Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Artystka wędrowna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lipca 1999
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Artystka wędrowna - ebook

Czy można zaprzyjaźnić się na polecenie? No właśnie! Polecenie takie, nieomal rozkaz, otrzymuje nasza stara znajoma, Wiktoria, której w „Zapiskach stanu poważnego” udało się urodzić synka, a w „Romansie na receptę” - szczęśliwie wyjść za mąż. W jej życie wkracza energicznie Adela, śpiewaczka operowa, „sopran wędrowny” (z braku stałego etatu). Piękna, utalentowana, pełna życia i temperamentu... na dodatek w konflikcie z własnym mężem, który coraz gorzej znosi jej ciągłe nieobecności i brak trzydaniowych obiadków domowych. A tymczasem Wika dla swojego męża ma coraz mniej czasu, wróciła bowiem do swojej pierwszej miłości - pracy dziennikarki telewizyjnej.

No i jak tu w tych warunkach zapewnić Czytelnikom tzw. szczęśliwy happy end? Nie jest łatwo, nie jest łatwo!...

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7648-569-0
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Historyjkę niniejszą pozwalam sobie zadedykować moim kochanym Przyjaciółkom-artystkom:

Katarzynie Zachwatowicz-Jasieńskiej (pani profesor!), dzięki której nieco swobodniej poruszam się w wielkim świecie Muzyki, i Basieńce Żarnowieckiej (sopran wędrowny...), której zawdzięczam tak wiele radości i wzruszeń...

Przy okazji niechże się czują uściskani moi kochani Przyjaciele-muzycy z zespołu Stonehenge, też na dobrą sprawę artyści wędrowni: Kamil (człowiek filharmonia), Kosmos, Janusz, Mirek, Misio i Szymek, najmilszy i najbardziej roztargniony gitarzysta na świecie...

A w ogóle: niech żyją artyści, bo bez nich świat nie miałby przecież sensu!Usilnie proszę wszystkich P.T. Czytelników Płci Obojga, aby nie traktowali jako autentyczne postaci ani wydarzeń opisanych w powieści, którą właśnie wzięli do ręki. Mają one niejakie odniesienie do rzeczywistości, ale tylko dlatego, że przecież naprawdę istnieją artyści i dyrektorzy różni też... poza tym musiałam gdzieś umieścić akcję – a że moja Wiktoria od kilku już powieści mieszka w Szczecinie, więc i opera jest w powieści szczecińska, i telewizja; postacie i opisy wydarzeń są jednak najzupełniej fikcyjne. Zwłaszcza jedna taka pani – przepraszam kolegów z rzeszowskiej TV, umieściłam ją w Rzeszowie, bo to najdalej od Szczecina, a zatem niewielka obawa, że ktoś stamtąd przyjedzie tu, aby dać mi w zęby. Jeszcze raz więc proszę: czytajcie, bawcie się, ale nie kombinujcie!

Wszystko wymyśliłam!!!

[email protected] do katarzyna.latour@wp. pl

Droga Pani Profesor!

Jak to dobrze, że wreszcie dała się pani przekonać wnuczkowi, że komputer nie gryzie! Od dawna tłumaczę pani, że tylko małolaty mogą nas tego nauczyć; gdyby jeszcze jakiś czas słuchała pani objaśnień – z całym szacunkiem! – Małżonka, mogłaby się pani załamać ostatecznie i na wieki zrezygnować z tego pożytecznego urządzenia. Ze mną prawie tak się stało, kiedy poprosiłam mojego męża, znanego pani osobiście Radka, o krótkie przeszkolenie. Zaczął od budowy komputera i systemu zerojedynkowego i na tym systemie zerojedynkowym właściwie się skończyło – ponieważ nie życzyłam sobie wiedzieć, o co w nim chodzi, więc Radek uznał mnie za kompletną idiotkę, niegodną korzystania z wyszukanych owoców myśli ludzkiej. I co pani na to? Tak mnie ocenił facet, który uważa, że te wszystkie nuty, wyciągi i partytury, nad którymi pracuję, to jakieś cholerne kłębowisko niezrozumiałych robaczków!

Wykorzystałam moment, kiedy był na kolejnej konferencji naukowej, i poprosiłam dziecko sąsiadów, małe, kudłate stworzonko płci nieokreślonej, z imienia jednak sądząc, chłopaka, żeby mi pokazał, o co w tym całym wynalazku chodzi. Onże Norbercik, lat jedenaście, zgodził się chętnie, wpadł do mnie na sok wiśniowy i lody, spożył tego straszną ilość, po czym w ciągu pół godziny nauczył mnie obsługi Worda, Outlooka i Excela. Excela z rozpędu, bo nie jest mi on wcale potrzebny.

– Pani się niczym nie przejmuje – powiedziało jeszcze dziecko na odchodnym. – Jego się raczej nie da zepsuć, bo on jest głupcoodporny. No. Pani widzi, on z panią gada. I jak pani spróbuje zrobić coś kompletnie bez sensu, to on cztery razy zapyta, czy pani naprawdę chce to zrobić. Na przykład skasować jakieś pliki albo pocztę. Niech pani uważa, o co on panią pyta, to wszystko będzie zawodowo. No to ja już lecę. A jak pani będzie chciała coś sobie zainstalować, to pani do mnie zadzwoni, tak na wszelki wypadek, żeby pani jednak czegoś nie nakaszaniła. A mężowi pani powie, że te antywirusy, co macie, to już przeżytek, dawno są lepsze. Jakbyście chcieli, to mogę zainstalować. I dziękuję za lody. I sok. To do widzenia.

Obawiam się, że niepotrzebnie wspomniałam Radkowi o tych antywirusach, bo i tak dostatecznie rozwścieczył go fakt dołożenia do jego świętej poczty mojej poczty – Norbercik zrobił to trzema ruchami zawodowca, przez co teraz Radkowi nie otwiera się od razu jego skrzynka, tylko musi wybierać tożsamość i to dodatkowe kliknięcie myszą doprowadza go do szału!

Szał Radka wygląda zawsze jednakowo: bieleją mu kości policzkowe, oczy się zwężają i zaczynają rzucać wściekłe błyski, szczęki się zaciskają, a mowa ludzka wydobywa mu się z gęby z trudem oraz z nieprzyjemnym sykiem. Coś uroczego, ten mój mąż w nerwach.

Ostatnio dostarczam mu coraz to nowych powodów do zaciskania szczęk. Na przykład ten angaż w Szczecinie oznacza, że przez jeszcze więcej dni w miesiącu Radeczek będzie musiał wracać do pustego domu, w którym nikt nie czeka z rosołkiem i krokiecikami mięsnymi z grzybowym sosem na drugie danie, że nie wspomnę o świeżutkiej szarlotce na deser. Radek upiera się przy deserach, chociaż ja muszę się odchudzać i w rezultacie się nie odchudzam, bo nikt normalny, ze mną włącznie, nie wytrzyma w powściągliwości przy mojej pokazowej szarlocie. Na razie to drobiazg – będę grać starą ciotkę, ale potem w planach mam różne gale operetkowe i nie wiem, co jeszcze, a jeśli mi się trafi jakaś subtelna amantka? Subtelne amantki nie jedzą szarlotki ani krokiecików, tylko żyją powietrzem oraz miłością.

Boże, Boże, o ileż prostsze było życie, kiedy miałam etat jak zwyczajny urzędnik... Wprawdzie nie był to etat urzędnika, tylko solistki, a jeszcze przedtem chórzystki, ale do pracy miałam z mojej wsi trzydzieści kilometrów... jeden skok samochodem. Japiszony do swoich banków miewają dalej.

Chociaż wyjazdy były zawsze – i z filharmonią, i z operą. Tyle że, oczywiście, rzadziej, ale Radek i tak ich nie lubił. Wcale nie wiem, czy on się nie cieszył skrycie, kiedy zredukowali mnie w operze. On by na pewno wolał mieć koło siebie osiadłą panią domu niż wędrowną artystkę.

– Ado, kochanie – mówił do mnie głosem przesłodzonym jak turecka chałwa. – Czy jesteś pewna, że warto? Ja przecież z łatwością utrzymam nas oboje. La Scala chyba ci jeszcze nie grozi przez jakiś czas – dodawał bezczelnie. – A może moglibyśmy pomyśleć wreszcie o dzieciach...

O dzieciach, akurat. Jak ja myślałam o dzieciach, to on robił dyplom, a potem doktorat i jeszcze kariera mu się pięknie rozwijała – i gdzież by tam mógł znieść w domu ten bałagan, pieluszki, dziecięce smrodki i ten hałas, ten hałas... dostatecznie wiele hałasu robiła w końcu osobista żona, z uporem ćwicząca coraz to wyższe i bardziej obrzydliwe dźwięki. No więc w końcu przestałam myśleć o dzieciach i przestałam mu tym tematem głowę zawracać. Więc niech teraz nie mąci, z łaski swojej.

Ale on mąci i nie chciał mi pomóc dopiąć walizki spakowanej już na wyjazd do Szczecina. Poradził, żebym wyjęła kilka niepotrzebnych rzeczy, bo na pewno zabrałam całe mnóstwo ciuchów, których nawet nie wyjmę z torby.

Sprężyłam się w sobie i dopięłam ten zamek. Mam nadzieję, że mi nie trzaśnie. Jadę dzisiaj, nocnym pociągiem. Odezwę się ze Szczecina.

Ściskam serdecznie.

Wędrowna Adela.

PS – podobno na biegunie, nie wiem którym, chyba południowym, są pingwiny Adeli. Nie wiem, czy mnie to cieszy, czy nie. Nie chciałabym żyć na żadnym biegunie – śpiew by mi zamarzał w powietrzu.

PS 2 – niech panią ten wnuczek nauczy też pisać listy, nie tylko odbierać. Bo majątek pani wyda na telefony, jeśli po każdym moim mejlu będzie pani łapać za komórkę. Buziaczki.Koniec świata, wyszłam za mąż...

No, nie.

Tym razem telefon. Nigdy w życiu nie wyjdę poza te pięć słów!!!

Kasia to była.

No więc dobrze. Nie będę próbowała już niczego porządkować – a taki miałam zamiar. I zaczynałam z osiemset razy. I zawsze mi coś przeszkadzało. Będę pisać jak leci, a co napiszę, to moje. Chociaż chciałam być systematyczna i zacząć porządnie od opisu ślubu, podczas którego mój nieślubny syn obsikał mojego ślubnego męża. To, że ślubny mąż nie zrezygnował wtedy z nas definitywnie, uznałam za dowód jego niesłychanie szlachetnego charakteru oraz dobrą wróżbę na przyszłość.

Katarzyna miała do mnie tym razem konkretny interes, ale najpierw zainteresowała się, dlaczego mam taki zachrypnięty głos. Podejrzewała, że opiłam się zimnego piwa.

Piwo!

– Nie, Kasiu – powiedziałam gorzko. – Nic z tych rzeczy. Tak sobie warczę czasami. Cieszę się, że cię słyszę, pani profesorowo.

– Ja też się cieszę, pani redaktorowo. Jak tam mały Wojtyński?

– Kwitnie. Czasem mam wrażenie, że aż nazbyt intensywnie kwitnie. Strasznie aktywny z niego człowieczek. Padam z nóg po prostu. Może dlatego mam taki głos, to głos matki Polki schetanej do utraty tchu. Powiedz mi coś optymistycznego, proszę.

– Z przyjemnością. Właśnie po to dzwonię. Jedna moja uczennica będzie śpiewała w waszej operze, chciałabym, żebyś tam poszła i się z nią zaprzyjaźniła. Niech jej się ten Szczecin jakoś ociepli, ona tam nikogo nie ma.

Nooooo, Kasia to miewa pomysły.

– A jak ja mam to zrobić? Iść do baby i powiedzieć jej, że pani profesor kazała mi się z nią zaprzyjaźnić? A jeśli ona mi się nie spodoba?

– Spodoba ci się. Jest bardzo sensowną osobą i ładnie śpiewa. Proszę cię, nie utrudniaj. Trzeba kobiecie pomóc na nowej drodze życia.

– To jakaś małolata? Jak ja z nią będę rozmawiała?

– Żadna małolata. Starsza od ciebie. Może niewiele, ale starsza. Będzie miała dla ciebie zaproszenie na premierę „Strasznego dworu”, to jakoś niedługo.

– W przyszłą sobotę, ale ja się nie wybierałam...

– To się wybierz. Weź swojego Tymona i idźcie razem.

– Tymona może nie być, w przyszłym tygodniu jedzie do Danii i nie wiem, czy wróci na sobotę.

– Mówię, że utrudniasz. Nie poznaję cię.

– Może i masz rację, zrobiłam się marudna ostatnio – westchnęłam samokrytycznie. – To chyba przez to cholerne zmęczenie. Mówię ci, Kasiu, teraz jest już lepiej, ale z pierwszego półrocza życia Maćka nie pamiętam nic poza moim ślubem, bo wtedy na trochę zajęła się nim moja siostra...

– Ile on ma teraz miesięcy?

– Czekaj, niech policzę. On jest z samego końca kwietnia. Maj, czerwiec, lipiec, sierpień... Dziś jest czwarty lutego, dwa trzy, sześć, jak w pysk dał dziewięć miesięcy. Czy może dziesięć?

– Dziewięć. Za trzy miesiące będziesz miała roczniaka.

– No tak, racja. Widzisz, jak mi mózg wyprało...

– Myślałaś o niani?

– Myślałam, ale trochę się boję obcej baby w domu.

– To się nie bój. Tylko ją przedtem dobrze obejrzyj. Jako dziennikarka znasz się chyba na ludziach, potrafisz odróżnić człowieka przyzwoitego od nieprzyzwoitego?

– Ale tu chodzi o moje dziecko!

– To tym bardziej, obejrzyj sobie dokładnie te ewentualne kandydatki! A co twój mąż na to?

– Mąż na to nic, bo z mężem jeszcze nie rozmawiałam na temat niani...

– Ale on cię kocha, jak rozumiem, cały czas? Nie przeszło mu?

– Wygląda, jakby mu jeszcze nie przeszło. No coś ty, Kasiu, przecież to nawet nie półtora roku jak się znamy! Ja go wciąż jeszcze nie odkryłam do końca!

– Uważaj z tym odkrywaniem, tak do końca nie można, bo jeszcze ci się mąż przeziębi. A o niani z nim pogadaj. Czekaj, ktoś dzwoni domofonem na dole, to będzie jeden taki mój uczeń, bas, głos ma świetny, tylko strasznie głupi z niego facet, nie wiem, czy uda mi się go nauczyć czegokolwiek. Ale się staram, bo mi płaci regularnie. No, już jest przy drzwiach, to trzymaj się, kochanie, i pamiętaj o mojej uczennicy!

– Jak ona się nazywa? – wrzasnęłam jeszcze pospiesznie.

– Adela Brzostowska. Dzień dobry, panie Adamie...

W telefonie brzęknęło. Rozśmieszona odłożyłam słuchawkę. Z Katarzyną Latour przyjaźnimy się serdecznie od dawna, aczkolwiek dzieli nas mniej więcej trzydzieści lat – na jej korzyść. Chociaż to właściwie moja korzyść, bo jestem młodsza. Poznałyśmy się z dziesięć lat temu, na festiwalu w Kamieniu Pomorskim, na którym Katarzyna śpiewała przepiękne ballady starofrancuskie, a ja akurat robiłam o tym festiwalu reportaż. Przyjaźń zakwitła od pierwszego wejrzenia, ponieważ udało nam się dogadać wspólnej miłości do jednego barytona. To znaczy Andrzeja Hiolskiego, pamięci doprawdy nieodżałowanej. Uczyłam się na nim słuchania muzyki. Bo ja muzykę lubię i nawet sporo symfonii umiem na pamięć, ale tak naprawdę się na niej nie znam. Często mnie złościło, że czegoś nie wiem. Od chwili poznania Kasi miałam sprawę ułatwioną, bo kiedy mi się coś podobało albo nie, a nie wiedziałam, dlaczego tak jest – dzwoniłam po prostu do niej i pytałam: dlaczego? Katarzyna najpierw wybuchała śmiechem, a potem tłumaczyła, co i jak. Po dziesięciu latach znajomości mój stan wiedzy muzycznej znacznie się podniósł. Obecnie znajduje się gdzieś w górnej strefie stanów średnich, a może nawet w dolnej strefie stanów wysokich. Jak na osobę pozbawioną jakiegokolwiek systematycznego wykształcenia w tej dziedzinie uważam to za wcale niezłe osiągnięcie.

Jestem Kasi za to wdzięczna, a poza tym po prostu szalenie ją lubię, ale to, czego teraz ode mnie zażądała, wykracza poza ramy zdrowego rozsądku. Cóż – taka jest Kasia. Spędza swoich znajomych do kupy. Kiedyś mi powiedziała: my, porządni ludzie, powinniśmy trzymać się razem.

Dobrze. Mogę spróbować. Przez miłość do Kasi i Muzyki.

Tylko jak ja mam to zrobić? Przede wszystkim – nie mam czasu! W sposób tragiczny nie mam czasu!

Może naprawdę warto pomyśleć o niani?

A gdyby udało się złapać jakąś NAPRAWDĘ sensowną osobę... może wróciłabym do pracy? To znaczy pomyślałabym o powrocie do pracy...

Trochę się w tej pracy udzielałam cały czas, głównie jednak przez telefon, kiedy dzwonił do mnie Roch Solski z kłopotami przy realizacji naszego wspólnego morskiego cyklu. Ale Roch się ostatnio bardzo wyrobił i świetnie sobie radzi sam.

Czyżby naprawdę nie było na świecie ludzi niezastąpionych?

Nie, nie. Są takowi. Na przykład mój osobisty rybak bliskomorski. Albo te parę kilo człowieczka, które właśnie śpi słodko w pokoju obok...

Cholera. Już nie śpi.

Udałam się na interwencję. Maciej Wojtyński, mój syn (ale Tymon dał mu nazwisko i postanowiliśmy twardo trzymać się wersji, że jest nasz wspólny), leżał w swoim łóżeczku rozkopany i wrzeszczał. Zamknął się natychmiast, kiedy zobaczył nad sobą mamusię. To, że miała obłęd w oczach, nie przeszkadzało mu w najmniejszym stopniu. Rozpromienił się i powiedział coś w obcym języku.

– No i co, synku barbarzynku – zapytałam zrezygnowana. – Skupiłeś się?

Powąchałam powietrze w pokoju, ale nie śmierdziało.

– O, nie zgadłam? No to się zlałeś.

– Bla, bla – powiedział syn uprzejmie.

Ostrożnie sprawdziłam zawartość pampersa. Nic w nim nie było.

– No to czego się drzesz, ciapku?

Ciapek wyciągnął łapy w górę. Wzięłam go na ręce, co zaowocowało natychmiastowym atakiem gadulstwa połączonym z wydawaniem radosnych okrzyków i przytulaniem się do kochanej mamusi.

Takimi numerami zawsze mnie rozbraja.

– Lubisz mamę, cwaniaczku kieszonkowy? No dobrze, z wzajemnością. A może byś coś przekąsił?

Maciek znowu powiedział coś od rzeczy, więc poszłam z nim do kuchni. Zaproponowałam mu kilka wariantów niemowlęcego jedzenia (własną piersią przestałam go karmić jakiś czas temu, nabawiwszy się niesympatycznej infekcji, którą trzeba było zwalczać antybiotykami), ale Maciek nie był zainteresowany przekąszaniem czegokolwiek. Po prostu nie chciało mu się spać i był w nastroju towarzyskim.

Przewalając się z nim po dywanie wśród różnych piłeczek, misiów, gryzaczków, grzechotek i tym podobnego badziewia, zastanawiałam się, czy na pewno podjęliśmy z Tymonem słuszną decyzję, pozostawiając odłogiem moje dotychczasowe, wygodne, choć małe mieszkanko na Pogodnie i przeprowadzając się tak daleko od rodziny, która może by teraz przyszła pobawić się z wnusiem, siostrzeńcem, kuzynkiem!!! Niestety, rodzina jest daleko. Stosunkowo blisko jest Lalka Manowska, zwana czasem przez przyjaciół Lalką Wiązowską (trochę na wyrost, od nazwiska jej aktualnego amanta, w którego wpadła jak śliwka w kompot) – moja przyjaciółka i koleżanka z pracy, ale przecież Lalka bawić mi dziecięcia nie będzie, nawet jeśli mieszka dwieście metrów od nas...

Nawiasem mówiąc, mało brakowało, a zamieszkalibyśmy w koszmarnej willi na Gumieńcach, na szczęście Tymon zmienił decyzję („tylko krowa nie zmienia poglądów, moja droga”) i zrezygnował z niej na rzecz domku w Podjuchach, na tej samej górce, na której mieszkała już Lalka ze swoim gburem. Willa na Gumieńcach, aczkolwiek bardzo wygodna i dość przestronna, była też paskudnie nowobogacka. Szalony architekt nie żałował sobie ozdóbek, kolumienek, mansardek, lukarn i wieżyczek. Ciekawe, czy to fantazja projektanta, czy niepohamowana inwencja właścicieli zaowocowała taką obfitością tych wszystkich wyprztyków.

Z właścicielami Tymon był już właściwie po słowie i prawie, prawie dał im zaliczkę – na szczęście Lalka przybiegła z wiadomością, że na górce z widokiem na Szczecin, w przepięknej poniemieckiej willi, oczywiście nadgryzionej mocno zębem czasu, ale przepięknej, że też konserwator zabytków nie położył na niej jeszcze łapy, ale pewnie konserwator nie ma pieniędzy!... no więc w tej mianowicie przepięknej willi, należącej do miasta, zeszła ze starości ostatnia mieszkanka, która przez dwadzieścia lat zatruwała życie urzędnikom, odmawiając opuszczenia domostwa i przeniesienia się do jakiegoś bardziej proporcjonalnego dla jednej osoby lokum. Babcia była pieniaczka, uwielbiała awantury i namiętnie angażowała w nie środki masowego przekazu, ze szczególnym uwzględnieniem telewizji. Podobno kolejne pokolenia naiwnych młodych redaktorek pochylały się z troską nad losem biednej starowinki, która natychmiast po ich wyjściu chichotała szatańsko i zacierała wyschłe rączki. Teraz miasto odetchnęło z ulgą i chce jak najszybciej pozbyć się ruinki, nadającej się tylko do wyburzenia. Tak twierdzą urzędnicy, do wyburzenia, ale to bzdura oczywista – jej, Eulalii, ukochany gbur, który jest wprawdzie inżynierem budownictwa wodnego, nie lądowego, ale zawsze inżynierem, i budownictwa – otóż gbur, czyli Janusz, twierdzi, że willa wymaga tylko porządnego remontu. A jak się już ten remont przeprowadzi, to wszystkie nowobogackie chatki parchatki na ulicy Siedmiu Złodziei mogą się schować.

Co mi się u Tymona od początku podobało, to umiejętność szybkiego myślenia i podejmowania decyzji. Obejrzeliśmy tę poniemiecką willę, na jej widok natychmiast ruszyła mi wyobraźnia i oczami duszy zobaczyłam mały, ale za to bardzo przytulny, raj. Tymon odwiedził więc urząd, potem dwa czy trzy dni siedział z kalkulatorem w ręce i liczył, w końcu złożył oświadczenie, iż Janusz Wiązowski miał rację. Koszty nabycia i remontu starego domu w Podjuchach zrównają się mniej więcej z kosztami nabycia nowego domu na Gumieńcach. Jemu jest wszystko jedno, na co wyda forsę uzyskaną ze sprzedaży swojego dotychczasowego domu w Świnoujściu, a tej forsy starczy akurat na jeden z obiektów, które nam przypadek pod nos podetkał. Niech więc ja wybieram, bo jemu jest ganc pomada gdzie, byle ze mną.

Wzruszył mnie tą deklaracją. Nie namyślałam się ani sekundy. W miesiąc później na górce w Podjuchach szalał remont kapitalny. Nieoceniony Janusz podesłał ekipę fachowców, którzy postanowili chyba ustanowić rekord Guinnessa w szybkości pracy. W rezultacie późną jesienią zeszłego roku wprowadziliśmy się do pachnącego świeżym tynkiem domostwa. Och, jak pięknie pachną świeże tynki! Na razie są to tynki wewnątrz, elewacja jak straszyła, tak straszy, bo nie zdążyliśmy jej doprowadzić do świetności przed zimą, wiosną genialni remontowcy zjawią się ponownie i zrobią swoje.

Od bliźniaka, w którym mieszkają Eulalia i Janusz (każde w swojej połówce, przynajmniej teoretycznie), dzielą nas dwie posesje, dosyć często więc Lala wpadała do nas, a właściwie do mnie, przynosząc najświeższe ploty i wieści telewizyjne. Uziemiona w domu przez Maćka, łaknęłam tych wieści jak kania dżdżu. Wpadali też czasem inni koledzy, ale to już dość fanaberyjnie, czego wcale nie miałam im za złe, ostatecznie sama dobrze wiem, jak wygląda praca w telewizji.

Do swoich nowych obowiązków pani domu i matki rozwojowego rodu podeszłam nawet dość entuzjastycznie. Tymon jako mąż sprawdzał się znakomicie, jako kochaś jeszcze lepiej, aczkolwiek nie mieliśmy dotąd wiele czasu na amory. Motywacja mi kwitła jak ta róża czerwona. Do urządzania nowego gniazdka w starym domku przystąpiłam wręcz z szałem, Tymon robił, co mógł, pomagała też kochana rodzina w osobach – oczywiście – matki oraz siostry z mężem ortopedą i synem maturzystą, obiecującym radiowcem. Tylko ojciec wciąż nie mógł mi wybaczyć pewnych zdań, jakie między nami padły, i zachował chłodny dystans, mimo że wyrodna córka złapała ostatecznie męża i ojca dla nieślubnego dziecięcia.

Nasz domek jest niewielki, ale dziwnie przestronny w środku, z inteligentnym rozkładem pomieszczeń i fajnymi oknami we wnękach na podestach schodów (mamy piętro i strych!). Otaczają go resztki starego ogrodu – nabyłam już kilka książek z dziedziny ogrodnictwa amatorskiego i zamierzam sadzić róże, lilie i stokrotki. Oraz inne romantyczne kwiatki. Oczywiście, jak już będę miała czas, bo na razie nie mam. No i jak nadejdzie sezon na ogrodnictwo przydomowe, bo teraz to w moim podręczniku każą myć stare doniczki. Nie mam starych doniczek, więc daję sobie spokój z pracami, nawet jeszcze niczego nie planuję konkretnie, tylko rozmyślam o wonnych kwiatkach – zwłaszcza przy przewijaniu Maćka.

Dach naszego domostwa ozdabiają trzy śmieszne wieżyczki, dwie mniejsze i jedna większa – z racji tych wieżyczek rodzina ochrzciła dom mianem pałacyku. Pałacyk. Proszę. Poczułam się niemal jak królowa Wiktoria w pałacu Buckingham czy może Balmoral, diabli wiedzą, gdzie też ona właściwie mieszkała. Kiedy jednak wszystkie meble stanęły już na swoich miejscach, wszystkie firanki zostały artystycznie zamotane na właściwych oknach, a mnie udało się opanować instrukcje obsługi wszystkich nowych urządzeń domowych – rodzina oddaliła się na swoje Pogodno i królowa dość szybko zaczęła podejrzewać, że jakaś złośliwa wróżka użyła swojej cholernej różdżki i zmieniła ją w cholerną niewolnicę!

Oczywiście, Tymon, zakochany książę małżonek, pył strzepywał spod mych stóp i odgadywał życzenia, zanim zdążyłam je wypowiedzieć. Niestety, musiał zarabiać na życie nowej rodziny, a ponieważ swój rybacki biznes miał nadal nad morzem, znikał prawie codziennie na długie godziny – bez szans, że na przykład wpadnie znienacka w samo południe na obiadzik. Albo że nie będzie potwornie zmęczony wieczorem.

– Jeszcze kilka miesięcy, Wikuś – mówił, całując swoją równie zmęczoną żonę, kiedy już udało nam się spacyfikować nadaktywnego Maciusia i zalec w błękitnej, satynowej pościeli w delikatne liście i bukieciki kwiatów (kupiłam taką, bo wydała mi się szalenie romantyczna i uznałam, że jako taka doskonale wpłynie na uczucia małżeńskie). – Jeszcze trochę i wyrównam tamte straty. Góra pół roku i będziemy mogli odetchnąć. Wytrzymasz?

– Wytrzymam – mruczałam i wtulałam się w niego, zasypiając w okamgnieniu; przeważnie nie na długo, albowiem Maciuś lubił nocne występy. Wprawdzie Tymon zrywał się natychmiast i był gotów lecieć na ratunek, ale mnie coś w środku mówiło, że ręka matki to ręka matki... w efekcie oboje byliśmy niewyspani chronicznie. Nie da się ukryć, że cierpiało na tym nasze życie erotyczne, którego intensywności daleko było do poziomu, jaki sobie wymarzyliśmy przed kilkoma miesiącami, kiedy to ciąża i moje podupadłe wskutek intensywnej pracy zdrowie wymuszało na nas daleko idącą wstrzemięźliwość.

W tej materii też obiecywaliśmy sobie wyrównanie strat.

Kiedy to ostatnio on mówił o pół roku? Jakieś dwa miesiące temu. To znaczy, że mniej więcej w czerwcu zaczniemy znowu żyć jak ludzie. To znaczy nie znowu, bo jeszcze nie pożyliśmy jak ludzie. Och, niech się wreszcie do tego dorwiemy!!!

Z tą nianią to doskonały pomysł. Niania i jednocześnie ktoś w rodzaju pomocy domowej. Jak tylko Tymon wróci, trzeba go będzie spytać, co on na to. I czy mamy na to pieniądze? Boże, ile trzeba takiej niani zapłacić? I skąd ją wziąć? I jaki powinna mieć zakres obowiązków? I skąd się wie, że to osoba godna zaufania? Nigdy nie zatrudniałam służby domowej! Przeciwnie, czasem miałam ochotę sama się wynająć do sprzątania mieszkań, żeby zarobić na luksus pracy w telewizji publicznej.

Najważniejsze podobno są referencje, i to referencje od znajomych osób!

– Posiedź chwilę sam na tym kocyku, Maciusiu – powiedziałam stanowczo do synka, figlującego z żółtym słoniem o łagodnym i nieco głupawym uśmiechu. – Zaraz do ciebie wrócę.

Zostawiłam otwarte drzwi między pokojami i popędziłam do komputera. Włączyłam pocztę i napisałam krótki, ale dramatyczny list do telewizyjnych informatyków:

Panowie! W was jedyny ratunek dla mnie i mojego zdrowia psychicznego oraz fizycznego!!! Błagam, wrzućcie tę wiadomość do poczty wszystkim w na szym ośrodku! Bo jak mnie szlag trafi, będziecie mnie mieli na sumieniu!!!

W załączniku zamieściłam równie krótkie ogłoszenie: „Niania potrzebna od zaraz. Jeśli ktoś z P.T. Koleżeństwa wie coś o osobie, której można powierzyć własne dziecko, błagam o wiadomość na mój domowy adres mejlowy, względnie na komórkę” – podałam oba namiary. Kliknęłam myszką i zdążyłam wrócić na kocyk, zanim Maciek doszedł do wniosku, że jest raczej niezadowolony z mojej nieobecności.

Zastanawiałam się, jak dyplomatycznie zawiadomić Tymona o moim pomyśle, ale na szczęście przypomniała mi się jego deklaracja na temat męskiej prostoty. Kiedy więc zjawił się wczesnym wieczorem, dałam mu żurku (jego ulubiona zupa), gulaszu z kaszą, a przy deserze złożonym z wyjątkowo dobrej gorgonzoli i niezłego merlota zagadnęłam go o sprawę zasadniczą.

– Bardzo dobry pomysł – powiedział po prostu. – Sam miałem zamiar zaproponować ci coś w tym rodzaju, tylko jeszcze mi się nie sprecyzowało, co to ma właściwie być. Niania, panna służąca, ciotka rezydentka...

– No coś ty! Masz w rodzinie ciotkę rezydentkę?

– Chyba nie, ale można by poszukać. Bo wiesz co, ja się chyba stęskniłem za tobą...

– Jak to: stęskniłeś? Przecież ostatnio nie wyjeżdżałeś nigdzie na długo!

– Eeee, mnie nie o to chodzi.

Z przyjemnością domyśliłam się, o co mu chodzi, zwłaszcza że poniechał gorgonzoli i pociągnął mnie na kanapę. Poprzytulaliśmy się trochę i zaczęliśmy rozpatrywać możliwość wspólnej ekscytującej kąpieli. Warunki do takowej mamy, bo Tymon zażyczył sobie wannę wielkości jeziora Mamry, z różnymi chytrymi zabaweczkami do lania wody. Opcja jednak padła, bowiem któreś z nas musiało przecież być na podorędziu, w razie gdyby się Maciek rozwrzeszczał. A zrobiłby to na bank w najbardziej podniecającym momencie tego kąpielowego tetatetu małżeńskiego. Na takie figle-migle trzeba będzie poczekać. Stanęło na tym, że kąpiemy się indywidualnie i szybciutko wskakujemy do łóżka... a z sypialni do dziecięcego łóżeczka będzie nam bliżej, no i szum wody niczego nie zagłuszy...

Jeżeli ktoś myśli, że Maciuś nie wydarł się w najmniej odpowiednim momencie, TO SIĘ MYLI.Droga Pani Profesor!

Jestem od tygodnia prawie na tej dalekiej północy, nawet nie wiem, czy to ładne miasto, czy nie, bo bez przerwy tyram jak katorżnik. Ale mam nadzieję, że uda mi się w tej operze zaczepić na stałe. A przynajmniej złapać jakieś role w większej ilości. Pan dyrektor popatruje na mnie wzrokiem zainteresowanym – niestety, ja nie jestem zainteresowana w najmniejszym stopniu: nie lubię wybujałych wzdłuż i wszerz blondasów koło pięćdziesiątki. Jemu się zresztą zdaje, że ma najwyżej trzydzieści i figurę jak grecki bóg. No więc nie, nie ma, ale ja mu tego nie powiem, bo chciałabym zaśpiewać coś więcej niż Stryjenkę. Z samej Stryjenki nie da się wyżyć, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę przedstawienia szkolne i dla młodzieży. A dyrektor – on się nazywa Anielewicz, wcale nie nomen omen – zamierza robić dużo Verdiego, bo on lubi. Ja też lubię. I nadaję się na te wszystkie heroiny, sama pani ostatnio mówiła, że już mi pozwala, nawet na Wagnera. Głosowo mogę, aktorsko też sobie poradzę.

Może jednak zastanowię się nad podlizaniem się dyrektorowi. Bieda, że nie wiem, jak się takie sprawy załatwia, a pójście z nim do łóżka nie wchodziłoby w grę, nawet gdyby ważył dwadzieścia kilo mniej. Oraz gdybym nie była tak zwaną szczęśliwą mężatką.

Ta pani psiapsiółka jeszcze się nie zgłosiła. Mam dla niej zaproszenie na premierę, dwuosobowe, oczywiście.

Wyobraża pani sobie, że mieszkam w wieży zamkowej? Nie bujam. Mają tu takie pokoje gościnne. Jedno piętro – jeden apartament. Z pokoju mam okna na trzy strony świata, a na czwartą z łazienki. Pyszne widoki. Aha, to znaczy, że miasto jednak ładne. Oni tu w tym Szczecinie mają dużo wody dookoła. Tylko fatalnie się wchodzi na to piąte piętro, zwłaszcza ciągnąc za sobą walizę wielkości Pałacu Kultury. Ostatnio pomógł mi jeden sympatyczny i krzepki tancerz z baletu, co to się napatoczył przypadkiem, ale co ja zrobię, jeśli mi się nikt nie napatoczy?

Chyba nie opowiem tego wszystkiego Radkowi, bo będzie przybierał swoje mądre miny i suchym głosem zawiadomi mnie, że przecież nie muszę włóczyć się po operach.

Właśnie muszę, niestety. Jak się nie ma etatu, to się człowiek włóczy.

Zostawiłam Radkowi całą lodówkę smakołyków, żeby mu nie było smutno beze mnie. Tylko do mikrowelki i zielonym posypać.

Po premierze jeszcze dwa przedstawienia dzień po dniu i wracam do mojej wsi, ale nie na długo, bo zaraz mam koncert w Lublinie – piosenki z musicali i arie z operetek. Może w tamtejszej operze też bym się dała przesłuchać? Jak pani myśli?

Pozdrawiam serdecznie – Adela I, księżniczka z wieży.Pani Ado, stanowczo zabraniam pani puszczania się z dyrektorem w celach merkantylnych! Zapewniam, że nawet jeśli daje to pożądane rezultaty na początku, w efekcie prowadzi wyłącznie do kolejnych stresów. A jeszcze, nie daj Bóg, zakocha się w nim pani i po co to komu?

Zmusiła mnie pani do użycia tej piekielnej maszyny. Dobrze, że akurat dzieci z wnuczkiem były na rodzinnym obiedzie. Mały Igorek wszystko mi objaśnił, chociaż nie wiem, czy mi na długo wystarczy (mam sklerozę). Dlaczego nie odbiera pani, kiedy dzwonię? Dopuszczam możliwość, że miała pani próbę. To jedyne, co panią usprawiedliwia.

A nad tym swoim mężem może pani jednak jakoś popracuje, żeby się nie czuł uwiedziony i porzucony! Chociaż mam wrażenie, że czasem się nad panią znęca, ale o tym porozmawiamy przy okazji. Niemniej proszę brać przykład ze mnie, mój Jerzy też nie żaden cukiereczek. Życie kobiety zamężnej jest pasmem kompromisów. Za rok obchodzimy trzydziestolecie małżeństwa.

Proszę mi się nie przeziębić na tej wieży.

Pozdrawiam – Katarzyna.

PS – Igor Latour dziwnie brzmi, prawda? Zwłaszcza jak się akcentuje na ostatniej sylabie. I-GOR LaTOUR. I-GUR-La-TUR. Co za pomysły nazewnicze miewają ci młodzi!Tak jest, Pani Profesor, nie będę się puszczała z dyrektorem komercyjnie.

Jak to dobrze, że sekretariat skończył już definitywnie działalność i poszedł do domu, to znaczy sekretarka poszła do domu, bo gdyby nie to, mogłaby otworzyć pani list – w końcu korzystam z jej komputera – a wtedy przeczytałaby, zapewne z radością, czego to mi pani zabrania.

Błagam o ostrożne formułowanie zdań, kiedy nie piszę do pani z mojej wsi, tylko z cudzych komputerów!!!

Próba się przeciągnęła, padam z nóg.

Aaaaaaaaaaaa.

To był ZIEW.

Dobranoc.

AdelaZastanawiam się, czy Maciek nie za mało je. Oczywiście, nie daję mu tych wstrząsających ilości żarcia, jakie każą dawać biednym dzieciom mądre książki, bo to są porcje obliczone chyba na ciężko pracujących stoczniowców – ale mam wrażenie, że mógłby jeść więcej.

Dzwoniłam nawet w tej sprawie do doktora Piekarza, tego sympatycznego pediatry, którego spotkałam w studiu i który zgodził się wziąć Maćka pod stałą opiekę – ale on, jak zwykle, zbagatelizował problem.

– Paaani Wiktorio – powiedział pobłażliwie, kiedy wyłuszczyłam mu swoje zmartwienie. – Niech się pani o niego nie boi. Takie małe dziecko wie, ile mu trzeba. Niech je, ile chce.

– Ale panie doktorze – pisnęłam. – Bywają dni, że on prawie wcale nie je!

– A pani codziennie je tyle samo? Nigdy nie ma pani ochoty zrobić sobie dnia bez obiadu? No to niech się pani nie przejmuje. On też raz ma chęć na jedzenie, a drugi raz nie ma. Z głodu nie umrze, niech się pani nie boi, mówię. Jak zgłodnieje, to ruszy do żarcia.

– Jest pan pewien?

– Jestem pewien. Jeśli pani chce, mogę do pani przyjść, ale moim zdaniem nie ma po co, niedawno go przecież widziałem. Żadnych niepokojących objawów poza brakiem apetytu pani nie stwierdziła? Nic go nie boli? Samopoczucie ma dobre?

– Wesół jak szczygiełek, panie doktorze...

– To niech się pani cieszy i głowy sobie nie zawraca. I broń Boże, niech mu pani nie wpycha jedzenia na siłę. Żadnego „za mamusię, za tatusia”. Zaufania, kobieto!

– Ależ ja mam do pana zaufanie...

– Nie do mnie! Do własnego dziecka! A jakby się coś naprawdę działo, odpukać, to jestem do dyspozycji. No to pozdrawiam panią i mojego młodego klienta.

Ten Piekarz jest niesamowity. W ogóle chyba nie ma nerwów. Kiedy przywieźliśmy Maćka do domu ze szpitala, poprosiłam go, żeby wpadł zrobić młodemu przegląd techniczny. Okazało się, że też mieszka na Pogodnie (bo to było jeszcze na Pogodnie), więc któregoś wiosennego popołudnia po prostu przyjechał na rowerku. Obśmiał mnie, bo prawie że bałam się ruszyć małego z beta, wziął go na swoją wielką dłoń i przerzucił na drugą wielką dłoń. Jak kotlet. Omal nie umarłam, Maciek natomiast był zachwycony.

– Niech się pani nie boi własnego dziecka, dziewczyno! Ono się tak łatwo nie rozleci!

Tymon przyglądał się temu z jeszcze większym przerażeniem niż ja, ale to on szybciej chwycił bluesa i w rezultacie stał się głównym specjalistą od kąpania synusia.

Kolejny raz niepokoiłam doktora Piekarza, kiedy Maćkowi według podręcznika powinny się już zacząć wyrzynać ząbki. Nic mu się nie wyrzynało. Trzy tygodnie po terminie wyznaczonym naukowo nie wytrzymałam. Zadzwoniłam do Piekarza.

– Panie doktorze, ja przepraszam, że niepokoję...

– Nic nie szkodzi, a co panią martwi? Kupka nie taka? Gorączka? Czy może młody się przeziębił?

– Nie, nic z tych rzeczy, tylko wie pan...

– Nie wiem. Niech pani wydusi to z siebie. Śmiało.

– Bo według mojej książki dla młodych matek Maciek od trzech tygodni powinien już mieć pierwszy ząbek, a tu nic, zero.

– Trzy tygodnie, powiada pani?

– No, trzy...

– Paaani Wiktorio...

– O matko, co takiego?!

– Pani Wiktorio. Widziała pani kiedy dziecko bez ząbków? Nie. No więc Maćkowi też wyrosną, niech się pani nie martwi.

– Ale książka...

– Niech ją pani wyrzuci do kosza.

Nie wyrzuciłam książki, chyba jednak niesłusznie, bo co jakiś czas stawała się ona dla mnie źródłem niepokojów. Na szczęście doktor Piekarz był zawsze uchwytny telefonicznie. I zawsze lekceważył książkowe dane i tabelki. I zawsze miał rację.

No więc z tym jedzeniem pewnie też ma rację. Na zdrowy rozum, gdyby niemowlak jadł to wszystko, co każą mu dawać w podręczniku, to by umarł z przeżarcia. A w każdym razie żołądek by mu się rozepchał, komórki tłuszczowe namnożyły i potem, nie daj Boże, miałby tendencję do tycia!!!

Tego własnemu dziecku nie zrobię.

Zadzwoniłam do tej śpiewaczki od Kasi. Sympatyczna. Powiedziałam jej, że nie mam czasu na nic z powodu dziecka, ale na przedstawienie przyjdę. Obiecała mi zostawić zaproszenie w kasie.

Z Maćkiem posiedzi moja siostra, a także jej mąż i syn. Przyjdą do nas i zostaną do jutra – mamy świetne pokoje gościnne!Droga Pani Psorko.

Proszę trzymać kciuki. Pojutrze premiera. Nie mam tremy, bo trudno położyć Cześnikową. Pan dyrektor Anielewicz trochę prycha, że jednak sopranowa Stryjenka brzmi mu dziwnie. On się przyzwyczaił do mezzosopranów. Co za grymaśny typ! Przecież sam się zgodził na sopran, czyli na mnie, więc niech teraz nie wybrzydza. Poza tym kolega Moniuszko najpierw zaplanował tu sobie sopran, a dopiero potem zmienił zdanie.

Bardzo ostrożnie na razie, ale zaczynam mieć nadzieję na coś poważniejszego. Anielewicz obnosi się ze swoim uwielbieniem dla Verdiego i chce robić „Trubadura”. Czy widzi mnie pani (słyszy) w charakterze Leonory? Chętnie bym ją zaśpiewała! Uwielbiam śpiewać verdiowskie heroiny i w długich kieckach słaniać się po schodach wiodących do pałacu.

Na razie będę wjeżdżać wasągiem, a w każdym razie czymś, co scenograf uznał za ideę wasągu. I śpiewać pół arii, bo dyrektor z kolei uznał, że całej naród może nie wytrzymać. Jak Boga kocham. Informuję paniczów, że „z tej strony Powiśla dzieweczek bez liku, a każda zamyśla o ładnym chłopczyku”, potem jest ta zwrotka o córeczce Agatce dla Stefana, a potem szlus. Dyrekcja unieważniła moją ulubioną Brygidkę z noseczkiem zadartym i panicza Zbigniewa zostawiła na lodzie. Ale to i tak małe piwo, Stefan też śpiewa połowę piosenki. Też zapewne w trosce o to, żeby się naród nie znudził. No więc rżniemy Arię z kurantem w połowie.

W przypadku jednego z dwóch Stefanów to chyba nawet nie tak źle, bo on się zatyka już na początku drugiej frazy i dusi kota. Powinien zapisać się do pani profesorki na lekcje. Ja też do pani przyjdę, jak tylko będę w Warszawie, musimy trochę popracować nad moimi górami.

Radek coś do mnie nie dzwoni, więc zadzwoniłam sama. Nie był specjalnie zadowolony, bo musiał iść sam na jakieś przyjęcie oficjalne, a do przyjęć oficjalnych lepiej mieć żonę pod ręką. Zupełnie nie rozumiem po co. Ostatecznie wszystkie koszule zostawiłam mu w stanie wyprasowanym na blachę. Na tych jego przyjęciach półsłużbowych umieram z nudów – mało kogo znam, nie wiem, o czym rozmawiać, zresztą oni nie rozmawiają o tym, o czym ja bym chciała, a na dodatek najczęściej trzeba godzinami stać, czego nie cierpię, bo mi kręgosłup wysiada natychmiast. Gdybym mogła tam iść w adidaskach, to co innego, ale adidasy nie są dobrze widziane na salach bankietowych, więc noszę dziesięciocentymetrowe szpile. Od których puchną mi nogi i haluksy bolą jak wściekłe. Chyba muszę iść do jakiegoś ortopedy, podobno są na to jakieś wkładki, nie trzeba sobie koniecznie obcinać po kawałku stopy, jak te siostry Kopciuszka.

I nawet strąbić się tam nie można, zupełna beznadzieja.

Doprawdy, wolę grać Stryjeneczkę, zajeżdżać wasągiem i śpiewać oberżnięte arie!

Całuję po staropolsku, z dubeltówki. Cmok. Cmok.

CześnikowaJak cudownie jest pożyć chociaż jedno popołudnie!!!

To nie to, żebym narzekała na los matki karmiącej, przeciwnie, jest fascynujący...

Nie łżyj, Wiktorio.

Los matki karmiącej dałby się znieść o wiele lepiej, gdyby rzeczona matka otoczona była pomocami domowymi, które pomagałyby jej w wykonywaniu tysiąca czynności na minutę! A choćby ta niania...

Na razie nikt się nie odezwał w sprawie niani.

W sprawie opery za to okazało się, że Tymon ma wolne i może iść, Amelia z Krzysiem przyjechali wczesnym popołudniem (Bartek miał do nich dojść po dyżurze w radiu) i przejęli Maćka, więc mogłam spokojnie wziąć kąpiel z maseczką na twarzy, zrelaksować się, ubrać jak człowiek i w towarzystwie własnego męża WYJŚĆ Z DOMU!

Nawet mi nie przeszkadzało, że ten „Straszny dwór” był rzeczywiście dosyć straszny, a to głównie dlatego, że reżyser, czy kto tam, nie uwierzył w słuchaczy i poprzycinał najlepsze arie, pewnie po to, żeby nas nie znudzić. W rezultacie kilka razy aż mnie zatchnęło, bo oczekiwałam ciągu dalszego, a tu nagle bęc, bęc, zmiana sceny, lecimy dalej. A już największy szlag trafił mnie przy arii Stefana, tej z kurantem. Ja się przy niej zawsze strasznie wzruszam – no i słucham ja taka wzruszona, słucham, ona mnie niesie, ta aria; jestem na szczycie własnego wzruszenia, skrzydła rozpościeram do lotu i lecę, lecę, aż tu nagle trach! Nie lecę. Stefan niespodziewanie zamknął gębę. A miał jeszcze całą zwrotkę!

Temu reżyserowi powinno się urwać... cokolwiek. Żeby mnie narażać na takie stresy!

Tymon aż tak się nie stresował, on lubi muzykę, ale nie jest fanatykiem – tak powiedział. Stryjenka mu się podobała.

– Wiesz co – rzekł do mnie w czasie przerwy, kiedy w bufecie popijaliśmy wino (troszkę sikacz, ale jak miło!). – Ja sobie tę Stryjeneczkę kojarzyłem zawsze jako grubą babę śpiewającą grubym głosem. A tu proszę, proszę, ładna pani, ładnie śpiewa... i w ogóle taka raczej... wesoła wdówka.

Rzeczywiście, dzisiejsza Cześnikowa była fertyczną chichotką. Ale to miła odmiana po tych wszystkich rozłożystych altówach. No i głos to ona ma, ta Adela. Trzeba by posłuchać, jak śpiewa coś większego, bo cóż ona tu miała do zaśpiewania.

Po spektaklu poszłam za kulisy przedstawić się. Wymieniłyśmy kurtuazyjnie telefony i kilka miłych słów, i na tym się skończyło. Tymon się krygował i nie poszedł ze mną. Czekał w szatni z płaszczami w garści... a potem pojechaliśmy do domu, gdzie Maciek spał spokojnie w pokoju gościnnym, pod opieką najlepszej z sióstr i jej męża ortopedy...

No i wreszcie było tak, jak miało być od początku!Przepraszam, Pani Profesor...

Powinnam była przyjść do pani po powrocie ze Szczecina, ale padłam z zapaleniem gardła (wykrakała pani, przeziębiłam się na wieży) i mój koncert w Lublinie stanął pod znakiem zapytania. Na szczęście udało mi się wykręcić sianem z tego zapalenia, to znaczy nie sianem, tylko homeopatią – no i jestem w Lublinie. Jutro śpiewamy „Requiem” Faurégo. W Szczecinie też to będę robić, z chórem i orkiestrą naszej opery.

Obejrzałam się w lustrze. Wyglądam jak nieboszczka, na której cześć to requiem zaśpiewam osobiście.

Może to kwestia nastroju. Radek podczas mojej ostatniej bytności w domu wysunął przypuszczenie, że mam w tym Szczecinie gacha. Uznał, że to zapewne dyrektor opery, bo z kimże mogłaby puszczać się śpiewaczka. Czy może dzwoniła pani do niego z donosem w tej sprawie??? Przecież obiecałam, że nie będę tego robić i nie robię! Powiedziałam Radkowi, jak najbardziej zgodnie z prawdą, że co do urody dyrektor opery nie dorasta mu do pięt, ale mnie nie słuchał. Wciąż jeszcze ma mi za złe tamto przyjęcie.

A propos się puszczania – mój dyrektor Anielewicz Ryszard, zwany mało wytwornie Parówą, w istocie chyba zamierza mnie złapać i zawlec do łóżka. Niedoczekanie jego. Na szczęście zamiary swoje objawia dość niemrawo, a poza tym ma jeszcze kilka solistek, które mu się podobają, więc spróbuję jakoś przeczekać.

Na moją wieś wracam w niedzielę, to zadzwonię i umówimy się u pani we Warszawce, na regenerację mojego biednego gardziołka, sfatygowanego narzędzia pracy. Boże, dlaczego mam do pani tak daleko? Aha – bo Radek chciał mieć rezydencję za miastem. No to czemu nie kupił rezydencji, tylko M-3? Nigdy już nie zrozumiem tego faceta. Forsę mieliśmy, to znaczy on miał, a i ja wtedy nieźle zarabiałam.

Trzydzieści kilometrów od Warszawy!

Te odległości mnie wykończą!

Smutne i ciche: pa, pa...

Szepcząca Adela B.

PS – przyszła ta dziennikarka. Sympatyczna, ale wiele sobie nie powiedziałyśmy. Się zobaczy, może coś z tego wyniknie.Jest nadzieja na nianię! Zadzwoniła do mnie dziś rano Ilonka Kopeć, zwana u nas pieszczotliwie Ilonką Karambol, bowiem jest maniaczką szybkiej jazdy i regularnie stwarza niebezpieczne sytuacje na drogach publicznych. Ponieważ jednak robi bardzo dobre programy o motoryzacji, a poza tym jest uroczą dziewczyną – drogówka za nią przepada i wybacza jej różne przewinienia. Uczciwie mówiąc, za Ilonką trudno nie przepadać, bo ma mnóstwo wdzięku i na dodatek jest bystra.

Owóż tedy, jak mawiał jeden nasz profesor na studiach – Ilonka robiła kiedyś program o lotnikach sanitarnych. Siedzieli na lotnisku, czekali dość długo na zezwolenie na start i gadali o różnych rzeczach, w tym o życiu rodzinnym, w przypadku lotników na ogół dość upośledzonym. I jeden taki pilot, który, jak się okazało, samotnie wychowywał syna, mówił coś o genialnej niańci. Jak zrozumiała Ilonka, syn był raczej spory, więc niania chyba nie pełniła już przy nim obowiązków cały dzień. Może będzie miała jakieś luzy? A może zna jakąś inną nianię godną zaufania? Tak czy siak, warto spróbować. Facet nazywa się Kamil Pakulski, ona, Ilonka, jego komórkę miała, ale dawno zgubiła, natomiast mogłabym zadzwonić na lotnisko i po prostu o niego zapytać.

Podziękowałam Ilonce gorąco, odpowiedziałam na kilka konwencjonalnych pytań dotyczących mojego życia rodzinnego i wysłuchałam kilku nowinek z firmy (podobno naszemu naczalstwu kończy się kontrakt i nie będzie przedłużony, Karol Kazubek, dyrektor programowy, idzie na emeryturę, zatem zmiany się szykują na całej linii, ale kto jest kandydatem na nowego szefa, jeszcze nie wiadomo). Kiedy tylko moja młodsza i ładniejsza, uczciwie mówiąc, koleżanka się wyłączyła, nie odkładając słuchawki, wybrałam numer lotniska.

Odezwał się jakiś dyżurny ruchu i poinformował mnie, że pan Pakulski owszem, pracuje, lata, w tej chwili właśnie jest w powietrzu, ale jeśli zostawię swoje namiary, to moja prośba zostanie mu przekazana i on oddzwoni.

Oddzwonił godzinę później.

– Proszę pana – powiedziałam na przydechu, bo właśnie walczyłam z Maćkiem, który miał odmienne od moich poglądy na zakładanie sobie świeżego pampersa. – Koleżanka mnie na pana napuściła, z telewizji, ona się nazywa Ilonka Karambol. Tfu, przepraszam, Ilona Kopeć. Robiła z panem jakiś reportaż...

– Pamiętam. – Pan lotnik miał zdecydowanie przyjemny, głęboki głos. – Czym mogę pani służyć?

– Maciek, błagam! Przepraszam, to nie do pana. Widzi pan, ja mam w domu niemowlaka, to mój synek, ja go oczywiście kocham nad życie, ale on jest nadaktywny i mnie wykańcza. Podobno pan jako samotny ojciec zatrudniał u siebie jakąś genialną nianię. Czy ona jeszcze u pana pracuje, czy może mogłabym... Maciuś, siedź spokojnie, ja to muszę przylepić!

– Ona mi jeszcze pomaga, ale coraz rzadziej. Widzi pani, ja już nie jestem od jakiegoś czasu taki samotny, a z kolei mój syn, którym ta niania się opiekowała, będzie niedługo zdawał maturę. Tosia zajmowała się moją chorą mamą, ale mama niedawno zmarła...

– Och, bardzo mi przykro...

– Natomiast nie wiem, czy Tosia chce jeszcze u kogoś pracować. Dam pani jej telefon, proszę z nią porozmawiać.

– Przepraszam, że pytam, ale chyba pan zrozumie... ta pani Tosia jest zapewne osobą godną zaufania...

– Absolutnie. Jeżeli w naszym świecie pozostał jeszcze ktoś naprawdę uczciwy, to tym kimś jest Tosia. Może jej pani powierzyć dziecko, dom, pieniądze i klejnoty rodzinne.

– Nie mam klejnotów rodzinnych – powiedziałam, ucieszona perspektywą. – Bardzo panu dziękuję!

– Bardzo proszę. Miło mi, że mogłem pomóc koleżance pani Ilonki. Zrobiła wyjątkowo przytomny reportaż i zostawiła po sobie bardzo dobre wrażenie na lotnisku. Proszę ją od nas pozdrowić.

– Z przyjemnością. – Mówiłam, że Ilonkę wszyscy lubią. – Ja też robię przytomne reportaże. Może się kiedyś spotkamy na planie... jak już zatrudnię panią Tosię i będę mogła wrócić do roboty.

Pożegnaliśmy się we wzajemnych grzecznościach i ukłonach. Ale do Tosi tak od razu nie zadzwoniłam. Napuszczę na nią Tymona, zawsze lepiej, jeśli z kobietą porozmawia mężczyzna. Tymon też ma przyjemny głos.No dobrze, Pani Profesor, ładnie nam ten lubelski Fauré wyszedł. Zaraz będziemy wracać do Warszawy, chyba nie pisałam pani, że jestem tym razem własnym samochodem. Ale muszę trochę odpocząć i odreagować. Najchętniej wypiłabym jakiegoś niekoniecznie małego drineczka i poszła spać. A może by tak zrobić i jechać jutro rano?

To jest myśl.

W takim razie będę u pani dopiero pojutrze. Jutro i tak będę zwłokami. Zewłokiem czyli, bo jednak pojedyncza jestem.

Zastanawiam się nad tym, co mi pani mówiła ostatnio, zamiast pracować nad moim organem zarobkowania. Naprawdę uważa pani, że Radek się nade mną znęca?

Ja wiem, że niekoniecznie trzeba żonę lać po gębie, żeby się nad nią znęcać. Może to i znęcanie zresztą... Te jego niekończące się ciche dni! Te fochy! Te pretensje do mnie, że stale gdzieś wyjeżdżam. Że myślę tylko o swojej karierze! A o czyjej mam myśleć? Jego? On swoją karierę zrobił bez mojego udziału, ja się nie znam na żadnym przemyśle z wyjątkiem rozrywkowego, i to niszowego, a on jest zdolnym człowiekiem, uczciwie mu to przyznaję mimo wszystko, i dyrektorem departamentu w ministerstwie został bez żadnych układów, pewnie tam jednak potrzebują paru fachowców. Moje wyjazdy z chórem doprowadzały go zawsze do białej gorączki. No to co, że Filharmonia Narodowa? A co go to obchodzi? Jak się przeniosłam do Romy, na trochę się zamknął, bo siedziałam w Warszawie i miałam czas na gotowanie obiadków oraz prasowanie jego koszul. Nienawidzę prasowania koszul. Już to chyba raz mówiłam. A od kiedy straciłam pracę na miejscu, dostaje szału przy każdym moim wyjeździe.

A może szesnaście lat to w sam raz... albo i trochę za wiele?

Pani Kasiu – ja się nie rozwiodę. Nie ma takiego numeru. Jak również nie rzucę pracy, takiego numeru też nie ma. Pozostaje mi więc tylko uodpornić się na złośliwości mojego męża. Nie jestem pewna, czy kochanego. W każdym razie nie będę się niepotrzebnie rozmazywać.

Bo generalnie to pani doskonale wie – ja się nie mażę. Biorę walizki i ziuuuuuu – jadę, gdzie chcą mnie słuchać. Szczecin, Lublin, Rzeszów, Częstochowa, Łódź – gdzie ja tam jeszcze byłam ostatnio – Bydgoszcz... Piękna nasza Polska cała, kurza jej twarz.

Ahoj, na szlaku!

Globtroterka
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: