Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Alive/Żywi - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
2 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Alive/Żywi - ebook

Budzą się w ciemności, w ciasnej przestrzeni, której nie pamiętają. Potem napotykają korytarz – jeden, drugi, trzeci. Nie wiedzą dokładnie, ile mają lat. Wydaje im się, że niedawno mieli po dwanaście, ale wyglądają prawie na dorosłych. Co się stało z ich rodzicami, domami, życiem? Jak mają się wydostać? Kto ich tu umieścił? Czy ten ktoś chroni ich przed jeszcze większym zagrożeniem, czy trzyma w niewoli, z której trzeba uciekać?

Korytarz biegnie w lewo i w prawo, w obie strony daleko i prosto, jak okiem sięgnąć. Z obu stron – choć po prawej bardziej – cała podłoga jest zasłana jakimiś garbami; kurz i pył pokrywają je równie grubo jak podłoże.
Te garby to…
Zaciskam powieki. Mózg chyba przestał mi działać. Moje myśli dziwnie blokują się w głowie, robią się… zamulone, to chyba najlepsze słowo. Nie umiem poskładać tych klocków w całość. Nie chcę poskładać ich w całość.
Yong skręca w prawo, podchodzi do pierwszego stosu garbów. Pochyla się i coś podnosi. Kurz i pył opadają maleńkimi kaskadami drobin, które zawisają i wirują w powietrzu.
Yong trzyma w ręku kość.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7229-593-4
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JEDEN

Budzi mnie nagły, przeszywający ból.

Uderza błyskawicznie i głęboko – szybko mijające wrażenie użądlenia w szyję tam, gdzie zaczyna się ramię.

Czy coś mnie ukąsiło?

Nie… to tylko sen. Może jakiś koszmar.

Nie tak powinnam się budzić w swoje urodziny. Mam dwanaście lat. Aż trudno mi uwierzyć – mam dwanaście lat, nie jestem już małą dziewczynką. Mam prawo pospać dłużej, może nawet przespać cały dzień. Liczę na tort, przyjaciółki i przyjaciół, i że nie będę musiała iść do szkoły.

Szkoła.

Myśl o niej gasi cały mój entuzjazm. Jestem taka zmęczona. Czuję się, jakbym w ogóle nie spała. Jeśli nie usłyszałam budzika, znowu spóźnię się na lekcje. Mama chyba mnie zabije. Nie chcę iść do szkoły. W szkole ząb-dziewczyny i kółko-gwiazdy ciągle się ze mnie śmieją. A w urodziny nikt nie powinien się ze mnie śmiać. Nie cierpię szkoły, nie cierpię ich wszystkich, ja…

Czuję chłodne mrowienie na szyi, dokładnie w miejscu tego wcześniejszego użądlenia. Łaskocze, rozszerza się…

…czy ja krwawię?

Otwieram oczy w ciemności. Całkowitej ciemności. Słyszę swój własny oddech, ale poza tym – nic. I jeszcze… nie mogę się ruszyć. Jakieś wygięte pręty, chłodne w dotyku i chropowate, trzymają mnie w nadgarstkach. Wykręcam ręce, próbuję je wyśliznąć, ale w ciasnych zaciskach tylko ścieram sobie skórę.

– Mamo?

To słowo brzmi za głośno, prawie jak okrzyk. Coś jest nie tak. Mój głos brzmi jakoś dziwnie… jakby był czymś stłumiony.

Mama nie odpowiada.

– Tato?

Cisza.

Wytężam siły, ale unieruchomione mam nie tylko przeguby rąk – coś przytrzymuje mi nogi w kostkach i na wysokości bioder, tak ciasno, że nie mogę się nawet obrócić.

To nie mój pokój. To nie mój dom. Moich rodziców tu nie ma.

Czuję skurcz w klatce piersiowej, jakby próbowała zacisnąć się na łomoczącym w niej sercu. Cała drżę, każdą komórką ciała krzyczę: „Wstawaj! Wstawajwstawajwstawaj!”.

– Jest tu kto?

Cisza.

– Pomocy! To ja…

Zapiera mi dech.

Nie wiem, jak mi na imię.

Miotam się, szarpię, ciągnę z rozpaczą za te pręty, które tak bezwzględnie mnie trzymają.

– Niech mi ktoś pomoże!

Nikt nie odpowiada.

Krzyczę tak głośno, że zdzieram sobie gardło. Ktoś przecież musiał to usłyszeć. Ktoś musi po mnie przyjść, musi mi pomóc.

Czekam.

Nadal nic.

Unoszę głowę – czołem trafiam w coś stałego, nieruchomego. To dlatego mój głos brzmi tak dziwnie: tuż przed twarzą mam jakąś deskę.

Nie, nie deskę… wieko.

Pod sobą i po bokach czuję miękkie obicie.

Jestem w…

…o nie, o nie…

…czy ja jestem w trumnie?

– Na pomoc! Niech mnie ktoś stąd wyciągnie!

W szyi znowu zatapia mi się żądło, które mnie obudziło. Tym razem tak głęboko, że ból aż mnie paraliżuje: sztywnieję, kamienieję z zaciśniętymi powiekami.

Jestem uwięziona w ciemności, a coś gryzie mnie w szyję.

(Jeśli uciekniesz, twój wróg będzie cię ścigać. Zabij swojego wroga, a wtedy już zawsze będziesz wolna).

Ta myśl brzmi znajomo, jak jakieś uporczywe wspomnienie. Budzi się we mnie wściekłość, która każe mi się skoncentrować mimo strasznego bólu, daje mi siłę, żeby postarać się bardziej. Ciągnę i pcham, unoszę się i wiercę. Skupiam wszystkie swoje siły na prawej ręce – ciągnij, do cholery! – i zdzieram sobie skórę przegubu na chropawym materiale, ale przecież muszę się stąd wydostać…

Ciągnę, pcham, wykręcam się, szarpię, coraz mocniej i mocniej, aż moja trumna zaczyna trzeszczeć.

Czuję, że pręt pęka. Mogę trochę swobodniej ruszać prawą ręką. Tylko trochę, ale przecież swobodniej.

Żądło wślizguje mi się jeszcze głębiej w szyję i znowu krzyczę.

Nikt nie przyszedł wcześniej i nikt nie przyjdzie teraz.

Czy to żądło trafi mnie w płuco? Przebije mi serce?

Czy zaraz umrę?

Szarpię się jeszcze raz, tak mocno, że kości moich nadgarstków aż chrzęszczą o pręty. Słyszę kolejne ciche pęknięcie, a potem jeszcze jedno – i moja prawa ręka jest wolna.

Przebiegam nią wzdłuż ciała aż po szyję, na oślep chwytam to coś, co się we mnie wbija. Ściskam w garści coś mokrego i śliskiego – zimnego, wijącego się węża. Próbuje mi się wyśliznąć, ale mam go i już nie puszczę. Jednym szarpnięciem pakuję go sobie w usta i zagryzam. Okropny smak, ale zaciskam zęby z całej siły, aż do bólu szczęk. Rzucam głową, zagryzam jeszcze mocniej – czuję jakieś chrupnięcie.

Wąż wiotczeje. Odrzucam go na bok, pluję, próbując pozbyć się paskudnego smaku z języka.

Prawą ręką do lewego przegubu. Łapię za to, co go krępuje. Pod dotknięciem powłoka tego czegoś kruszy się w proch, odsłaniając materiał twardy i porowaty. Szarpię prawą ręką, unosząc lewą zaciśniętą w pięść, i wkrótce słyszę pęknięcie, które uwalnia mi drugą rękę.

Oburącz łapię wygięty pręt trzymający mnie w pasie. Atakuję go, do siebie od siebie do siebie od siebie do siebie od siebie, aż cała moja trumna się trzęsie. Pręt pęka.

Teraz nogi.

Wieko jest tak blisko mojej twarzy i piersi, że, rozpłaszczona, rękami sięgam tylko do ud. Mam na sobie… jakąś krótką spódniczkę? Nie poddaję się, muszę sięgnąć dalej. Zrobię wszystko, żeby się stąd wyrwać. Przekręcam się na prawe biodro, wykorzystuję opór zacisków wokół kostek u nóg, żeby wśliznąć się niżej, dosięgnąć ich lewą ręką. Ramieniem i twarzą przejeżdżam po gładkim wieku trumny, trę o nie policzkiem, nosem, zamkniętą powieką, ale mimo to ledwie dotykam palcami kolan.

Muszę wyciągnąć się jeszcze bardziej, bardziej, muszę walczyć dalej, muszę wyrwać się z tej ciemności. Jak nie dosięgnę stóp, umrę tu samotna z krzykiem na ustach i…

…koniuszkami palców muskam chropowate pręty trzymające mnie w kostkach. Tak blisko… jeszcze tylko trochę. Poskręcane mięśnie i powykrzywiane kości wibrują mi z bólu, kiedy wciskam się jeszcze bardziej w dół trumny, ale w końcu lewą ręką chwytam za pręt. Chwytam, potrząsam, szarpię, muszę go obluzować…

Trzask, trzask – uwalniam obie stopy.

Cofam się wślizgiem, aż znowu leżę płasko na wznak. Przyciskam obie dłonie do wieka.

Pcham – wieko ani drgnie. Mam za mało siły.

Myśl. MYŚL. Musisz się stąd wyrwać…

Muszę użyć i rąk, i nóg, całej masy ciała…

Przekręcam się i obracam na brzuch. Mam za mało miejsca, żeby na dobre uklęknąć na czworaka, ale z całej siły odpycham się od podłoża, napieram na wieko wyprężonym grzbietem. Pot ścieka mi w oczy. Pot, a może i krew. Cisnę, aż mi kręgosłup krzyczy z bólu…

…w wieku coś pęka.

Na dno mojej trumny pada promień oślepiającego światła, tak jasny, że jego widok aż mnie parzy. Zamykam oczy i napieram jeszcze mocniej. Czuję, że wieko się unosi, tylko odrobinę, ale na tyle, że udaje mi się podciągnąć pod siebie kolana.

(Atakuj, atakuj, gdy się wahasz, zawsze atakuj, nigdy nie daj wrogowi odetchnąć).

Biorę głęboki wdech, zbieram się w sobie i napieram w górę ze wszystkich sił, resztką sił…

Rozlega się drżący lament: coś wygina się i rozrywa. Koniec walki – potężne wieko pęka jak krucha skorupka, a ja wyrywam się w górę, podnoszę się…

…i upadam.

Ląduję twardo, wzbijając chmurę jakiegoś gęstego pyłu, i zadyszana, wciągam go prosto w płuca. Podłoga wiruje pode mną, a wszędzie wokół jest światło – światło tak jasne, że kłuje nawet przez zaciśnięte powieki.

Leżę na boku i, mrużąc oczy, staram się coś zobaczyć. Kaszlę, próbując odzyskać oddech. Czekam, aż wzrok przyzwyczai mi się do otoczenia, i liczę tylko, że zdąży, zanim ten, kto zamknął mnie w trumnie, wróci, żeby znowu mnie w niej zatrzasnąć.DWA

Oślepione światłem oczy zachodzą mi łzami. Na języku mam warstwę ziarnistego pyłu czy kurzu, który pokrywa mi też zdarte od krzyku gardło i zalega głęboko w płucach, więc bez przerwy kaszlę. Hałas może sprowadzić tych, którzy mi to zrobili, ale nie potrafię przestać. Nic nie widzę i tak mi słabo, że nie mogę się ruszyć.

Jestem bezbronna.

W końcu atak kaszlu przechodzi. Moje ciało rozluźnia się na tyle, że mogę unieść się do siadu. Podciągam kolana do piersi, ciasno otaczam nogi ramionami. Rozcieram nadgarstki, z których szorstkie pręty zerwały mi skórę.

W trumnie było mi ciepło. Rozbiłam ją, wyklułam się z niej i jestem teraz w jakimś zimnym pomieszczeniu. Drżę z zimna. Wydostałam się, tak, ale jestem sama, wyczerpana i przerażona.

Gdzie mama i tato? Dlaczego ich tutaj nie ma? „Tutaj”, czyli właściwie gdzie?

Czuję zapachy, które nie całkiem rozpoznaję. Są suche, stęchłe. To miejsce pachnie… martwo.

Światło nadal mnie razi, ale już mniej. Zaczynam wreszcie coś widzieć.

Szarość. Ten pył jest szary. Pokrywa wszystko wokół, wisi w powietrzu, jego drobiny unoszą się i wirują z każdym moim oddechem.

Czuję pulsujący ból szyi w miejscu, w którym tamto coś mnie ukąsiło. Sięgam ręką. Koszula. Mam na sobie koszulę z krawatem. Wsuwam rękę pod kołnierzyk, dotykam rany… Gdy cofam palce, są uwalane kleistą mazią, mieszaniną pyłu i krwi.

Przyglądam się swojemu ubraniu: biała koszula zapinana na guziki, krótka spódniczka w czerwono-czarną kratę, czarne podkolanówki, zero butów. Koszula wydaje mi się za ciasna. Rękawy kończą mi się w połowie przedramion. Krawat jest czerwony, z wyhaftowanym żółto-czarnym kręgiem maleńkich obrazków. Przez środek tego kręgu biegnie słowo wyszyte białą nitką: MICTLAN.

Nie mam pojęcia, co ono znaczy. A to ubranie… Czy aby na pewno jest moje?

Wszystko jest nieostre – widzę tylko moją trumnę. Ale nie mogę zajrzeć do środka, bo siedzę nisko, na zapylonej podłodze. Wieko pękło równo przez środek na całej długości. Ta połowa, która jest bliżej mnie, odsunęła się gładko do boku trumny. Druga połowa wystaje w górę. Może coś w niej złamałam albo wygięłam, dlatego nie przesunęła się tak, jak powinna.

Miejscami wieko błyszczy w świetle – poznaję, że to krwawe ślady moich palców tam, gdzie chwyciłam za pokrywę, ścierając z niej cienką warstwę przylegającego do powierzchni pyłu.

Dlaczego nikt nie przychodzi mi pomóc?

A jeśli to coś, co ukąsiło mnie w szyję… nie umarło? Co, jeśli nadal jest w trumnie, spręża się do skoku, szykuje, żeby wyśliznąć się i znów mnie zaatakować? Nie chcę zaglądać do środka, ale nie ma tu nikogo innego, a muszę się upewnić, że to coś nie żyje.

Inaczej może będzie mnie ścigać.

Sięgam do krawędzi trumny, chwytam ją i podciągam się w górę. Nogi mi ścierpły. Drżą mi i dygoczą, kiedy się podnoszę i zaglądam do skrzyni.

Widzę białą tkaninę rozerwaną w wielu miejscach, umazaną długimi czerwonymi smugami, tu i tam pokrytą też jaśniejszymi plamami szkarłatnego proszku. Przez rozdarcia prześwituje luźne ochronne wypełnienie.

Zakrwawiona biała poduszka. Obok niej – zwiotczały biały wąż.

Nie, to nie wąż: to jakaś rurka.

Zakończona długą, błyszczącą igłą rurka. Jej biała powłoka jest rozerwana w miejscu, gdzie ją przegryzłam, a przez tę przerwę widać jakieś czarne włókna.

Przez chwilę przyglądam się rurce. Nie rusza się. Jest martwa, bo ją zabiłam.

Podnoszę kawałek pręta, który przytrzymywał mnie w pasie. Jego powierzchnia jest poorana głębokimi dziurami, kruszy się w ten szkarłatny proszek… może rdzę? Rdzę, która zżarła większość metalu, przez co pręt stał się cienki i kruchy. Gdyby był solidny, nie dałabym rady się uwolnić, mowy nie ma.

Oczy już mnie nie pieką. Już nie zachodzą mi łzami. Widzę teraz resztę pomieszczenia.

Jest w nim jeszcze jedenaście trumien. Dwa równoległe rzędy, w każdym sześć trumien ułożonych wzdłuż, jedna za drugą. Rzędy rozdziela szerokie przejście, wypełnione płaskim morzem nietkniętej niczym szarości. Trumny pokrywa gruba warstwa pyłu, nadająca krawędziom łagodnych krągłości.

Leżałam w ostatniej trumnie z lewej. Widzę ją teraz wyraźnie, ze wszystkimi szczegółami. Zdobią ją misterne płaskorzeźby: rysunkowe ludziki z wielkimi nosami i olbrzymimi, dzikimi pióropuszami na głowach; przysadziste piramidy o wielu poziomach; słońce przedstawione w różnych prostych formach; ogromne koty o przesadnie wielkich oczach i wykrzywionych w grymasie, pełnych zębów pyskach.

Sala jest długa i wąska, jakby zaprojektowano ją specjalnie do przechowywania tych trumien. Teraz, kiedy oswoił mi się wzrok, wcale nie jest tu za jasno: na łukowatym sklepieniu działa tylko kilka świateł, przez co ledwie widać na kamiennych murach pokryte warstwą szarości płaskorzeźby.

Na samym końcu sali zauważam łuk, coś jakby… portal. W nim… Czy to może drzwi? Wyglądają na ciężkie i solidne, ale chyba nie mają żadnej klamki czy uchwytu.

Coś przykuwa mój wzrok do dolnej ściany mojej trumny. Płaski obszar o rozmiarze dłoni, otoczony przez dziesiątki małych guzów, wszystko skąpane w puszystej szarości.

Wyciągam drżącą rękę i omiatam pył z jednego z mniejszych kształtów. To jakiś klejnot: ciemnopomarańczowy, świecący jak zamrożony płomień.

Wycieram do czysta całe płaskie miejsce. Wyryto na nim siedem liter i kropkę.

M. Savage

Czy to moje nazwisko?

Coś słyszę. To cichy odgłos. Bardzo cichy, bardzo słaby. Kojarzy mi się z uwięzieniem w ciemności, a po chwili rozumiem dlaczego.

To dochodzący z którejś trumny krzyk dziewczyny.TRZY

Słaniam się na nogach, które ciągle jakoś nie chcą mnie utrzymać. Żeby nie upaść, opieram się o trumny, kiedy zataczam się w stronę, skąd dobiega krzyk.

Każdy mój krok unosi w powietrze obłoczek pyłu, jakby przede mną nikt nigdy nogi tu nie postawił.

Hałaśliwa trumna leży w połowie lewego rzędu. W miarę jak się zbliżam, zaczynam rozumieć ledwo słyszalne słowa, dochodzące ze środka:

– Na pomoc! Mamusiu, wyciągnij mnie stąd!

Kładę dłoń na wieku pokrytym szarym, zaskorupiałym pyłem. Czuję słabe wibracje: dziewczyna w trumnie walczy. Przypomina mi się tamta długa, zakrwawiona igła, wystająca z białej rurki.

Kilkoma zamaszystymi ruchami ścieram pył z trumny, niechcący wywołując krótkotrwałą mgłę. Wypolerowane płaskorzeźby błyszczą w świetle.

Kostkami palców stukam w wieko. Krzyki cichną.

– Uspokój się – mówię. – Spróbuję cię stąd wydostać.

Chwila ciszy. Potem dziewczyna znów się odzywa, a choć trumna tłumi jej głos, desperacja w jej pytaniu jest wyraźnie słyszalna.

– Kto to?

„Kto to?” Nie mam pojęcia. Ale jakoś nie wydaje mi się, że kiedy powiem jej: „Jestem Savage” – czyli „Jestem dzikuską” – zacznie bać się mniej. Nie mam nawet imienia, tylko inicjał, ale może i to wystarczy.

– Na imię mi Em. A tobie?

– Ja… Sama nie wiem.

Ogarnia mnie uczucie ulgi tak intensywne, że znów prawie się przewracam: Nie tylko ja tak mam.

Muszę wydostać tę dziewczynę.

– Przytrzymują cię pręty?

– Coś mnie przytrzymuje – odpowiada. – Nie wiem co, nic nie widzę. Nie mogę się ruszyć. Tak tu ciemno, pomóż mi, proszę cię!

– Już ci mówiłam, uspokój się.

Moje słowa odbijają się echem od kamiennych ścian i słyszę, jak szorstko brzmią. Ona się boi, jest w pułapce. To, że ją skrzyczę, nic tu nie pomoże.

– Wszystko będzie dobrze – mówię już łagodniejszym tonem. – Słuchaj, musisz wyłamać te pręty.

– Wyłamać? – Na razie tylko głos jej się łamie. – Próbowałam, one są za grube!

– Postaraj się bardziej. Ja wyłamałam swoje.

Kolejna pauza. Słucham, jak stęka i się męczy, a potem w jej głosie brzmi czysta groza:

– Nie mogę ich wyłamać, mówiłam ci, jestem za słaba. Wyciągnij mnie, proszę cię, wyciągnij mnie stąd!

Plaskam dłonią w wieko.

– Cicho bądź – mówię. – Coś wymyślę, żeby to otworzyć.

Dlaczego nie może się wydostać tak jak ja? Czy jest ode mnie słabsza? Jej strach jest zaraźliwy, promieniuje z trumny i wężowymi splotami zaciska mi się w piersi. Na początku bałam się, że umrę w ciemności, ale jeśli teraz umrze ta dziewczyna, znowu będę sama. Jakimś cudem brzmi to jeszcze gorzej.

Nie bardzo wiem, co innego zrobić, więc naciskam na wieko. Nic się nie dzieje. Wsuwam koniuszki palców pod coś, co w dotyku przypomina krawędź, i podnoszę, najpierw delikatnie, potem ze wszystkich sił, jakie mi zostały. Nadal nic. Macam długi szew, który biegnie przez środek wieka, rozdzielając je na połowy… za ciasny, żeby wcisnąć w niego palce.

Rozglądam się po sali. Po drugiej stronie przejścia widzę oparty o jedną z trumien szary, niewyraźny kształt. Ma długość mniej więcej mojego przedramienia razem z dłonią. Pięć kroków i już sięgam po niego, chwytam, podnoszę i otrząsam z pyłu.

Trzymam w ręku złoty drążek, na całej długości upstrzony klejnotami w najróżniejszych kolorach i rozmiarach. Jeden z końców ma kształt litery C: krótkie wypustki są nie ze złota, a ze srebra. Drążek jest ciężki, solidny.

Broń. Mam broń.

Nagle nie boję się już tak bardzo.

Obracam się, żeby wrócić do dziewczyny, gdy coś jeszcze przykuwa mój wzrok. Wieko trumny, o którą opierał się drążek, równie zakurzone jak pozostałe, nie przywiera tak szczelnie jak wieko trumny z dziewczyną. Jest odrobinę uchylone, widać pod nim cienką linię głębokiego cienia, nie szerszą niż mój mały palec u ręki.

Nie umiem odwrócić wzroku.

W prawej ręce trzymam broń. Lewą wyciągam przed siebie. Wsuwam palce przez ledwie wyczuwalną warstwę pyłu w głąb tego cienia i ujmuję krawędź bliższej połowy wieka. Czuję na skórze chłód polerowanego drewna. Mocno zaciskam chwyt i ciągnę do siebie. Pokrywa przesuwa się odrobinę, ale po chwili stawia mi opór. Kiedy wyłamałam wieko w mojej trumnie, otworzyło się. Może jeśli uda mi się wcisnąć w szczelinę ten złoty drążek, będę mogła…

– Em, jesteś tam? – dochodzi mnie stłumiony głos dziewczyny z drugiej strony przejścia. A po chwili, na krawędzi paniki: – Zostawiłaś mnie?

Pośpiesznie wracam do jej trumny.

– Przepraszam, jestem. Znalazłam coś, co się przyda. Spróbuję wyłamać wieko i cię stąd wyciągnąć. Będzie hałas. Wytrzymaj, dobrze?

– Dobrze. Tylko pośpiesz się, proszę.

Unoszę broń nad głową i walę w wieko trumny. Broń uderza z głuchym łoskotem, wgniatając ciemny materiał. Od wstrząsu z całego wieka wzbija się i zawisa w powietrzu połyskliwa warstewka kurzu.

Dobrze jest w coś tak walnąć. Naprawdę dobrze. Biorę kolejny zamach, tym razem większy. Czuję, jak wargi wyginają mi się dziko, kiedy metal trafia w cel. I jeszcze raz, i znowu, za każdym razem mocniej, rozbijam płaskorzeźbę z wielkim kotem, burzę schodkową piramidę, odłupuję polerowaną powierzchnię, odsłaniając białe drewno.

W końcu coś pęka: wieko rozdziela się przez środek. Podłużne połowy przesuwają się na boki, a moim oczom ukazuje się starsza ode mnie dziewczyna o rudych włosach, długich, gęstych i kręconych, które kaskadą opadają jej na twarz. Powieki ma mocno zaciśnięte – pewnie razi ją światło. Przytrzymują ją szkarłatne pręty. Ma na sobie białą, za małą koszulę, czerwony, haftowany krawat i krótką spódniczkę w kratę.

Oddycha szybko. Twarz ma całą ściągniętą w grymasie i lekko rzuca głową, jakby spodziewała się ciosu, przed którym nie ucieknie, a nie wiedziała, skąd ten cios nadejdzie.

– Em? To ty?

Biorę ją za rękę. Uścisk ma słaby, ale skórę ciepłą i miękką.

– To ja – uspokajam ją. – Nic się nie bój.

– Dziękuję, Em, och, dziękuję ci. Możesz zdjąć ze mnie te pręty?

– Tak. Tylko teraz ani drgnij.

Do strzaskania kruchego, starego metalu wystarcza mi kilka starannie wymierzonych ciosów moją bronią.

Dziewczyna unosi ręce do piersi, rozciera sobie nadgarstki. Skóra na nich nie jest prawie wcale zadrapana – czy w ogóle choćby próbowała użyć siły, żeby się wydostać?

– Czekaj – mówię i odkładam broń na bok. – Pomogę ci wyjść.

Podtrzymuję ją, gdy siada, a następnie pomału wydostaje się z trumny. To spore wyzwanie, bo jest bardzo słaba, a ja czuję się niewiele silniejsza od niej. Staje jedną stopą na ziemi, ale nogi się pod nią uginają – wpada mi w objęcia i przewracamy się obie. Lądujemy bezładnie w obłoku pyłu, nie rozluźniając uścisku.

Nie ruszamy się. Leżymy tak przez chwilę, drżąc, przywierając do siebie, kaszląc odrobinę. Dziewczyna ściska mnie mocno, tak mocno, że wiem: czujemy się podobnie. Żadna z nas nie rozumie, co się dzieje, ale już nie jest sama, i z tego powodu czujemy ogromną wdzięczność.CZTERY

Rudowłosa dziewczyna mocno mruży oczy, aż marszczy jej się grzbiet nosa. Ileż ma tych włosów! Nadal zasłaniają jej twarz, jakby mogła odgrodzić się nimi od tej dziwnej rzeczywistości, w której się znalazłyśmy. Bardzo się stara przyzwyczaić do światła zachodzące łzami oczy. Drży mi w ramionach, przerażona i zdezorientowana.

– Jesteśmy bezpieczne – próbuję ją pocieszyć. – Nikogo innego tu nie ma. Nie przejmuj się tak.

Kiwa głową i przytula się do mnie mocniej, ale czuję, że trochę się też rozluźnia. Jej ręka odnajduje moją. Zaplatamy palce.

Przyglądam się naszym splecionym dłoniom: ich skóra ma inny kolor. Jej ręka jest bladoróżowa. Moja jest o wiele ciemniejsza – moja jest śniada.

Nasze dłonie są prawie tej samej wielkości. Dziwi mnie to – wygląda przecież na starszą ode mnie, prawie jakby miała już kończyć szkołę. Dziewczyny w tym wieku są przeważnie o wiele wyższe.

Szkoła… To ubranie, czy w szkole chodziłyśmy w czymś takim? Nie pamiętam. Mam w głowie niewyraźny obraz kilku dziewczyn, które były piękne, wręcz idealne, podczas gdy ja wyglądałam głupio i brzydko, chociaż wszystkie miałyśmy na sobie dokładnie to samo.

Jej krótka spódniczka w kratę odsłania prawie całe nogi. Są długie i kształtne, nie tak jak moje – chude jak patyki, z wystającymi kolanami. Może kiedyś też będę mieć takie nogi jak ona. Rękawy białej koszuli kończą się jej tuż pod łokciami. Na dekolcie brakuje dwóch górnych guzików i widzę, jak krągłe ma piersi. Pewnie czuje się tym skrępowana. Ja czuję się skrępowana za nią – jest mi z tym nieswojo.

Leżymy bez ruchu, w powietrzu nad nami wirują drobiny pyłu.

Ależ ona ma długie włosy. Sięgam do własnej głowy i czuję, że sama mam włosy splecione z tyłu w ciężki warkocz. Przeciągam go przed siebie i przyglądam mu się – jest gruby i czarny. Zwisając z głowy, sięga mi aż do pasa. Włosy wydają się gładkie, jakby niedawno wyszczotkowane.

Ktoś włożył mnie do trumny, a potem uczesał? Po skórze przebiega mi zimny dreszcz.

Może to nic takiego. Może to mama wyszczotkowała mi włosy. Albo tato. Ale jeśli zrobili to jacyś oni, czy było to tuż przed tym, jak zamknęli mnie na głucho i zostawili na pewną śmierć?

Rudowłosa dziewczyna w końcu otwiera nieco oczy. Widzę ich kolor w szparkach zmrużonych powiek: są ciemnozielone.

Mruganiem pozbywa się łez. Pociąga nosem, ociera go ręką.

– Uratowałaś mnie – mówi. – Uwolniłaś. Dziękuję ci, Em.

Siada i odgarnia gęste włosy za lewe ucho, potem za prawe. Dopiero wtedy widzę coś na jej czole.

Czarne kółko, szerokie jak odstęp między jej oczami, wykonane z czegoś, co nie należy do niej, a zarazem jest jej częścią. Ciemny kolor wyraźnie odcina się na tle jej jasnoróżowej skóry. Po swojej zewnętrznej stronie kółko jest gładkie, po wewnętrznej jakby poszczerbione, do środka wystają krótkie ostrza. Jest ich osiem, rozstawionych w równych odstępach. Krótkie, wystające ostrza… trochę jak…

Jak zęby.

To ząb-dziewczyna.

Zalewa mnie nagła fala emocji. Ząb-dziewczyny… naśmiewały się ze mnie w szkole… prawda? Nie pamiętam szkoły. I nie pamiętam, dlaczego ząb-dziewczyny tak mnie wyśmiewały, pamiętam tylko, jak czułam się przez ich słowa, spojrzenia i żarty: mała, nieważna, nic niewarta.

Nienawidzę jej.

Nie… Przecież nawet nie znam tej dziewczyny. W każdym razie nie wydaje mi się, żebym ją znała. Obie jesteśmy w kropce. Nie znienawidzę jej tylko z powodu jakiejś ozdoby na skórze.

Zaraz, zaraz – a czy ja też jakąś mam?

Moja wolna ręka podrywa się do czoła. Czuję coś, co jest tam osadzone. Kółko, takie jak u rudowłosej, tyle że gładkie zarówno z zewnątrz, jak i od środka. Nie ma w nim żadnych wystających ostrzy, żadnych zębów.

Nasze dłonie są nadal splecione. Jej skóra jest ciepła. To jedyna ciepła rzecz w tym zimnym pomieszczeniu.

– Boję się – mówi. – Co to za miejsce?

– Nie wiem.

Końcami palców lekko obrysowuję kształt, który znaczy moje czoło.

Rudowłosa zauważa, co robię, i sięga ku głowie. Źrenice rozszerza jej błysk odkrycia.

– Ja też coś mam – mówi. – Twoje kółko jest zwykłe, ale w moim wyczuwa się coś od środka. Jakieś guzy czy co… Co to takiego?

Zęby, mam ochotę powiedzieć, bo jesteś ząb-dziewczyną.

Ale nie mówię tego. Lubię ją, a ona chyba lubi mnie. Nie chcę, żeby usłyszała to określenie, bo jeszcze coś jej się przypomni i przestanie mnie lubić.

– To takie jakby małe wypustki – odpowiadam.

Czeka, aż powiem coś więcej, ale nie wiem, jak inaczej opisać to, co widzę.

Zastanawia się przez chwilę. Wzrusza ramionami.

– Obie mamy na sobie jakieś symbole. Nie wiem, co one znaczą.

– Ani ja.

Rozgląda się po pomieszczeniu, jakby przyswajała sobie wszystkie informacje.

– Nie na takie urodziny liczyłam – oświadcza.

– Ty też masz dzisiaj urodziny?

Patrzy na mnie z wahaniem, jakby myślała, że robię jej jakiś dowcip.

– Tak – odpowiada. – Kończę dwanaście lat.

To ona robi sobie ze mnie żarty. Przeczucie mnie nie myliło: ta ząb-dziewczyna, cokolwiek to znaczy, już się ze mnie nabija. Odsuwam się od niej.

– Wiesz, nie jestem głupia – mówię jej.

Zaczyna szybciej mrugać, wyraźnie speszona.

– Ja… Oczywiście, że nie. Nic takiego nie powiedziałam. – Czerwieni się i odwraca wzrok, jakby rozumiała, że powiedziała coś nie tak, ale nie miała pojęcia co. – Em, nigdy nie zachowałabym się niegrzecznie wobec kogoś starszego ode mnie.

Starszego? Co ona wygaduje?

– Masz więcej niż dwanaście lat – mówię. Wskazuję na jej nogi, piersi. – Popatrz na siebie. Bierzesz mnie za głupka, który uwierzy, że masz tyle lat, co ja?

W wyrazie jej twarzy speszenie połączone z dezorientacją przechodzi w kompletne niedowierzanie. Wyciąga przed siebie ręce, przygląda im się, a potem przygląda się całej sobie.

– Nie rozumiem – mówi.

Próbuje obciągnąć sobie w dół koszulę, ale materiał się nie poddaje. Jej brzuch – płaski, blady – pozostaje odkryty. Od tego też robi mi się nieswojo.

Co do brzucha – mój mi marznie.

Spoglądam na własną, poplamioną krwią koszulę i dopiero teraz orientuję się, że ona też jest za krótka. Kończy mi się na brzuchu, wystawia go na zimno. Jej rękawy sięgają połowy przedramion. Nic dziwnego, że marznę: jestem na pół goła.

Dotykam swojego brzucha, nagle zażenowana. Mam wrażenie, że to coś… niestosownego, jakby odsłanianie nagiej skóry było czymś złym.

Koszula za ciasno opina mi piersi.

A może… to moje piersi są za duże na tę koszulę? Ujmuję je w dłonie. Wcześniej nie były tego rozmiaru… prawda? Nie, nie były. Tego jestem pewna. Nic nie pamiętam, ale wiem, że moje ciało się zmieniło.

Rudowłosa dziewczyna przygląda mi się intensywnie. Dociera do mnie, że w jej obecności bezwstydnie macam się po piersiach. Patrzę w bok, składam ręce na kolanach.

Ruda dotyka własnych piersi – i znów ze zdumienia otwiera szeroko oczy.

– Co się stało? Nie były takie wcześniej.

Kręcę głową.

– Ja mam tak samo.

– A więc mówisz, że masz dwanaście lat – przypomina. – Wyglądasz na dziewiętnaście, może dwadzieścia. Jak dorosła kobieta.

– Ty też.

Lekko kiwa głową. Spogląda w bok, gdzieś w przestrzeń. Jej wargi drgają, jakby wypowiadała bezgłośnie jakieś słowa.

– To jest bez sensu – mówi w końcu. – Potrzebujemy więcej informacji. Póki ich nie ma, musimy wierzyć w to, co widzimy na własne oczy.

Znowu ujmuje swoje piersi w dłonie. Wcale się nie krępuje – waży je w dłoniach, myśli.

Kąciki jej ust unoszą się w ledwo dostrzegalnym uśmiechu.

– Nie pamiętam, o co prosiłam – mówi – ale jestem prawie pewna, że nie spodziewałam się dostać tych dwóch w prezencie. Może to jednak nie najgorsze urodziny. Znaczy, jeśli nie liczyć tego uwięzienia w ciemności.

Fascynacja i zachwyt nieoczekiwaną zmianą w jej ciele nie do końca jeszcze przegnały lęk z jej oczu. Wyciąga rękę, dotyka płaskorzeźby widocznej na wieku trumny. Jest tam… chyba jaguar, z jednym okiem rozłupanym w drzazgi od mojego ciosu.

– Niektóre z tych obrazów wyglądają znajomo – oświadcza ruda. – Nie mogę sobie przypomnieć dlaczego, ale… No, są znajome.

– Na mojej trumnie też takie są.

Rudowłosa dziewczyna marszczy nos, kręci głową.

– Trumny są dla tych, którzy umarli. My, jak widać, żyjemy.

Patrzy na moje czoło. Mruży oczy – próbuje coś zrozumieć – a po chwili odwraca wzrok. Czy przypomniała sobie, co oznacza moje kółko? Jeśli tak, nie dzieli się tym ze mną.

Wskazuje wysadzany klejnotami drążek, leżący obok mnie.

– Chyba wiem, co to jest – oznajmia.

Podnoszę broń i ścieram z metalu wszechobecny pył. Podsuwam drążek dziewczynie, żeby mogła obejrzeć go lepiej.

– Może używałaś kiedyś takiej broni?

Po raz pierwszy rudowłosa uśmiecha się od ucha do ucha. Uśmiech dosłownie rozjaśnia jej całą twarz. Wygląda niesamowicie. W jej oczach błyszczy zachwyt. Chyba niemożliwe, żeby istniał ktokolwiek piękniejszy niż ona w tej właśnie chwili.

– To nie jest broń – mówi. – To raczej jakieś narzędzie.

Narzędzie? To mi nie przyszło do głowy.

Zaczyna kiwać głową, jakby była pewna, że ma rację, ale po chwili przestaje. Jej uśmiech znika. Nie ma jednak pewności. Nie jest pewna niczego.

– Em… wiesz, jak mi na imię?

– Nie. Sprawdźmy, jak się nazywasz.

Podnoszę się, biorę ją za rękę i pomagam wstać.

Początkowo wydawała się taka wysoka, ale ja jestem od niej niższa tylko odrobinę.

Prowadzę ją do nóg jej trumny. Tak samo jak w mojej jest tu płaskie miejsce, które otaczają zakurzone klejnoty. Omiatam je z pyłu. Niebieskie klejnoty tworzą prostokąt wokół liter: T. Spingate.

– To ty – mówię. – Chyba. Nazywasz się Spingate. Coś ci to mówi, przypomina?

Marszczy czoło. Jej dolna warga drży. Oczy zachodzą jej łzami, ale tym razem nie z powodu światła. Rzęsy ma długie i ciemne. Czuję nagłą, rozpaczliwą potrzebę znalezienia lustra. Czy też mam zielone oczy, takie jak ona?

Spingate kręci głową.

– Nic nie pamiętam. Przypominam sobie mamę… tak jakby. Ale nie pamiętam jej twarzy.

Gdy tylko wypowiada te słowa, odkrywam, że sama nie mam pojęcia, jak naprawdę wyglądają moi rodzice. Mama i tato to puste dźwięki. Rozumiem pojęcie „moi rodzice”, wiem, że mnie kochali i że ja ich kochałam, ale ich twarze, imiona… Zero.

Spingate pociąga nosem, ociera łzy. Powoli kiwa głową, jakby akceptując istniejący stan rzeczy. Bacznie przygląda się otoczeniu, obejmując wzrokiem ściany, sufit, portal z drzwiami.

– Em, wiesz może, co jest na zewnątrz, poza tą salą?

– Pojęcia nie mam.

Patrzy na trumnę po drugiej stronie przejścia, tę, przy której znalazłam broń.

– Tamta pokrywa jest nie całkiem zasunięta. To tam leżałaś?

Wskazuję w prawo, na ostatnią trumnę w naszym rzędzie. Widzę ślady moich stóp, ścieżkę wydeptaną w pyle.

– Byłam w tamtej – mówię.

Spingate przez dłuższą chwilę gapi się na koniec przejścia. Znowu porusza trochę ustami. Kiedy to robi, to jakby zapomina, że jestem obok.

Nagle lustruje mnie spojrzeniem od stóp do głów.

– Dlaczego cała jesteś we krwi?

Jeśli nie liczyć rozmazanych smug kurzu, jej koszula jest biała i czysta.

– W mojej trumnie była jakaś rurka – odpowiadam. – Wbiła we mnie igłę. Od tego się obudziłam.

Twarz jej pochmurnieje. Może dociera do niej, że gdybym nie wyrwała się z trumny, ona nadal leżałaby w swojej.

– Ale jak ci się udało wydostać? Nie ma tu nikogo innego.

Wzruszam ramionami.

– Wydostałam się sama.

Rzuca mi dziwne spojrzenie, jakby chodziło o coś nie do pomyślenia. Krzyżuje ręce i rozciera sobie powoli ramiona, może próbuje obronić się przed chłodem. Przesuwa się na drugą stronę przejścia, krokiem trochę chwiejnym, ale o własnych siłach, po czym klęka u stóp trumny z niedomkniętym wiekiem. Strzepuje kurz z tabliczki.

– Tu jest napis „B. Brewer”. Kamienie są fioletowe. Może uda nam się otworzyć pokrywę tym narzędziem i sprawdzić, czy ktoś jest w środku?

Siedziałyśmy tak i gadałyśmy sobie, a mnie nawet nie przyszło do głowy, że takich uwięzionych jak my może tu być więcej. Wszystkie te trumny… Może w którejś leży ktoś, kto wie, co to za miejsce i skąd się tu wzięłyśmy.

Przechodzę na drugą stronę i w wąską szczelinę wbijam ciężki drążek: kładąc go na bliższej połowie pokrywy, rozwidlony koniec wsuwam pod dalszą. Naciskam w dół.

Wieko ani drgnie.

Staję na palcach, opieram się na drążku całym swoim ciężarem.

– Em, pomogę ci…

– Poradzę… sobie – mówię z wysiłkiem, tak że moje słowa brzmią jak stęknięcia. Słyszę, jak pokrywa przeciągle skrzypi. Podnoszę się jeszcze trochę, a potem znów naciskam ze wszystkich sił – z trumny dobiega donośne „łup” i naraz coś puszcza.

Połowy wieka gwałtownie się unoszą i z mechanicznym pomrukiem rozsuwają do boków trumny. Z ich rzeźbionych powierzchni osypują się warstwy szarości.

Zaglądamy do środka: odepchnięte falą strachu, moje ciało cofa się o krok.

Spingate reaguje inaczej – pochyla się do przodu.

– Może miałaś rację – przyznaje. – Jeżeli to jest B. Brewer, to w jego przypadku chyba faktycznie jest to trumna.PIĘĆ

Brewer to martwy chłopczyk.

Wzdłuż jego maleńkiego, zeschniętego ciałka biegnie wąska linia pyłu, który opadł przez szczelinę między połowami wieka.

Jego trumna ma tę samą wielkość co inne, ale otacza tak małe zwłoki, że wygląda na olbrzymią. Skóra twarzy przyschła mu do czaszki tak mocno, że w kilku miejscach pękła, odsłaniając kość. W miejscu oczu ma puste oczodoły. Cofnięte wargi ukazują dwa rzędy pożółkłych zębów. Wygląda, jakby się uśmiechał.

Robi mi się niedobrze.

Brewer ma na sobie białą koszulę i haftowany czerwony krawat. Nie ma spódniczki w kratę, tylko czarne spodnie z czarnym paskiem. Nawet gdyby nie zdążył wyschnąć na wiór, ten strój byłby za duży na jego małe ciałko. Dziobate, upstrzone szkarłatnie pręty przytrzymują go za biodra, kostki u nóg i nadgarstki, choć jego stopy i dłonie kryją się w nogawkach i rękawach.

Spingate wskazuje na jego maleńkie czoło, na symbol – równie czarny jak nasze – osadzony w wyschłej skórze. To kółko z jedną linią biegnącą przez środek w dół i drugą od boku do boku.

– Krzyżyk – mówi Spingate.

– Albo litera T.

Wzrusza ramionami.

– Może znak plusa?

– Może.

Ząb-dziewczyna, kółko-dziewczyna, chłopak z krzyżykiem… a my nie mamy zielonego pojęcia, co to wszystko znaczy.

Wpatruję się w zwłoki. To mogłam być ja. To są mimo wszystko trumny, więc dlaczego on jest martwy, a ja żyję? Od patrzenia na niego robi mi się zimno, ale inaczej niż z powodu chłodu w zbyt skąpym ubiorze.

W spodniach byłoby mi o wiele cieplej. Czy jemu wolno było nosić spodnie tylko dlatego, że był chłopcem? Jeśli tak, to niesprawiedliwe.

Spingate powoli wyciąga rękę w stronę Brewera. Dziabie go palcem w policzek. Wyschnięte ciało kruszy się i odpada. To okropne, ale Spingate wygląda, jakby nic a nic się tym nie przejmowała.

Łapie chłopca za rękaw koszuli, zaczyna ciągnąć.

Chwytam ją mocno za przedramię.

– Przestań – mówię. – Co robisz?

– Bandaż.

– Po co?

Wskazuje na moje nadgarstki.

– Ciągle jeszcze krwawisz.

Spoglądam na przeguby rąk i widzę, że Spingate ma rację. Na tamtych prętach zdarłam sobie skórę aż do mięsa. Z dziesiątków maleńkich otarć wysączają mi się kropeczki czerwieni. W rankach zbiera się pył, przez co krew wygląda mniej jak ciecz, a bardziej jak szlam, ale nadal powoli się wysącza.

– Nic mi nie jest – oponuję. – Lepiej nie niepokoić zmarłych.

Spingate prycha.

– Zmarłym jest wszystko jedno.

Oddziera z koszuli trupka dwa długie pasy materiału, szarpiąc przy tym drobnym ciałkiem chłopca. Od głowy odpada mu gruby, zeschły fragment twarzy i odsłania się kość policzkowa.

Spingate owija mi nadgarstki paskami materiału, związując je na końcach.

– Tak lepiej – oznajmia. – Może otworzymy resztę trumien?

Zamkniętych pozostało dziewięć. Straciłyśmy ze Spingate sporo czasu, siedząc na ziemi, potem jeszcze trochę na oglądanie Brewera.

– Tak – odpowiadam. – I to szybko.

Spingate wyciąga rękę po moją broń.

– Mogę spróbować?

Uznaję to za niezły dowcip. Nie miała dość siły, żeby sama wydostać się z własnej trumny, a myśli, że do innej włamie się z zewnątrz?

Podaję jej wysadzany klejnotami drążek.

Spingate bierze go do ręki i… w tym momencie jej twarz znów rozjaśnia ten zniewalający uśmiech. Jest przejęta, porusza się szybko, nagle zapomina o całym strachu.

Podchodzi do następnej trumny i ociera tabliczkę z nazwiskiem. Klejnoty świecą się jaskrawożółto.

– „K. O’Malley” – odczytuje Spingate na głos.

Wodzi palcami po żółtych klejnotach. Opuszkiem palca dotyka jednego z nich i naciska: klejnot wsuwa się odrobinę, aż słychać pstryknięcie. Spingate cofa palec, ale klejnot pozostaje wciśnięty. Naciska go jeszcze raz – znów słychać pstryknięcie i klejnot wraca do pierwotnej pozycji. Spingate przechodzi do następnego: ściska go między palcem wskazującym a kciukiem i przekręca. Klejnot obraca się wokół własnej osi.

Z jakiegoś miejsca wewnątrz trumny dobiega nas cała seria cichych terkotów i brzdęknięć.

Spingate sama nie wie, co robi, ale próbuje różnych rzeczy: naciska coś, potem wytęża słuch, coś przekręca, słucha jeszcze dłużej. Jej wargi poruszają się trochę, znów bezgłośnie. Wskazuje na klejnoty, jej palec podskakuje w powietrzu – liczy.

Unosi broń, dotyka sekwencji klejnotów na rękojeści, a potem w podobnej kolejności naciska klejnoty otaczające nazwisko K. O’Malley. Z bocznej ścianki trumny wyjeżdża gwałtownie w górę jakiś ukryty panel, odsłaniając dwa małe wgłębienia.

Spingate się śmieje, zachwycona własnym sukcesem. Podnosi się i wsuwa widełki drążka w odsłonięte otwory – pasują idealnie. Słychać kliknięcie. Spingate unosi drugi koniec drążka.

Z wnętrza trumny dobiega niskie dudnienie. Obie połowy wieka zaczynają drżeć. Kurz się z nich osypuje, kiedy elegancko rozsuwają się na boki.

W środku, z zamkniętymi oczami, bez ruchu, leży… chłopak. Śpiący chłopak, ubrany tak samo jak Brewer, ale równie duży jak my. A nawet większy: jego ramiona wciskają się w białe obicie trumny, palce nóg w czarnych skarpetkach dotykają jej dolnej ścianki. Ma gęste, brązowe włosy. Jego skóra jest ciemniejsza niż u Spingate, choć nie tak ciemna jak u mnie.

Jest piękny.

Symbol na jego czole to kółko, tak jak na moim, ale w jego kółku prawa połowa jest wypełniona czernią. Ma na sobie czystą białą koszulę, o wiele za małą na jego gładki tors. Części guzików brakuje. Nie ma na nim ani śladu kurzu. Ani też krwi. Pręty przytrzymujące go w pasie, przegubach rąk i kostkach u nóg wydają się sporo za ciasne.

Wpatruję się w niego. Nie umiem się powstrzymać. Czuję się jakoś dziwnie. W środku cała drżę.

– Oddycha – odzywa się Spingate ledwo słyszalnym szeptem.

Muszę obudzić tego chłopaka… Musi mnie zobaczyć.

– Oddaj mi broń… znaczy, to narzędzie. Wyłamię pręty.

– Chwileczkę – odpowiada Spingate. – Może nie trzeba będzie niczego wyłamywać.

Narzędzie tkwi nadal, osadzone pod kątem, w bocznej ściance trumny. Spingate patrzy na nie, potem na O’Malleya, potem znów na narzędzie. Naciska dwa klejnoty na rękojeści – nic się nie dzieje. Myśli przez chwilę, naciska inne dwa klejnoty i po chwili pręty przytrzymujące O’Malleya w przegubach rąk, kostkach u nóg i pasie rozdzielają się w połowie i z trzaskiem chowają w grubym obiciu trumny.

O’Malley ani drgnie, jeśli nie liczyć powolnego unoszenia się i opadania jego klatki piersiowej. Czuję nagły przypływ paniki, że to Spingate obudzi go ze snu – a przecież osobą, która tego dokona, muszę być ja.

– Idź pootwierać resztę trumien – rzucam.

Patrzy na mnie chyba trochę zbita z tropu. Znów spogląda na O’Malleya.

– Spingate, pośpiesz się – strofuję ją. – Nie wiemy, ile czasu nam zostało.

Wzdycha. Jej też podoba się ten chłopak, trudno jej się od niego oderwać. W końcu jednak wyciąga narzędzie z otworów i rusza do kolejnej trumny.

Wpatruję się w O’Malleya. Jego włosy wyglądają na takie miękkie… Usta ma lekko otwarte, pełne wargi poruszają się z każdym oddechem. Kiedy Spingate po raz pierwszy się do mnie uśmiechnęła, uznałam, że nie może istnieć nikt piękniejszy od niej.

Myliłam się.

Słyszę, jak Spingate otrzepuje kurz z metalowej tabliczki.

– Ten tu to… ech, sama nie wiem – mówi. – To się chyba czyta… „Aramowskaj”?

Coś w tym, co słyszę, zwraca moją uwagę.

– Jakie litery są na końcu?

– Kończy się na S, K, I – mówi Spingate.

Zapiera mi oddech, bo nagle coś sobie przypominam. Nazwisko. Nazwisko pewnego… och, co to jest, mam to na końcu języka, aż mnie łaskocze w mózgu… pewnego muzyka. Tak! Muzyka, którego nazwisko kończy się na S, K, I.

Czajkowski.

– To nie „skaj” – poprawiam ją – tylko „ski”.

Wracam do wpatrywania się w O’Malleya.

– „Aramow-ski” – powtarza Spingate. – Mogę otworzyć?

Dlaczego bez przerwy prosi mnie o pozwolenie?

– Pewnie, otwieraj.

Słyszę, jak czymś operuje. Wyciągam palec, delikatnie dotykam O’Malleya w okolicy żeber. Jest ciepły. Od naszego zetknięcia biegną mi po skórze przyjemne ciarki. Nie jest mi już zimno.

O’Malley nie reaguje.

Co tu robić? A jeśli on wcale się nie obudzi?

Znów słyszę to charakterystyczne dudnienie, a potem śmiech Spingate, bo udaje jej się otworzyć trumnę Aramowskiego.SZEŚĆ

Spingate otwiera pozostałe trumny. W pięciu z nich kryją się wychudłe martwe ciałka. W trzech – żywi ludzie, śpiący tak samo jak O’Malley.

Nie pamiętam imienia ani twarzy mojej mamy, ale jakimś cudem pamiętam, jak chodziłyśmy razem do sklepu. Zanim włożyła do koszyka karton jajek, zawsze otwierała go, żeby sprawdzić, czy któreś nie jest pęknięte. Ta sala to karton z tuzinem jajek: sześć jest pękniętych i zepsutych na zawsze, sześć nadal zdrowych.

B. Aramowski to chłopak o ciemnej skórze, o odcieniu niemal tak głębokim jak czarne włosy, które ciasnymi lokami trzymają się jego głowy. Symbol na jego czole to kółko, tak jak na moim, ale w środku jego kółka jest jeszcze drugie, mniejsze. Jest wysoki, jeszcze wyższy niż O’Malley; jego stopy opierają się płasko o dolną ściankę trumny, a w górną wciska się jego głowa. Biała koszula ciasno opina mu mięśnie, chociaż jest chudszy od O’Malleya – nie zerwał mu się żaden guzik.

K. Bello ma skórę całkiem białą. Czy to normalne, żeby ktoś miał tak bladą cerę? Może jest chora. Bello ma długie blond włosy, tak cienkie, że gdy przechodzi się koło jej trumny, ich pasma poruszają się wolno, tknięte powiewem powietrza. Symbol na jej czole to pojedyncze kółko, zupełnie tak jak na moim.

Ostatnia żywa osoba, J. Yong, to jeszcze jeden chłopak. Ma jasnobrązową skórę, na oko gładką i miękką. Ma też gęste włosy, równie czarne jak u Aramowskiego, tyle że proste, nie kręcone. Opadają mu grzywką na oczy i zasłaniają jego symbol. Odgarniam mu włosy z czoła i sprawdzam: czarne kółko, a w nim czarna pięcioramienna gwiazda.

Savage, Spingate, O’Malley, Aramowski, Bello, Yong. Nazwisk umarłych, z wyjątkiem Brewera, nie znam i nie chcę znać.

Pęknięte jajka się nie liczą.

Wszyscy – i żywi, i martwi – są ubrani w tym samym stylu: biała koszula zapinana na guziki, czerwony krawat, czarne spodnie albo spódnica w czerwono-czarną kratę.

I jeszcze coś: wszyscy są piękni. Więcej niż piękni… idealni.

O’Malley jest atrakcyjniejszy od innych chłopaków, ale tylko odrobinę. Wszyscy trzej mają wyraźne rysy, prostokątne szczęki, muskularne karki, umięśnione ciała. Gdyby nie spali, założę się, że mogliby biec i biec bez wysiłku. Że mogliby podnieść dowolny ciężar. Każdy z nich mógłby pewnie unieść mnie jak piórko, od niechcenia.

Spingate i Bello mają krągłe kształty, piękne włosy, płaskie brzuchy i jędrne nogi. Są nieskazitelnie doskonałe. Nie pamiętam nic konkretnego z mojej szkoły, ale dręczą mnie echa uczuć, jakie budził we mnie widok starszych dziewczyn podobnych do nich. Czułam się taką niezdarą. Wiedziałam, że nigdy nie będę mieć takiego ciała jak one. Tamte dziewczęta były zawsze takie pewne siebie…

A teraz ja mam jędrne nogi i płaski brzuch, tak samo jak Spingate i Bello, tak samo jak tamte dziewczyny, których właściwie nie pamiętam. Mam także piersi, ale i tak nie dodają mi pewności siebie, bo to nie jestem ja. To, że mam ciało kobiety, nie zmienia faktu, że nadal jestem dzieckiem.

Spingate stoi obok trumny Bello i łagodnie gładzi śpiącą dziewczynę po włosach.

– Em, nie rozumiem – mówi. – Dlaczego oni jeszcze śpią?

Moja przeszłość to niewyraźny szept, delikatne cienie wydarzeń, które może faktycznie się działy, a może tylko mi się śniły. Jedyna rzeczywistość, na jakiej mogę polegać, zaczęła się w chwili, kiedy igła znalazła swój cel.

Obudził mnie ból. Ból, strach i krew. Na Spingate nie ma śladu krwi.

– Nie wiem dlaczego – odpowiadam jej. – A ciebie co obudziło?

Zastanawia się.

– Mrowienie. Na całym ciele.

– To bolało?

Kręci głową, przestaje, potem potakuje.

– Troszeczkę. Może. Nie, właściwie to nie.

Zaglądam do trumny O’Malleya. Nie ma tu żadnej białej rurki. Chyba że jest gdzieś ukryta pod białym materiałem.

A może… igła była przeznaczona tylko dla mnie.

Spingate nagle klaszcze w dłonie i zaczyna podskakiwać. Jej rude loki podskakują razem z nią.

– Słabe kopnięcie prądem – mówi. – To to mnie obudziło. Prąd elektryczny.

Obchodzi pomieszczenie dookoła, ogląda dokładnie obrazy wyryte na kamiennych ścianach, przygląda się trumnom, a nawet zagapia w sufit. Nie wiem, co ma nadzieję znaleźć, więc wracam do O’Malleya.

Nagle zaczynam się bać, że on się już nigdy nie obudzi. A może on wcale nie istnieje… Może nadal jestem w swojej trumnie i wszystko to mi się śni? Ale jeśli O’Malley nie istnieje, dlaczego aż zasycha mi w gardle, kiedy na niego patrzę?

– Coś tu znalazłam – odzywa się Spingate. – To chyba jakieś regulatory.

Kiwam głową, ale nie odwracam wzroku. Otaczam ręką silne ramię O’Malleya. W namacalności jego ciała jest coś pocieszającego.

Bardzo delikatnie szczypię go w ramię.

Nie rusza się.

Obudź się… Proszę cię, wstawaj.

Szturcham go lekko.

Nadal się nie rusza.

Pochylam się nad nim, gotowa naprawdę mocno nim potrząsnąć. W tym momencie skórę przeszywają mi tysiące igiełek. Moja ręka cofa się z mimowolnym szarpnięciem – gdy tylko puszczam O’Malleya, ukłucia igiełek ustają. Patrzę na dłoń i nie do końca rozumiem, co się właśnie stało.

– Znalazłam! – woła Spingate. – I co, obudzili się?

O’Malley drga leciutko. Jego twarz nie jest już tak spokojna. Marszczy czoło i mocno zaciska zamknięte powieki, jakby zaczął mu się śnić jakiś koszmar.

– Nie – odpowiadam. – Rusza się, ale jeszcze śpi.

– Dołożę im trochę więcej.

Słyszę bzyczenie. O’Malley siada wyprężony jak struna. Z napiętej koszuli odskakuje guzik i ląduje gdzieś bezgłośnie na pokładach pyłu. Chłopak jest przerażony, zdezorientowany. Szeroko otwartymi oczami wpatruje się w przestrzeń.

Oczy ma niebieskie.

Słyszę okrzyki strachu i konsternacji. To budzą się Aramowski i Bello. Aramowski wypada z trumny i ląduje twardo na ziemi, wzbijając kłęby pyłu. Bello siada z zaciśniętymi powiekami, ręce wyciąga na oślep przed siebie, jakby próbując się bronić przed zagrożeniem, którego ani nie widzi, ani nie umie powstrzymać.

Yong wytacza się z trumny ruchem szybkim i pełnym gracji, choć oczy ma nadal zamknięte. Ląduje na boku, osłaniając uszy dłońmi i dotykając ściągniętymi łokciami podkurczonych kolan.

Wracam wzrokiem do O’Malleya.

Mruży oczy i mruga w rażącym go świetle, ale patrzy mi prosto w twarz.

Ci, co przeżyli, zbudzili się ze snu.

Pisklęta wykluły się z jaj.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: