.

– Czegu szanuwny pan sobi życzy? – wyrecytował pryszczaty chłopak, podając menu i poprawiając lnianą ściereczkę przewieszoną na przedramieniu.

Klient odłożył menu na blat stolika i uśmiechnął się zagadkowo.

– Poproszę szklankę zimnej wody – powiedział ze wzrokiem utkwionym w białą różę, stojącą w kamionkowym flakoniku.

– Wysoce trafny wybór – zachrypiał kelner, zapalając świecę. – W mieści dziwna duchota i pewni rychło luni.

– Bo przyszła wiosna! – powiedział gość tym samym co poprzednio tonem.

– Właśni! To moży zechcy skusztować lody? Mamy orzychowe, prosto od Zalywskiego. Goście mówią, ży samy rozpływają si w ustach.

– Na lody jeszcze nie zasłużyłem – odparł grzecznie mężczyzna, oglądając wypielęgnowane palce w świetle pełgającego płomienia.

– Jak szanuwny pan uważa – oznajmił kelner, wciąż pozostając przy stoliku. – Nie chciałbym si naprzykrzać, ali… – przerwał na widok błyskawicy. Gdy Hetmańską wstrząsnął grzmot, odchrząknął głośno. – Moży reflektuji pan na maderę? Jest idealna na aperitif, lecz jeśli pan zechcy, mogi przyniść schłodzone porto.

– Na wino również jeszcze nie zasłużyłem – oświadczył klient, dotykając palcem płatka róży, jakby chciał sprawdzić, czy to naprawdę żywy kwiat.

– Jak pan sy uważa! Szklanka zimnyj wody raz! – zawołał kelner do stojącego przy ladzie pikolaka. Potem rozdrażniony zabrał kartę menu i przylizał pokryte łupieżem włosy. Był gotów założyć się z każdym, że ów ciapowaty graf w popielatym garniturze poskąpi mu napiwku.

– Dobrzy zapamniętaj, cymbalowski, moi ojcowski słowa: dupy szkłym ni oskrobisz – obwieścił i strzelił pikolaka pięścią w kark.Lwów, środa, 22 marca 1939

Jakub Stern skończył artykuł o sprzedawcy mięsa z trychinami i zaczął notatkę o gnijącym noworodku, znalezionym w rynnie przy Cechowej, a kiedy ponownie ją przeczytał, zmiął kartkę i rzucił do kosza. Trafił w stojący obok drewniany wieszak. Rozdrażniony schylił się i umieścił papierową kulę w kuble. Potem zabrał kapelusz i z hukiem zamknął redakcyjny pokój, ciskając pod nosem przekleństwa.

Nie miał nastroju do pracy. Na jego miejscu nikt by go nie miał. Naczelny kolejny raz pogroził mu palcem, wypominając, że po urlopie całkiem stracił dziennikarską wenę.

– Masz, Kuba, do mnie żal, że nie zająłeś mojego miejsca, ale to nie ja zablokowałem twój awans.

– Już dawno zapomniałem o pieprzonej nominacji! – powiedział Stern, patrząc gniewnie na Mańkiewicza.

– I bardzo dobrze! Ale ci, którzy usłyszeli moją ryzykowną propozycję, mają wyjątkową pamięć. Zwłaszcza razi ich w twoim życiorysie pewna subtelność.

– Jaka subtelność?

– Przyjaźnie i konszachty.

– Mógłbyś jaśniej? – Stern pochylił się nad stołem.

– Jesteś inteligentny, to sobie sam, panie redaktorze o koszernych konszachtach, dopowiedz – zakończył Manio i z wydętymi ustami, jakby grał na trąbce, czekał, aż Stern wyjdzie z gabinetu.

Jakub zbiegł po kamiennych schodach poirytowany tym uwierającym jak gwóźdź w bucie wspomnieniem. Wszedł do portierni i powiesił klucz na tablicy. Czarna wskazówka na zegarze ściennym celowała na piątą. Był już kilka minut spóźniony. Nie miał najmniejszej chęci na rozmowę z dozorcą, Zenonem Czerkieskim, choć ten, jak zwykle, chciał mu sprzedać rewelacyjną wiadomość. Pokazał na zegar i wybiegł na chodnik, omal nie zderzając się w drzwiach z małym roznosicielem gazet.

Na Wałach Hetmańskich wydłużył krok. Był podekscytowany, bo za kilkanaście minut odbierał nowiutki garnitur. Dość się namęczył. Odpokutował aż pięć przymiarek. Ostatnia, przedwczorajsza wizyta u niesłownego Aarona Lillego była już formalnością, no i dziś, po trzech miesiącach szycia, ubranie z angielskiej wełny powinno być wreszcie gotowe.

Z ponad setki lwowskich krawców Lille był najlepszy. I nie umniejszała tej oceny nagła zmiana terminów przymiarek ani to, że z jego ust zalatywało czosnkiem i chirą. Ważny był efekt jego pracy. Lille szył tylko z polecenia. Kiedy więc Stern poznał termin uszycia garnituru, nie grymasił. Zbyt dobrze pamiętał przykry incydent, który przytrafił mu się jesienią. Wtedy zamówił ubranie u młodego Igla, na Ormiańskiej. Pachnący Ihnatowiczem krawiec uszył je w ekspresowym tempie, lecz kiedy Stern włożył je na siebie, wyglądał jak pokurcz. Sprawa zakończyła się karczemną awanturą, a Igl nie dostał rzecz jasna złamanego grosza.

Redaktor w rozpiętej marynarce i z poluzowanym krawatem zmierzał w stronę Krakidałów, wachlując się kapeluszem. Doskwierała mu duchota. Brudne, skłębione chmury przesuwające się nad miastem nie pozostawiały złudzeń – nadciągała burza.

Stern lawirował między przechodniami, raz po raz uderzając o udo zrulowaną gazetą. Dziś jego „Kurier”, dzięki przenikliwości Mańkiewicza, zamieścił na pierwszej stronie wiadomość o wczorajszym spotkaniu ambasadora Polski, Józefa Lipskiego, z ministrem spraw zagranicznych III Rzeszy, Joachimem von Ribbentropem. Czytelnik miał się dowiedzieć, że nasz ambasador w Berlinie (pół roku po poprzednim spotkaniu) usłyszał ultimatum. Polska musi się zgodzić na włączenie Wolnego Miasta Gdańska do Rzeszy oraz zezwolić na przebieg przez polskie Pomorze eksterytorialnej autostrady i linii kolejowej łączących Prusy Wschodnie z Rzeszą.

Ta wiadomość poraziła Jakuba. Na placu Krakowskim zapomniał jednak o bezczelnym Ribbentropie, bo od Rutowskiego w stronę kościoła Jana Chrzciciela sunął kondukt pogrzebowy. Gapie na chodnikach żegnali się, a sprzedawcy zamykali sklepy, jak kazał obyczaj. Stanął jak wryty.

Wahał się. W końcu przyśpieszył kroku, odrzucając bzdurne uprzedzenie, że ściganie się z pogrzebem przynosi nieszczęście. Minął rodzinę w czerni, księdza, karawan i orkiestrę kolejarską grającą elegijnego marsza. Skręcił w Cebulową, potem w Owocową; ciągle słyszał łomot bębna i zawodzący klarnet.

Kwadrans po piątej, zgrzany, potykając się na kocich łbach, dotarł wreszcie na Smoczą.

W dzielnicy żydowskiej czuł się jak Tezeusz w Dedalowym labiryncie. W przeszłości zdarzało mu się nawet parę razy tu zabłądzić. Wiedział, że historia odcisnęła tragiczne piętno na tym kwartale. Za Zygmunta Augusta ogromny pożar niemal doszczętnie strawił cały rewir. Domy wprawdzie odbudowano, jednak prace wykonano bez planu, a ich efektem było potworkowate getto.

Dziewiętnaście po piątej Stern przeszedł obok sklepu Baczewskiego, a dwadzieścia po minął budynek pod numerem jedenastym, przy którym wymieniano rury gazowe i wodociągowe. W końcu znalazł się pod dwupiętrową kamienicą oznaczoną numerem 12A.

Dom, w którym mieszkał polecony przez Hillela krawiec, był wciśnięty między takie same zaniedbane domy. Zmieniono mu numerację, bo we Lwowie (jak wiadomo) unikano przynoszącej pecha trzynastki. Od frontu dekorowały go przekrzywione balkony i okna, z których zwisały na ulicę męskie chałaty, postrzępione poszewki i damskie gatki, nie pierwszej już świeżości. Na tyłach mieściły się sławojki, komórki z węglem, a nawet stajnie, z których rano wyprowadzano konie i osiołki do wozów lub bryczek.

Znowu lunął deszcz i dwa razy zagrzmiało. Stare, zaniedbane domy przeglądały się w połyskującym bruku. Redaktor wszedł do klatki schodowej i się otrząsnął. Tam czekała na niego niespodzianka. Zza szaflika wypełnionego brudną bielizną rzucił się mu do nogawki czarny kundel. Jakub cofnął się pod ścianę i poczęstował go szpicem buta. Bydlę trafione precyzyjnie pod żebra uderzyło łbem o drewniany kocioł, zaskowytało i przepadło w piwnicy.

Redaktor odetchnął z ulgą i ruszył po schodach, trzymając się wyślizganej poręczy.

Na półpiętrze poczuł zniewalający zapach gotowanego obiadu, aż pociekła mu ślinka. Próbował zgadnąć, jaka potrawa wydziela tak ponętną woń. Stawiał na kaczkę z jabłkami, lecz mógł to być także złocisty kurczak, doprawiony rodzynkami i miodem. Przełykając ślinę, dotarł na drugie piętro. Chwycił za klamkę przymocowaną do zgniłozielonych drzwi, za którymi znajdowała się pracownia krawiecka Aarona Lillego, nazywanego Szczęściarzem.

Najwidoczniej stary krawiec musiał na chwilę gdzieś wyjść, bo głośne dzień dobry Sterna pozostało bez odpowiedzi. Słychać było tylko odgłos padających na szybę kropli i tykanie ściennego zegara, przypominające miarowy stukot końskich kopyt.

Pomieszczenie, do którego wszedł, tonęło w półmroku. Ciężkie żelazko stało na prasowalnicy obok zwiniętego centymetra i kredy krawieckiej, przypominającej dziecinne mydełko.

Jakub powiesił kapelusz na wieszaku i kaszlnął znacząco. W poszukiwaniu mistrza zajrzał za rozciągniętą na sznurze zasłonę. Potem skierował wzrok na drewniany manekin, na którym wisiał jego nowiutki garnitur. Był to klasyczny dwurzędowy model. Czarny, z zapięciem na dwa guziki z bawolego rogu i z klapami w szpic. Z rozcięciami z tyłu, by angielska tkanina miękko układała się na plecach i pośladkach. Lille objaśnił, że właśnie ten krój znakomicie wyszczupli sylwetkę, a jednocześnie sprawi, że szanowny redaktor Stern poczuje się komfortowo jak jeszcze nigdy w swoim życiu.

Podszedł do garnituru i z czułością pogładził poły marynarki. Wyjął z kieszonki karteczkę z nazwiskiem, datą i godziną odbioru. Włożył ją z powrotem i schylił się po wielkie nożyce krawieckie, które leżały na podłodze pod drewnianą stopą. Zrobił nimi w powietrzu efektowne „ciach-ciach” i odłożył je na blat maszyny Singer, z której zwisała na podłogę bordowa kamizelka z czarną podszewką.

Nagle w pomieszczeniu rozległ się ohydny dźwięk. Do pracowni wpadła przebudzona z zimowego snu wielka mucha, która siadła na parapecie, wydając drażniące, niskie tony. Wyraźnie się ożywiła na widok niespodziewanego gościa. Raz po raz wzlatywała po szybie, w którą uderzały krople deszczu. Stern zamachnął się zwiniętą gazetą, zmuszając owada do ucieczki.

Zatrzymał się na moment przy oknie wychodzącym na podwórko. Obserwował z góry przeprowadzkę. Kilku mężczyzn wynosiło meble z piwnicy i układało na wozie. Załadunek mimo deszczu postępował szybko. Pod wielką ceratą znikła szafa, potem dywan, fotel, biblioteczka, kredens, a na końcu ręczny magiel.

Jakub obrócił się. Z prawej strony dojrzał składzik, w którym Lille trzymał materiały, igły, nici i guziki, a także walizki, w których dostarczane były nowe płótna. Wsadził tam głowę, ale i tym razem instynkt go zawiódł. Zostawał ostatni pokoik z okrągłym oknem, pełniący funkcję magazynu, w którym krawiec chował przygotowane do przymiarki spodnie, marynarki i kamizelki. Wstrętna czarna mucha odgadła jego myśli i z bzykiem wpadła przez uchylone drzwi do środka. Stern uniósł gazetę i ruszył za nią w pogoń. Rozgorączkowany złapał za klamkę, pociągnął drzwi, a widok, który zobaczył, omal nie zwalił go z nóg.

W niewielkim pomieszczeniu pod sufitem dyndał na pętli z krawata Aaron Lille, zwany Szczęściarzem. Pętla była uwiązana do stalowego haka, który służył zapewne kiedyś do mocowania lampy naftowej ze szklaną umbrą. W swojej karierze dziennikarskiej Stern widział już wielu wisielców. Ten zapewniał go, że nie musi się śpieszyć.

Głowa krawca była przechylona na bok, a poskręcane pejsy zwisały przy grubych, mięsistych uszach jak opite krwią pijawki. I właśnie na jednej pijawce przysiadła przebrzydła mucha. Stern całą siłą woli powstrzymał się, by nie pacnąć jej gazetą. Kiedy zamachnął się w powietrzu, owad nieśpiesznie odleciał na szybę i zaczął na niej swój nerwowy taniec.

Jakub rzucił okiem na twarz krawca. Spomiędzy poczerniałych zębów sterczał zwinięty w rulon język. Szczęściarz na bank nie żył i nie można już było mu pomóc. Stern pluł sobie w brodę. Może nie doszłoby do tej paskudnej tragedii, gdyby przyszedł o czasie, a nie cyzelował artykuł o martwym noworodku.

Rozejrzał się nerwowo. Pod stopami denata dostrzegł poduszeczkę ze szpilkami i owalną drewnianą ramkę. Zdjęcie pod szkłem przedstawiało dziewczynkę z warkoczykami, tę samą, którą widział dwa dni wcześniej przed sklepem Baczewskiego.

Podniósł fotkę i odruchowo schował do kieszeni, a potem szybko przestawił krzesło, by odwiesić krawca z pętli. Podciągnął wisielca do góry; poczuł smród chiry i przetrawionego czosnku. Nie przypuszczał, że stary Lille może być aż tak ciężki. Uniósł go ledwie kilka centymetrów, próbując odhaczyć z pętli, gdy krawiec niespodziewanie wysunął mu się z rąk. Suchy język i włosy z posiwiałej brody połaskotały Jakuba po szyi. Oswobodzone zwłoki zaczęły się bujać jak wielkie wahadło: od drewnianego wieszaka, na którym wisiał rząd spodni, aż do otwartych drzwi.

Stern zeskoczył twardo na podłogę i przyniósł z sąsiedniego pokoju wielkie nożyce krawieckie. Wpierw przytrzymał ciało, a kiedy przestało się wreszcie huśtać, wszedł na krzesło, by przeciąć zadzierzgnięty na szyi krawat. Dokładnie wtedy, gdy włożył palce w stalowe otwory nożyc, poczuł na sobie czyjś wzrok. Obrócił się.

W głębi pokoju przy parawanie stała ruda dziewczynka w szarej, pogniecionej sukience. Trzymała talerzyk z połówką chałki i garnuszek. Ich spojrzenia na ułamek sekundy się spotkały. Jakub uśmiechnął się przyjacielsko, lecz dziewczynka rzuciła się do ucieczki, gubiąc talerzyk z bułką i wylewając mleko z kubka.

Z nożycami w garści dziennikarz skoczył z krzesła. Chciał pobiec za małą, by wyjaśnić całe nieporozumienie, lecz na jego drodze niespodziewanie wyrósł rudy osiłek w wyszmelcowanym podkoszulku. Dryblas bez pytania wyrwał mu nożyce i z całej siły wyrżnął go pięścią w szczękę. Dla pewności poprawił kolanem w krocze, tak że Stern potoczył się pod ścianę, omal nie tracąc przytomności.

Świdrujący ból jąder odebrał mu na chwilę oddech. Stern spróbował się obrócić, lecz osiłek perfidnie wykręcił mu rękę.

– Szoruj, Rewka, po Mosze. Niech leci po policaja. No, nie gap si tak! – wycharczał.

– Widziałam, tate, jak się ten podlec skradał – odpowiedziała mała i wybiegła.

– To pomyłka. Ja tylko przyszedłem po garnitur – wybełkotał Stern. – Mogę to łatwo udowodnić.

Po małej nie było śladu, za to za plecami Sterna osiłek wciąż sapał i wyzywał go od morderców. Co raz uderzał go w kark, tak że Jakub omal nie trafił nosem w poduszeczkę nadzianą szpilkami. Kiedy wydawało się, że uścisk słabnie, przeraźliwy ból w nadgarstku uświadamiał mu, że myśl o ucieczce jest czystym szaleństwem.

Wkrótce z klatki schodowej doleciały czyjeś głosy i zadudniły drewniane schody.

– To ten ohydny goj! – oznajmił dziewczęcy głos. – To on trzymał wujka Aarona pod pachy. O tak trzymał, patrzcie, o tak! – popiskiwała, demonstrując chwyt Sterna.

– Boże Abrahama, Boże Izaaka, tyle nieszczęścia w jednym domu – ktoś zaczął się głośno modlić.

– Wpierw znikła Lea, a teraz…

– To on?

– A kto inny?

– Jak to było, Miriam, gadaj!

– Weszłam na chwilę, tate. Przyniosłam wujkowi mleko i chałę, a wtedy on…

– Boże Abrahama…

– Niech mówi, co się stało! – zażądał ktoś. – Po co tu przyszedł? I co jest za jeden.

– Czego gębę zamknął? Niech gada!

– Ludzie, uspokójcie się! Przyszedłem tylko po swój garnitur – zaczął wolno Stern. – Znalazłem wisielca i chciałem go odciąć. Każdy z… – wycharczał, lecz pouczony silnym kuksańcem, umilkł.

– Przeszukajcie mu kieszenie – rozkazał czyjś zachrypnięty głos. – Ciekawe, czy czegoś nie ukradł?

Jakub poczuł, jak czyjeś ręce wślizgują się bez pardonu do jego kieszeni w marynarce, opróżniając ich zawartość. Ktoś włożył rękę do kieszeni spodni i korzystając z okazji, zadał nowy ból, ściskając z całej siły jądra.

Stern zasyczał z bólu.

– Piszczysz, ptaszku? – ktoś zaśmiał się frywolnie.

– Patrzcie, co ta wesz chowała w kieszeni!

– To ramka ze zdjęciem Lei.

– Chciałeś je, szmoku, ukraść?

– Nie! – odpowiedział uprzejmie Stern, próbując obrócić się do pytającego. – Ja tylko podniosłem ją z podłogi. Jestem dziennikarzem – wydusił z siebie z desperacją.

– A ja kan–kan–torem w syna–syna–godze! – zripostował ktoś i zapiał ze swojego dowcipu.

– Pracuję w „Kurierze”.

– Drek! – odpowiedział natychmiast zachrypnięty głos, co Stern przetłumaczył sobie na swojskie „gówno!”.

– Nie kłamię!

– Nie udawaj grzecznego, bo taki, skurwysynu, nie jesteś – wycharczał ten sam ktoś i kopnął go w prawą nerkę.

Stern jęknął i przygotował się na kolejne ciosy, lecz w tym momencie rozległy się za jego plecami głośne kroki.

– Co tu się dzieje? Co to za zwariowany dom? – zapytał potężnie zbudowany stójkowy.

Za nim, jak brat bliźniak, przystanął wąsaty kompan w granatowej czapce, z czarnym skórzanym paskiem przepisowo zapiętym pod brodą.

– Przyłapaliśmy go, panie władzo! To właśnie on!

– Co za on? – zapytał wąsacz, podciągając spodnie i spoglądając na wisielca. – I na czym go przyłapaliście?

– No, ten morderca, co porwał Leę!

– Widzieliśmy go przedwczoraj. Udawał, że przyszedł do przymiarki.

– Nazwisko, imię, zawód i gdzie mieszka? – Wąsacz wyszedł zza pleców kolegi jak ponury cień. – Cicho! – Spiorunował wzrokiem zebranych. – Niech sam gada!

– Nazywam się Jakub Stern, jestem dziennikarzem. Mieszkam na…

– Kłamie jak najęty.

– Milczeć! – Stójkowy naparł na osiłka. – Ma jakieś dokumenty? – Obrócił się do Jakuba. – Niech pokaże.

Stern odetchnął ciężko.

– Niestety, zapomniałem, ale… może pan łatwo sprawdzić. Mieszkam na Pohulance, tam wszyscy mnie znają.

– Mam jechać na Pohulankę? – rzucił stójkowy kpiąco.

– Jeśli to nie pana zdjęcie, dlaczego pan je wziął? – zapytał jego kompan.

– Ja… – zaczął Stern, lecz urwał, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.

– Ja–ja–ja – przedrzeźniał go muskularny młodzieniec.

– Położy je tam, gdzie leżało, tylko bez głupich kawałów – powiedział wąsaty stróż prawa, tak jakby zatrzymany naprawdę zamierzał uciec.

Reszta w pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: