Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Albo - albo - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
61,00

Albo - albo - ebook

Książka Albo-albo ukazała się w 1843 roku pod pseudonimem Victor Eremita i stała się w historii literatury najbardziej znanym i najczęściej czytanym utworem Kierkegaarda. Już wówczas wzbudziła w Danii olbrzymie zainteresowanie, a jeden z jej rozdziałów – Dziennik uwodziciela – wywoływał wręcz oburzenie i zgorszenie, co także znacząco wpłynęło na popularność książki. To obszerne dzieło składa się z dwóch części, stanowiących pewnego rodzaju dialog pomiędzy dwiema fikcyjnymi postaciami, które reprezentują odmienne postawy życiowe, determinujące życie człowieka. Część pierwsza ma charakter estetyczny, jej autor – esteta – owładnięty jest poszukiwaniem sensu życia w zaspokajaniu potrzeb zmysłowych, ustawicznie szuka nowych doznań, unika nudy, wpada jednak przez to w melancholię. Część druga to natomiast listy etyka, skierowane do estety, wskazujące na zgubność jego postępowania. Etyk mówi o „wybraniu samego siebie”, wychwala małżeństwo, przy czym ustawicznie odnosi się do Boga i do religijności. Konfrontacja tych dwóch sposobów patrzenia na świat znana jest wszystkim pokoleniom. Swoją aktualność Albo-albo zawdzięcza jednak nie tylko tematowi, lecz także sposobowi, w jaki książka została napisana – nie narzucanie poglądów autora, lecz raczej mistrzowsko skłaniana czytelnika do zastanawiania się nad sensem własnego życia.


Podstawą tłumaczenia jest rocznicowa edycja krytyczna dzieł filozofa i pisarza  przygotowana przez najwybitniejszych duńskich edytorów i specjalistów z Centrum Badań nad Twórczością Sørena Kierkegaarda w Kopenhadze. Z tejże edycji pochodzą również komentarze, objaśniające liczne cytaty i aluzje pisarza i ich konteksty, dostarczające informacji o charakterze historycznym, językowym czy biograficznym.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7453-388-1
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zwodniczy Duńczyk

Wszyscy znają duńskiego pisarza Hansa Christiana Andersena i wszyscy czytali jego baśnie. Większość zna również jego rodaka Sørena Kierkegaarda, lecz niewielu czytało jego dzieła. Jeden pisze bardziej dla dzieci i dla dziecięcych dusz, drugi dla dorosłych, i to tych chorych na duszy. „Przyjrzyjcie się, Andersen potrafi opowiedzieć baśń o kaloszach szczęścia – przyznaje Kierkegaard w 1847 roku – a ja potrafię opowiedzieć baśń o bucie, który uciska, albo raczej potrafiłbym opowiedzieć, ale ponieważ nie chcę o tym opowiadać, lecz skrywać w głębokim milczeniu, dlatego mogę opowiadać o wielu innych rzeczach”.

Tak też czynił: chował ból w najgłębszym ukryciu, opowiadając o tak wielu innych sprawach. Jego twórczość nie jest więc żadną baśnią, gdyby przyrównać go do Szeherezady, braci Grimm czy właśnie Andersena. Ale kryjąc się przez długi czas za licznymi zadziwiającymi pseudonimami – Wiktor Eremita, Asesor Wilhelm, Johannes Uwodziciel, Constantin Constantinus, Johannes de silentio, Vigilius Haufniensis, Johannes Climacus itd. – i w osamotnieniu kończąc całą tę maskaradę, nadaje temu cechy pewnej baśniowości. Kimże jest więc człowiek pokornie przyrównujący się do suflera, który będąc niewidziany przez publiczność, podszeptuje swoim pseudonimom ich repliki, pisząc jednocześnie w pośpiechu coś jakby z innego świata i tworząc przy tym swój własny?

Nie chciał, by ktokolwiek się o tym dowiedział. Lecz na ironię zakrawa, że Kierkegaard, który wypraszał sobie, żeby interesowano się jego osobą, ucierpiał właśnie z tego powodu, że zainteresowanie nim wzbudzały wszystkie jego pseudonimy, które jeden po drugim pozwalały się odkrywać jako kalki perypatetycznego filozofa z zerwanymi zaręczynami na sumieniu. Dlatego lektura Albo–albo (Enten – Eller), Bojaźni i drżenia (Frygt og Bæven), Powtórzenia (Gjentagelsen), Stadiów na drodze życia (Stadier paa Livets Vej) oraz Kończącego nienaukowego dopisku (Afsluttende uvidenskabelig Efterskrift) przeważnie kończyła się i kończy szkicem biograficznym, który umożliwiał trochę lepsze zrozumienie osoby stojącej za tymi dziełami. Stąd również kopenhażanin Kierkegaard i jego była narzeczona, Regine Olsen, są równie interesujący, jak Johannes Uwodziciel i jego ofiara, Cordelia.

Można by sądzić, że to gwałt przeciwko niemu i jego œuvre, wcale jednak tak nie jest, albowiem jego dzieła są nierozerwalnie związane z nim samym w więcej niż tylko jednym sensie. Po pierwsze, egzystencjalnie: obwołany ojcem egzystencjalizmu, ustawicznie naraża sam siebie w swoich pismach, gdzie w walce na życie i śmierć poszukuje sensu, bez którego jako nowoczesny człowiek ani nie może żyć, ani nie chce umrzeć. Mówiąc słowami jego niemieckiego tłumacza Christopha Schrempfa anno 1922: „trwałe znaczenie Kierkegaarda całkowicie opiera się na straszliwej powadze, którą inwestuje w walkę z samym sobą. A to, co w jego pismach nie odnosi się do tego, jest jedynie lepszą lub gorszą literaturą”. Po drugie, chrześcijańsko: będąc największym myślicielem teologii protestanckiej, upiera się przy tym, że chrześcijaństwo jest bez sensu, jeśli głosi się je bez wymogu wobec pojedynczego człowieka, by podążał śladami Chrystusa. Chrystus jest nie tylko łaską i darem, lecz również przykładem i zadaniem. Dlatego właśnie „naśladownictwo” i „dążenie” są zasadniczymi słowami w teologicznej retoryce Kierkegaarda. Stąd jego osobiste naśladownictwo i dążenie – niezależnie od tego, jak nieudane czy ograniczone – nabiorą znaczenia, gdy chrześcijański czytelnik weźmie go za słowo.

Gdyby Kierkegaard sam nie próbował sprostać tym – jak wielu wydawało się i wydaje – nieludzkim wymaganiom, stawianym temu, kto chce zostać uznany za więcej niż tylko chrześcijanina wyznaniowego, to jak można by zawierzyć jego nauczaniu jako odpowiedniemu jedynie dla aniołów? Pytanie to zadawali właściwie już jego współcześni krytycy, jak biskup Mynster, prymas Kościoła duńskiego, który stwierdził, że jego twórczość była „przesadą”. Być może była, albo w każdym razie stawała się nią, gdy w późniejszych latach Kierkegaard zradykalizował swoje poglądy na temat niezgodności pomiędzy Bogiem a człowiekiem tak bardzo, że „przygnębienie” uczynił conditio sine qua non chrześcijanina. Pomimo tej radykalizacji pozostawał jednakże wcieleniem szczerości, kiedy utrzymywał, że chrześcijaństwo byłoby zbędne, gdyby stawiało człowiekowi czysto humanistyczne wymagania, żeby stawał się i pozostawał ludzki. Kazać człowiekowi być człowiekiem to zadanie humanizmu, czynić zaś człowieka nowym, kazać mu się urodzić na nowo to przywilej i oznaka wyjątkowości chrześcijaństwa.

Jakkolwiek nierealistyczne mogłoby się wydawać chrześcijaństwo, w optyce Kierkegaarda pozostaje ono realistyczne, ponieważ nigdy nie będzie mu chodziło o to, by być chrześcijaninem – gdyż był nim tylko jeden, a mianowicie Chrystus, wcielona miłość – lecz o to, by się nim stawać. „Ale przecież wypowiedzieć, przedstawić, usłyszeć należy wezwanie” – pisze we wstępie do książki Ćwiczenia z chrześcijaństwa (Indøvelse i Christendom), wydanej w 1850 roku: „nie wolno, po chrześcijańsku, odstępować od wezwania ani go przemilczać – potrzebne jest natomiast pogodzenie się z sobą i przyznanie się do siebie. Usłuchać należy wezwania; a ja rozumiem to, co powiedziane, jako powiedziane tylko do mnie”.

Jest to zatem ten sam pogląd, którym Kierkegaard zabawia się w ostatnim zdaniu Albo–albo: „albowiem tylko ta prawda, która buduje, jest prawdą dla Ciebie”. I tylko ta prawda, która buduje, jest prawdą dla samego Kierkegaarda. Życia nie dyktuje mu więc prawda w ścisłym znaczeniu tego słowa, lecz budowanie. W ten sposób prawda – wciąż w ścisłym znaczeniu tego słowa – podporządkowuje się innemu względowi, a mianowicie prawdzie w szerszym znaczeniu, Prawdzie przez duże P, tej prawdzie, którą ucieleśnia Chrystus: „Ja jestem drogą i prawdą, i życiem” (J 14,6). Bez żadnego tajenia Kierkegaard głosi prawdę, że w swoich czasach jest jedynym człowiekiem, który zrozumiał. On jeden wie, czym naprawdę jest chrześcijaństwo, i właśnie dlatego wie również, że nie jest chrześcijaninem, lecz wstępuje na drogę do stawania się nim, aby zyskać życie wieczne.

Konsekwencją tego nieumiarkowanego postrzegania samego siebie jest przyznanie sobie prawa do „zwodzenia ku temu, co prawdziwe”, jak wyraża to w 1848 roku w rękopisie do swojej literackiej autobiografii Synspunktet for min Forfatter-Virksomhed (Punkt widzenia na moją działalność pisarską). Trzeba być w tym względzie uważnym, gdy się czyta dzieła Kierkegaarda, między innymi Albo–albo, ponieważ już tutaj nie tylko w postaci duchownego, który napisał kończące kazanie, lecz również jako esteta A, a nawet jako Johannes Uwodziciel, naprowadza czytelnika na swoje drogi zmierzające ku upatrzonemu celowi, jaki wyznaczyło mu chrześcijaństwo. Niezależnie, czy się tego chce czy nie, to niemal niepodobna nie poddać się pokusie podążania za nim – chociaż tylko na małym odcinku drogi – gdyż jest on nie tylko religijnym zwodzicielem z łaski Bożej, lecz także estetycznym uwodzicielem najwyższej klasy.

Zwodząc w tajnej służbie Boga, Kierkegaard zwodzi nawet samego siebie, gdy w autobiograficznych refleksjach, nie trzymając się zbytnio faktów, za pomocą pióra tak kształtuje swoje życie, iż jemu samemu zdawać się może, że to Bóg cały czas go prowadzi. W ten sposób przemienia Regine w Izaaka, podczas gdy sam Kierkegaard wznosi się niczym jakiś Abraham nad kamiennym ołtarzem na Górze Moria alias nad zerwanymi zaręczynami w Kopenhadze. Tak oto właśnie w roku 1849 w charakterystyczny dla siebie sposób określa swój związek z Regine, który rekapituluje jako „coś poetyckiego”.

Być może jednak akurat metodyczne zwodzenie samego siebie sprawia, iż Kierkegaard jest tak interesujący, bo nie tylko chrześcijanie, lecz także notoryczni poganie jak Kafka potrafili sprzymierzyć się z nim i zapożyczyli jego broń. Co najmniej zastanawiające jest, że to nie w twórczości Kafki ukazuje się wpływ duchem spokrewnionego z nim Kierkegaarda, lecz raczej w prawdziwym życiu, kiedy zmuszony był bronić swoich zerwanych zaręczyn i brakującej woli do ożenku. To tutaj Czech jest odzwierciedleniem Duńczyka i zmierza na pole bitewne przeciwko samemu sobie. I tak, jak to było z Kafką, tak jest z każdym, kto poszukuje prawdy w twórczości Kierkegaarda: „albowiem tylko ta prawda, która buduje, jest prawdą dla Ciebie”.

Berlin, sierpień 2014

Peter TudvadSłowo wstępne

Być może czasem przyszło ci do głowy, drogi czytelniku, powątpiewać trochę w słuszność znanego filozoficznego zdania, że zewnętrzność jest wewnętrznością, a wewnętrzność jest zewnętrznością¹. Może sam kiedyś kryłeś jakąś tajemnicę, wobec której żywiłeś uczucie, że w swej radości lub w swym bólu była ci zbyt miła, żebyś chciał wtajemniczyć w nią innych. Twoje życie być może zetknęło cię z ludźmi, co do których przeczuwałeś, że coś takiego mogło się zdarzyć, mimo że ani twoja siła, ani twój czar nie były w stanie ujawnić tego, co ukryte. A jeśli nawet żaden z tych przypadków nie pasuje do ciebie i twojego życia, to jednak owa wątpliwość nie jest ci obca, tu i ówdzie przemykała obok twej myśli niczym przebiegająca postać. Taka wątpliwość przychodzi i odchodzi, i nikt nie wie, skąd przychodzi i dokąd podąża². Ze swej strony zawsze byłem trochę heretycko usposobiony w tym punkcie filozofii, dlatego wcześnie przyzwyczajałem się do tego, żeby na tyle, na ile tylko potrafiłem, samemu podejmować obserwacje i badania; szukałem wskazówek u tych pisarzy, których pogląd w tym względzie podzielałem, krótko mówiąc, czyniłem to, co było w mojej mocy, żeby wypełnić braki, jakie pozostawiły te pisma filozoficzne. Z biegiem czasu moim najukochańszym zmysłem stał się słuch; ponieważ tak jak głos jest objawieniem wnętrza niedającego się porównać z tym, co na zewnątrz, tak ucho jest tym narządem, poprzez który wnętrze jest postrzegane, a słuch – tym zmysłem, poprzez który jest ono przyswajane. Za każdym razem, kiedy rozpoznawałem sprzeczność pomiędzy tym, co widziałem, a tym, co słyszałem, dostrzegałem, że moja wątpliwość była umacniana, a moja ochota do obserwacji stawała się większa. Spowiednik oddzielony jest od spowiadającego się kratką, nie widzi, słucha tylko. Słuchając, tworzy sobie odpowiednią zewnętrzność; nie wchodzi zatem w sprzeczność. Inaczej rzecz się ma wówczas, gdy jednocześnie widzi się i słyszy, a mimo to widzi się kratkę pomiędzy sobą a mówiącym. Moje wysiłki, żeby w tym kierunku poczynić obserwacje, były, jeśli chodzi o rezultat, bardzo różne. Raz szczęście było po mojej stronie, raz nie, a zawsze trzeba mieć szczęście, jeśli na takich ścieżkach pragnie się odnieść jakąś korzyść. Nigdy jednak nie straciłem ochoty do kontynuowania swoich badań. A jeśli już raz bliski byłem pożałowania własnej zawziętości, to wtedy jakieś niespodziewane powodzenie koronowało moje wysiłki. Takie właśnie niespodziewane powodzenie pojawiło się, gdy w przedziwny sposób wszedłem w posiadanie papierów, które niniejszym mam zaszczyt przedstawić czytającej publiczności. Papiery te pozwoliły mi wejrzeć w życie dwóch ludzi, którzy umocnili moją wątpliwość w to, że zewnętrzność nie jest wewnętrznością. W szczególności dotyczy to jednego z nich. Jego zewnętrzność pozostawała w całkowitej sprzeczności z jego wewnętrznością. Tego drugiego dotyczy to również do pewnego stopnia, albowiem pod mniej znaczącą zewnętrznością skrywał znaczniejsze wnętrze.

Może jednak najlepiej będzie, jeśli dla porządku opowiem, jak wszedłem w posiadanie tych papierów. Było to chyba siedem lat temu, kiedy u pewnego miejscowego handlarza starzyzną zauważyłem sekretarzyk, który już za pierwszym razem zwrócił moją uwagę. Nie był najnowszej roboty, dość zużyty, a jednak przyciągał mnie do siebie. Nie potrafię podać przyczyny wrażenia, jakie odniosłem, ale zapewne większość ludzi doświadczyła w życiu czegoś podobnego. Moja codzienna droga prowadziła obok handlarza i jego sekretarzyka i ani jednego dnia nie zdołałem się oprzeć, żeby przechodząc, nie spojrzeć na sekretarzyk. Stopniowo znalazł on sobie we mnie własną historię; patrzenie nań stało się dla mnie koniecznością, aż przestało mnie nawet dziwić, że specjalnie dla niego zacząłem nadkładać drogi, idąc gdzieś indziej niż zwykle. Wreszcie po tym wszystkim obudziła się we mnie chęć jego posiadania. Zdawałem sobie sprawę, że była to dość dziwna ochota, ponieważ zupełnie nie potrzebowałem tego mebla, a jego nabycie byłoby z mojej strony zwykłą rozrzutnością. Lecz, jak wiadomo, ochota jest sofistyczna. Wybrałem się zatem do handlarza, popytałem o różne rzeczy, a kiedy już miałem wychodzić, mimochodem zaproponowałem za jakąś niską cenę zakup sekretarzyka. Pomyślałem, że może handlarz na to przystanie. Trafiłaby mi się niezła gratka. Postąpiłem tak jednak nie ze względu na pieniądze, ale by uspokoić sumienie. Nie udało się, handlarz był nieugięty. Znowu więc jakiś czas przechodziłem obok i rozkochanymi oczami spoglądałem na sekretarzyk. Musisz się zdecydować – myślałem sobie – co będzie, jak zostanie sprzedany, wtedy będzie po wszystkim; nawet gdyby udało ci się potem jakoś go zdobyć, to i tak nigdy więcej nie będzie robił tego wrażenia. Serce mi waliło, kiedy zaszedłem do handlarza. No i kupiłem sekretarzyk. Pomyślałem sobie: ostatni raz jesteś taki rozrzutny; chociaż to nawet szczęście, że go kupiłeś, bo za każdym razem, jak będziesz na niego patrzył, przypomnisz sobie, jaki byłeś rozrzutny, więc sekretarzyk rozpocznie nowy rozdział w twoim życiu. Och, jak przekonująca jest taka ochota, a obietnice poprawy zawsze są pod ręką.

Sekretarzyk został wniesiony do mojego pokoju i tak jak w pierwszym okresie rozkochania znajdowałem radość w oglądaniu go z ulicy, tak teraz mogłem przechodzić obok niego u siebie w domu. Z czasem poznałem całą jego bogatą zawartość, jego szufladki i schowki, i pod każdym względem byłem z sekretarzyka zadowolony. Tak jednak nie miało być długo. Latem 1836 roku ze względu na prowadzone przeze mnie interesy miałem się wybrać na wieś na osiem dni. Pocztylion był zamówiony na godzinę piątą. Ubrania, jakie były mi potrzebne, zostały spakowane już wieczorem; wszystko było w porządku. Obudziłem się już o czwartej, ale obraz tych pięknych okolic, do jakich miałem pojechać, podziałał na mnie tak upajająco, że na nowo zapadłem w sen, a może nawet w sny. Mój sługa najwyraźniej nie chciał przerywać mojego snu przed tą jazdą, bo zbudził mnie dopiero o szóstej trzydzieści. Pocztylion już trąbi i choć zazwyczaj nie jestem skłonny do posłuszeństwa wobec czyichś rozkazów, to jednak wyjątkiem zawsze był dla mnie pocztylion i jego poetyckie motywy. Ubrałem się więc pośpiesznie, stanąłem w drzwiach i zastanowiłem się: czy masz dość pieniędzy w portfelu. Nie było ich dużo. Otwieram sekretarzyk, żeby wyciągnąć szufladkę z pieniędzmi i zabrać to, co było w domu. Ale szufladka ani rusz. Każdy sposób okazuje się daremny. Sytuacja była fatalna. Właśnie teraz, kiedy w uszach rozbrzmiewają mi jeszcze kuszące dźwięki pocztyliona, napotykam takie trudności. Krew uderzyła mi do głowy, byłem rozgoryczony. Tak jak Kserkses kazał wysmagać morze, tak ja postanowiłem straszliwie się zemścić. Przyniosłem siekierę. Za jej pomocą przyłożyłem sekretarzykowi z przeogromną siłą. Jednak albo ze złości nie trafiłem tam, gdzie trzeba, albo szuflada była tak samo uparta jak ja, bo skutek był inny od zamierzonego. Szuflada była zamknięta i pozostała zamknięta. Zdarzyło się natomiast coś innego. Nie wiem, czy sprawiło to moje uderzenie, trafiając właśnie w ten punkt, czy też totalny wstrząs całej organizacji sekretarzyka stał się tego przyczyną, ale wiem, że otworzyły się jakieś tajemne drzwiczki, których nigdy wcześniej nie zauważyłem. Te znowu skrywały schowek, którego naturalnie również nie odkryłem. Tu ku swojemu wielkiemu zdziwieniu znalazłem całą masę papierów, papierów, które stanowią treść niniejszej książki. Moja decyzja nie zmieniła się. Na pierwszej stacji wezmę pożyczkę. W największym pośpiechu opróżniłem mahoniową skrzynkę, w której zazwyczaj leżała para pistoletów, i zdeponowałem w tej skrzynce papiery. Radość zwyciężyła i nabierała nieoczekiwanych rozmiarów; w głębi serca prosiłem sekretarzyk o wybaczenie owego niedelikatnego potraktowania go, podczas gdy moja myśl umocniła się w swoim wątpieniu, że zewnętrzność jednak nie jest wewnętrznością, a moje doświadczenie znalazło potwierdzenie tego, iż trzeba mieć szczęście, żeby dokonać takiego odkrycia.

Przed południem dotarłem do Hillerød, uporządkowałem sprawy finansowe, po czym ogólnie rozeznałem się w tej przepięknej okolicy. Już następnego ranka rozpocząłem wycieczki, które nabrały teraz zupełnie innego charakteru, aniżeli pierwotnie to sobie obmyśliłem. Towarzyszył mi służący, który nosił za mną mahoniową skrzynkę. Znalazłem w lesie romantyczne miejsce, gdzie byłem całkowicie zabezpieczony przed jakimkolwiek zaskoczeniem, tam zatem wyjmowałem dokumenty. Mój gospodarz dość uważnie przypatrywał się moim częstym wędrówkom w towarzystwie mahoniowej skrzynki, raz nawet zauważył, że być może chodzę ćwiczyć się w strzelaniu z pistoletu. Za tę uwagę byłem mu bardzo wdzięczny i pozostawiłem go w tym mniemaniu.

Już pobieżne spojrzenie na znalezione papiery pozwoliło mi spostrzec z łatwością, że tworzą one dwie formacje, a ich wygląd zewnętrzny także wskazywał na różnorodność. Jedna z formacji spisana była na pewnego rodzaju papierze listowym, welinowym, in quarto³, z dość szerokim marginesem. Pismo było czytelne, czasem nawet trochę ozdobne i w tylko jednym miejscu niedbałe. Druga zaś spisana była na całym arkuszu papieru kancelaryjnego z dwuszpaltowymi kolumnami – takim, na jakim pisze się dokumenty prawne i tym podobne. Pismo było wyraźne, lekko rozciągnięte, jednolite i równe, wyglądało tak, jakby należało do jakiegoś przedsiębiorcy. Również treść od razu okazała się odmienna: jedna część zawierała dużą liczbę większych lub mniejszych rozpraw estetycznych, druga składała się z dwóch długich dysertacji i jednej mniejszej, wszystkich o treści etycznej, jak się zdawało, w formie listów. Przy bliższym ich przejrzeniu odmienność została całkowicie potwierdzona. Formacja ostatnia to mianowicie listy, napisane do autora pierwszej.

Konieczne jest jednak znalezienie krótszego określenia mogącego opisać tych dwóch autorów. Przejrzałem bardzo starannie papiery, lecz nie znalazłem nic albo prawie nic. Jeśli chodzi o pierwszego autora, estetę, to nie ma o nim żadnej informacji. Jeśli natomiast chodzi o tego drugiego, autora listów, to można się było dowiedzieć, że nazywał się W i l h e l m i że był asesorem w sądzie, nie ma jednak wzmianki o tym, jaki to był sąd. Gdybym trzymał się dokładnie historyczności i nazwał go Wilhelmem, wówczas brakowałoby mi odpowiedniego określenia dla pierwszego autora; musiałbym mu nadać jakieś dowolne imię. Dlatego wolałem nazwać pierwszego autora A, a drugiego B.

Oprócz dłuższych rozpraw było też pośród tych papierów sporo karteczek, na których zapisane były aforyzmy, wybuchy liryczne, refleksje. Samo pismo wskazywało na to, że należały do A, co potwierdziła ich treść.

Starałem się uporządkować papiery najlepiej, jak umiałem. Z papierami B było to dość proste. Jeden list wiązał się z drugim. W drugim liście można było znaleźć cytat z pierwszego, a trzeci list odnosił się do dwóch poprzednich.

Uporządkowanie papierów A nie było takie proste. Dlatego o kolejności pozwoliłem zdecydować przypadkowi, to znaczy pozostawiłem je w takim porządku, w jakim je znalazłem, nie mogąc naturalnie rozstrzygnąć kwestii, czy taka kolejność ma wartość chronologiczną, czy znaczenie idealne. Karteczki natomiast leżały w szufladce luzem, dlatego też musiałem wyznaczyć im jakieś miejsce. Pozwoliłem im znaleźć się na przedzie, ponieważ uznałem, że niczym chwilowe przebłyski najlepiej nadawały się do zaakcentowania tego, co większe rozdziały omawiać będą w sposób bardziej spójny. Nazwałem je Διαψαλματα⁴ i dodałem coś w rodzaju motta: ad se ipsum⁵. Ten tytuł i to motto pochodzą w pewnym sensie ode mnie, chociaż nie ode mnie. Pochodzą ode mnie na tyle, że użyłem ich dla całego zbioru; pochodzą natomiast od A, ponieważ na jednej z karteczek napisane było słowo Διαψαλμα, a na dwóch spośród nich słowa: ad se ipsum. Również krótki francuski wiersz, który znajdował się nad jednym z tych aforyzmów, kazałem wydrukować na wewnętrznej stronie karty tytułowej, podobnie jak zazwyczaj czynił to sam A. Jako że większość aforyzmów ma charakter liryczny, pomyślałem, że właściwe będzie użycie słowa Διαψαλμα jako tytułu dla nich wszystkich. Gdyby czytelnik uznał, że wybór był niewłaściwy, to wyznaję, iż to mój pomysł i że słowo to doprawdy ze smakiem użyte zostało przez samego A w odniesieniu do aforyzmu, nad którym widniało. O kolejności poszczególnych aforyzmów pozwoliłem decydować przypadkowi. To, że niektóre wypowiedzi często sobie przeczą nawzajem, uznałem za rzecz całkowicie naturalną, ponieważ ma to istotne znaczenie dla nastroju; ułożenie ich w taki sposób, by sprzeczności nie rzucały się w oczy, uznałem za niewarte trudu. Pozwoliłem prowadzić się przypadkowi i przypadkiem jest również to, co przyciągnęło mą uwagę, że pierwszy i ostatni aforyzm w jakiś sposób sobie odpowiadają: pierwszy niejako wczuwa się w boleść wynikającą z bycia poetą, drugi zaś rozkoszuje się zadowoleniem z tego, że zawsze ma śmiech po swojej stronie.

Jeśli chodzi o rozprawy estetyczne A, to nie mam im nic do zarzucenia. Wszystkie były gotowe do druku, a jeśli zawierały jakieś trudności, to zmuszony jestem im pozwolić, żeby mówiły same za siebie. Ze swej strony chciałbym zauważyć, że do znajdujących się tu i ówdzie cytatów greckich dodawałem tłumaczenia pochodzące z lepszych tłumaczeń niemieckich.

Ostatni z papierów A to opowiadanie zatytułowane Dziennik uwodziciela. Tu pojawiają się nowe trudności, ponieważ A nie podaje siebie jako autora, lecz jako wydawcę. To stary chwyt pisarski, któremu bym się nie sprzeciwiał, gdyby nie komplikował on tak bardzo mojej pozycji, skoro jeden autor mieści się w drugim autorze, niczym pudełka w owej chińskiej grze⁶. Na rozwinięcie tego, co umacnia mnie w moim mniemaniu, nie ma tu miejsca, zauważę tylko, że panujący w przedmowie A nastrój w jakiś sposób zdradza autora. W istocie wygląda to tak, jak gdyby A przestraszył się swojego utworu, który niczym niespokojny sen nie przestał go przerażać, tak jak wtedy, podczas pisania. Jeśli wydarzenia te były rzeczywiste i został on w nie wtajemniczony, to wydaje mi się dziwne, że przedmowa nie nosi znamion radości A, płynącej z tego, że zrealizowana została idea, która mu wielokrotnie przyświecała. Idea uwodziciela zaakcentowana jest zarówno w rozprawie o tym, co bezpośrednio-erotyczne, jak i w Sylwetkach, poprzez analogię do D o n J u a n a, który jest tu uwodzicielem refleksyjnym, co leży w kategorii rzeczy interesujących, i dlatego nie pojawia się tutaj kwestia tego, ile uwodzi, lecz jak uwodzi. W przedmowie nie znajduję żadnych śladów takiej radości, lecz raczej, jak zauważyłem wcześniej, jakieś rozedrganie, przerażenie, co ma zapewne swą przyczynę w jego poetyckim stosunku do tej idei. I nie dziwi mnie, że z A tak właśnie jest; również ja bowiem, który nie mam z tą opowieścią nic wspólnego, ba, nawet dzielą mnie dwa rzędy od pierwotnego autora, również ja niekiedy czułem się bardzo dziwnie, gdy w nocnej ciszy zajmowałem się tymi papierami. Czułem się tak, jak gdyby uwodziciel przechadzał się niczym cień ponad moją podłogą, jak gdyby zerkał na papiery, jak gdyby przykuwał do mnie swój demoniczny wzrok i mówił: „No! Chcecie wydać moje papiery! To z waszej strony nieodpowiedzialne; wystraszycie kochane dziewczęta. Rozumie się jednak, że mnie samego oraz mnie podobnych czynicie nieszkodliwymi. Ale mylicie się, ponieważ ja zmienię tylko metodę i będę działał w warunkach jeszcze korzystniejszych. Jakiż napływ dziewczątek, które wpadają mi prosto w ramiona, kiedy słyszą tę uwodzicielską nazwę: uwodziciel! Dajcie mi pół roku, a stworzę historię, która będzie bardziej interesująca od wszystkiego, co dotąd przeżyłem. Już sobie wyobrażam młodą, silną, genialną dziewczynę, która wpada na pomysł, żeby pomścić swoją płeć. Sądzi, że zmusi mnie do zasmakowania cierpień nieszczęśliwej miłości. I to jest właśnie dziewczyna dla mnie. A jeśli sama na to nie wpadnie, to przyjdę jej z pomocą. Będę się wił jak węgorz mieszkańców półwyspu Mols⁷. A kiedy doprowadzę ją do punktu, do którego chciałem, będzie już moja”.

Być może jednak nadużyłem już swojej pozycji jako wydawcy, obarczając czytelników swoimi spostrzeżeniami. Przyczyna może przemawiać na moje usprawiedliwienie, ponieważ to właśnie z przyczyny niejasności mojej pozycji, spowodowanej tym, że A podaje się jedynie za wydawcę, a nie za autora tego opowiadania, pozwoliłem sobie dać się tak ponieść.

Co ponadto mam do dodania o tym opowiadaniu, mogę uczynić wyłącznie jako wydawca. Zdaje mi się bowiem, że odnalazłem w tym opowiadaniu umiejscowienie w czasie. Tu i ówdzie w dzienniku można znaleźć jakąś datę, ale brakuje roku. Z początku wydawało mi się, że nic mi to nie da; kiedy jednak przyjrzałem się bliżej poszczególnym datom, najprawdopodobniej znalazłem wskazówki. Jest rzeczą niewątpliwą, że każdy rok ma swój 7 kwietnia, 3 lipca, 2 sierpnia etc.; nie wynika z tego jednak, że 7 kwietnia każdego roku przypada w poniedziałek. Dokonałem zatem obliczeń i wyszło mi, że pasuje rok 1834⁸. Czy pomyślał o tym A, nie potrafię powiedzieć, ale nie wydaje mi się; wówczas bowiem nie byłby aż tak ostrożny, jak w innych miejscach. W dzienniku nie jest napisane: poniedziałek 7 kwietnia etc., napisane jest tylko: 7 kwietnia, tak, cały ten fragment tak się rozpoczyna, a więc w poniedziałek, dlatego właśnie zostaje odwrócona; ale kiedy dokładnie przeczyta się fragment, znajdujący się pod tą datą, widać, że musiał to być poniedziałek. W odniesieniu do tego opowiadania mam zatem umiejscowienie w czasie; mimo to każda próba, jaką dotychczas podjąłem, żeby za jego pomocą określić także czas pozostałych rozpraw, była nieudana. Mógłbym opowiadaniu wskazać miejsce numer 3; ale jak powiedziałem wcześniej, wolałem pozwolić zdecydować przypadkowi i pozostawić wszystko w takiej kolejności, w jakiej je zastałem.

Jeśli chodzi o papiery B, to ich uporządkowanie było łatwe i oczywiste. Dokonałem jednak pewnej zmiany, pozwalając sobie je zatytułować, ponieważ forma listów nie dała autorowi możliwości nadania swoim wywodom tytułów. Gdyby więc czytelnik, zapoznawszy się z treścią, uznał, że tytuły są niewłaściwe, to chętnie pogodzę się z bólem, który pojawia się zawsze, gdy zrobiło się coś złego, a chciało się zrobić coś dobrego.

Niekiedy pojawia się na marginesie jakaś uwaga – każdą z nich załączałem jako komentarz, aby nie ingerować w sam tekst.

Jeśli chodzi o rękopis B, to nie pozwoliłem sobie na żadną zmianę, lecz przyglądałem mu się jak dokumentowi. Mógłbym usunąć pewne niedociągnięcia, ale są one zrozumiałe, gdy weźmie się pod uwagę, że chodzi tu o autora listów. Nie uczyniłem tego z obawy, że posunąłbym się za daleko. Kiedy B uważa, że ze stu młodych ludzi, którzy błądzą po świecie, dziewięćdziesięciu dziewięciu zbawianych jest przez kobiety, a jeden przez łaskę boską⁹, wówczas łatwo można dostrzec, że nie był zbyt dobry w rachunkach, bo żadnego miejsca nie znalazł dla tych, którzy naprawdę giną. Z łatwością mógłbym się podjąć niewielkiej zmiany w liczbach, ale sądzę, że obliczenia B mają w sobie coś dużo piękniejszego. W innym miejscu B mówi o greckim mędrcu o imieniu M y z o n, opowiada o nim, że spotkało go wielkie szczęście bycia zaliczanym do owych siedmiu mędrców, podczas gdy ich liczba określana jest na czternastu. Przez moment byłem zakłopotany, skądże B mógł posiadać taką mądrość oraz jakiego autora greckiego mógł też cytować. Moje podejrzenie padło natychmiast na D i o g e n e s a L a e r t i o s a, a sprawdzając, co napisali J ø c h e r i M o r è r i, również znalazłem odniesienia do niego. Informacjom B mogłoby być potrzebne sprostowanie; sprawy bowiem wcale nie mają się tak, jak on mówi, choć istnieje niepewność wśród starców, jeśli chodzi o określenie tego, kto należał do owych siedmiu mędrców, nie uważałem tego jednakże za warte trudu, wydawało mi się, że jego spostrzeżenie, jakkolwiek nie całkiem historyczne, ma inną wartość.

Tak daleko, jak zaszedłem teraz, dotarłem już pięć lat temu; uporządkowałem papiery i w takim porządku znajdują się również teraz; podjąłem też decyzję wydania ich drukiem, uznałem jednak, że lepiej będzie odczekać jakiś czas. Stwierdziłem, że pięć lat to dobry odstęp. Owych pięć lat minęło i zaczynam tam, gdzie przerwałem. A o tym, że nie ominąłem żadnego środka, próbując trafić na jakiś ślad autorów, nie muszę chyba czytelnika zapewniać. Handlarz starzyzną nie prowadził żadnej księgi, jak wiadomo, jest to rzadkość u handlarzy starzyzną, nie wiedział, od kogo nabył ten mebel; wydawało mu się, że musiał zostać zakupiony na jakiejś aukcji mieszanej. Nie chcę się przymuszać do opowiadania czytelnikowi różnorodności bezowocnych prób, które zabrały mi tak dużo czasu, poza tym wspominanie ich dla mnie samego jest nieprzyjemne. Mogę natomiast skrótowo wtajemniczyć czytelnika w rezultat, ponieważ rezultat był żaden.

Gdy teraz chciałem zrealizować swój zamiar wydania owych papierów drukiem, obudziła się we mnie jeszcze jedna wątpliwość. Być może czytelnik pozwoli mi na szczerość. Przyszło mi do głowy, czy nie uczyniłem siebie winnym niedyskrecji wobec nieznanych autorów. Jednakże im bardziej zapoznawałem się z papierami, tym bardziej zmniejszała się ta wątpliwość. Papiery były tej natury, że pomimo moich skrupulatnych badań nie podawały żadnych informacji, a gdyby któryś czytelnik coś znalazł, wówczas odważyłbym się z każdym takim czytelnikiem zmierzyć, nie pod względem gustu czy sympatii albo zrozumienia, ale raczej pod względem pilności i niestrudzoności. Zakładając nawet, że ci nieznani autorzy jeszcze istnieją, że gdzieś żyją tu, w mieście, że nieoczekiwanie zaznajomią się z własnymi papierami, to i tak, gdyby sami niczego nie zdradzili, nic nie wynikałoby z ich wydania, ponieważ o tych papierach w ich najściślejszym rozumieniu można powiedzieć to, co zazwyczaj mówi się o wszystkich rzeczach drukowanych – one milczą.

Inna wątpliwość, jaką miałem, miała w zasadzie mniejsze znaczenie, łatwo było ją usunąć, a zniknęła jeszcze łatwiej, aniżeli przypuszczałem. Przyszło mi mianowicie do głowy, że te papiery mogłyby się stać przedmiotem wartościowym. Uważałem, że byłoby najzupełniej w porządku, gdybym otrzymał jakieś małe honorarium za moje trudy jako wydawca; lecz honorarium autorskie musiałbym uznać za dużo za duże. Tak jak praworządni szkoccy chłopi w Białej damie¹⁰ postanowili kupić majątek ziemski, uprawiać go, a następnie podarować hrabiom z Avenel, gdyby ci mieli kiedyś powrócić, tak ja postanowiłem złożyć całe honorarium na lokacie, gdyby kiedyś nieznajomi autorzy mieli się zgłosić, a wtedy oddać im wszystko razem z odsetkami i odsetkami od odsetek. Jeżeli czytelnik z powodu mej niezaradności nie upewnił się jeszcze, że nie jestem pisarzem i że żaden ze mnie literatus, który z wydawania czyni profesję, to z pewnością naiwność takiego rozumowania nie pozostawi już cienia wątpliwości. Ta wątpliwość usunięta została w sposób dużo łatwiejszy, jako że honorarium autorskie w Danii nie jest majątkiem i tych dwóch nieznanych długo musiałoby pozostawać z dala, ażeby ich honorarium razem z odsetkami i z odsetkami od odsetek urosło do miana przedmiotu wartościowego.

Pozostało więc tylko nadanie papierom tytułu. Mógłbym nazwać je papierami, pozostawionymi papierami, znalezionymi papierami, zaginionymi papierami etc. Różnorodność wariantów jest, jak wiadomo, duża, ale żaden z tych tytułów mnie nie zadowalał. Dlatego wybierając tytuł, pozwoliłem sobie na pewną swobodę, oszustwo, z którego postaram się wytłumaczyć. Podczas nieprzerwanego zajmowania się tymi papierami olśniła mnie myśl, że można by im dopomóc, postrzegając je tak, jakby zostały skreślone ręką jednego człowieka. Wiem dobrze, wszystko można zarzucić takiemu postrzeganiu: że jest niehistoryczne, że jest nieprawdopodobne, że jest niesprawiedliwe, żeby jeden człowiek miał być autorem obu części, nie wspominając, że czytelnik łatwo mógłby się pokusić o użycie gry słów, iż jeśli powiedziało się A, trzeba też powiedzieć B. Nie mogłem jednak się pozbyć takiego postrzegania. Byłby to przecież człowiek, który przeszedłby w swoim życiu obydwa ruchy albo rozważałby obydwa ruchy. Papiery A zawierają mianowicie całą różnorodność podejść do estetycznego poglądu na życie. Zwartego estetycznego poglądu na życie wyłożyć się nie da. Papiery B natomiast zawierają etyczny pogląd na życie. Gdy pozwoliłem oddziałać tej myśli na mą duszę, stało się dla mnie jasne, że mógłbym pozwolić jej także prowadzić się podczas nadawania tytułu. Tytuł, który wybrałem, to właśnie wyraża. To, co czytelnik może stracić przez ten tytuł, nie jest tak bardzo istotne, ponieważ w trakcie czytania może z powodzeniem zapomnieć o tytule. A gdy już książkę przeczyta, wówczas być może pomyśli o tytule. To zaś uwolni go od wszelkiego ostatecznego pytania, czy A rzeczywiście został przekonany i okazał skruchę, czy B zwyciężył albo czy może skończyło się na tym, że B przyjął punkt widzenia A. W tym względzie owe papiery zakończenia nie mają. Nawet jeśli uważa się, iż nie jest to w porządku, nie upoważnia to do stwierdzenia, że to błąd, gdyż nazwać by to można nieszczęściem. Jeżeli o mnie chodzi, uważam to za szczęście. Czasem spotkać można powieści, w których poprzez różne osoby przedstawia się przeciwstawne poglądy na życie. Łatwo może się to skończyć tak, że jeden przekonuje drugiego. Zamiast tego więc, że dany pogląd sam powinien mówić za siebie, czytelnik wzbogacony zostaje o rezultat historyczny, iż ten drugi został przekonany. Za szczęście uważam to, że papiery te nie podają żadnych informacji w tym względzie. Czy A stał się autorem swoich rozpraw estetycznych po otrzymaniu listów B, czy jego dusza po tym czasie dalej miotała się w swym dzikim nieposkromieniu albo czy znalazła ukojenie, w tej sprawie nie czuję się zdolny podać jakiejkolwiek informacji, gdyż papiery żadnych nie zawierają. Nie ma w nich również żadnej wzmianki o tym, co działo się z B, czy miał dość siły, żeby zachować swe poglądy, czy nie. Gdy książka zostanie przeczytana, A i B będą zapomniani, tylko poglądy pozostaną i będą stać naprzeciw siebie, nie czekając przy tym na żadne ostateczne rozstrzygnięcie dla określonych osobowości.

Dalej nie mam już żadnych spostrzeżeń, wpadło mi do głowy jeszcze tylko to, że ci szanowni autorzy, gdyby wiedzieli o moim zamiarze, mogliby życzyć sobie opatrzyć te papiery jakimś słowem do czytelnika. Dlatego dodaję kilka słów, pozwalając im teraz poprowadzić pióro. A z pewnością nie sprzeciwiałby się wydaniu papierów, przypuszczalnie dorzuciłby tylko do czytelnika słowa: „Czytaj je albo ich nie czytaj, jednego i drugiego będziesz żałował”. Trudniej stwierdzić, co by powiedział B. Być może zarzuciłby mi to czy owo, szczególnie jeśli chodzi o wydanie papierów A; dałby mi odczuć, że nie miał w tym żadnego udziału, że mógłby umyć od tego ręce. Gdyby tak zrobił, wtedy zwróciłby się do książki tymi słowami: „Idźże więc w świat, unikaj, o ile się da, uwagi krytyków, odwiedź jakiegoś pojedynczego czytelnika o przychylnej porze, a gdybyś natrafiła na jakąś czytelniczkę, to rzekłbym: najdroższa czytelniczko, znajdziesz w tej książce coś, czego być może wiedzieć nie powinnaś, a także coś, o czym wiedza może przynieść ci pożytek; więc czytaj to pierwsze w taki sposób, jakbyś ty, która przeczytałaś, mogła być taka jak ta, która nie przeczytała, a to drugie w taki sposób, jakbyś ty, która przeczytałaś, mogła być taka jak ta, która nie zapomniała, co przeczytała”. Jako wydawca chciałbym tylko dodać życzenie, ażeby książka trafiła do czytelnika o przychylnej porze i aby najdroższej czytelniczce udało się postępować dokładnie według życzliwych rad B.

Listopad 1842

WydawcaΔιαψαλματα ad se ipsum

Grandeur, savoir, renomée,

Amitié, plaisir et bien,

Tout n’est que vent, que fumée:

Pour mieux dire, tout n’est rien.¹

Kim jest poeta? To nieszczęśliwy człowiek, który skrywa głębokie cierpienia w swym sercu, lecz którego usta są tak ułożone, że gdy westchnienie i krzyk z nich wypływają, brzmią jak piękna muzyka. Dzieje się z nim to, co z owymi nieszczęśnikami, którzy w byku Falarysa² byli powoli męczeni na małym ogniu, a ich krzyki nie trafiały do uszu tyrana, żeby nim wstrząsnąć – dla niego brzmiały one niczym kojąca muzyka. A ludzie gromadzą się wokół poety i mówią do niego: śpiewaj nam dalej; to znaczy: niech nowe cierpienia dręczą twą duszę i niech twe usta będą tak ułożone jak przedtem, ponieważ krzyk by nas wystraszył, a muzyka jest upojna. Dochodzą do tego jeszcze recenzenci, którzy mówią: to prawda, tak właśnie musi być podług zasad estetyki. Jest rzeczą zrozumiałą, że recenzent i poeta są do siebie podobni jak dwie krople wody, lecz recenzent nie chowa cierpień w sercu, nie ma muzyki na ustach. Dlatego właśnie wolę być pastuchem świń na Amagerbro³ i być rozumianym przez świnie, aniżeli być poetą i nie być rozumianym przez ludzi.

* *
*

Pierwsze pytanie na pierwszej, najbardziej skrótowej lekcji, na której naucza się dziecko, jest, jak wiadomo, takie: czego dziecko chce. Odpowiedź brzmi: łup-cup. Takimi to spostrzeżeniami rozpoczyna się życie, a jednak zaprzecza się istnieniu grzechu pierworodnego. A komuż to dziecko zawdzięcza swoje pierwsze lanie, komuż innemu, jak nie rodzicom.

* *
*

Najbardziej lubię rozmawiać z dziećmi; ponieważ jeśli o nie chodzi, to można jeszcze mieć nadzieję, że mogą stać się istotami rozumnymi; ale ci, którzy już takimi się stali! Boże, zmiłuj się!

* *
*

Ludzie są jednak nierozsądni. Nigdy nie zażywają tych wolności, które mają, lecz żądają tych, których nie mają; mają wolność myślenia, a chce im się wolności słowa.

* *
*

Nic mi się nie chce. Nie chce mi się jeździć konno, za dużo trzeba się ruszać; nie chce mi się chodzić, to za męczące; nie chce mi się kłaść, bo albo musiałbym leżeć dalej, a tego mi się nie chce, albo musiałbym wstać, a tego też mi się nie chce. Summa summarum nic mi się nie chce.

* *
*

Są, jak wiadomo, owady, które umierają w momencie zapłodnienia; tak samo jest z każdą radością, największemu i najwznioślejszemu momentowi rozkoszy w życiu towarzyszy śmierć.

* *
*

Wypróbowana rada dla pisarzy

Swoje spostrzeżenia spisuje się niestarannie, oddaje się je do druku, a w trakcie przeróżnych korekt wpada do głowy wiele dobrych pomysłów. Nabierzcie więc odwagi wy, którzy jeszcze nie odważyliście się niczego wydrukować, nawet błędy w druku to nie powód do wstydu, a ośmieszanie się poprzez błędy w druku to równie dobry sposób bycia śmiesznym jak każdy inny.

* *
*

To zdecydowanie niedoskonałość wszystkiego, co ludzkie, że dopiero poprzez przeciwieństwo wchodzi się w posiadanie rzeczy pożądanej. Nie chcę tu mówić o tej różnorodności usposobień, która daje tyle zajęcia psychologom (usposobienie melancholijne ma największą skłonność do żartów, najżywsze do idylli; rozpustne – często do moralności; wątpiące – często do religijności), lecz chcę przypomnieć tylko o tym, że dopiero poprzez grzech można dostrzec zbawienie.

* *
*

Poza licznym kręgiem znajomych mam jeszcze jednego intymnego przyjaciela – moją melancholię; w środku mojej radości, w środku mojej pracy kiwa do mnie, przywołuje mnie na stronę, mimo że ciałem pozostaję na miejscu. Moja melancholia jest najwierniejszą kochanką, jaką znałem, cóż więc dziwnego, że też ją kocham.

* *
*

Jest taka czcza gadanina rozumowa, która w swojej nieskończoności pozostaje w takim samym stosunku do rezultatu, jak nieprzejrzyste szeregi królów egipskich do korzyści historycznej.

* *
*

Starość realizuje marzenia młodości; widać to na przykładzie Swifta: w młodości wybudował dom wariatów, na starość sam do niego trafił.

* *
*

Kiedy widzi się, z jak hipochondryczną głębią myślenia starsi Anglicy odkrywają dwuznaczność leżącą u podstaw śmiechu, można się tego przestraszyć. Doktor Hartley zauważył: „daß wenn sich das Lachen zuerst bei Kindern zeiget, so ist es ein entstehendes Weinen, welches durch Schmerz erregt wird, oder ein plözlich gehemmtes und in sehr kurzen Zwischenräumen wiederholtes Gefühl des Schmerzens”⁴ (Flögel Geschichte der comischen Litteratur 1 B. Pag. 50⁵). A co by było, gdyby wszystko na świecie było nieporozumieniem, co by było, gdyby śmiech właściwie był płaczem!

* *
*

Zdarzają się sytuacje, że można się wzruszyć tak nieskończenie boleśnie, widząc człowieka, który jest zupełnie sam na świecie. Niedawno widziałem właśnie biedną dziewczynę, która zupełnie sama szła do kościoła, żeby przystąpić do konfirmacji.

* *
*

Cornelius Nepos opowiada o pewnym wodzu, uwięzionym w twierdzy wraz ze swą liczną kawalerią. Codziennie kazał on biczować konie, ażeby nie zaszkodziło im długie pozostawanie w bezczynności – tak właśnie ja żyję w obecnym czasie, niczym oblężony; a żeby nie zaszkodziło mi długie pozostawanie w bezczynności, płaczę aż do zmęczenia.

* *
*

O swoim smutku mówię tak, jak Anglik mówi o swoim domu: mój smutek is my castle. Wielu ludzi uważa, że mieć smutek to jedna z wygód życia.

* *
*

Czuję się tak, jak musi się czuć figura szachowa, o której przeciwnik mówi: tej figury nie można ruszać.

* *
*

Aladyn⁶ dlatego jest tak pokrzepiający, że sztuka ta ma genialną, dziecięcą śmiałość w najbardziej ulotnych życzeniach. Ilu jest w naszych czasach takich ludzi, którzy naprawdę mają odwagę czegoś sobie życzyć, mają odwagę pożądać, mają odwagę zwracać się do natury, ani z grzecznym bitte, bitte⁷ dziecka, ani z wściekłością zatraconego indywiduum. Ilu jest takich, którzy w poczuciu tego, o czym tak dużo dziś się mówi, że człowiek jest stworzony na podobieństwo Boga, mają prawdziwy głos rozkazujący. Albo czy nie stoimy wszyscy tak jak Neureddin⁸ i nie płaszczymy się w obawie, że zażądamy za dużo lub za mało? Albo czy każde wygórowane wymaganie nie zostaje stopniowo obniżone do chorobliwego rozmyślania o własnym ja, od zuchwałego żądania do prośby o opiekę, do czego zresztą jesteśmy wychowywani i szkoleni.

* *
*

Zalękniony jestem jak sheva⁹, słaby i niedosłyszalny jak dagesh lene¹⁰, czuję się jak litera, która została w linijce odwrotnie wydrukowana, a jednak jestem nieokiełznany jak pasza z trzema buńczukami, niedowierzający samemu sobie, a moje myśli są niczym bank¹¹ na swoich pisaninach wekslowych¹², w ogóle jestem tak rozmyślony w samym sobie jak jakiś pronomen reflexivum¹³. Tak, gdyby mówiło się o nieszczęściach i troskach, jak mówi się o świadomych dobrych uczynkach, że ci, którzy je robią, otrzymali już swoją nagrodę¹⁴, gdyby dotyczyło to trosk, to byłbym najszczęśliwszym człowiekiem, ponieważ wszystkie zmartwienia biorę z góry, a jednak one wszystkie i tak pozostają.

* *
*

Tym między innymi wyróżnia się niezwykle poetycka moc literatury ludowej, że ma siłę pożądania. W porównaniu z nią pożądanie w naszych czasach jest grzeszne i nudne zarazem, pożąda bowiem rzeczy bliźniego swego. Literatura ludowa zdaje sobie sprawę, że tego, czego ona szuka, bliźni ma równie mało, co ona sama. A jeśli już ma pożądać grzesznie, to jest wtedy wołająca o pomstę do nieba, tak że musi wstrząsnąć człowiekiem. Niczego nie pozwoli wytargować z chłodnymi wyliczeniami prawdopodobieństwa, stworzonymi przez trzeźwy rozum. Don Juan kroczy sobie dalej po scenie ze swoimi tysiąc trzema kochankami¹⁵. Nikt śmiać się nie odważy, taką odczuwa pokorę przed godnością tradycji. Gdyby jakiś poeta ośmielił się to uczynić w naszych czasach, zostałby wyśmiany.

* *
*

W jak przedziwnie nostalgiczny nastrój wpadłem, kiedy ujrzałem biednego człowieka przemykającego się ulicami i ubranego w znoszony płaszcz o kolorze jasnozielonym wpadającym w żółty. Zrobiło mi się go żal; ale najbardziej poruszyło mnie to, że kolor owego płaszcza tak żywo przypominał mi moje dzieciństwo i moje pierwsze dzieła ze szlachetnej sztuki malarstwa. Ten kolor należał do moich ulubionych. Czy to nie smutne, że tej mieszaniny kolorów, o których jeszcze teraz myślę z wielką radością, nigdzie w życiu już znaleźć nie można; cały świat uważa, że są rażące, odpychające, nadające się tylko do sztychów norymberskich. Kiedy czasem się na nie natrafi, to takie spotkanie zawsze będzie tak nieszczęśliwe, jak to teraz. To zawsze będzie jakiś wariat albo nieszczęśliwiec, krótko mówiąc, ktoś, kto czuje się w świecie obco i do kogo świat nie chce się przyznać. Jak ja, który zawsze malowałem swoim bohaterom szaty tym niezapomnianym żółtozielonym pociągnięciem farbą? Czyż nie dzieje się tak ze wszystkimi mieszaninami kolorów z dzieciństwa. Ten błysk, który wówczas miało życie, z czasem staje się dla oka zbyt silny, zbyt rażący.

* *
*

Ach! Te drzwi do szczęścia nie otwierają się do środka, tak żeby nacierając na nie, można je było rozewrzeć; wychodzą na zewnątrz, dlatego nic nie można zrobić.

* *
*

Mam odwagę, by wątpić, wątpię we wszystko; mam odwagę, by walczyć, chyba ze wszystkim; ale nie mam odwagi, żeby coś poznać, żeby coś mieć, żeby coś posiadać. Większość ludzi narzeka, że świat jest taki prozaiczny, że w życiu nie dzieje się tak jak w powieściach, bo tam wypadki zawsze toczą się korzystnie; ja narzekam, że w życiu nie jest tak, jak w powieściach, bo tam trzeba walczyć z ojcami o skamieniałych sercach, z karłami, trollami, a uwolnić można zaczarowane księżniczki. Czymże jednak są wszyscy ci wrogowie razem wzięci w porównaniu z tymi bladymi, bezkrwistymi, natrętnymi nocnymi postaciami, z którymi walczę, a którym sam daję życie i istnienie.

* *
*

Jakże bezpłodne są dusza moja i myśl moja, choć nieprzerwanie dręczone przez beztreściowe, rozpustne, pełne mąk bóle! Czyż nigdy nie rozwiążą mi się więzy języka¹⁶ ducha, czy już zawsze będę bełkotał? Tym, czego mi potrzeba, jest głos przenikliwy jak spojrzenie Linceusza, przerażający jak westchnienie gigantów, wytrzymały jak dźwięk natury, szyderczy jak marznący podmuch wiatru, złośliwy jak bezlitosne przedrzeźnianie echa, o skali od najgłębszego basu do najbardziej roztkliwiających tonów wydobywanych z piersi, modulowany od szmeru łagodnego powiewu¹⁷ do energii wściekłości. To tego mi potrzeba, żebym mógł oddychać, żeby wymówić ton, który leży mi na sercu, żeby wstrząsnąć wnętrznościami zarówno gniewu, jak i sympatii. – Lecz mój głos jest chrapliwy jak krzyk mewy albo zamierający jak błogosławieństwo na ustach niemego.Przypisy

Strona tytułowa

¹ „Wielkie namiętności są samotne; przenieść je w puszczę, znaczy zdać się na ich władzę” (Atala, tłum. T. Boy-Żeleński, 1932). Cytat pochodzi z Atala, ou les amours de deux sauvages dans le désert, Paryż 1801.

Estetyczna ważność małżeństwa

¹ Zob. 2 Sm 12, 1–7.

² Zob. Flp 2, 12.

³ Por. 1 Kor 9, 26.

⁴ Clairvoyance (fr.) – jasnowidzenie.

⁵ Pro aris et focis (łac.) – za ołtarze i ogniska domowe.

⁶ Adelbert von Chamisso, Peter Schlemihl’s wundersame Geschichte, Norymberga 1835.

⁷ Zob. Flp 4, 7.

⁸ Zob. Flp 2, 6–8.

⁹ Por. 1 Tes 4, 17.

¹⁰ Chodzi tu o gęsi karmione przymusowo, aby zwiększyć rozmiary ich wątroby.

¹¹ Cui di… fruendi (łac.) – któremu bogowie dali piękno, bogactwo i sztukę rozkoszy. Jest to cytat z Listów Horacego 1, 4, 6.

¹² Aluzja do zawarcia pokoju pomiędzy sułtanem Saladynem a królem Ryszardem Lwie Serce w 1192 roku. Zawieszenie broni miało trwać trzy lata, trzy miesiące, trzy tygodnie i trzy dni.

¹³ Zob. Mt 6, 34.

¹⁴ Pium desiderium (łac.) – pobożne życzenie.

¹⁵ Johann Karl August Musäus (1735–1787) – pisarz niemiecki.

¹⁶ Por. Łk 1, 37.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: