Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Apartament 23 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Styczeń 2013
Ebook
10,25 zł
Audiobook
10,25 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Apartament 23 - ebook

Apartament 23 - podróż uliczkami i knajpkami Krakowa. Niekiedy mrocznymi, niekiedy zabawnymi. Innym razem, ocierając się o absurd, sytuacje dwuznaczne malują nowy nieznany pejzaż. W tle porwanie, morderstwo, szaleńczy guru i miłość.


SPIS TREŚCI

ROZDZIAŁ PIERWSZY    4
Introdukcja    4
ROZDZIAŁ DRUGI    27
Death Power    27
ROZDZIAŁ TRZECI    57
Lapsus    57
ROZDZIAŁ CZWARTY    73
Resurgo    73
ROZDZIAŁ PIĄTY    96
Modus Vivendi    96
ROZDZIAŁ SZÓSTY    110
Heart of  Darkness    110
ROZDZIAŁ VII    127
Zakończenie    127




Marek Wróbel, ur. 1976 w Warszawie. Wychowany w Białej Podlaskiej. Mieszkał kilka lat w Krakowie. Obecnie zamieszkuje w Warszawie. Doktorant filozofii w Krakowie. Studiował na AWF i Akademii Muz. Lider kilku składów muzycznych. Lubi stare filmy, biografie świętych, dobre buty.





Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7859-123-8
Rozmiar pliku: 672 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Introdukcja

Lipcowy poranek. Wcześnie, jednak słońce już wściekle wypalało oczy. Może to ten kontrast. Wiktor miał wyjątkowo ciemny sen. Śnił, że wyjmuje z czyjejś twarzy wielkiego robala i ucina jego odwłok. Następnie przednia część zaczyna się samoistnie organizować. Wyrastają długie, wielkie, czarne odnóża. Czarne, obślizgłe, włochate ciało robalopająka zaczyna niepokojąco dryfować. Wiktor chwycił wielką, drewnianą szpilę i przebił minihydrze łeb i serce jednocześnie. Wówczas zobaczył, jak zanikają resztki koloru i ostatnia namiastka światła niknie w niepojętej otchłani czerni. To była czerń przerażająca. Nikt nigdy nie poznał takiej czeluści niebytu i niesensu.

Może zapowiadały się rzeczy dobre, może złe, w każdym razie jakieś. Może Wiktor miał ocalić czyjeś istnienie, może miał ocalić świat. Może miał być bohaterem. Tymczasem szedł poranną, wydeptaną trasą po dwieście żołądkowej gorzkiej. Nie żeby trasa wydeptana była od chodzenia po żołądkową. Niekiedy chodził po bułki, innym razem po parówki, jeszcze innym – po cukier czy kawę. Jednak od dłuższego czasu, głównym produktem, który był celem porannych przemarszów, była żołądkowa. Szedł Wiktor i zobaczył billboard reklamujący nowe dzieło jakiegoś Coelho. Rewolwer upleciony z kliszy i napis „Zwycięzca jest sam”.

Sam! Wiktor się obruszył i pomyślał – w imię czego sam, do cholery! Zwycięzcy, ci bohaterowie, samotne wilki, w imię czego?…, ja nie mam krwi bohatera, ja… Ratujcie, Aniołowie Pańscy! – tak właśnie pomyślał.

Cierpiał na umiarkowaną samotność. Był daleki od rozpaczy, ale jednak cierpiał. Zapragnął ugasić ogień tęsknoty do bliżej nieokreślonej niesamotności butelką brudnego, czerwonego wina. Tak, brudne wino pasuje tu najlepiej. Brudne estetycznie, poszarpane, świeckie, nawet dobrze, jakby mętne. Białe, mistyczne, proste, płynące zgodnie ze wskazówkami zegara, z lewa na prawo, byłoby nie na miejscu. Teraz, nie na miejscu, innym razem – może. Wszedł do mieszkania, spojrzał przez okno na kawałek Sukiennic, odkorkował butelkę i usłyszał wycie komórki. Ostatnio komórka i on darzyli się sympatią umiarkowaną. Właściwie relacje były chłodne. Ściślej mówiąc – nie przepadali za sobą. Zapominał jej, celowo nie ładował, ona zaś wyświetlała mu złe wiadomości. Spokojnie przetarł kawałkiem rękawa niewielką szklaneczkę, nalał czerwone, świeckie, poszarpane wino i uspokoił się. Po chwili postanowił odczytać wiadomość tekstową ze swojej złośliwej komórki. Coraz rzadziej czytał z niej cokolwiek. Rozstał się z pewną niewiastą i ta niewiasta wymyślała cuda na kiju. Była dyslektyczką, ale dziwnie poradną i wyjątkowo złośliwą. Igiełkę miała naostrzoną, może nawet podtrutą jakimś paskudztwem. Tym razem chodziło o coś innego. Wiadomość napisana dużymi literami brzmiała: „WIKTOR RATUJ! JESTEM W TANGERZE, ZARAZ ZABIORĄ MI TEL. ZRÓB COŚ”.

SMS był wysłany z numeru Moniki Serafin. Kilka dni temu postanowiła polecieć do Maroka. Podróż marzeń. Od kilku miesięcy tu i ówdzie napominała coś o podróży marzeń. Mówiła coś o Casablance, Marrakeszu i Tangerze.

Wiktor natychmiast próbował oddzwonić, ale telefon już nie odpowiadał. Monika była jego młodziutką kuzynką.

Ufała mu. Bardziej niż wszystkim. Jego słowo miało dla niej wyjątkowe znaczenie. Miało moc. Gdy Wiktor coś powiedział, tak być musiało. Nawet gdy świat stawał na głowie, gdy już wszystko było stracone. Wiktor słowem odwracał bieg rzeki. Zawsze widział w siedmiu perspektywach. Patrzył głęboko. Patrzył i widział to, co ukryte. Wiktor był tuż po Bogu. Przy nim czuła spokój. Była w objęciach światła. Teraz jednak walczyła, była na krawędzi.

Wiktor zbierał myśli. Wspomnienia dekoncentrowały. Szukał dystansu. Chaotycznie nalał świeckie, agresywnie rozbujane niezidentyfikowanymi aromatami wino, pociągnął ze szklaneczki i próbował myśleć. Powoli uprzytomnił sobie, że pewna historia może mieć związek z tajemniczą, jak na razie, wiadomością Moniki S. Kilka miesięcy temu spotkał się z Arnoldem Kretem, zwanym Arnoldzikiem. Och, jak wówczas plótł ten Arnoldzik! Wyplatał androny z naiwnością dziecka i błyskiem szaleństwa w oczach. O wszystkim. O kosmitach, o zbiorowej mocy, o świadomości białozielonych cząstek, o porcjach pól międzygwiezdnych, o łączeniu jaźni z astralną sferą niezindywidualizowanych bytów na Uranie. Tego feralnego dnia, a było to w marcu, Wiktor zabrał Monikę do jakiejś knajpki na ulicy św. Marka. Spotkali Arnolda Kreta. Przysiadł się i plótł. Monika wspomniała wówczas, że marzy o podróży do Maroka. W tamtej chwili coś przykuło uwagę Wiktora. Arnoldzik jakby wpadł w zawirowanie. Dziwny, niejasny gest, jakiś nieprzytomny ruch barkiem, chwila złego zawieszenia, trudno określić. Coś było nie tak. Arnoldzik podjął temat. Po chwili gorąco reklamował biuro podróży „Jan Heweliusz” To był trop. Biuro, zdaje się, było na Szewskiej.

Czas płynął wściekle. Kilka chwil zdawało się roztopić w przestrzeni, ot tak. Sekundy, minuty były jak eteryczna smuga, łącząca nieistnienie z nieistnieniem. Wiktor dopił ostatni łyk wina, odpalił papierosa i wyszedł.

Gorące popołudnie. Wilgotne powietrze wymieszane z pyłami kłębiło się nad rynkiem. Szewska dudniła martwiczym życiem. Tłumy turystów toczyły się bez końca. Turystów martwiczych, bez nadziei i bez perspektyw, nudnych i jałowych. Bez większego znaczenia. Wiktor szedł i myślał, szedł i szukał wspomnianego biura. Znalazł. Zdaje się, tu było. Obecnie pozostał strzęp szyldu z napisem „AN HEWELI”. Na drzwiach, z drugiej strony szyby, wywieszona była informacja niedbale nabazgrana czarnym markerem – biuro nieczynne. Próbował kilka razy dzwonić do Moniki S. Telefon nie odpowiadał. Co robić?… Poszedł dalej, wstąpił do kulturalnego na małą wódkę. Pub kulturalny – koniec Szewskiej, tuż przy Plantach. Po czterech wódkach wyszedł z powrotem na Szewską. Pierwsza wódka była prawie niezauważona. Druga dziwnie go rozczuliła. Trzecia poddała w wątpliwość sens wypitych poprzednich dwóch. Dzięki czwartej Wiktor namierzył w sobie długo skrywany smutek. Skąd tam był, dlaczego tak wyraźnie, niemal fizycznie ?

Czas wariował. Ledwo Wiktor otworzył oczy, już był zamroczony popołudniową wódką. Chwilę po tym, jak nastał poranek, niebo stało się ołowiowe i zapalały się pierwsze gwiazdy. Wieczór był nierzeczywisty. Tłumy, jak były, tak były, tyle, że pijane. Stłamszony dźwięk z rozmaitych knajp snuł się po chodniku. Ciemne światło oświetlało kawałki twarzy. Może ze smutku, może z sentymentu jakiegoś, Wiktor zapragnął grać na pianinie. Czuł, że język bez słów, przegadania, bez ciężkich myśli, jest tym, czego teraz najbardziej potrzebuje. Poszedł do pewnej knajpki na ulicy Św. Krzyża. Stało tam nieco rozstrojone stare pianino. Zamówił piwo, postawił je na górnej klapie. Zaczął grać. Mollowo. A–moll z przesadnie akcentowanym dźwiękiem gis. Właśnie ten dźwięk podkreślał niewymowny stan jego wnętrza. Był skupiony.

Każda nuta była najważniejsza.

Każda nutka malowała i objawiała jakąś tajemnicę.

Powietrze było niespokojne, drgało i kręciło się wokół instrumentu.

Wiktor podniósł oczy i dostrzegł blondynkę siedzącą dwa stoliki dalej. Była mocno poruszona. Była zadziwiona i poruszona do głębi. Jej wzrok wbijał się wprost w niego. Jej twarz wyrażała coś, czego nie można określić. Rozumiała. Rozumiała naprawdę. Wiktor wypił piwo jednym haustem. Wstał, a ona wciąż patrzyła. Uśmiechnął się do niej. Spuściła wzrok. Po chwili spojrzała znowu. Patrzyła wyraźnie, konkretnie i oznajmiająco. Patrzyła prosząc, by podszedł. Podszedł, a ona powiedziała – Szewska, apartament dwadzieścia trzy.

Ten dzień był jak flesz. Wszystko trwało chwilę, może krócej.

***

Ile człowieka może być w człowieku? – tak brzmiała pierwsza myśl, która przyszła Wiktorowi do głowy po przebudzeniu.

– Na ile istniałem rzeczywiście dla niej. Co to było, do cholery jasnej? Czym byłem, czy widziała mnie, czy spotkała się ze mną, czy może byłem substytutem pragnień? – tak pomyślał.

Wiktor, razem z nieudana próbą zespolenia, może nawet z połączenia męsko–damskiego, chlusnął pokaźną porcję jakiejś trucizny. Męczyła go, wysuszała organizm, niepokoiła, dręczyła, cięła, niekiedy paraliżowała, a nade wszystko – neurotyzowała. Jednym słowem truła, jak na truciznę przystało. Sprawiała, że gdy patrzył w tym momencie za okno, widział smutny i wrogi świat.

Mimowolnie układały mu się w głowie frazy jakiegoś neofuturystycznego lamentu.

Czarna taśma

Wyjąca turbina

Trujesz mnie

Podlewasz mnie chemicznym syfem

Nie wyczuwam własnego pulsu

Lepki smar

Zamyka mi nozdrza

Twój strach

Podróż na rauszu formy

Pozbawiona uroku czysta masturbacja

Każdy kształt został nakreślony

Nie ma żadnej tajemnicy

Gra pod kontrolą

Wściekła maszyna

Wypalone oczy

Świat pod kontrolą

Było jeszcze ciemno. Ciemna lampka z żarówką piętnastowatową lśniła bladym pomrukiem światła. Wiktor zajrzał do lodówki. Znalazł suchą bułkę i kawałek pomarszczonego pomidora. Poczuł pewną, osobliwą dosyć, ulgę. To coś już przeminęło. Pomidor przeminął, bułka przeminęła. Wiktor nie mógł się pozbyć wrażenia, że nic się nie ma prawa wydarzyć. Czterdzieści kilka nocy boleśnie się zapętliło. Wpadł w wir gorączkowej sjesty. Sjesty bliskiej majakom i halucynogennego skwaru. Daria odeszła, nastały upały, pot śmierdział octem, żar, udar i pętla czasu. Czterdzieści kilka nocy patrzył wstecz i nie mógł uwierzyć, i nie mógł zrozumieć. Na ile istniałem rzeczywiście, czy byłem naprawdę? – nieme pytanie wyzierało boleśnie. Skalany grzechem, poczuciem bezsilności, czymś w rodzaju fundamentalnego upokorzenia, zwalił się na wygnieciony fotel. Przymknął powieki i śnił.

Wielka kopuła, wykładana białymi kaflami, zupełnie jak w rzeźni, okalała niebieską powałę.

Ściany były pokryte jakimiś złymi obrazami, grzesznymi.

Dużo czerni, dużo mrocznych barw.

Kobieta w wysokich skórzanych butach,

w lateksowym gorsecie,

trzymała w dłoni rzemienny bicz.

Wyrazisty makijaż ociekał tuszem i krwistą szminką.

Kobieta uderzyła go biczem i z rozciętej skóry pociekła krew.

Przyłożyła palec do rany, wysmarowała krwią i zlizywała.

Duszne powietrze obudziło Wiktora. Nastało południe. Zapach octu unosił się nad jego skórą. Był to zapach toksyn oraz substancji, będącej wynikiem rozkładu alkoholu. Aldehyd octowy. Złowroga trucizna myśli, mózgu i cielesności człowieczej. Czterdzieści kilka dni Wiktor leczył kaca. Koniec, the end, finito – powiedział do siebie. – Nie dziś, dziś jest inaczej, nowy nastał dzień i nastanie wyczekiwana bryza, która twarz mą łagodnie pieścić będzie, nastanie wolność i wieczne wesele – tak właśnie powiedział. Wszedł do łazienki, odkręcił kurek prysznica i spostrzegł parę pustych butelek po żelu, szamponie i innych dobrodziejstwach. Dobrze się składa – pomyślał. – Zrobię zakupy. Zakupy symboliczne, które będą początkiem nowej epoki. Symboliczna woda będzie mnie obmywać, symboliczne witaminy będą mnie uzdrawiać a symboliczny żel pod prysznic będzie wonny jak jaśmin. Jak postanowił, tak było. Ubrał się na szybkiego, bo jak inaczej być mogło, skoro teraz działy się rzeczy arcyważne. Wyszedł, roztapiając się w błogości przyszłych obietnic, które sam sobie składał, i szedł.

Ulica Grodzka kąpała się w słońcu. Zapach kebabów zatykał nozdrza, rzeka turystów, uliczni mimowie, stukot obcasów eleganckich panien o bruk, sto dialektów angielskiego, hiszpańskiego i jakiegoś jeszcze, w oddali tramwaje, bryczki, samochody. To była muzyka ulicy Grodzkiej. Muzyka normalności, ruchu, przemian, pulsacji i zwyczajności. Po czterdziestu kilku nierealnych nocach i dniach Wiktor potrzebował normalności. Wszedł do marketu, przechadzał się między alejkami, wybierał produkty, normalnie, jak przystało na normalnego konsumenta. Symboliczny żel, trochę jedzenia, papierosy i na wszelki wypadek dwieście wiśniówki. Zwyczajnie i normalnie wrócił do mieszkania na Grodzkiej, klasyczny prysznic wziął, śniadanko zwyczajne też było i zwyczajna gazeta się poczytała. Potem, jak przystało na normalność, należało trochę pooglądać TV. Kolejne kanały obwieszczały normalność cudowną. Na pierwszym kanale gwiazdy tańczyły na lodzie, na drugim gwiazdy śpiewały, na trzecim gwiazdy tańczyły nie na lodzie, na czwartym gwiazdy jadły bułkę z masłem, a na piątym jakiś osiłek, prawomyślny i poprawny politycznie, okładał po mordach złych oprychów. Wiktor zadrżał. Osaczony normalnością odkorkował dwieście. Pił. Myślał o powrocie do pracy. Od dwóch miesięcy był na bezpłatnym urlopie. Za porozumieniem stron zażywał wakacji i odpoczywał. Wcześniej pracował w kulturze i tak zwanej oświacie, ale jakoś się zmęczył. Jakoś zabrakło tchu. Czas się nakładał, dzień był podobny do dnia, było normalniej, ale duch się ulatniał. Mimo wszystko powrót do roboty był kwestią czasu, ale jeszcze nie teraz.

Wyszedł z mieszkania, kierował się w stronę rynku, jeszcze dokładnie nie wiedział gdzie. Gwarny tłum oblepiał go dookoła. Poczuł się sam. Poczuł się jak samotniczy bohater-zwycięzca, jak bohater jakiejś krakowskiej powieści.

Mruknął do siebie pod nosem. – Skoro czuję się jak bohater krakowskiej powieści, wypadałoby zajrzeć do Zwisa. Gdybym czuł się jak bohater warszawskiej powieści, trójmiejskiej lub lubelskiej, nigdzie bym pójść nie musiał, ale cóż… – tak właśnie mruknął.

Mniej więcej namierzył cel wędrówki i szedł spokojnie. W Zwisie pijał przez ostatni rok. Oczywiście od czasu do czasu pijał. Potem wyjechał z Krakowa na okres pewien, zdaje się kilka tygodni, i wrócił. Zastał tych samych ludzi w tej samej konfiguracji. Dosiadł się, jak zwykle się dosiadał, siedział, siedział, rozmawiał i wypadł poza linię czasu, jak to zwykle tam bywa. Decyzja zapadła. Pójdę do Zwisa – pomyślał i poszedł. USA bankrutowało, wirtualny świat wypruwał swe bebechy, pieniądz bez pokrycia wyznaczał nieobliczalną politykę ekonomii światowej, światowy rząd centralizował władzę, a Zwis spokojnie sobie był, i bywalcy Zwisa spokojnie sobie siedzieli. Nawet jedno krzesło było wolne, jakby czekało, jakby czekało od wczoraj, od tygodnia, miesiąca. Przy stoliku łączącym ogródek z barem siedziało to samo towarzystwo i piło tę samą ciecz. Ta sama ciecz wprawiała to samo towarzystwo w stan daleko posuniętego relaksu. Siedzieli, siedzieli… Wiktor poszedł do baru, barman nalał mały porter, zagadał o czymś aktualnym, pogrzebał w szufladzie pod barem i wyjął starą płytę CD Diango Reinthardta. Ten niesamowity Cygan, grał wściekle. Barman do małego portera dorzucił promocyjnie płytę. Czasem tak się zdarzało.

Wiktor podziękował elegancko, płytę z uciechą przyjął, mały porter z uciechą nabył i wrócił do towarzystwa. Ktoś poszedł, ktoś się dosiadł i narzekał, między wierszami, że ma powczorajsze boleści. Nic nie zamawiał, ale boleści miał. Wiktor spojrzał nienachalnie i zaproponował trochę etanolu na zaleczenie uciążliwego zespołu a.

– O tak, chętnie – odpowiedział skacowany cierpiętnik.

Kupił Wiktor piwo, i kupił jeszcze sobie mały porter. Potem jeszcze jeden, potem jeszcze dwa, potem z A. Kozłowskim rozmawiali o tym, że należy zrobić jakiś teatr, bo nudno się robi. Potem poszli do Psa. Tak się rzecz działa, to prawda, jakoś samo wyszło. Spokojnym krokiem, bez pośpiechu, z umiarem, z pohamowaniem na piechotę szli. Jakieś trzysta metrów. Doszli. W Pięknym Psie, obecnie znajdującym się na ulicy Sławkowskiej, a może już go w ogóle niema, przy barze siedziały dwie kobiety. Katarzyna J., oraz kobieta w estetyce typu „whisky bar girl”. Kobieta jakaś przesadna, groteskowa i wulgarna. Można śmiało powiedzieć, że była to kobieta typu barperwera. Raczej wszystkie kobiety typu barperwera są przesadne, groteskowe i wulgarne. Różnią się pewnie czymś tam, ale baza musi być. Kobieta typu barperwera była znana wszystkim z wyjątkiem Wiktora. Zwłaszcza wszystkim, którzy więcej, jak raz, czy dwa, byli w naczelnych knajpach rynkowych. Wiktor rozejrzał się pokątnie. Zagadał znajomą Katarzynę J.

– Cześć, Kasiu.

– Pani Kasiu – wtrąciła się nieznajoma. Nieznajoma tylko dla Wiktora.

Kasia z rezerwą w spojrzeniu i dystansem w głosie przedstawiła koleżankę.

– Zofia.

Zofia, pani Zofia, niedbale wyciągnęła dłoń. Dłoń lawirującą między cyganerią, śmiesznością a upojeniem.

– Pani Zofia, chłopcze.

– Witam panią Zofię, Wiktor.

– Nie pierdol mi tu, mały.

Pani Zofia odwróciwszy głowę, zacięła nielitościwie.

– Kaśka, powiedz mu, że mnie wkurwia.

Wiktora ogarnęła mała konfuzja. Kozłowski zaśmiał się pod nosem. On wiedział, on znał miłą panią.

Odeszli z Kozłowskim od baru, siedli przy stoliku, trochę pogadali i Kozłowski miał dość. Pił już z tydzień i miał dość. Poszedł do domu. Wiktor dopijał piwo. Siedział przy stoliku na pierwszej sali, w cichości sączył ostatnie piwo, zbierał się do domu, lub niewiadomo gdzie jeszcze. Wlepiał oczy w stolik, rozglądał się wokoło, zerkał na kolorowe alkohole stojące na półkach za barem i myślał o apartamencie dwadzieścia trzy. O tajemniczej blondynce z apartamentu dwadzieścia trzy. Myślał też, jak ugryźć temat z Moniką S. i biurem podróży Jan Heweliusz i pomysłu nie miał. Wtem pani Zofia odwraca się i macha ręką.

– Chodź, co będziesz sam siedział.

Ona, kobieta typu barperwera, pani Zofia, samotność zna, i choć niemiła była, serce jej zmiękło, bo samotność zna i rozumie.

– O, nie! Dzięki, boję się – powiedział Wiktor.

– Chodź, nie bój się.

– Nie.

– Chodź, nie piernicz – złagodziła formę pani Zofia.

Wiktor pomyślał, że może podejdzie jednak. Podszedł.

– Jedziemy na Kazimierz, na imprezę. Postawisz taksówkę.

– Jestem przed wypłatą.

– Każdy przed czymś jest.

Błyskotliwie skonstatowała kobieta typu barperwera.

– Choć w zasadzie…

Powiedział Wiktor po chwili namysłu.

– No to siadaj, swój chłop jesteś, postawisz jeszcze po piwie?

Postawił, wypili i pojechali.

Słońce jeszcze dosyć mocno grzało. Taksówka jechała naokoło, nie żeby taksówkarz był oszustem, ale przez rynek nie można. W ramce okna powoli zmieniały się widoki, kamienice płynęły, ulice płynęły, tylko niebo stało w bezruchu. Może to on, Wiktor zawieszony między dwoma światami, płynął wraz z niebem. Wąskimi uliczkami przedostali się na Dietla, potem Starowiślna, Rabina Meiselsa i już. Kazimierz. Wiktor poczuł wibracje w kieszeni i ten natrętny pisk. Wyjął komórkę i odczytał SMS. Wiadomość była wysłana z numeru zastrzeżonego i brzmiała: „Misiu, jak się bawisz? Baw się, baw się…”. Z kompletną ignorancją wykasował wiadomość, komórkę włożył do kieszeni i pomyślał. – Że też takie żarty, bez pointy… Co za… i… – tak właśnie pomyślał. Kobieta typu barperwera, wskazała knajpę. Tuż obok Placu Nowego. Weszli. W knajpie było czerwono i czarno, jakieś pobłyskiwacze, jakieś kolorowe drinki. Przez pierwszą niepokaźną salę schodami w dół poszli. Tam była impreza. Impreza, jak się patrzy. Godzina niespełna dziewiętnasta a tu impra, że hej, ho! Kobieta typu barperwera popatrzyła na Wiktora z jasnym oczekiwaniem. Wiktor odwrócił się w kierunku baru, a ona krzyknęła przez ramię: – Wiśnia!

Dosiadła się do stolika dowolnych Angoli, Katarzyna poszła z Wiktorem do baru. Wiktor namierzył w spodniach portfel, wyjął, zajrzał, uspokoił się, zamówił dwie wiśniówki i piwo. Przynieśli do stolika, a kobieta typu barperwera już harce cięła z Angolem dowolnym, pierwszym, co ją wzrokiem ogarnął. Katarzyna siedziała z ponurą miną, chyba miała zły dzień. Pot powoli osiadał na twarzach, dym z papierosów drażnił oczy, czerwone światło drażniło je podwójnie. Popite towarzystwa marudziły w dziwnych tonacjach, rozdekoltowane małolaty biegały w tę i z powrotem z dosłownym ciśnieniem pęcherza.

– Skąd ją wytrzasnęłaś? – spytał Wiktor.

– Ach, Zofia, znikąd, ona jest wszędzie i zawsze.

Katarzyna umoczyła usta w wiśniówce. Mówiła dalej:

– Co ty, Zofii nie znasz? Co ty, z księżyca jesteś?

– Może bywam w innych miejscach.

– A, tak. Ona do Zwisa już nie chodzi. Kiedyś chodziła, ale to dawne czasy.

Katarzyna była dawną znajomą Wiktora. Poznał ją parę lat temu i czasem ją widywał tu i ówdzie. Niekiedy zamieniali kilka słów, niekiedy nie. W zasadzie nie była nikim ważnym, nawet nie pamiętał jej nazwiska.

W tej chwili wtoczyła się na knajpianą kanapę mokra i lepka kobieta typu barperwera. Z miejsca strzeliła pół wiśni i z miejsca zapaliła cienkiego papierosa.

– Powiedz mi, mój mały – z miejsca zagadała do Wiktora. – Czy ja cię wkurwiam? Bo wiesz, jak byśmy się wkurwiali, to po jakiego gwinta gadać, a jak nie, to luz.

– Nie, Zofio, skąd, zasadniczo. Pełny luz luźny i spokojny – z lekkim przekąsem odpowiedział Wiktor.

– To w dechę, bo wiesz, mnie czasem ludzie wkurwiają, a ty już nie. Postaw jeszcze wiśnię, to nawet cię polubię.

Kobieta typu barperwera odwróciła się w stronę Katarzyny i powiedziała:

– Ty wiesz, spotkałam tę pojebaną laseczkę, która mówiła, że ma pojebanego szefa, wiesz, tę z tego pojebanego biura, co to je zamknęli na Szewskiej. Oni wszyscy tam jacyś pojebani byli.

– A, tę pieprzniętą – przypomniała sobie Katarzyna.

– Tak, tę durnowatą pindę. Wyszła. Chyba dlatego, że się bała, bo bym ją zjebała, jak nic.

Wiktor kątem ucha posłyszał rozmowę i pomyślał: – Długa noc, pani Zofio, a wiśnia popłynie szeroką rzeką rozwiązującą języki.

Kobiety ciągnęły rozmowę dalej. Wiktor na razie nie słuchał. To już wystarczyło, by wiedział, że musi tu zostać, że musi się dziś upić z panią Zofią. Choć to może być nawet ryzykowne, musi jak nic. Poszedł do baru i przyniósł trzy wiśniówki.

– Widzisz Wiktor, czy jak cię tam, równiacha jesteś – wycharczała kobieta typu barperwera, przekrzykując knajpiany gwar.

Katarzyna spojrzała na zegarek, wypiła swój alkohol i powiedziała, że musi iść.

– Co ty, oszalałaś? – pani Zofia oponowała. – Dawaj, zostań, pij z nami.

– Muszę i już – asertywnie broniła się Katarzyna.

– Nic nie musisz! Dzieci ci w domu płaczą? Co ty, nie wygłupiaj się Kacha!

Katarzyna wstała stanowczo i pomachała ręką na do widzenia.

– Dobra, to leć, tylko powiedz mu, temu Wiktorowi, czy jak mu tam, żeby kupił mi jeszcze wiśnię, powiedz mu, jak sam nie wie.

– Wie, wie – powiedział Wiktor, unosząc uspokajająco prawą dłoń.

Katarzyna pomachała jeszcze raz i wyszła.

Knajpa gęstniała, powietrze robiło się mętne, dym z suchego lodu snuł się między dekoltami małolat z cisnącymi pęcherzami, wiśniówka uderzała do głowy, a czerwone światło, męczące stroboskopy wszystko podwajały, albo i potrajały. Kobieta typu barperwera, zerwała się do harców ponownie. Tym razem z rodakiem dowolnym, co ją wzrokiem obłapił przypadkowo. Wiktor wyszedł na zewnątrz złapać trochę świeżego powietrza. Schodami w górę, czarnymi jak smoła, oświetlonymi czerwonym światłem. Światłem, co rozpraszało się w czerni i nikło absolutnie. Znów usłyszał pisk i wibrację w którejś kieszeni. Wyjął srebrzystoszarą maszynkę przeznaczoną do komunikacji i odczytał: „Baw się, baw się, już nie długo…”.

Powietrze zadrgało w nozdrzach, zimny chłód przebiegł po plecach, a gwiazdy zdawały się opadać na ziemię. Złe przeczucie, zły czas. Mrok Kazimierza był bardziej mroczny. Całość świata, tej przestrzeni, była przez chwilę zakryta fioletową kotarą. Może był to skryty, wewnętrzny impuls intuicji, może stan deliryczny.

Wiktor pobladł. Pobladł od wewnątrz. Przez ułamek sekundy było jasne, że ta wiadomość SMS, ma jakiś głębszy kontekst. Kto, dlaczego, po co? Na olśnienie było jeszcze za wcześnie. Schował komórkę do najodleglejszej kieszeni i wszedł do środka. Schodami w dół szedł. W przepastne otchłanie czerni i czerwieni, w rozdygotany bełkot lepkiego zaduchu. Barperwera siedziała i mamrotała do siebie. Oddzielona od reszty spitą barierą samotności siedziała, gestykulowała i mamrotała. Dostrzegła Wiktora i ruchem głowy wskazała bar. Wiktor podszedł do skąpanej w czerwieni oazy etanolu, wziął butelkę czerwonej wiśniówki i przysiadł do czerwonej barperwery.

– Och, widzę, maleńki, że jesteś konkretnie konkretny. To polej, co tam masz – powiedziała.

– Wiśnia, pachnąca wisienka, prosto z wiśniowego sadu, pani Zofio – odpowiedział.

– Daj spokój z panią, już cię toleruję. Ja cię nawet trochę lubię.

Barperwera w tej chwili przybliżyła przesadną czerwienią wymalowane usta do ucha Wiktora i dodała: – Właściwie to moglibyśmy się dziś bzykać.

Nie mógł odmówić wprost, w zasadzie nie mógł odmówić wcale, nie teraz. Zrobił nic nieznaczącą minę chwycił w dłoń kieliszek pierwszy, potem drugi i uzupełnił po brzeg.

– Wiesz – kontynuowała – nawet nie wiesz, jakie mam ciało. Sama skrycie się w nim kocham. Mam takie gładkie pośladki i piersi takie pełne, sam zobacz.

Chwyciła dłoń Wiktora i położyła na dosyć pokaźnej połówce biustu.

Dyplomatycznie wycofał dłoń, nie dając nic do zrozumienia.

– To zrobię ci laskę – nalegała dalej – laskę, jakiej się nie zapomina. Zaufaj mi.

Wiktor wzniósł kieliszek, wzniósł toast.

– Za laskę!

Barperwera podjęła toast i się zamyśliła, a jej wzrok utkwił tam, gdzie były jej myśli, czyli nigdzie w sensie materialnym. Po krótkiej chwili wypiła do dna i zapaliła cienkiego papierosa. Zaciągnęła się i dalej patrzyła w dal. Wiktor wybił ją z zamyślenia dosyć niespodziewanym pytaniem.

– Znasz biuro podróży Jan Heweliusz?

– Znam. To bardzo chujowa historia, a co podsłuchałeś? Właściwie to nic nie mówiłam, ale tobie powiem. Chujowo się zaczęło i chujowo się skończyło – mówiła coraz bardziej pijanym głosem. – Faceci to chuje.

– Hm, nie wszyscy.

– Nie wszyscy!? Wszyscy, mówię ci. Ty też jesteś chujem i pewnie nie miałeś okazji jeszcze się przekonać. Jesteś, jak reszta, zakłamaną świnią. On też był chuj, kawał kłamliwego świńskiego chuja. Kochałam go…

Barperwera ponownie zawiesiła wzrok na własnych myślach, czyli nigdzie.

– Jak to? – Wiktor ocucił ją pytaniem o konkret.

– Tak to! Kochałam go, tego – i tu poszła twórcza wiącha – tego, ych, ech, jednego. Trzy, cztery miesiące temu poszłam do tego biura, bo obiecał mi, że zabierze mnie na Sycylię. Miał się oświadczyć, już prawie. Byłam w tym biurze i nie mogłam z bandą kretynów się dogadać. Sześć razy chodziłam i nic. Nic nie załatwili. Zresztą… Jak wróciłam do domu, już go nie było. Dwa miesiące mnie dymał, mówił, że wyjedziemy i nic. Głupi palant. Podobny do Banderasa był, palant głupi.

– No tak, ale co z tym biurem? – Wiktor próbował wyciągnąć jakieś przydatne informacje.

– Co z biurem, co z biurem… Zrobili cię jakoś, czy jak?

– Powiedzmy, że mam prywatne powody.

– OK, nie wnikam, każdy ma jakieś prywatne powody. Nie wiem, co z biurem. Nie istnieje, to wiem.

– Mówiłaś coś o jakiejś laseczce, zdaje się pracowała tam – kontynuował Wiktor.

– A… Tak, durna, złośliwa gówniara. Poczekaj, jak chcesz, mam tu gdzieś jej numer.

Barperwera zaczęła grzebać w torebce, w międzyczasie wypiła pięćdziesiąt wiśniówki, zapaliła cienkiego papierosa, poprzeklinała. Znalazła.

– Masz – podała Wiktorowi zmięty kawałek papieru. – Pani Basia srasia.

Wiktor uważnie, by nie uszkodzić, rozwinął papierek, upewnił się, czy jest kontakt. Był. Schował głęboko, do wewnętrznej kieszeni z suwakiem. Cel był osiągnięty. Nawet lepiej, niż by się spodziewał. W stanie odprężenia, na jakie pozwalało miejsce i towarzystwo, czyli w stanie wątpliwego odprężenia, ale zawsze, nalał wódkę do kieliszków. Barperwera była już prawie kompletnie zalana. Coraz bardziej bełkotała. Przyłożyła swoje czerwone usta do ucha Wiktora po raz kolejny.

– Wychodzimy, dalej pić nie ma sensu. Chodź na taksówkę. Pojedziemy do mnie.

– Chodźmy – odpowiedział Wiktor.

Powoli opuszczali czerwono–czarną jaskinię trupów. Duszne i lepkie piekło chaosu. Wystarczy jeszcze pokonać czarne schody, co pożerają światło i już. Wiktor zabrał resztkę wiśniówki, schował do torby i szedł blisko barperwery, w razie czego, gdyby była potrzeba asekuracji. Doszli do taksówki. Kobieta typu barperwera wtoczyła się na tylne siedzenie. Wsiadała, balansując na granicy śmieszności i gestykulacji w estetyce wodewilu. Wiktor zamknął za nią drzwi, wręczył taksówkarzowi dwa razy po dwadzieścia i kazał zawieźć, gdzie panienka sobie życzy. Panienka jednak nie dawała za wygraną. Wyraźnie laska mieściła się w jej scenariuszu.

– Słuchaj – powiedziała, otwierając drzwi auta. – No, co ci tam zależy? No chodź, mówię ci, nie będziesz żałował.

Wiktor ponownie zwrócił się do taksówkarza.

– W stronę rynku niech pan jedzie, ona potem powie, jak dalej.

Barperwera kontynuowała.

– Słuchaj, powiem tak, mam jeszcze jakiś alkohol i kawał łóżka. Poza tym tu nie chodzi o ciebie, nie rozumiesz. Tu chodzi o mnie, ja, do cholery, dziś nie mogę być sama, nie dziś. Rozumiesz to? Zrozum, ja nie wiem, co mam zrobić. Jestem wściekła i czuję się fatalnie. Wypełnimy te miejsca rozkoszą. No chodź, do cholery, wsiadaj!

Wiktor zamknął drzwi, taksówka ruszyła. Słyszał, jak nikły za rogiem przekleństwa barperwery i pomruk silnika. Stało się cicho. Reszta dźwięków była bez znaczenia. Odgłosy Kazimierza były bierne i martwe, zakryte fioletową kotarą.

Szedł w stronę rynku. Zasadniczo w stronę ulicy Grodzkiej, właściwie do domu szedł. Po drodze sączył wiśniówkę i myślał:

– Byłem w Zwisie, w Pięknym Psie byłem i nawet ćmę barową poznałem, teraz jestem jak pełnoprawny bohater krakowskiej powieści – tak myślał. Dopił do cna i wdrapał się na trzecie piętro do swojego mieszkania. Tuż przed wejściem otrzymał trzecią wiadomość. Brzmiała: „Zniszczę cię, kundlu!”. Wszedł, legł na łóżku z telefonem w dłoni.

Obrazy senne gnały nieprzytomnie. Patrzył na siebie z góry. Uciekał przed kimś, czuł się nagi. Było duszno i gorąco. Biegł na oślep, przed siebie, byle dalej, byle stąd.

Czwarta rano. Wiktor został zbudzony przez uporczywy stan neurofizjologicznego spięcia. Prześcieradło było zupełnie mokre od potu. Okropny mrok wślizgiwał się przez okno. Zła pustka snuła się po mieszkaniu jak czarny pies. Teraz telefon okazał się jedynym przyjacielem. Zamówił taksówkę z butelką wiśniówki. Nerwowo chodził po pokoju i czekał na zbawienną porcję alkoholu. Nie mógł jasno myśleć. Zapętlał się, gubił w najprostszych rzeczach. Patrzył na podłogę, której dawno nie odkurzał i co raz znajdował włosy Darii. Podszedł do komody, przewrócił do góry dnem ramkę z jej zdjęciem. Do tej pory nie miał czasu tego zrobić, może nie miał siły.

Pora posprzątać – pomyślał – pora gruntownie posprzątać. Posprzątać materialnie i nie tylko. Pora oczyścić własne życie z wszelkich śladów po Darii, pora zacząć żyć. Już czas. Tylko ona, kobieta z apartamentu dwadzieścia trzy może mnie uratować.

Taksówka przyjechała. Wiktor stoczył się ataksyjnym ruchem w dół, wziął wiśniówkę z taksówki, wszedł ponownie na trzecie piętro, wszedł do mieszkania. Ta czynność wydała się bardzo skomplikowana. Skomplikowana do tego stopnia, że pot oblał go zupełnie. Sam się dziwił, jak mógł temu podołać. Był to czyn heroiczny. Odkorkował. Pierwszy łyk z butelki, drugi łyk z literatki i już było lepiej. Nawet jakieś optymistyczne myśli zaczęły się pojawiać na horyzoncie. Jeszcze daleko, ale zawsze. Nade wszystko apartament dwadzieścia trzy. Czas pracował na korzyść. Podskórne życie Wiktora samoistnie organizowało obraz blondynki z apartamentu dwadzieścia trzy. Właściwie już nie pamiętał jej twarzy, zapamiętał tylko zapach powietrza. Zapach w chwili, gdy wypowiedziała te słowa: „Apartament dwadzieścia trzy”. Obojętny knajpiany zapach w jednej sekundzie wślizgnął się w niepojęte rejony wewnętrznego życia Wiktora. Teraz był w niepojętych rejonach pamięci, która mogła zaczarować świat. Naprawdę mogła.

Z wolna świtało. Wiktor dopalał ostatniego papierosa i czuł, że powolutku ogarnia go nadzieja. To dobrze rokowało na spokojny sen. Tak dawno nie odczuwał przyjemności z chodzenia spać, z zasypiania i budzenia się. Dzisiejszy sen miał być jak przedśpiew do pięknej opowieści. Opowieści porywającej, zachwycającej. Jutro, jutro zdarzy się coś, bo musi się coś zdarzyć. Czuł to głęboko, czuł w szpiku kostnym. Zasypiał. Spał.

***

Monika Serafin walczyła. Jakieś szpetne, cuchnące, spocone łapy popychały ją raz po raz. Szła przez ciemny, śmierdzący zgrzybiałą wilgocią korytarz. Ona i jeszcze kilkanaście osób. Jak bydło na rzeź prowadzone mrocznymi zakamarkami podziemnego miasta. W milczeniu szli. Atmosfera paranoicznego szoku i grobowca, w którym lęgnie się robactwo. Wszyscy znaleźli się w podziemnym holu, skąd żaden odgłos nie miał prawa się wydobyć. Sześciu śmierdzących, rosłych mężczyzn o zniszczonej twarzy kierowało gwałtownym porządkiem. Monika i jeszcze dwie kobiety zostały ruchem pistoletu oddzielone od reszty. Jeden z porządkowych, o twarzy bestii, poczerniałej i pożółkłej, poprowadził wszystkie trzy, dosyć młode kobiety, do obskurnej celi z metalowymi, wytłumianymi drzwiami. W celi znajdowały się trzy śmierdzące materace, stołek, na którym stała miska z wodą, metalowy kubek i nic więcej. Drzwi zamknęły się z przytłumionym hukiem. Monika usiadła na materacu, skuliła się. Z przerażenia nie mogła nawet płakać. Czuła zimne, gadzie zło i bestialski chłód.

Szeptała cichutko do siebie: – Moniczko, jesteś bezpieczna, nie bój się, jesteś Moniczką, jesteś Moniką Serafin, masz przyjaciół, masz Wiktora.

Zapadła w długą, niemal katatoniczną ciszę. Po czasie, którego nie była w stanie odczuć, wydobyła z siebie wewnętrzny krzyk.

Na zewnątrz tylko cichutko pisnęła: – Wiktor!

Siedziała skulona, trzymając ręce na kolanach, może pięć minut, może dwie godziny. Bezkształtna masa myśli i emocji przewalała się przez jej wnętrze. Doszła do pewnego, osobliwego progu i krzyknęła wewnątrz siebie ze wszystkich sił, aż niebo zadrżało w posadach.

Wiktor w tej chwili poczuł, jak zimne powietrze zmroziło mu twarz. Nie mógł wymówić słowa. Zimny powiew doszczętnie zmroził i unieruchomił aparat mowy. Obudził się z przerażeniem. Obudził się i jeszcze przez kilka sekund nie istniał w tym świecie. Przez kilka sekund był pod wpływem chłodu i ogromnego mroku.

Powiedział do siebie: – Monika! – tak powiedział.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: