Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Argonauci. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Argonauci. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 274 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Było to miesz­ka­nie mi­lio­ne­ra. Na sprzę­tach i ścia­nach sa­lo­nów bar­wy i po­ły­ski prze­le­wa­ły się jak na po­wierzch­ni kon­chy per­ło­wej. Zwier­cia­dła od­bi­ja­ły w so­bie ob­ra­zy, po­sadz­ki lśni­ły jak zwier­cia­dła. Tu i owdzie ko­bier­ce ciem­ne i fi­ran­ki cięż­kie przy­tłu­mia­ły świet­ność, ale na po­zór tyl­ko, w rze­czy sa­mej pod­no­sząc ją do uro­czy­sto­ści pra­wie ko­ściel­nej. Gdzie­in­dziej wszyst­ko ja­śnia­ło, błysz­cza­ło, mie­ni­ło się błę­ki­tem, szkar­ła­tem, zło­tem, bron­zem, roz­ma­ity­mi od­cie­nia­mi bia­ło­ści, któ­re wy­da­ją z sie­bie: gips, mar­mur, mora, kość sło­nio­wa, por­ce­la­na. Chińsz­czy­zna, ja­pońsz­czy­zna, sty­le kil­ku od­da­lo­nych wie­ków, naj­wy­szu­kań­szy wy­kwint mód naj­śwież­szych, lam­py, pa­ją­ki, świecz­ni­ki, wazy, sztu­ka zdob­ni­cza w naj­wyż­szym swym roz­wo­ju. Przy­tem, wie­le sma­ku i umie­jęt­no­ści, pew­ne­go tak­tu w do­bie­ra­niu rze­czy i oży­wie­nia w ich ukła­dzie, któ­re nie­myl­nie zna­mio­no­wa­ły rękę i umysł ko­bie­ty wyż­szej nad po­spo­li­tość.

Urzą­dze­nie tego miesz­ka­nia po­chło­nąć mu­sia­ło sumę ko­lo­sal­ną dla bie­da­ków, a dla moż­nych na­wet bar­dzo znacz­ną. Wła­ści­ciel jego był mi­lio­ne­rem.

Aloj­zy Dar­wid nie odzie­dzi­czył mi­lio­nów, lecz zdo­był je wła­sną, że­la­zną pra­cą i od­tąd, cią­gle pra­co­wał nad ich po­mno­że­niem. Pra­co­wi­tość, ener­gia i po­my­sło­wość jego były nie­wy­czer­pa­ne. In­te­re­sy zda­wa­ły się być dla nie­go tem, czem jest woda dla ryby: ży­wio­łem da­ją­cym swo­bo­dę i bło­gość. Ja­kie in­te­re­sy? Przed­się­bior­stwa wiel­kie i po­wi­kła­ne: two­rze­nie dróg lą­do­wych i wod­nych, wzno­sze­nie gma­chów pu­blicz­nych, kup­na, sprze­da­że, za­mia­ny bo­gactw róż­nej na­tu­ry, ob­ro­ty pie­nięż­ne na tar­gach i gieł­dach. Aże­by tego wszyst­kie­go do­ko­ny­wać, trze­ba było po­sia­dać przy­mio­ty naj­sprzecz­niej­sze: śmia­łość lwią i ostroż­ność li­sią, szpo­ny ja­strzę­bie i ela­stycz­ność ko­cią.

Było to ży­cie pę­dzo­ne przy sto­le kar­cia­nym, któ­ry sta­no­wi­ła cał­ko­wi­ta prze­strzeń ol­brzy­mie­go pań­stwa; była to dłu­go­let­nia i za­żar­ta po­ni­ter­ka do ban­ku, trzy­ma­ne­go naj­czę­ściej przez śle­py los. Bo ra­chu­ba i umie­jęt­ność, zna­cząc tu bar­dzo wie­le, nie mo­gły w zu­peł­no­ści usu­wać tego, co jest tra­fem. Więc trze­ba było nie da­wać się oba­lić tra­fo­wi, pod cio­sa­mi jego przy­pa­dać do zie­mi i kur­czyć ścię­gna, ale tyl­ko dla­te­go, aby uczy­nić skok ela­stycz­niej­szy, cios od­bić i nowy łup po­chwy­cić. Była to po­myśl­ność wzbie­ra­ją­ca i opa­da­ją­ca jak rze­ka, była to tak­że go­rącz­ka, nie­ustan­nie ką­pa­na w chłod­nej roz­wa­dze i ra­chu­bie.

Zresz­tą, brycz­ki pocz­to­we, wa­go­ny, dzwon­ki na dwor­cach, na­glą­ce do po­śpie­chu, iskrzą­ce się śnie­gi da­le­kich pół­no­cy, góry pię­trzą­ce się na gra­ni­cy, roz­dzie­la­ją­cej dwie czę­ści świa­ta, rze­ki prze­rzy­na­ją­ce prze­stwo­ry bez­lud­ne, ho­ry­zon­ty – pod­kre­ślo­ne po­nu­re­mi li­nia­mi od po­cząt­ku wie­ków sa­mot­nych tajg. Po­tem, na prze­mian: zgiełk, blask, ścisk, świet­ność sto­lic, a w sto­li­cach mnó­stwo drzwi, z któ­rych jed­ne na­oścież otwar­te, inne za­mknię­te szczel­nie; więc wzglę­dem tych dru­gich gięt­kość ko­ciej łapy, ro­bią­cej szcze­li­ny tam, gdzie du­że­go otwo­ru uczy­nić nie­po­dob­na.

Ro­dzi­nę wy­pa­da­ło opusz­czać na dłu­gie mie­sią­ce, nie­kie­dy na całe lata, a na­wet ży­jąc z nią pod jed­nym da­chem, sta­wać się jej rzad­kim go­ściem, a nie być nig­dy jej sta­łym, po­uf­nym to­wa­rzy­szem. Na sta­łość, po­uf­ność, wszel­ką czu­łość w sto­sun­kach z ludź­mi, na­wet naj­bliż­szy­mi, Aloj­zy Dar­wid cza­su nie miał, za­rów­no jak nie miał go dla sku­pie­nia my­śli na przed­mio­tach ja­kich­kol­wiek, nie zo­sta­ją­cych w związ­ku z cy­frą, li­nią, datą, czy­li oka­mi tej sie­ci, w któ­rą opla­tał swo­ją myśl i swo­ją że­la­zną pra­cę.

Co do uciech i roz­ko­szy ży­cia, by­wa­ły nie­mi cza­sem mi­łost­ki, za­pa­la­ne na­pręd­ce, w prze­jeź­dzie, prze­lo­cie i roz­wie­wa­ją­ce się ra­zem z dy­mem pę­dzą­cej na­przód lo­ko­mo­ty­wy, cza­sem przy­sma­ki wła­ści­we stre­fom roz­ma­itym, albo wspa­nia­ły kra­jo­braz prze­mo­cą wdzie­ra­ją­cy się do oczu i w mgnie­niu oka zni­ka­ją­cy, albo jesz­cze kil­ka go­dzin oży­wio­nej gry kar­cia­nej – ale na­de­wszyst­ko sto­sun­ki z róż­no­rod­ny­mi wierz­choł­ka­mi spo­łecz­ny­mi, któ­re były z jed­nej stro­ny uży­tecz­ne, a z dru­giej dla mi­ło­ści wła­snej nie­zmier­nie za­szczyt­ne. Pie­nią­dze i zna­cze­nie – były to dwie osie, oko­ło któ­rych ob­ra­ca­ły się wszyst­kie uczu­cia, my­śli i żą­dze Dar­wi­da, a przy­najm­niej zda­wać się mo­gło, że wszyst­kie, bo któż upew­nić zdo­ła, że w czło­wie­ku ist­nie­je tyl­ko to, co ob­ja­wia się w jego czy­nach? Nikt naj­pew­niej, ani na­wet on sam.

Te­raz, po trzy­let­niej nie­obec­no­ści, Alo­izy Dar­wid, od kil­ku mie­się­cy za­le­d­wie po­wró­cił do ro­dzin­ne­go mia­sta i na łono ro­dzi­ny, po­śród któ­rej, tak jak i daw­niej, by­wał rzad­kim i roz­tar­gnio­nym go­ściem. Pra­co­wał zno­wu. Od­ra­zu, w pierw­szym ty­go­dniu, nie­mal dniu, upa­trzył tu nowe pole do pra­cy i szło mu bar­dzo o to, aby je za­gar­nąć i roz­to­czyć na niem swe He­ra­kle­so­we boje. Lecz za­le­ża­ło to od pew­nej oso­bi­sto­ści, umiesz­czo­nej bar­dzo wy­so­ko i do któ­rej do­tych­czas do­trzeć nie mógł.

Już kil­ka razy ko­cia łapa za­okrą­gli­ła się dla wy­two­rze­nia szcze­li­ny w drzwiach za­mknię­tych – nada­rem­nie! Żą­dał pa­ro­go­dzin­nej, po­uf­nej roz­mo­wy i otrzy­mać jej nie mógł. Chwy­cił się środ­ka, któ­ry nie­raz od­da­wał mu usłu­gi sku­tecz­ne.

Zna­lazł in­dy­wi­du­um, po­sia­da­ją­ce sztu­kę wci­ska­nia się wszę­dzie, wy­jed­ny­wa­nia wszyst­kie­go, wy­grze­by­wa­nia z pod zie­mi sto­sun­ków, oko­licz­no­ści, wpły­wów. In­dy­wi­dua po­dob­ne by­wa­ją zwy­kle męt­ne, ale nie ob­cho­dzi­ło go to wca­le. Mnie­mał, że spodem ży­cia mu­szą pły­nąć męty, po­dob­ne do mułu rzek, to­czą­cych pia­sek zło­ty. Z lek­ce­wa­żą­cym uśmie­chem my­ślał o mę­tach, ale nie wa­hał się brać ich w dłoń, aby przyj­rzeć się, czy nie za­wie­ra­ją zło­tych zia­ren. Męt­nych po­moc­ni­ków swo­ich na­zy­wał oga­ra­mi, bo tro­pi­ły zwie­rzy­nę w gąsz­czach nie­do­stęp­nych dla my­śliw­ca. Mniej­sze­go wzro­stu, pra­wie nie­wi­dzial­ni, le­piej jesz­cze od nie­go umie­li kur­czyć się, prze­ska­ki­wać i pod­ła­zić. Ta­kie­go oga­ra wy – pu­ścił przed kil­ku dnia­mi po au­dy­en­cyę po­żą­da­ną i do­tych­czas wie­ści o nim nie miał. Nie­po­ko­iło i nie­cier­pli­wi­ło go to ogrom­nie. Rad­by już był rzu­cić się na nową pra­cę, jak lew na are­nę i na łup.

Zmrok wie­czor­ny opusz­czał się na sze­reg wiel­kich i ma­łych sa­lo­nów. Alo­izy Dar­wid, w ga­bi­ne­cie urzą­dzo­nym z bo­gac­twem tak po­waż­nem, że pra­wie su­ro­wem, w ob­fi­tem świe­tle lamp, przyj­mo­wał lu­dzi przy­by­wa­ją­cych ze spra­wa­mi roz­ma­ite­mi: ze spra­woz­da­nia­mi, ra­chun­ka­mi, pro­po­zy­cy­ami, proś­ba­mi.

W ga­bi­ne­cie tym wszyst­ko było ciem­ne, cięż­kie, roz­mia­rów du­żych, dro­go­cen­ne, ale nie bi­ją­ce w oczy. Naj­mniej­szej ja­skra­wo­ści, ani fan­ta­stycz­no­ści, tyl­ko po­wa­ga i kom­fort. Książ­ki za szy­ba­mi wspa­nia­łej sza­fy, dwa wiel­kie ob­ra­zy na ścia­nach, biu­ro z mnó­stwem pa­pie­rów, po­środ­ku po­ko­ju stół okrą­gły, okry­ty ma­pa­mi, bro­szu­ra­mi, gru­by­mi to­ma­mi; do­ko­ła sto­łu fo­te­le cięż­kie, niz­kie, głę­bo­kie. Po­kój był ob­szer­ny, pod bar­dzo wy­so­kim su­fi­tem, z któ­re­go zwie­sza­ła się nad okrą­głym sto­łem wspa­nia­ła, ja­sno pa­lą­ca się lam­pa.

Da­le­ki pro­to­pla­sta Alo­ize­go Dar­wi­da, Ja­zon Ar­go­nau­ta, wca­le in­a­czej wy­glą­dać mu­siał, gdy pły­nął do Kol­chi­dy po zło­te runo. Czas, zmie­nia­jąc spo­so­by wal­cze­nia, od­po­wied­nio do nich rzeź­bi kształ­ty ry­ce­rzy. Ja­zon ufał sile ra­mie­nia i mie­cza, Dar­wid tyl­ko mó­zgo­wi i ner­wom. Wiec mózg i ner­wy roz­wi­nę­ły się w nim ze szko­dą mu­sku­łów, wy­twa­rza­jąc prze­cież siłę spe­cy­al­ną, na któ­rej trze­ba było znać się, aby ją po­znać w po­sta­ci szczu­płej, nie­wy­so­kiej, w twa­rze z po­licz­ka­mi po­cią­gły­mi i okry­ty­mi skó­rą su­chą, bla­dą, tak ru­chli­wą, jak­by drga­ła od każ­de­go z po­wie­wów, nio­są­cych okręt ku brze­gom po­żą­da­nym.

Z obu stron po­licz­ków pra­wie mie­dzia­ną ru­do­ścią iskrzy­ły się wąz­kie pasy fa­wo­ry­tów, któ­rych je­dwa­bi­ste koń­ce opa­da­ły na sztyw­ny koł­nierz ko­szu­li; ru­da­wy wąs, krót­ki i twar­dy, ocie­niał war­gi cien­kie, bla­da­we, ma­ją­ce uśmiech, w któ­re­go zmien­no­ści spo­czy­wa­ła wiel­ka wy­mo­wa: za­chę­cał on, onie­śmie­lał, po­cią­gał, za­trzy­my­wał w od­da­le­niu, po­chwa­lał, nie­do­wie­rzał, przy­mi­lał się, drwił – czę­sto drwił. Ale głów­nem sie­dli­skiem siły zda­wa­ły się tu być oczy, za­trzy­mu­ją­ce się na każ­dym przed­mio­cie uważ­nie i dłu­go, ze źre­ni­cą sta­lo­wą, zim­ną, bar­dzo głę­bo­ką i peł­ną świa­teł prze­ni­kli­wych, czę­sto ostrych, pod brwia­mi wy­pu­kłe­mi, któ­re li­nią rudą pod­kre­śla­ły czo­ło wy­so­kie, po­więk­szo­ne jesz­cze przez za­czy­na­ją­cą się ły­si­nę, ma­ją­ce gład­kość i po­łysk ko­ści sło­nio­wej, a po­mię­dzy brwia­mi gru­by snop zmarsz­czek, jak chmu­rę my­śli i tro­ski. Była to twarz zim­na, ro­zum­na, ener­gicz­na, z wy­tło­czo­nem po­mię­dzy brwia­mi pięt­nem my­śli i prze­cią­gnię­tym przez usta ry­sem iro­nii.

Praw­nik, je­den z naj­słyn­niej­szych w tem wiel­kiem mie­ście, trzy­ma­jąc w ręku otwar­ty tom ko­dek­su, czy­tał gło­śno sze­reg jego ustę­pów. Dar­wid w po­sta­wie sto­ją­cej słu­chał uważ­nie, ale w uśmie­chu jego wzra­sta­ła iro­nia, a gdy głos czy­ta­ją­ce­go umilkł, prze­mó­wił z ci­cha. Jed­ną z wła­ści­wo­ści jego był ten głos o dźwię­kach jak­by przez ostroż­ność przy­tę­pio­nych.

– Prze­pra­szam, ale to wszyst­ko, co pan prze­czy­tał, nie sto­su­je się do zaj­mu­ją­ce­go nas wy­pad­ku.

Wziąw­szy z rąk praw­ni­ka książ­kę, prze­rzu­cał przez chwi­lę jej stro­ni­ce i z ko­lei czy­tać za­czął. Do czy­ta­nia uży­wał bi­no­kli w ro­go­wej opra­wie, od któ­rej po­głę­bia­ła się żół­ta­wa bla­dość jego su­chej twa­rzy. Słyn­ny praw­nik zmie­szał się i za­dzi­wił.

– Ma pan słusz­ność. My­li­łem się. Zna pan pra­wo wy­bor­nie.

Jak­że­by mógł go nie znać, sko­ro było mu i orę­żem i kla­pą bez­pie­czeń­stwa!

Praw­nik, za­siadł w mil­cze­niu na jed­nym z roz­ło­ży­stych i niz­kich fo­te­li, a z ko­lei bu­dow­ni­czy roz­ło­żył na sto­le plan gma­chu pu­blicz­ne­go, któ­ry, przed roz­po­czę­ciem ro­bót na wio­snę, mu­siał być w zi­mie wy­koń­czo­ny. Dar­wid słu­chał zno­wu, mil­cząc, my­śląc, pa­trząc na wska­zy­wa­ne ry­sun­ki źre­ni­ca­mi sta­lo­we­mi, w któ­rych cza­sem prze­la­ty­wa­ły iskry po­my­słów, wy­try­ska­ją­cych z mó­zgu i któ­re po chwi­li bie­głe­mu spe­cy­ali­ście przed­sta­wiać za­czął. Mó­wił z ci­cha, płyn­nie, bar­dzo zwięź­le i ja­sno. Bu­dow­ni­czy od­po­wia­dał z usza­no­wa­niem i jak przed­tem praw­nik, nie bez pew­ne­go zdzi­wie­nia. Boże wiel­ki! ten czło­wiek umiał wszyst­ko i znał się na wszyst­kiem; po ob­sza­rach pra­wo­znaw­stwa, ma­te­ma­ty­ki, bu­dow­nic­twa prze­cha­dzał się swo­bod­nie, jak po swo­im po­ko­ju! Dar­wid spo­strzegł zdzi­wie­nie ota­cza­ją­cych i na waż­kich war­gach osia­dła mu iro­nia. Czy ci lu­dzie wy­obra­ża­ją so­bie, że on mógł do ta­kich przed­się­wzięć za­bie­rać się jak śle­piec do roz­po­zna­wa­nia barw? Czy­nią tak nie­któ­rzy i giną! On ro­zu­miał, że dziś tyl­ko wie­dza ko­lo­sal­na może być fun­da­men­tem dla wzno­sze­nia pi­ra­mi­dal­nych for­tun i jed­na tyl­ko jego pa­mięć zna­ła te dłu­gie sze­re­gi nocy, któ­re prze­pły­nę­ły mu nad gło­wą bez­sen­ną i zdo­by­wa­ją­cą wie­dzę.

Te­raz sta­nął przy sto­le chło­pak wy­smu­kły, chu­dy, z ge­nial­nym wy­ra­zem w ciem­nych oczach, w odzie­ży znisz­czo­nej, z ge­sta­mi pra­wie ru­basz­ny­mi. Był to ar­ty­sta­rzeź­biarz, bar­dzo mło­dy, ale już sław­ny, z po­cząt­ka­mi su­chot, wy­try­sku­ją­cy­mi na twarz zbyt sil­nym ru­mień­cem i bla­skiem oczu, a z pier­si kasz­lem krót­kim i ostrym. Mówi! o rzeź­bach or­na­men­ta­cyj­nych, któ­re miał wy­ko­nać dla gma­chów, wzno­szo­nych przez wiel­kie­go przed­się­bior­cę, po­ka­zy­wał ry­sun­ki, roz­wi­jał po­my­sły, wpa­dał w za­pał, mó­wił co­raz gło­śniej, kasz­lał co­raz czę­ściej. Dar­wid pod­niósł gło­wę, wraż­li­wa skó­ra na po­licz­kach mu za­drga­ła i ru­chem de­li­kat­nym, koń­cem dwóch bia­łych i cien­kich pal­ców do­tknął ra­mie­nia ar­ty­sty.

– Niech pan od­pocz­nie – rzekł – panu szko­dzi dłu­gie mó­wie­nie.

Po­tem do in­nych obec­nych prze­mó­wił:

– Moja młod­sza cór­ka tak samo kasz­le, i… nie­po­koi mię to tro­chę…

– Mo­że­by do Włoch – za­czął bu­dow­ni­czy.

– Za­pew­ne… my­śla­łem już o tem, ale le­ka­rze nie wi­dzą nic groź­ne­go…

Zwró­cił się do rzeź­bia­rza:

– Panu trze­ba­by zwie­dzić Wło­chy, sko­rzy­stać tam ze zbio­rów sztu­ki i – z kli­ma­tu.

Ar­ty­sta, nie rad z wmie­sza­nia się w jego spra­wy, nie od­po­wie­dział bez­po­śred­nio, lecz za­czął da­lej przed­sta­wiać i mo­ty­wo­wać swo­je pro­jek­ty, ale krót­ki od­dech i co­raz czę­ściej po­wta­rza­ją­cy się ka­szel mowę mu utrud­nia­ły. Wte­dy Dar­wid wy­pro­sto­wał się i mó­wić za­czął:

– Na rze­czach sztu­ki znam się bar­dzo mało, nie dla­te­go, abym je lek­ce­wa­żył, owszem, sztu­ka musi być po­tę­gą, sko­ro świat przed nią czo­łem ude­rza, ale dla­te­go, że cza­su nie mia­łem. Niech się więc pan da­lej nie utru­dzą przed­sta­wia­niem mi swych po­my­słów i za­mia­rów. Z góry je za­twier­dzam, wie­dząc do­brze co czy­nię. Wszak­że to ksią­żę Ze­non, któ­re­go umysł i do­bry smak po­dzi­wiam, do­ra­dził mi uda­nie się do pana. U nie­go też wi­dzia­łem dzie­ła dłu­ta pań­skie­go, któ­re mię za­chwy­ci­ły. Po­wia­da­ją nie­któ­rzy, że my, prze­my­słow­cy i fi­nan­si­ści, po­sia­da­my w so­bie tyl­ko ma­te­ryę, a nie po­sia­da­my Psy­chy. Jed­nak Psy­che pań­ska, któ­ra przy­ozdo­bi­ła pa­łac księ­ca, spra­wi­ła na mnie wra­że­nie ta­kie, jak gdy­bym nie był samą ma­te­ryą.

Iro­nia za­la­ła mu war­gi, ale z uprzej­mo­ścią wzmo­żo­ną rzekł do rzeź­bia­rza:

– Usta­nów­my cy­frę ho­no­ra­ry­um.

I spiesz­nie do­dał:

– Niech mi pan po­zwo­li wziąć ini­cy­aty­wę.

To­nem za­py­ta­nia wy­mó­wił cy­frę bar­dzo znacz­ną. Ar­ty­sta skło­nił się, uta­ić nie chcąc, lub nie mo­gąc, zdzi­wie­nia i ucie­chy. Dar­wid zlek­ka wziął go pod ra­mię i po­pro­wa­dził ku wiel­kie­mu biu­ru, któ­re­go jed­ną z szu­flad otwo­rzył. Po­zo­sta­li przy okrą­głym sto­le praw­nik i bu­dow­ni­czy za­mie­nia­li się spoj­rze­nia­mi.

– Pro­te­go­wa­ny księ­cia! – szep­nął je­den.

– Zręcz­ność! re­kla­ma! – od­szep­nął dru­gi.

Dar­wid zaś do mło­de­go rzeź­bia­rza mó­wił:

– Ze sły­sze­nia wiem, iż rzeź­bia­rze przed roz­po­czę­ciem ro­bót po­trze­bu­ją po­no­sić znacz­ne kosz­ta na wstęp­ne przy­go­to­wa­nia. Oto za­licz­ka. Niech pan się nie krę­pu­je. Pie­nią­dze po­win­ny być na usłu­gi ta­len­tu.

Ar­ty­sta był zdu­mio­ny. Wca­le in­a­czej wy­obra­żał był so­bie tego mi­lio­ne­ra.

– Pie­nią­dze po­win­ny być na usłu­gi ta­len­tu! – po­wtó­rzył. – Pierw­szy raz sły­szę to z ust po­sia­da­cza pie­nię­dzy! Czy do­praw­dy pan tak my­śli?

Dar­wid za­śmiał się, ale wnet spo­chmur­niał.

– Mój dro­gi pa­nie – rzekł – ja my­ślę, że dał­bym mnó­stwo pie­nię­dzy za to, aby ta­kie­go kasz­lu jak pań­ski na świe­cie nie było.

– Dla­te­go, że cór­ka pań­ska… – za­czął rzeź­biarz, ale Dar­wid już ochłódł, ze­sztyw­niał i zwra­cał się ku ogrą­głe­mu sto­ło­wi. Jed­no­cze­śnie lo­kaj oznaj­mił we drzwiach no­we­go go­ścia:

– Pan Ar­tur Kra­nic­ki.

Tuż za lo­ka­jem gość wszedł i roz­mi­nął się u drzwi z od­cho­dzą­cym rzeź­bia­rzem.

Był to czło­wiek, któ­ry pią­ty dzie­sią­tek lat dźwi­gał z mło­dzień­czą ela­stycz­no­ścią ru­chów i przy­mi­lo­nym, za­lot­nym wy­ra­zem na pięk­nej jesz­cze twa­rzy. Wo­gó­le zda­wał się być ob­la­ny ostat­ka­mi wiel­kiej pięk­no­ści mę­skiej, z za któ­rych, jak zbru­ka­na pod­szew­ka z dziur świet­nej nie­gdyś odzie­ży, uka­zy­wa­ła się sta­ran­nie ta­jo­na, może na­wet przed­wcze­sna sta­rość.

Wy­so­ki bru­net, z re­gu­lar­nym, czar­ny­mi fa­wo­ry­ta­mi oto­czo­nym owa­lem twa­rzy, z wło­sa­mi, któ­rych czar­ne kę­dzio­ry nie­do­brze za­kry­wa­ły roz­po­czy­na­ją­cą się z tyłu gło­wy ły­si­nę, z wą­sem nad ru­mia­ne­mi war­ga­mi mło­dzień­czo pod­nie­sio­nym, mło­dzień­czym kro­kiem prze­by­wał ga­bi­net, z wy­raź­ną in­ten­cyą po­wi­ta­nia pana domu w spo­sób ser­decz­ny i po­ufa­ły. Ale w zim­nych oczach Dar­wi­da za­świe­ci­ły bły­ski pra­wie groź­ne; koń­ca­mi pal­ców za­le­d­wie do­tknął wy­cią­gnię­tej ku nie­mu ręki go­ścia, bia­łej, po­dłuż­nej, praw­dzi­wie ra­so­wej, bar­dzo wy­pie­lę­gno­wa­nej.

– Prze­ba­cze­nia, prze­ba­cze­nia, ko­cha­ny pa – nie Alo­izy, że przy­by­wam w tej go­dzi­nie, w tej wła­śnie go­dzi­nie two­ich waż­nych, ogrom­nych, ko­lo­sal­nych za­jęć! Ale otrzy­maw­szy we­zwa­nie twe, po­spie­szy­łem…

– Tak, – rzekł Dar­wid – po­trze­bu­ję po­mó­wić z pa­nem… Niech pan chwi­lę za­cze­ka.

Zwró­cił się ku sto­ją­cym u sto­łu dwom lu­dziom, któ­rzy na przy­wi­ta­nie jego z Kra­nic­kim pa­trzy­li z nie­po­dob­ną do uta­je­nia cie­ka­wo­ścią. Od­daw­na już każ­de spo­tka­nie się Dar­wi­da z tym wiecz­nym go­ściem i epi­go­nem ary­sto­kra­tycz­nych ro­dów po­sia­da­ło wła­ści­wość obu­dza­nia cie­ka­wo­ści ludz­kiej. Dar­wid nie wie­dział o tem dłu­go; te­raz, od nie­daw­na się do­wie­dział, i by­stry wzrok jego po­chwy­cił na ustach zna­ko­mi­te­go praw­ni­ka le­d­wie do­strze­żo­ny uśmie­szek, na któ­re­go spo­tka­nie po­dob­nyż zle­ciał z ust bu­dow­ni­cze­go. Kil­ka mi­nut jesz­cze roz­ma­wiał z nimi, po­czem od­cho­dzą­cych prze­pro­wa­dził do drzwi, i gdy za­mknę­ły się, rzekł do po­zo­sta­łe­go go­ścia:

– Te­raz słu­żę panu.

Nikt nig­dy nie wi­dział służ­by, tak lo­do­wa­to zim­nej i ma­ją­cej w so­bie od­cień po­wścią­ga­nej groź­by. To też Kra­nic­ki dłu­żej niż było trze­ba, umiesz­czał ka­pe­lusz na jed­nym ze sprzę­tów, a po­chy­lo­ną twarz jego ob­lał wy­raz nie­po­ko­ju, któ­ry w mgnie­niu oka przez zmarsz­cze­nie czo­ła i osu­nię­cie się w dół po­licz­ków, uczy­nił ją o lat dzie­sięć star­szą. Z gra­cyą jed­nak ru­chów po­mi­mo­wol­ną, bo od­daw­na w zwy­czaj prze­szłą, zwró­cił się ku Dar­wi­do­wi:

– Pi­sa­łeś do mnie, ko­cha­ny pa­nie Alo­izy… – We­zwa­łem pana – prze­ciął mu mowę Dar­wid – w celu za­pro­po­no­wa­nia pew­nej umo­wy i za­mia­ny…

Z du­żej, po­dłu­go­wa­tej księ­gi wy­ci­nał kart­kę, na któ­rej przed­tem już śpiesz­nie kil­ka słów na­kre­ślił, i po­da­jąc ją Kra­nic­kie­mu, za­czął: – Oto jest czek do ban­ku na sumę… znacz­ną… In­te­re­sy pana, jak sły­sza­łem, są w sta­nie bar­dzo nie­po­myśl­nym.

Twarz Kra­nic­kie­go roz­pro­mie­ni­ła się od ra­do­ści i zno­wu o lat dzie­sięć od­młod­nia­ła. Bio­rąc po­da­wa­ny mu czek, z pew­nem jed­nak wa­ha­niem za­czął:

– Ko­cha­ny pa­nie Alo­izy… ta przy­ja­ciel­ska praw­dzi­wie usłu­ga, któ­rą mi od­da­jesz, na­wet bez proś­by z mo­jej stro­ny, to praw­dzi­wa wspa­nia­ło­myśl­ność, ale chciej wie­rzyć, że gdy tyl­ko do­cho­dy z dóbr mo­ich zno­wu się po­więk­szą…

Dar­wid prze­rwał mu zno­wu:

– Zbyt daw­no zna­my się, abym mógł nie wie­dzieć, ja­kie­mi są do­bra pana i ja­kie pan z nich może mieć do­cho­dy. Pan nie ma żad­nych dóbr. Pan ma jed­ną wio­skę nie­du­żą, któ­rej do­cho­dy nie star­czy­ły nig­dy na za­spo­ko­je­nie po­ło­wy na­wet po­trzeb pana. W tej wio­sce spę­dził­by pan ży­cie, wiel­kie­mu świa­tu nie­zna­ny, gdy­by mat­ka pana nie była krew­ną księ­cia Ze­no­na i kil­ku in­nych ko­ron dzie­wię­cio­pał­ko­wych. Ale po­nie­waż miał pan przez mat­kę pa­ren­te­lę tak świet­ną, więc wiel­ki świat stra­ty tej nie po­niósł. Wiem o panu wszyst­ko. Niech pan pod żad­nym wzglę­dem nie pró­bu­je w błąd mnie wpro­wa­dzić… Wiem wszyst­ko.

Na ostat­nich wy­ra­zach kładł na­cisk, któ­ry zda­wał się wpra­wiać Bra­nic­kie­go w zmie­sza­nie głę­bo­kie, nad któ­rem za­pa­no­wać nie mógł.

– Pa­ro­le d'hon­neur – za­czął – nie ro­zu­miem, nie poj­mu­ję… Taka praw­dzi­wie przy­ja­ciel­ska usłu­ga i taki ton… nie ro­zu­miem…

– Za­raz pan zro­zu­mie. Ta ofia­ro­wa­na panu suma to nie usłu­ga przy­ja­ciel­ska, lecz pro­sty akt han­dlo­wy. Wy­ma­gam na­przód, aby pan wszel­kie sto­sun­ki ze­rwał z sy­nem moim Ma­ry­anem.

Kra­nic­ki cof­nął się o kil­ka kro­ków.

– Z Ma­ry­siem! – za­wo­łał, jak­by uszom swo­im wie­rzyć nie chcąc; – ja z Ma­ry­siem ze­rwać mam wszel­kie sto­sun­ki! Czy po­dob­na? Dla­cze­go? Jak to być może? Prze­cież Pan sam….

– To praw­da, sam da­łem temu po­czą­tek. Pra­gną­łem, aby ro­dzi­na moja, sta­le i w czę­stej nie­obec­no­ści mo­jej tu miesz­ka­ją­ca, mo­gła ob­ra­cać się w sfe­rze sto­sun­ków dla mnie naj­po­żąd­niej­szej, i pro­si­łem, aby pan był łącz­ni­kiem po­mię­dzy nią a tą sfe­rą…

– Żą­da­nie speł­ni­łem – pod­no­sząc gło­wę, z ko­lei prze­rwał Kra­nic­ki.

Dar­wid, twar­do w twarz mu pa­trząc, mó­wił z ci­cha po­wo­li, a lód jego gło­su zda­wał się cza­sem pę­kać od za­mknię­te­go w nim ki­piąt­ka na­mięt­no­ści.

– Tak, ale zde­mo­ra­li­zo­wał mi pan syna. Sam przez się nie do­szedł­by do ta­kie­go stop­nia mar­no­traw­stwa i ze­psu­cia. Pan to od­cią­gnął go od nauk, za­pra­wił do wszyst­kich moż­li­wych spor­tów, wpro­wa­dził do wszyst­kich miejsc za­ba­wy, od naj­wyż­szych do naj­niż­szych. Wró­ciw­szy tu po trzy­let­niej nie­obec­no­ści, zna­la­złem Ma­ry­ana zwię­dłe­go mo­ral­nie. Na szczę­ście, jest jesz­cze dziec­ko, ma lat dwa­dzie­ścia trzy, może być ura­to­wa­nym. Ak­cyę ra­tun­ko­wą roz­po­czy­nam od wzbro­nie­nia panu ja­kich­kol­wiek dal­szych sto­sun­ków z moim sy­nem.

Nie czy­niąc wca­le ge­stów, nie pod­no­sząc gło­su, Dar­wid przy ostat­nich sło­wach stał się groź­nym. Pal­ce jego wpi­ły się w stół, o któ­ry opie­rał rękę. Snop zmarsz­czek po­głę­bił się po­mię­dzy brwia­mi, oczy mia­ły blask sta­lo­wy, cały był nie­na­wi­ścią, zło­ścią, wzgar­dą. A i Kra­nic­ki, któ­ry zra­zu słu­chał go tak jak od zdzi­wie­nia odejść nie mógł, gnie­wem wrzał.

– Pla­it-il? – za­wo­łał – co pan mówi? Czy słuch mnie nie myli? Pan mi czy­ni wy­rzu­ty! Mnie, któ­ry w cza­sie wiecz­nych za­iść i nie­obec­no­ści pana, od lat kil­ku­na­stu, je­stem moż­na po­wie­dzieć, je­dy­nym opie­ku­nem pań­skiej ro­dzi­ny i prze­wod­ni­kiem pań­skie­go syna? A to do­bre! więc pan już nie pa­mię­ta na­szej daw­nej za­ży­ło­ści i tego, że to ja, ja za­po­zna­łem pana z naj­wy­żej po­sta­wio­ny­mi do­ma­mi tego mia­sta i ca­łe­go kra­ju? Więc pan nie pa­mię­ta zwie­rzeń swo­ich, że chciał­by cór­ki swo­je wy­dać za mąż w tych sfe­rach, do któ­rych moje sto­sun­ki mo­gły być wy­god­nym mo­stem? Więc pan nie pa­mię­ta próśb swo­ich, abym wpro­wa­dzić Ma­ry­sia w to­wa­rzy­stwa naj­lep­sze i za­pra­wiać do zwy­cza­jów, pa­nu­ją­cych w tych to­wa­rzy­stwach. To wy­bor­ne! Pan so­bie spo­koj­nie ro­bił swo­je mi­lio­ny, jeż­dżąc po nie na krań­ce świa­ta, ja speł­nia­łem wszyst­ko, cze­go pan so­bie ży­czył i spo­ty­kam się te­raz z wy­rzu­ta­mi, co naj­mniej nie­de­li­kat­nie wy­po­wia­da­ny­mi… des re­pro­ches, des cros­si­ére­tés. Mais ca n'a pas de nom! c'est ino­ui! To wy­ma­ga za­dość­uczy­nie­nia, sa­tys­fak­cyi ho­no­ro­wej…

Obu­rze­nie jego było szcze­re i głę­bo­kie i wy­try­snę­ło na twarz jesz­cze pięk­ną ciem­nym ru­meń­cem. Na Dar­wi­da zaś spa­dło zra­zu osłu­pie­nie ka­mien­ne. Tak, tak, czło­wiek ten mó­wił praw­dę. Czło­wie­ka tego uży­wał do swo­ich ce­lów, lu­bił go, pra­wie ko­chał i ob­da­rzał za­ufa­niem wiel­kiem. Nie zba­dał go, nie po­znał; al­boż miał czas na ba­da­nie i po­zna­wa­nie lu­dzi, któ­rzy w in­te­re­sach jego udzia­łu nie bra­li? Ale fak­tem było, że co­kol­wiek się sta­ło, sta­ło się z jego wła­snej woli. Z dna pier­si, z ta­jem­ne­go le­go­wi­ska, pod­niósł się kłąb wę­żów, i ckli­wy, zim­ny, śliz­ki, pełzł mu pod gar­dło. Pod­niósł jed­nak gło­wę.

– W tem, co pan po­wie­dział, jest wie­le praw­dy; dru­giem sta­now­czem nie­mniej żą­da­niem mo­jem jest, abyś w domu moim by­wać prze­stał.

Kra­nic­kie­mu krew za­le­wa­ła czo­ło, i wy­ra­zy świ­sta­ły w ustach, gdy za­wo­łał:

– Wo­bec ta­kich uspo­so­bień pana dla mnie, jak­że mam tłó­ma­czyć so­bie tyl­ko co wy­rzą­dzo­ną mi przy­słu­gę?

– Jako za­pła­tę za te, któ­re pan mnie, albo mo­jej ro­dzi­nie kie­dy­kol­wiek od­dał. Pła­cę, kwi­tu­je­my się wza­jem­nie i że­gna­my – na za­wsze.

– Pa­nie! – za­wo­łał Kra­nic­ki: – nie pan je­den ist­nie­je na świe­cie, nie pana jed­ne­go wola może mi otwie­rać, albo za­my­kać drzwi tego domu…

Dar­wid, tak bla­dy, że na­wet wąz­kie war­gi kro­pli krwi nie zda­wa­ły się po­sia­dać, do­był z pu­gi­la­re­su i w dwóch pal­cach Kra­nic­kie­mu uka­zał li­ścik w ko­per­cie ma­łej, ele­ganc­kiej, no­szą­cej ad­res pani Malw­my Dar­wi­do­wej. Kra­nic­kie­go ciem­ne ru­mień­ce zni­kły bez śla­du, zbladł bar­dzo i rękę oparł o po­ręcz fo­te­lu; oczy mu się sze­ro­ko roz­war­ły. Kil­ka se­kund trwa­ło mil­cze­nie; po­mię­dzy tymi dwo­ma po­bla­dły­mi jak płót­no ludź­mi, wi­sia­ła gro­za od­kry­tej ta­jem­ni­cy. Dar­wid pierw­szy, gło­sem tak zdła­wio­nym, że le­d­wie do­sły­sza­nym, mó­wić za­czął:

– Ja­kim spo­so­bem list ten do­stał się w moje ręce, mniej­sza o to! Po pro­stu tra­fem. Ta­kie tra­fy są bar­dzo po­spo­li­te, a to tyl­ko mają w so­bie do­bre­go, że kła­dą cza­sem ko­niec oszu­stwu i – pod­ło­ści.

Kra­nic­ki, cią­gle bla­dy bar­dzo i tyl­ko z czer – wo­ne­mi pla­ma­mi wy­bi­ja­ją­ce­mi się na czo­ło, na­gle bar­dzo po­sta­rza­łe, po­stą­pił kil­ka kro­ków i sta­nął na­prze­ciw Dar­wi­da, okrą­głym tyl­ko sto­łem od nie­go roz­dzie­lo­ny. Słu­mio­nym gło­sem, ale czar­ne, roz­ża­rzo­ne oczy śmia­ło w twarz Dar­wi­da wle­pia­jąc, prze­mó­wił:

– Oszu­stwo! pod­łość! ła­two to po­wie­dzieć! Czy pan nie wie­dział o tem, że żona pana była w pierw­szej mło­do­ści na­szej pra­wie na­rze­czo­ną moją?

Dar­wid, usta­mi za­la­ne­mi iro­nią, od­po­wie­dział:

– Któ­rą pan opu­ścił z roz­ka­zu mamy, po­sy­ła­ją­cej pana do sto­li­cy po zło­te runo…

– A kie­dy pan po swo­je jeź­dził na krań­ce świa­ta – od­po­wie­dział Kra­nic­ki – uznał pan za sto­sow­ne po­zo­sta­wić mię na stra­ży ko­bie­ty, któ­rą nie­gdyś ko­cha­łem. Uwa­żał się pan za nie­zwy­cię­żo­ne­go na­wet wte­dy, gdy dzie­li­ły ją z pa­nem set­ki albo ty­sią­ce mil…

– Prze­rwij­my tę śmiesz­ną dys­ku­syę… – za­czął Dar­wid.

– Co do mnie – żywo wtrą­cił Kra­nic­ki – koń­czę ją ofia­ro­wa­niem panu sa­tys­fak­cyi ta­kiej, ja­kiej tyl­ko pan ode mnie żąda. Ocze­ku­ję świad­ków pana…

Dar­wid za­śmiał się gło­śno, ostro.

– Po­je­dy­nek! Czy pan my­śli, że świat o przy­czy­nie jego wie­dzieć nie bę­dzie? Jak wy­szła na­tem pań­ska daw­na na­rze­czo­na… mniej dbam, cho­ciaż dbać mu­szę, bo nasi moje na­zwi­sko, ale mam cór­ki i in­te­re­sy…

Mil­czał chwi­lę, po­tem do­koń­czył:

– Skan­dal mógł­by za­szko­dzić moim in­te­re­som, a naj­pew­niej za­szko­dził­by przy­szło­ści mo­ich có­rek… Dla­te­go ani wy­zwę pana na po­je­dy­nek, ani lo­ka­jom swo­im obić nie roz­ka­żę!

Drgnie­nie wstrzą­snę­ło Kra­nic­kim od gło­wy do stóp, jak­by pod do­tknię­ciem cio­su; wy­pro­sto­wał się, zmęż­niał, i zmiąw­szy w dło­ni trzy­ma­ny do­tych­czas czek ban­ko­wy, tą pa­pie­ro­wą kulą tak cel­nie w twarz Dar­wi­do­wi rzu­cił, że od­bi­ła się o po­czą­tek mie­dzia­no-ru­dych fa­wo­ry­tów i stam­tąd pod sto­py mu upa­dła. Po­tem z ru­cha­mi ela­stycz­ny­mi i peł­ny­mi nie­świa­do­mej i nie­po­spo­li­tej już gra­cyi, zwró­cił się ku drzwiom i wy­szedł. Dar­wid po­zo­stał sam. W po­ko­ju ob­szer­nym, wy­so­kim, bo­ga­to przy­bra­nym w ob­fi­tem świe­tle dro­go­cen­nej lam­py, po­zo­stał sam, i obu rę­ko­ma ob­jąw­szy po­chy­lo­ną gło­wę, bia­ły­mi, su­chy­mi pal­ca­mi ści­snął ją, jak klesz­cza­mi. Ileż zgry­zot i nie­po­ko­jów spo­tka­ło go tu po nie­obec­no­ści dłu­go­let­niej! Znaj­do­wa­ło się wśród nich coś po­tęż­niej­sze­go, na­wet nad zgry­zo­tę i nie­po­kój. Kłąb wę­żów prze­wa­lał się mu Hr pier­siach i pełzł pod gar­dło. Był to ból, zmie­sza­ny z uczu­ciem nie­zno­śne­go nie­sma­ku. Ale Dar­wid uni­kał wy­ra­żeń gór­no­brz­mią­cych i nie po­wie­dział­by, ani po­my­ślał nig­dy: ból, nie­smak. To spo­sób mó­wie­nia po­etów i próż­nia­ków. On, czło­wiek że­la­znej pra­cy, znał tyl­ko sło­wa: zgry­zo­ta, nie­po­kój, kło­pot. Co on te­raz uczy­ni z tą ko­bie­tą? Prze­pę­dzić ją jak zwie­rząt­ko, któ­re przez wła­ści­cie­la swe­go w mle­ku i mio­dzie ką­pa­ne do krwi go uką­si­ło? Nie­po­dob­na. Dzie­ci, zwłasz­cza cór­ki, in­te­re­sy, sta­no­wi­sko – dom… Skan­da­le wszech­stron­nie są szko­dli­we. Więc lżyć z nią da­lej pod jed­nym da­chem, spo­ty­kać się z wi­do­kiem jej twa­rzy, jej oczu… tych oczu, któ­re jed­nak daw­niej, nie­gdyś, były dla nie­go… Tak, in­a­czej nie moż­na. Trze­ba bę­dzie zno­sić to i tyl­ko pa­no­wać nad sobą, moc­no pa­no­wać aby do żad­nych scen, wy­rzu­tów, eks­pli­ka­cyi, nie do­pu­ścić. Na­tu­ral­nie, żad­nych scen, kłót­ni, tło­ma­czeń. Bo na­przód, na co się to przy­dać może? Da­rem­ny tyl­ko wy­da­tek ener­gii, któ­rej mu tyle po­trze­ba! A po­tem, naj­lep­szą karą dla tej ko­bie­ty bę­dzie wła­śnie to nie­złom­ne mil­cze­nie któ­re po­mię­dzy nią a sobą po­sta­wi, jak ścia­nę nie­prze­by­tą. Ze słów, choć­by jak mie­cze cych, może jesz­cze do­być się ja­kiś dźwięk, ja­kaś iskra na­dziei lub wy­ba­wie­nia, ale mil­cze­nie, z uta­jo­ną w niem świa­do­mo­ścią tego, co za­szło, to grób, w któ­ry co­dzien­nie, od po­cząt­ku do koń­ca dnia, kłaść się bę­dzie i duma tej ko­bie­ty i wszyst­ko, co w niej jesz­cze ludz­kie­go po­zo­stać mo­gło. Wzgar­da jak grób mil­czą­ca. Bę­dzie ja­dła jego mi­lio­ny, zmie­sza­ne z jego wzgar­dą, bę­dzie stro­iła się w jego mi­lio­ny, prze­tka­ne jego nie­na­wi­ścią. Nie­na­wi­ścią? O! nie­za­wod­nie. Nie­na­wi­dzi ją na­mięt­nie, bez gra­nic' i tyl­ko cza­sem, cza­sem, imię jej dziw­nie ko­ła­ce mu po mó­zgu ta­ki­mi dźwię­ka­mi, jak­by to były echa rze­czy bar­dzo dro­gich, ubie­głych i nie­od­ża­ło­wa­nych. Czy po­dob­na? Czy po­dob­na, aby to czy­ni­ła ona, Mal­wi­na, ta nie­gdyś dzie­wecz­ka ide­al­na, a po­tem, przed dzie­się­ciu jesz­cze laty ko­bie­ta tak ko­cha­ją­ca, że gdy od­jeż­dżać miał na dłu­go, z pła­czem rzu­ci­ła mu się do ko­lan bła­ga­jąc, aby nie od­jeż­dżał! Sce­nę tę pa­mię­ta do­sko­na­le. Jej wło­sy, ma­ją­ce ko­lor bla­de­go zło­ta, w nie­ła­dzie roz­sy­pa­ły się wów­czas po pier­si ple­cach… pysz­ne wło­sy, w któ­rych opra­wie łzy, za­le­wa­ją­ce twarz, świe­ci­ły jak bry­lan­ty!…

Pod­niósł gło­wę, wy­pro­sto­wał się. Co za głup­stwo! Na ja­kie sen­ty­men­ty i eg­zal­ta­cyę tra­ci on czas i ener­gię! Po­trze­bu­je ich prze­cież na co in­ne­go. Po­trze­bu­je sku­pić wszyst­kie siły, aby.

do po­żą­da­ne­go celu do­pro­wa­dzić nowe swo­je na­mia­ry. Dla­cze­go ten ogar nie uka­zu­je się do­tych­czas i po­żą­da­nej wie­ści nie przy­no­si? Ach, gdy­by mu się uda­ło zdo­być go­dzi­nę, jed­ną tyl­ko go­dzi­nę tej roz­mo­wy, prze­ko­nał­by, pod­bił, współ­za­wod­ni­ków zwy­cię­żył i nowe pole pra­cy i spe­ku­la­cyi w wy­łącz­ne po­sia­da­nie swe za­gar­nął! Są prze­szko­dy, in­try­gi, kon­ku­ren­cye nie­bez­piecz­ne, wie o tem i to wła­śnie naj­bar­dziej go pod­nie­ca. Te­raz zwłasz­cza, przy tych zgry­zo­tach i nie­po­ko­jach, to zwy­cię­stwo i ta nowa pra­ca by­ły­by mu łyż­ką ha­szy­szu i szklan­ką moc­ne­go, po­krze­pia­ją­ce­go wina. Trze­ba po­je­chać do re­kur­sy. Gra w kar­ty, któ­rej tam czę­sto kil­ka go­dzin noc­nych po­świę­ca – nic oso­bli­wie przy­jem­ne­go, ale gry­wa z ludź­mi wy­so­ko sto­ją­cy­mi w świe­cie, albo ta­ki­mi, któ­rzy mu dla in­te­re­sów są po­trzeb­ni. Znaj­dzie też tam może i tego czło­wie­ka, któ­re­go od dni już kil­ku ocze­ku­je nada­rem­nie.

Wy­cią­gnął rękę do gu­zi­ka elek­trycz­ne­go dzwon­ka, gdy za por­ty­erą, na­wpół osła­nia­ją­cą drzwi w głąb miesz­ka­nia pro­wa­dzą­ce, ozwał się głos cien­ki i nie­śmia­ły, trud­no było roz­po­znać od­ra­zu czy dzie­cin­ny, lub dziew­czę­cy: – Moż­na wejść?

Dar­wid spiesz­nie po­stą­pił ku drzwiom, spiesz­nie też mó­wiąc:

– Moż­na! Moż­na.

Jed­no­cze­śnie, z czar­nej ciem­no­ści, któ­ra za­le­ga­ła sa­lon są­sied­ni, na ob­fi­te świa­tło na­peł­nia­ją­ce ga­bi­net, wy­su­nę­ła się dziew­czyn­ka pięt­na­sto­let­nia, w ja­snej suk­ni, bar­dzo wy­so­ka i bar­dzo szczu­pła, cien­ka w pa­sie, z pier­sią wąz­ką. Ogrom­ny war­kocz bar­wy bla­de­go zło­ta, zda­wał się cię­ża­rem swym od­gi­nać nie­co w tył jej małą, zgrab­ną gło­wę; drob­na, okrą­gła twarz mia­ła ru­mie­niec wio­sen­ny, usta wi­śnio­we i pod lu­ka­mi brwi ciem­nych duże, ciem­ne oczy. Tuż za rąb­kiem ja­snej suk­ni tego dziec­ka to­czy­ło się stwo­rzon­ko nie­wiel­kie i ku­dła­te, kul­ka z po­pie­la­tych je­dwa­biów, pie­sek pin­cze­rek.

– Karo! – za­wo­łał Dar­wid – przy­szłaś prze­cie, ma­leń­ka! Tyle razy ci mó­wi­łem: wchodź za­wsze śmia­ło! Jak­że się czu­jesz? Nie bar­dzo dziś kasz­la­łaś? Od­by­łaś co­dzien­ną prze­jażdż­kę? Z kim jeź­dzi­łaś? Z miss Mary, czy z Ire­ną? Chodź, chodź, usiądź tu, na fo­te­lu.

Trzy­mał jej drob­ną rękę w swo­jej i pro­wa­dził ją ku sto­ło­wi, oto­czo­ne­mu fo­te­la­mi. W ru­chach jego było coś uprze­dza­ją­ce­go i wy­twor­ne­go: jak­by grzecz­ność dla oso­by bar­dzo mi­łej a mało zna­nej, po­su­nię­ta do tego stop­nia, na któ­rym otrzy­mu­je na­zwę ga­lan­te­ryi. Łą­czy­ło się z nią uczu­cie ucie­chy. Ona, tak­że ucie­szo­na i uśmiech­nię­ta, była jed­nak spło­nio­ną i zmie­sza­ną. Drob­nym kro­kiem obok nie­go po­stę­pu­jąc, co chwi­la niz­ko po­chy­la­ła się ku jego ręce i skła­da­ła na niej po­ca­łu­nek. Było to, peł­ne nie­śmia­łe­go wdzię­ku, wpół swa­wo­lą. Obo­je wy­glą­da­li na lu­dzi bar­dzo ucie­szo­nych ze spo­tka­nia, ale zo­sta­ją­cych z sobą w sto­sun­ku ce­re­mo­nial­nym. Przyj­mo­wał ją w ga­bi­ne­cie swo­im jak kró­lew­nę, po­sa­dził na fo­te­lu, po­czem, usiadł­szy bar­dzo bliz­ko, ręce jej za­trzy­mał w swo­ich. Po­mię­dzy nimi, na brzeż­ku suk­ni swo­jej pani, usiadł w po­sta­wie za­nie­po­ko­jo­nej i nie­pew­nej pin­cze­rek z po­pie­la­tą sier­cią; znać było, że nie był przy­zwy­cza­jo­ny do znaj­do­wa­nia się w tem miej­scu. Ona tak­że, z wy­ra­zem nie­śmia­łej szczę­śli­wo­ści na roz­war­tych w uśmie­chu ustach, wo­dzi­ła wzro­kiem po sprzę­tach i ścia­nach, nie­pew­na czy ma mó­wić, nie wie­dząc może co mó­wić. Trzy­ma­ła się bar­dzo pro­sto; drob­na jej ręka nie­ru­cho­mo spo­czy­wa­ła w obu oj­cow­skich dło­niach. Na­ko­niec, ci­chut­ko prze­mó­wi­ła:

– Tak mi tę­sk­no było do cie­bie, oj­czul­ku, tak chcia­łam po­roz­ma­wiać z tobą, że… przy­szłam.

– Wy­bor­nie zro­bi­łaś, ma­leń­ka. Dla­cze­go nie przy­cho­dzisz czę­ściej? Ile­kroć przyj­dziesz, zro­bisz mi za­wsze wiel­ką przy­jem­ność.

Mó­wiąc, pa­trzał cią­gle w twarz jej, pra­wie dzie­cin­ną. Tak po­dob­ną była do mat­ki, że po­pro­stu od­ra­dza­ła się w niej mło­dość Mal­wi­ny. Tyl­ko, że Mal­wi­na, w cza­sie gdy ją po­znał, była znacz­nie star­szą; ale te same wło­sy bar­dzo ja­sne i oczy z ciem­ną brwią i źre­ni­cą, ten sam wy­krój czo­ła. Z po­głę­bio­nym sno­pem zmarsz­czek po­mię­dzy brwia­mi, po­wtó­rzył:

– Dla­cze­go nie przy­cho­dzisz czę­ściej?

– Je­steś, oj­czul­ku, za­wsze tak za­ję­ty! – szep­nę­ła.

– Więc cóż? – spiesz­nie i szorst­ko od­po­wie­dział. – Po­wie­dzia­łaś to z wy­rzu­tem w gło­sie. Czy za­ję­cia moje są wy­stęp­kiem? Pra­ca, owszem, jest za­słu­gą, war­to­ścią czło­wie­ka. Dzie­ci moje wy­żej niż kto­kol­wiek ce­nić po­win­ny moją pra­cę, bo pra­cu­ję dla nich za­rów­no, albo i wię­cej jesz­cze, niż dla sie­bie!

Ani spo­dzie­wał się mó­wić do tego dziec­ka gło­sem tak szorst­kim i z taką chmu­rą na czo­le; ale przy­szło mu to skąd­ciś, z we­wnątrz, z da­le­kie­go uczu­cia cze­goś, cze­mu do­tych­czas nig­dy w oczy nie spoj­rzał. Wszak­że on tej dziew­czyn­ki pra­wie nie znał! Gdy po raz ostat­ni od­jeż­dżał, była dziec­kiem; te­raz zu­peł­nie pra­wie do­ro­sła.

A ona, w mgnie­niu oka zsu­nę­ła się z niz­kie­go fo­te­lu na ko­bie­rzec, i klę­cząc, ze sple­cio­ne­mi rę­ko­ma, pręd­ko, go­rą­co mó­wić za­czę­ła:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: