Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ascanio - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ascanio - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 648 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I ULI­CA I PRA­COW­NIA

Było to dzie­sią­te­go lip­ca roku pań­skie­go 1540 o go­dzi­nie czwar­tej po po­łu­dniu w Pa­ry­żu, na le­wym brze­gu Se­kwa­ny, gdzie roz­siadł się Uni­wer­sy­tet, przy kro­piel­ni­cy znaj­du­ją­cej się bli­sko wej­ścia do ko­ścio­ła Au­gu­stia­nów.

Stał tam ro­sły i uro­dzi­wy mło­dzian o sma­głej twa­rzy, dłu­gich wło­sach i wiel­kich, czar­nych oczach, odzia­ny z wy­twor­ną pro­sto­tą i uzbro­jo­ny tyl­ko w nie­wiel­ki szty­let o cu­dow­nie zdo­bio­nej rę­ko­je­ści, a na­boż­na po­ko­ra spra­wi­ła nie­wąt­pli­wie… iż przez całe nie­szpo­ry tkwił w jed­nym miej­scu; z po­chy­lo­nym czo­łem i w po­sta­wie wy­ra­ża­ją­cej re­li­gij­ne sku­pie­nie szep­tał coś, nie­chyb­nie mo­dli­twy, ale sło­wa wy­po­wia­dał tak ci­cho, że chy­ba tyl­ko Bóg i on sam wie­dzie­li, co mówi; lecz, jako że na­bo­żeń­stwo zbli­ża­ło się do koń­ca, pod­niósł gło­wę i wte­dy naj­bli­żej sto­ją­cy mo­gli usły­szeć te oto sło­wa wy­po­wie­dzia­ne pół­gło­sem:

– Ależ, ci fran­cu­scy mni­si okrop­nie śpie­wa­ją! Nie mo­gli­by się po­sta­rać przed Nią, któ­ra pew­nie przy­wy­kła słu­chać śpie­wu anio­łów? Och, ale nie w tym nie­szczę­ście! Naj­gor­sze, że nie­szpo­ry się skoń­czy­ły. Boże mój. Boże, spraw, żeby mi się dzi­siaj bar­dziej po­szczę­ści­ło niż ostat­niej nie­dzie­li i żeby przy­najm­niej na mnie spoj­rza­ła!

Owa ostat­nia mo­dli­twa nie jest do­praw­dy nie­sto­sow­na, je­śli bo­wiem ta… o któ­rej w niej mowa, pod­nie­sie oczy na za­no­szą­ce­go mo­dły, uj­rzy mło­dzień­czą twarz tak za­chwy­ca­ją­cą, że nie zdo­ła­ła­by so­bie pięk­niej­szej wy­ma­rzyć czy­ta­jąc uro­cze, nie­sły­cha­nie wzię­te w owych cza­sach, dzię­ki cu­dow­nym stro­fom mi­strza Ma­ro­ta, ba­śnie mi­to­lo­gicz­ne, gdzie opo­wie­dzia­na jest mi­łość Psy­che i śmierć Nar­cy­za. Jak już bo­wiem nad­mie­ni­li­śmy, acz odzia­ny w strój pro­sty i ciem­ny, przed­sta­wio­ny tu­taj ka­wa­ler przy­cią­ga wzrok uro­dą i za­dzi­wia wy­twor­no­ścią; z uśmie­chu jego po­nad­to prze­bi­ja nie­skoń­czo­na sło­dycz i wdzięk, a spoj­rze­nie, lubo nie śmie być jesz­cze zu­chwa­łe, ma w so­bie tyle żaru, ile tyl­ko może po­mie­ścić dwo­je wiel­kich osiem­na­sto­let­nich oczu.

Ale oto gdy roz­legł się dźwięk od­su­wa­nych stoł­ków oznaj­mia­ją­cy ko­niec na­bo­żeń­stwa, nasz za­ko­cha­ny (bo z kil­ku wy­po­wie­dzia­nych prze­zeń słów czy­tel­nik po­znał, iż ma on pra­wo do tego mia­na) od­su­nął się nie­co na bok i pa­trzył na nie­my tłum prze­cho­dzą­cy mimo, zło­żo­ny z… peł­nych god­no­ści pro­wi­zo­rów, z do­stoj­nych ma­tron w wie­ku na­rzu­ca­ją­cym po­wścią­gli­wość i z mi­łych dziew­czą­tek. Ali­ści nie dla nich przy­szedł do* ko­ścio­ła pięk­ny mło­dzian, oczy mu bo­wiem, roz­bły­sły i żywo po­stą­pił kij­ka kro­ków wte­dy do­pie­ro, kie­dy uj­rzał, że nad­cho­dzi cała w bie­li pan­na w to­wa­rzy­stwie przy­zwo­it­ki, ale przy­zwo­it­ki z do­bre­go domu i wy­glą­da­ją­cej, że, umie się zna­leźć, przy­zwo­it­ki dość jesz­cze mło­dej, dość we­so­łej i o pre­zen­cji do­praw­dy nie­zbyt po­spo­li­tej. Sko­ro dwie damy zbli­ży­ły się do kro­piel­ni­cy, nasz ka­wa­ler za­mo­czył pal­ce w wo­dzie świę­co­nej i uprzej­mie im ją po­dał.

Przy­zwo­it­ka ob­da­ro­wa­ła go naj­mil­szym z uśmie­chów, zło­ży­ła jak naj­uprzej­miej­szy dyg, do­tknę­ła wy­cią­gnię­tej dło­ni i, ku jego wiel­kie­mu roz­cza­ro­wa­niu, sama po­da­ła wodę świę­co­ną swej to­wa­rzysz­ce, ta zaś, mimo go­rą­cej mo­dli­twy, ja­kiej kil­ka chwil wcze­śniej była przed­mio­tem, bez ustan­ku oczy mia­ła spusz­czo­ne, co do­wo­dzi­ło, iż wie o obec­no­ści ka­wa­le­ra; to­też gdy się już od­da­li­ły, onże tup­nął nogą, szep­cząc:

– I zno­wu mnie nie wi­dzia­ła!

Co było do­wo­dem, że uro­dzi­wy mło­dzian, jak już chy­ba wspo­mnie­li­śmy i nie li­czył so­bie wię­cej niż lat osiem­na­ście.

Gdy jed­nak pierw­szy za­wód mi­nął, nie­zna­jo­my spiesz­nie zbiegł po scho­dach ko­ścio­ła, a uj­rzaw­szy, że za­my­ślo­na pięk­na pan­na, ze spusz­czo­ną już na twarz za­sło­ną i trzy­ma­na pod ra­mię przez przy­zwo­it­kę, skrę­ci­ła w pra­wo, ru­szył za nimi, stwier­dza­jąc przy tym, iż jest mu po dro­dze. Pan­na do­szła do mo­stu Sa­int-Mi­chel, prze­szła przez most, a na­sze­mu nie­zna­jo­me­mu było da­lej po dro­dze. Mi­nę­ła na­stęp­nie uli­cę de la Ba­ril­le­rie i most au Chan­ge. A że mło­dzia­no­wi było cią­gle po dro­dze, szedł za nią ni­czym cień.

Cie­niem każ­dej mło­dej pan­ny jest za­ko­cha­ny.. Nie­ste­ty! Przy Grand-Cha­te­let pięk­ną gwiaz­da, któ­rej sa­te­li­tą stał się nasz bo­ha­ter, na­raz znik­nę­ła; furt­ka wię­zie­nia kró­lew­skie­go jak­by się sama otwar­ła, gdy tyl­ko przy­zwo­it­ka w nią za­stu­ka­ła, po czym na­tych­miast się za­mknę­ła.

Mło­dzian stał przez chwi­lę onie­mia­ły, po­nie­waż jed­nak na­le­żał do lu­dzi zde­cy­do­wa­nych, gdy nie było w po­bli­żu pięk­nej pan­ny po­zba­wia­ją­cej go pew­no­ści sie­bie, szyb­ko po­sta­no­wił, co ma czy­nić.

Przed bra­mą Cha­te­let ma­je­sta­tycz­nie prze­cha­dzał się uzbro­jo­ny straż­nik z ha­la­bar­dą na ra­mie­niu. Nasz nie­zna­jo­my uczy­nił jak ów czci­god­ny mąż i od­szedł­szy nie­co da­lej, aby go nie za­uwa­żo­no, ale na tyle bli­sko, by nie stra­cić z oczu furt­ki, bo­ha­ter­sko roz­po­czął mi­ło­sne war­to­wa­nie.

Je­śliś, czy­tel­ni­ku, kie­dy­kol­wiek w ży­ciu trzy­mał straż, mu­sia­łeś spo­strzec, że jed­nym z naj­pew­niej­szych spo­so­bów skró­ce­nia tego obo­wiąz­ku jest roz­mo­wa z sobą sa­mym. Nasz mło­dzian za­tem nie­wąt­pli­wie na­wykł był do war­to­wa­nia, le­d­wie bo­wiem sta­nął na stra­ży, jął tak oto mo­no­lo­go­wać:

– Na pew­no tu­taj.nic miesz­ka. Dziś rano po mszy i w dwie ostat­nie nie­dzie­le, kie­dy to nie śmia­łem za nią spoj­rzeć – co ze mnie za głu­piec! –

nie szła w pra­wo, lecz w lewo, w stro­nę bra­my Ne­sle i Pre-aux-Clerc. Do kroć­set! Po co ona przy­cho­dzi do Cha­te­let? Po­myśl­my, tyl­ko, Może, od­wie­dza więź­nia, naj­pew­niej bra­ta. Bied­na! Jak­że musi cier­pieć, bp nie­chyb­nie jest rów­nie do­bra jak pięk­na. Do dia­ska! Wiel­ką mam chęć po­dejść do niej, za­py­tać otwar­cie o po­wód i ofia­ro­wać jej moje usłu­gi. Je­śli to jej brat, wów­czas zwie­rzę się mi­strzo­wi i jego za­py­tam o radę. Kie­dy ktoś, tak jak on, uciekł z zam­ku Świę­te­go Anio­ła, na pew­no wie, w jaki spo­sób ucie­ka się z wię­zie­nia. Po­sta­no­wio­ne, więc, że ura­tu­ję bra­ta. Po ta­kiej przy­słu­dze brat sta­je się moim przy­ja­cie­lem na śmierć i ży­cie. Te­raz on mnie za­py­tu­je, co może uczy­nić dla mnie, swo­je­go wy­baw­cy. Wy­zna­ję mu wte­dy; że ko­cham jego sio­strę. On mnie przed­sta­wia, pa­dam jej do stóp i wte­dy się oka­że, czy nie pod­nie­sie oczu!

Gdy już myśl za­ko­cha­ne­go raz wej­dzie na taki? tory, ro­zu­mie się, że trud­no ją wte­dy po­wstrzy­mać. To­też mło­dzian nie­po­mier­nie się zdu­miał, gdy na ze­ga­rze wy­bi­ła czwar­ta i uj­rzał że war­ta się zmie­nia.

Nowy straż­nik za­czął służ­bę, a mło­dzian swo­ją peł­nił da­lej. Za­sto­so­wa­ny spo­sób zbyt był do­bry, aby go w dal­szym cią­gu nie wy­ko­rzy­stać, to­też pod­jął mo­no­log, rów­nie owoc­ny jak po­przed­ni:

– Jaka ona pięk­na! Ile wdzię­ku w ge­stach! Jaka skrom­ność w ru­chach! Co za czy­stość li­nii! Na ca­łym świe­cie tyl­ko Le­onar­do da Vin­ci albo bo­ski Ra­fa­el god­ni by byli wy­ko­nać po­do­bi­znę tej czy­stej i nie­win­nej, isto­ty, a i to bę­dąc u szczy­tu ta­len­tu. Mój Boże, dla­cze­go nie je­stem ma­la­rzem za­miast być ry­tow­ni­kiem, rzeź­bia­rzem, ema­lie­rem, złot­ni­kiem! Gdy­bym był ma­la­rzem, nie mu­siał­bym przede wszyst­kim mieć jej przed ocza­mi, żeby na­ma­lo­wać por­tret. Bez ustan­ku bym wi­dział te wiel­kie nie­bie­skie oczy, pięk­ne ja­sne wło­sy, bia­łą skó­rę, wą­ską ki­bić. Gdy­bym był ma­la­rzem, umiesz­czał­bym ją na każ­dym moim ob­ra­zie, jak San­zio For­na­ri­nę i An­dr­ca del Sar­to Lu­kre­cję. A jaka róż­ni­ca mię­dzy nią a For­na­ri­ną! Wszak ani jed­na, ani dru­ga nic są god­ne bu­ci­ków jej wią­zać. For­na­ri­na naj­pierw.

Mło­dzian nie skoń­czył jesz­cze po­rów­ny­wa­niu na ko­rzyść, ro­zu­mie się, swo­jej uko­cha­nej, gdy roz­le­gło się bi­cie ze­ga­ra.

Po raz wtó­ry zmie­nio­no straż..

– Już szó­sta. Dziw­ne, jak ten czas umy­ka! – szep­nął. – A sko­ro tak szyb­ko mija… gdy na nią cze­kam, to co się musi dziać, gdy czło­wiek jest przy niej! Och… przy niej nie ma już cza­su, to raj. Gdy­bym był z nią… tyl­ko bym na nią pa­trzy­li go­dzi­ny, dni… mie­sią­ce, ży­cie by mi na tym mi­nę­ło. Mój Boże, ja­kie by to ży­cie było szczę­śli­we!

I mło­dzian za­stygł w eks­ta­zie, gdyż przed jego wzro­kiem ar­ty­sty uko­cha­na… choć nie­obec­na, rze­czy­wi­ście się po­ja­wi­ła.

Po raz trze­ci zmie­nio­no straż.

Ze­ga­ry na wszyst­kich ko­ścio­łach biły go­dzi­nę ósmą i za­czy­nał na­pa­dać zmrok, bo wszyst­ko po­zwa­la nam przy­pusz­czać, że trzy­sta lat temu w lip­cu oko­ło ósmej ro­bi­ło się sza­ro, zu­peł­nie jak za na­szych cza­sów: co jed­nak może bar­dziej zdu­mie­wać, to nie­sły­cha­na wy­trwa­łość szes­na­sto­wiecz­nych ko­chan­ko­wi Wszyst­ko było wte­dy po­tęż­ne, a duch mło­dy i sil­ny nie za­trzy­my­wał się wpół dro­gi tak w mi­ło­ści, jak w sztu­ce i wal­ce

Osta­tecz­nie cier­pli­wość mło­de­go ar­ty­sty – bo zna­my już jego – pro­fe­sję – zo­sta­ła wresz­cie na­gro­dzo­na, kie­dy po raz dwu­dzie­sty otwar­ta; się furt­ka Cha­te­let, tym ra­zem jed­nak da­jąc przej­ście tej, na któ­rą cze­kał. U jej boku nadal kro­czy­ła ma­tro­na, a dwóch pa­choł­ków w bar­wach pre­fek­tu­ry ma­sze­ro­wa­ło dzie­sięć kro­ków za nimi.

Wszy­scy ru­sza­li tą samą dro­gą c o kil­ka go­dzin, wcze­śniej, czy­li mo­stem, au Chan­ge, uli­cą de la Ba­ril­le­rie, mo­stem Sa­int-Mi­chel i na­brze­żem; or­szak mi­nął jed­nak ko­ściół Au­gu­stia­nów i trzy­sta; kro­ków da­lej za­trzy­mał się na rogu przed ol­brzy­mią bra­mą; obok któ­rej znaj­do­wa­na się mała furt­ka. Przy­zwo­it­ka za­stu­ka­ła, odźwier­ny otwo­rzył. Dwaj pa­choł­ko­wie skło­niw­szy się ni­sko ru­szy­li w dro­gę po­wrot­ną do Cha­te­let a nasz ar­ty­sta po raz wtó­ry zo­stał przed za­mknię­tą bra­mą.

I stał­by, tam pew­nie do rana, al­bo­wiem roz­po­czął czwar­tą część ma­rze­ni przy­pa­dek jed­nak zrzą­dził, że ja­kiś pod­chmie­lo­ny prze­cho­dzień stuk­nął weń gło­wą.

– Hej, przy­ja­cie­lu! – za­wo­łał prze­cho­dzień.– Ktoś ty, je­śli ła­ska? Słup czy czło­wiek? Je­śliś słu­pem, wol­no ci tak stać, i ja to usza­nu­ję. Ale je­śliś czło­wiek, z dro­gi, bo przejść pra­gnę.

– Wy­bacz ła­ska­wie – od­rzekł mło­dzian z roz­tar­gnie­niem – alem obcy w, Pa­ry­żu i…

– Aaa, to co in­ne­go. Fran­cu­zi są go­ścin­nii i to ja pro­szę o wy­ba­cze­nie, sko­roś cu­dzo­ziem­cem. Po­nie­waż po­wie­dzia­łeś, ktoś ty, słusz­nie by­ło­by, abym ci rzekł, kim ja je­stem. Masz przed sobą stu­den­ta, a zwie on się…

– Za po­zwo­le­niem – prze­rwał ar­ty­sta –-za­nim się do­wiem, kim je­steś, chciał­bym wie­dzieć, gdzie się znaj­du­ję.

–- Bra­ma Ne­sle, dro­gi, przy­ja­cie­lu, a oto za­mek Ne­sle – rzekł stu­dent, wzro­kiem wska­zu­jąc na wiel­ką bra­mę, z któ­rej cu­dzo­zie­miec nie spusz­czał oczu.

– Ach, tak! A jak dojść – rzekł nasz za­ko­cha­ny, byle tyl­ko coś po­wie­dzieć i w na­dziei, że po­zbę­dzie się kom­pa­na – do uli­cy Sa­int-Mar­tin, gdzie miesz­kam?

– Uli­ca Sa­int-Mar­tin, po­wia­dasz? Chodź ze mną, idę w tam­tą stro­nę, a na mo­ście Sa­int-Mi­chel wska­żę ci dal­szą dro­gę. Słu­chaj tedy, je­stem stu­den­tem, wra­cam z Pre­taux-Clercs i na­zy­wam się…

– Wiesz może, do kogo na­le­ży za­mek Ne­sle? – za­py­tał ar­ty­sta.

– Ba, czy to się nie zna dziel­ni­cy uni­wer­sy­tec­kiej? Za­mek Ne­sle, mło­dzień­cze, na­le­ży do mi­ło­ści­wie nam pa­nu­ją­ce­go kró­la, a obec­nie jest w rę­kach pre­wo­ta Pa­ry­ża, imć pana Ro­ber­ta d'Es­to­ute­vil­le.

– Go? To tu­taj miesz­ka pre­wot Pa­ry­ża?i–za­wo­łał cu­dzo­zie­miec. - – Sło­wem jed­nym nie na­po­mkną­łem, synu… że tu­taj miesz­ku pre­wot – pod­jął stu­dent. – Pre­wot Pa­ry­ża miesz­ka w Grand-Cha­te­let;

–- W Grand-Cha­te­let! A więc to tak Ale jak to się dzie­je, że pre­wot miesz­ku w Grand-Cha­te­let… a król zo­sta­wił mu jesz­cze za­mek Ne­sle?

– Opo­wiem ci tę hi­sto­rię. Wi­dzisz, król dał on­giś za­mek Ne­gle na­sze­mu sę­dzie­mu, mę­żo­wi nie­sły­cha­nie sza­cow­ne­mu, któ­ry strzegł uni­wer­sy­tec­kich przy­wi­le­jów i roz­strzy­gał spo­ry iście po oj­cow­sku. Wspa­nia­ły to urząd! Na nie­szczę­ście ów do­sko­na­ły sę­dzia był tak spra­wie­dli­wy, tak spra­wie­dli­wy… dla nas, że dwa lata temu znie­sio­no jego urząd pod pre­tek­stem, że drze­mał na po­sie­dze­niach. Urząd za­tem znie­sio­no, a nad­zór nad Uni­wer­sy­te­tem zno­wu po­wie­rzo­no pre­wo­to­wi Pa­ry­ża. Na ho­nor, przed­ni to pro­tek­tor! Gdy­by­śmy się sami nie po­tra­fi­li strzec… Otóż, ówże pre­wot – słu­chasz, moje dziec­ko? – ówże pre­wot, nie­mo­żeb­nie chci­wy, uznał, że sko­ro odzie­dzi­czył urząd sę­dzie­go, to i na­le­żą mu się jego po­sia­dło­ści, i po ci­chut­ku ob­jął we wła­da­nie Grand i Pe­tit-Ne­sle przy po­par­ciu pani d'Etam­pes.

– Ale z tego, co po­wia­dasz, wy­ni­ka, że on tu nie miesz­ka.

– Gdzie tam, sta­ry ku­twa, coś mi się jed­nak zda­je, że umie­ścił tu­taj swo­ją cór­kę czy sio­strze­ni­cę, sta­ry Ka­san­der, pięk­ne dziew­czę, któ­re zo­wią Co­lóm­bi­ne czy Co­lom­be, już nie pa­mię­tam, a trzy­ma ją pod klu­czem w ja­kimś za­ka­mar­ku Pe­tit-Ne­sle.

– Do­praw­dy – rzekł ar­ty­sta, któ­re­mu aż dech za­par­ło, po raz pierw­szy bo­wiem usły­szał imię uko­cha­nej – taka uzur­pa­cja wy­da­je mi się o po­mstę do nie­ba wo­ła­ją­cym nad­uży­ciem! Jak­że to! Ta­kie za­mczy­sko dla jed­nej pan­ny i jej przy­zwo­it­ki!

– Skąd­że przy­by­wasz, cu­dzo­ziem­cze, że nie wiesz, iż zwy­czaj­ne to nad­uży­cie: my, bied­ni aka­de­mi­cy, po sze­ściu miesz­ka­my we wstręt­nych no­rach, a moż­ny pan chwa­stom po­zwa­la za­ra­stać ol­brzy­mie ogro­dy, dzie­dziń­ce, pi­lar­nię.

– O, to i pi­lar­nia tam jest?

– Wspa­nia­ła, synu, wspa­nia­ła!

– Ale, ko­niec koń­ców, za­mek Ne­sle na­le­ży do kró­la Fran­cisz­ka Pierw­sze­go?

– Bez wąt­pie­nia. Ale co byś chciał, żeby król Fran­ci­szek zro­bił ze swo­ją po­sia­dło­ścią?

– Po­wi­nien ją dać komu in­ne­mu, sko­ro pre­wot w niej nie miesz­ka.

– Ha, po­proś go o nią za­tem.

– Dla­cze­go nie? Lu­bisz grę w pił­kę?

– Uwiel­biam!

– Za­pra­szam cię więc na par­tię w przy­szłą nie­dzie­lę.

– Gdzie?

– Do zam­ku Ne­sle.

– Zgo­da, pa­nie na­miest­ni­ku kró­lew­skich zam­ków. Ale, ale, do­brze by było, gdy­byś znał przy­najm­niej moje na­zwi­sko. Na­zy­wam się…

Po­nie­waż jed­nak cu­dzo­zie­miec do­wie­dział się tego, co chciał; a resz­ta praw­do­po­dob­nie mało go ob­cho­dzi­ła, nie do­tar­ło do nie­go ani sło­wo z ga­da­ni­ny to­wa­rzy­sza, któ­ry szcze­gó­ło­wo mu ob­ja­śnił, że na­zy­wa się Ja­kub Au­bry, że jest stu­den­tem Uni­wer­sy­te­tu, a te­raz wra­ca z Pre­aux-Clercs, gdzie miał spo­tka­nie z żoną swo­je­go kraw­ca, że ko­chan­ka nie

To­też była cho­chli­kiem domu, praw­dzi­wym skow­ron­kiem z ra­cji cien­kie­go i ja­sne­go gło­su, wio­dąc ży­cie, w któ­re do­pie­ro wcho­dzi­ła, na tyle spiesz­nie, uf­nie i bez­tro­sko, by pa­so­wa­ło do niej jak ulał nada­ne przez mi­strza prze­zwi­sko Sco­rzo­na, co po wło­sku wów­czas, i te­raz też, zna­czy­ło coś jak „Dzicz­ka”. Peł­na wdzię­ku i uro­ku, po dzie­cin­ne­mu nie­po­ha­mo­wa­nie żywa, Sco­rzo­na była du­szą pra­cow­ni; kie­dy śpie­wa­ła, wszy­scy mil­kli, gdy się śmia­ła, śmia­li się ra­zem z nią, sko­ro wy­da­wa­ła roz­ka­zy, byli po­słusz­ni, i to bez sło­wa sprze­ci­wu, zwłasz­cza że za­chcia­nek i żą­dań nie mia­ła na ogół zbyt wy­gó­ro­wa­nych; a była tak szcze­rze i na­iw­nie szczę­śli­wa, że roz­sie­wa­ła do­ko­ła ra­dość, każ­dy zaś cie­szył się wi­dząc, jak jest we­so­ła.

Jej' dzie­je to sta­ra hi­sto­ria, być może jesz­cze do tego wró­ci­my: sie­ro­ta po­cho­dzą­ca z ludu, w dzie­ciń­stwie zo­sta­ła po­rzu­co­na; Opatrz­ność jed­nak czu­wa­ła nad nią. Mia­ła być igrasz­ką dla wszyst­kich, lecz spo­tka­ła czło­wie­ka, dla któ­re­go sta­ła się ra­do­ścią.

Zna­my już nowe po­sta­cie, wróć­my za­tem do na­szej opo­wie­ści w miej­scu, gdzie­śmy ją prze­rwa­li.

– A skąd to przy­by­wasz, włó­czę­go? – spy­tał mistrz Asca­nia.

– Skąd przy­by­wam? W wa­szym in­te­re­sie się włó­czy­łem, mi­strzu. – Od sa­me­go rana?

– Od sa­me­go rana.

– Po­wiedz ra­czej, żeś szu­kał mi­ło­snej przy­go­dy.

– Ja­kiej przy­go­dy miał­bym szu­kać, mi­strzu? – szep­nął Asca­nio.

– A czy ja wiem?

– Och, też mi nie­szczę­ście, na­wet gdy­by tak było! – rze­kła Sco­rzo­na. – Choć­by sum nie szu­kał przy­gód, to jest prze­cież wy­star­cza­ją­co gład­kim chłop­cem, żeby przy­go­dy jego szu­ka­ły.

– Sco­rzo­na! – upo­mniał ją mistrz, marsz­cząc brwi.

– Nie bę­dzie­cie chy­ba za­zdro­sny o to dro­gie dziec­ko!– I wzię­ła Asca­nia pod bro­dę. – Jesz­cze by tego bra­ko­wa­ło. Je­zus Ma­ria! Ja­kiś ty bla­dy! Czyż­byś nie jadł wie­cze­rzy, mo­ści wa­ga­bun­do?

– A nie-–za­wo­łał Asca­nio. – Za­po­mnia­łem!

–• Och, w ta­kim ra­zie przy­chy­lam się do zda­nia mi­strza: za­po­mniał o wie­cze­rzy, na pew­no jest za­ko­cha­ny. Ru­ber­ta! Ru­ber­ta! Szyb­ko, wie­cze­rza dla Asca­nia.

Słu­żą­ca wnio­sła na­kry­cia z wy­śmie­ni­tą wie­cze­rzą, do któ­rej ocho­czo za­siadł nasz mło­dzian ma­ją­cy pra­wo, po dłu­gim prze­by­wa­niu na po­wie­trzu, od­czu­wać głód.

Sco­rzo­na i mistrz przy­glą­da­li mu się z uśmie­chem, ona z sio­strza­ną czu­ło­ścią, on z mi­ło­ścią oj­cow­ską. Sie­dzą­cy z boku cze­lad­nik pod­niósł gło­wę, gdy do pra­cow­ni wszedł Asca­nio, ale… jak tyl­ko Sco­rzo­na znów po­sta­wi­ła przed nim lam­pę za­bra­ną, gdy bie­gła otwo­rzyć drzwi, na nowo po­chy­lił się nad pra­cą.

– Jak po­wie­dzia­łem, mi­strzu, w wa­szym in­te­re­sie włó­czy­łem się cały dzień – pod­jął Asca­nio spo­strze­gł­szy kpią­cą uwa­gę, z jaką spo­glą­da­li nań mistrz i Sco­rzo­na, i pra­gnąc skie­ro­wać roz­mo­wę na inne tory niż jego mi­łost­ki.

– Jak­że to włó­czy­łeś się w moim in­te­re­sie cały dzień? No? – Czy nie po­wie­dzie­li­ście.wczo­raj, mi­strzu, że tu­taj jest złe świa­tło i że po­trzeb­na nam inna pra­cow­nia?

– Owszem .

– No wła­śnie, zna­la­złem pra­cow­nię.

– Sły­szysz, Pa­go­lo? – rzekł mistrz zwra­ca­jąc się do cze­lad­ni­ka.

– Tak, mi­strzu? – po­wie­dział ten, po raz wtó­ry pod­no­sząc gło­wę.

– Ech… zo­staw­że na chwi­lę te swo­je ry­sun­ki i, chodź EW po­słu­chać. Zna­lazł nową pra­cow­nię, sły­szysz?

– Wy­bacz­cie mi­strzu, ale stąd też będę do­brze sły­szał, co po­wie nasz dro­gi Asca­nio. Chciał­bym skoń­czyć ten szkic; chy­ba nic w tym złe­go, że do­peł­niw­szy nie­dziel­ne­go obo­wiąz­ku chrze­ści­ja­ni­na, po­świę­ca się czas wol­ny ja­kie­muś po­ży­tecz­ne­mu za­ję­ciu: pra­ca jest mo­dli­twą.

– Dro­gi Pa­go­lo – rzekł mistrz po­trzą­sa­jąc gło­wą „ bar­dziej za­smu­co­ny niż za­gnie­wa­ny – wierz mi… że le­piej byś zro­bił pil­niej i z więk­szą ocho­tą pra­cu­jąc przez cały ty­dzień, a w nie­dzie­lę, jak na do­bre­go kom­pa­na przy­sta­ło, od­da­jąc się przy­jem­no­ściom, za­miast le­nie się w dni po­wsze­dnie i ob­łud­nie wy­róż­niać się spo­śród in­nych, uda­jąc za­pał w dni świą­tecz­ne. Ale wol­na wola, rób jak uwa­żasz. Asca­nio – cią­gnął gło­sem ła­god­nym i tkli­wym – co to mó­wi­łeś?

– Mó­wi­łem, że zna­la­złem wspa­nia­łą pra­cow­nię.

– Gdzie?

– Zna­cie za­mek Ne­sle?

– Do­sko­na­le, to zna­czy prze­cho­dzi­łem tam­tę­dy, ale do środ­ka nig­dy nie zaj­rza­łem.

– A jak wam.się wi­dzi z wy­glą­du?…

– Cał­kiem, cał­kiem, do dia­ska! Ale…

– Ale co?

– Nikt tam nie miesz­ka?

– Owszem, imć pan pre­wot Pa­ry­ża, Ro­bert d'Es­to­ute­vil­le… któ­ry go za­jął bez­praw­nie. Że­by­ście jed­nak su­mie­nie mie­li spo­koj­ne, zda­ję mi się, że mo­gli­by­śmy zo­sta­wić mu Pe­tit-Ne­sle, gdzie miesz­ka ktoś z jego ro­dzi­ny, a sami za­do­wo­lić się Grand-Ne­sle z jego dzie­dziń­ca­mi., po­dwór­ca­mi, krę­giel­nią i pi­lar­nią.

– Jest tam pi­lar­nią?

– Pięk­niej­sza niż w San­ta-Cro­ce we Flo­ren­cji.

– Per Bac­col Toć to moja ulu­bio­na gra!…

– Wiem… mi­strzu. W do­dat­ku po­ło­że­nie jest cu­dow­ne: tyle po­wie­trza! 1 to ja­kie­go: wiej­skie­go! Nie tak jak w tej strasz­nej no­rze, gdzie ple­śnie­je­my i gdzie słoń­ce o nas za­po­mi­na. Z jed­nej stro­ny mamy tam Pre-aux-Clercs. z dru­giej Se­kwa­nę, a kró­la, wa­sze­go wiel­kie­go kró­la, o dwa kro­ki… w Luw­rze

– Ale do kogo… u dia­bła, na­le­ży ten za­mek?

–- Do kogo? Prze­bóg! Do kró­la.

– Do kró­la?… Po­wtórz to, dro­gie dziec­ko: za­mek Ne­sle na­le­ży do kró­la!

– We wła­snej oso­bie. Te­raz tyl­ko nie wia­do­mo, czy zgo­dzi się wam dać tak wspa­nia­łą sie­dzi­bę.

– Kto, król? Jak on się zwie, Asca­nio?

– Hm, my­ślę, że Fran­ci­szek Pierw­szy.

– A to zna­czy, że za ty­dzień za­mek Ne­sle bę­dzie mój.

– Może to roz­gnie­wać pre­wo­ta Pa­ry­ża.

– Co mi do tego?

– A je­że­li nie ze­chce wy­pu­ścić z rąk tego, co trzy­ma? – Je­że­li nie ze­chce! Asca­nio, jak ja Się na­zy­wam?

– Zwą was Be­nve­nu­to Cel­li­ni, mi­strzu.

– Co ozna­cza, że je­śli do­stoj­ny pre­wot nie ze­chce się ugo­dzić po do­bro­ci, to my go zmu­si­my siłą. A te­raz spać. Ju­tro po­mó­wi­my jesz­cze o tym… a po­nie­waż bę­dzie ja­sno, przyj­rzy­my się temu le­piej,

Na te sło­wa mi­strza wszy­scy ro­ze­szli się do swo­ich po­ko­jów, z wy­jąt­kiem Pa­go­la, któ­ry przez chwi­lę jesz­cze pra­co­wał w kąt­ku. Ale gdy tyl­ko stwier­dzi, że całe to­wa­rzy­stwo jest w łóż­kach; wstał, ro­zej­rzał się, pod­szedł do sto­łu, na­lał so­bie do du­żej szkla­ni­cy wina, wy­chy­lił je dusz­kiem, po czym rów­nież udał się na spo­czy­nek.ROZ­DZIAŁ II SZES­NA­STO­WIECŻ­NY ZŁOT­NIK

Po­nie­waż wy­mie­ni­li­śmy na­zwi­sko i opi­sa­li Be­nve­nu­ta Cel­li­nie­go, po­zwól, czy­tel­ni­ku – abyś mógł głę­biej wnik­nąć w ze wszech miar ar­ty­stycz­ny te­mat, o ja­kim mó­wi­my -– że uczy­ni­my tu nie­wiel­ką dy­gre­sję zwią­za­ną z owym oso­bli­wym czło­wie­kiem od dwóch mie­się­cy prze­by­wa­ją­cym w Pa­ry­żu, któ­re­mu prze­zna­czo­ne jest, jak,nie­trud­no, się do­my­ślić, ode­grać jed­ną z głów­nych ról w tej opo­wie­ści.

Przed­tem jed­nak wy­ja­śnij­my, czym był złot­nik w szes­na­stym wie­ku,

Jest we Flo­ren­cji pe­wien most, zwa­ny Sta­rym, jesz­cze dzi­siaj za­bu­do­wa­ny do­ma­mi: domy te były skle­pa­mi złot­ni­ków

Ale nie złot­ni­ków w tym zna­cze­niu, ja­kie dzi­siaj ma to sło­wo: złot­nic­two te­raz jest rze­mio­słem, on­giś było sztu­ką.

To­też trud­no by zna­leźć coś pięk­niej­sze­go, nad te skle­py, a ra­czej nad za­peł­nia­ją­ce je przed­mio­ty; znaj­do­wa­ły się tam krą­głe pu­cha­ry z onyk­su, a wo­kół nich pię­ły się ogo­ny smo­ków, gło­wy zaś i ka­dłu­by tych baj­ko­wych stwo­rów, wzno­sząc się na­prze­ciw sie­bie, roz­po­ście­ra­ły skrzy­dła zło­tem na­kra­pia­ne i z otwar­tą niby chi­me­ry pasz­czę­ką groź­nie na sie­bie pa­trzy­ły ru­bi­no­wy­mi śle­pia­mi. Były tam kon­wie z aga­tów, ich pod­sta­wę zaś ota­cza­ła gir­lan­da blusz­czu, któ­ra ro­sła na kształt uchwy­tu i wy­gi­na­ła się wy­so­ko nad, brze­giem na­czy­nia, a wśród jej li­ści ze szma­rag­dów krył się ja­kiś cu­dow­ny ptak tro­pi­kal­ny po­kry­ty ema­lią – żywy, zda się, i za­raz, śpie­wem na­peł­ni po­wie­trze. Sta­ły wazy z la­pis la­zu­li a do nich się chy­li­ły, niby ga­sząc pra­gnie­nie, dwie jasz­czur­ki tak kunsz­tow­nie wy­rzeź­bio­ne… że oko nie­mal wi­dzia­ło zmien­ne re­flek­sy na zło­tym pan­ce­rzu i moż­na by po­my­śleć, iż przy naj­lżej­szym dźwię­ku uciek­ną i skry­ją się w szcze­li­nie ścia­ny. Były kie­li­chy, mon­stran­cje i me­da­le z brą­zu, sre­bra, zło­ta; wszyst­ko zdo­bio­ne szla­chet­ny­mi ka­mie­nia­mi, jak­by w owych cza­sach ru­bi­ny, to­pa­zy, al­man­dy­ny i dia­men­ty wy­ła­wia­ło się z rze­ki albo zbie­ra­ło na dro­dze. Nim­fy, naja­dy… bo­go­wie i bo­gi­nie, cały pro­mien­ny Olimp wy­mie­sza­ny z krzy­ża­mi i kru­cy­fik­sa­mi; a da­lej po­do­bi­zny Mat­ki. Bo­skiej i We­nus, Chry­stu­sa i Apol­lo­na, Jo­wi­sza mio­ta­ją­ce­go gro­my i Boga, two­rzą­ce­go świat. Każ­dy przed­miot nic tyl­ko kunsz­tow­nie wy­ko­na­ny, ale pe­łen po­ezji, nie tyl­ko za­chwy­ca­ją­cy juko klej­no­cik dla ozdo­by bu­du­aru ale i wspa­nia­ły juko dzie­ło zdol­ne uwiecz­nić pa­no­wa­nie kró­la lub ge­musz na­ro­du.

Co, praw­da złot­ni­cy owych cza­sów zwa­li się Do­na­tel­lo Ghil­ber­ti. Ghir­lan­da­jo czy Be­nve­nu­to Col­li­ni.

Otóż Be­nve­nu­to Col­li­ni sam opo­wie­dział w swo­ich pa­mięt­ni­kach cie­kaw­szych od naj­cie­kaw­szej po­wie­ści, peł­ne przy­gód ży­cie ar­ty­stów pięt­na­ste­go i szes­na­ste­go wie­ku, kie­dy to Ty­cjan ma­lo­wał w pan­ce­rzu. Mi­chał Ahioł rzeź­bił z mie­czem u boku. Ma­sac­cio i Do­me­ni­chi­no umar­li Otru­ci, a Ko­sma i za­mknął się… aby wy­na­leźć spo­sób har­fo­wa­nia sta­li mo­gą­cej ciąć por­fir.

By za­tem bli­żej po­znać owe­go czło­wie­ka, opo­wie­my tu je­den tyl­ko epi­zod z jego ży­cia: ten któ­ry go spro­wa­dzi! do Fran­cji.

Ben­le­pu­lo prze­by­wał w Rzy­mie, do­kąd we­zwał go pa­pież Kle­mens VII, i z pa­sją pra­co­wał nad pięk­nym kie­li­chem ob­sta­lo­wa­nym przez jego świą­to­bli­wość: po­nie­waż jed­nak pra­gnął szcze­gól­nie sta­ran­nie wy­ko­nać cen­ne dzie­ło, pra­ca po­su­wa­ła się wol­no. Be­nve­nu­to miał wsze­la­ko, ro­zu­mie się wie­lu za­wist­nych wro­gów, tak z ra­cji licz­nych za­mó­wień, skła­da­nych przez ksią­żę­ta, kró­lów i pa­pie­ży, jak i wiel­kie­go ta­len­tu, z ja­kim,owe za­mó­wie­nia wy­ko­ny­wał. Zna­lazł się tedy pe­wien jego kon­fra­ter, nie­ja­ki Pom­peo… któ­ry nie ma­jąc lep­sze­go za­ję­cia jak rzu­ca­nie ka­lum­nii, skwa­pli­wie wy­ko­rzy­stał oka­zję, by Cel­li­nie­mu szko­dzić jak, tyl­ko mógł w oczach pa­pie­ża, i to co­dzien­nie bez ustan­ku, bez wy­tchnie­nia, raz szep­tem, to znów na głos za­pew­nia­jąc iż Be­nve­nu­to nig­dy nie skoń­czy kie­li­cha, ma bo­wiem: tyle pra­cy, że wy­ko­nu­je wie­le in­nych za­mó­wień ze szko­dą dla pa­pie­skich .

Do­tąd pod­szep­ty­wał i ju­dził ów do­stoj­ny Pom­peo, aż pew­ne­go dnia Be­nve­nutp Cel­li­ni, wi­dząc go… jak wcho­dzi do jego skle­pu… po­znał na­tych­miast po ro­ze­śmia­nej mi­nie, że przy­no­si mu nie­po­myśl­ną no­wi­nę.

– Dro­gi bra­cie – rzekł Pom­peo – po­mo­głem ci w zrzu­ce­niu cięż­kie­go Obo­wiąz­ku: jego świą­to­bli­wość uznuł, że sko­ro tak zwle­kasz z wy­koń­cze­niem jego kie­li­cha, to nie ze wzglę­du na brak za­pa­łu, lecz cza­su. W związ­ku z tym Oj­ciec Świę­ty po­my­ślał, że na­le­ży cię zwol­nić z ja­kiejś co­dzien­nej tro­ski i z wła­snej ini­cja­ty­wy zdej­mu­je cię z urzę­du ry­tow­ni­ka stem­pli i men­ni­cy. To dla cie­bie rap­tem mar­ne dzie­więć zło­tych sku­dów, mniej, ale za to go­dzi­na cza­su dzien­nie wię­cej.

Cel­li­ni po­czuł głu­chą a sza­lo­ną chęć, aby wy­rzu­cić szy­der­cę, przez okno po­ha­mo­wał się jed­nak. Pom­peo zaś, wi­dząc, iż w twa­rzy Be­nve­nu­ta nie drgnął ani je­den mię­sień, uznał, że cios był chy­bio­ny. – Poza tym – cią­gnął da­lej – nie wiem dla­cze­go, mimo że prze­ma­wia­łem za tobą, jego świą­to­bli­wość do­ma­ga się na­tych­mia­sto­we­go zwro­tu kie­li­cha w ta­kim sta­nie, w ja­kim jest w tej chwi­li. Do­praw­dy oba­wiam się… dro­gi Be­nve­nu­to i po przy­ja­ciel­sku cię uprze­dzam, że chy­ba ma za­miar dać go do wy­koń­cze­nia komu in­ne­mu., – O, co to, to nie! – za­wo­łał złot­nik… pod­ska­ku­jąc tym ra­zem, jak­by giez go uką­sił.,– Kie­lich jest mój… jak men­ni­ca jest pa­pie­ża. Jego świą­to­bli­wość może tyl­ko za­żą­dać zwro­tu pię­ciu­set sku­dów któ­re mi wy­pła­cił w za­dat­ku, a ja z moją pra­cą zro­bię, co mi się spodo­ba.

– Uwa­żaj, mi­strzu – ostrzegł Pom­peo – bo skut­kiem tej od­mo­wy może być loch.

– Mo­ści Pom­peo, osioł je­steś – rzekł Ber­we­nu­to.

Pom­peo od­szedł wście­kły.

Na­za­jutrz dwóch pod­ko­mo­rzych jego świą­to­bli­wo­ści przy­szło po Cel­li­nie­go

– Pa­pież nas do cie­bie przy­sy­ła – rzekł je­den – że­byś nam wy­dał kie­lich i że­by­śmy cię od­pro­wa­dzi­li do wię­zie­nia.

– Pa­no­wie – od­parł Ben­we­nu­to – czło­wiek taki jak ja za­słu­gu­je co naj­mniej na ta­kich sie­pa­czy jak wy. Pro­szę bar­dzo, bierz­cie mnie do wię­zie­nia. Uprze­dzam jed­nak, nie przy­spie­szy to pra­cy nad pa­pie­skim kie­li­chem o je­den na­wet ruch dłu­ta.

I Be­nve­nu­to po­szedł z nimi do na­miest­ni­ka Rzy­mu, któ­ry, otrzy­maw­szy wi­dać wcze­śniej od­po­wied­nie in­struk­cje, za­pro­sił go do swo­je­go sto­łu. Przez cały po­si­łek na­miest­nik prze­ko­ny­wał Be­nve­nu­ta na wszel­kie moż­li­we spo­so­by, by za­do­wo­lił pa­pie­ża od­no­sząc mu swo­ją pra­cę, a za­pew­niał go przy tym, że je­śli ule­gnie, to Kle­men­sa VII, choć jest po­ryw­czy i upar­ty, na­tych­miast to uspo­koi; Be­nve­nu­to od­parł jed­nak, że już sześć razy po­ka­zy­wał Ojcu Świę­te­mu za­czę­ty kie­lich i że na tym mu­szą się, skoń­czyć pa­pie­skie żą­da­nia; że poza tym zna jego świą­to­bli­wość, że nie wol­no mu ufać i że może sko­rzy­stać z oka­zji, iż on jest uwię­zio­ny, by ode­brać mu kie­lich i dać do skoń­cze­nia ja­kie­muś pół­głów­ko­wi, któ­ry go ze­psu­je. Oświad­czył za to, że nadal jest skłon­ny zwró­cić pa­pie­żo­wi pięć­set sku­dów wrę­czo­nych mu jako za­da­tek.

To po­wie­dziaw­szy Be­nve­nu­to na wszel­kie proś­by na­miest­ni­ka od­po­wia­dał chwa­ląc tyl­ko jego ku­cha­rza i za­chwy­ca­jąc się wi­na­mi.

Po ko­la­cji wszy­scy ziom­ko­wie, wszy­scy naj­bliż­si przy­ja­cie­le, wszy­scy cze­lad­ni­cy pro­wa­dze­ni przez Asca­nia przy­szli bła­gać mi­strza, żeby nie ścią­gał na sie­bie zgu­by sta­wia­jąc czo­ła Kle­men­so­wi VII; Cel­li­ni od­rzekł na to, że od daw­na już pra­gnął po­twier­dzić ową wiel­ką praw­dę, iż złot­nik może być bar­dziej upar­ty niż pa­pież; a po­nie­waż nada­rzy­ła się oka­zja, że lep­szej nie mógł­by so­bie wy­ma­rzyć, nie za­prze­pa­ści jej w oba­wie, iż mo­gła­by się nig­dy wię­cej nie po­wtó­rzyć.

Ziom­ko­wie ode­szli Wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi, przy­ja­cie­le twier­dząc, iż osza­lał, a Asca­nio z pła­czem.

Na szczę­ście Pom­peo nie za­po­mniał o Cel­li­nim i w tym cza­sie mó­wił do pa­pie­ża:

– Oj­cze. Świę­ty, po­zwól dzia­łać twe­mu słu­dze. Każę po­wie­dzieć temu upar­ciu­cho­wi, że sko­ro tak przy tym trwa, to niech mnie prze­ka­że owe pięć­set sku­dów, a po­nie­waż wiel­ki z nie­go roz­rzut­nik i mar­no­traw­ca, na pew­no nie znaj­dzie u sie­bie ta­kiej sumy, wte­dy zaś zmu­szo­ny bę­dzie od­dać mi kie­lich.

Kle­mens VII uznał spo­sób za wy­bor­ny j ze­zwo­lił, aby Pom­peo po­stą­pił we­dle swe­go uzna­nia. I tak jesz­cze tego sa­me­go wie­czo­ru, kie­dy mia­no od­pro­wa­dzić Cel­li­nie­go do izby mu wy­zna­czo­nej, zja­wił się pod­ko­mo­rzy mó­wiąc złot­ni­ko­wi, iż Oj­ciec Świę­ty przy­sta­je na jego ul­ti­ma­tum i pra­gnie na­tych­miast otrzy­mać pięć­set sku­dów lub kie­lich.

Be­nve­nu­to od­parł, że wy­star­czy go od­pro­wa­dzić do jego skle­pu, u odda pie­nią­dze.

Czte­rech Szwaj­ca­rów wio­dło Be­nve­nu­ta do domu, za nimi zaś kro­czył pod­ko­mo­rzy. Wszedł­szy do swej sy­pial­ni, Cel­li­ni wy­jął z kie­sze­ni klucz, otwo­rzył nim nie­wiel­ką że­la­zną szaf­kę wmu­ro­wa­ną w ścia­nę, za­nu­rzył dłoń w wiel­kiej sa­kwie, wy­cią­gnął stam­tąd pięć­set sku­dów, dał je pod­ko­mo­rze­mu i wy­rzu­cił go za drzwi ra­zem ze Szwaj­ca­ra­mi.

Ku chwa­le Be­nve­nu­ta nad­mie­nić wy­pa­da, że za fa­ty­gę ob­da­ro­wał czte­re­ma sku­da­mi Szwaj­ca­rów, ci zaś –- win­ni­śmy do­dać ku ich chwa­le – ode­szli ca­łu­jąc go po rę­kach.

Pod­ko­mo­rzy po­spie­szył na­tych­miast do pa­pie­ża i wrę­czył mu pięć­set… sku­dów, co wpra­wi­ło w roz­pacz i roz­sier­dzi­ło jego świą­to­bli­wość, tak że jął ob­rzu­cać obe­lga­mi Pom­pea.

– Ru­szaj za­raz po mo­je­go wiel­kie­go rzeź­bia­rza do jego skle­pu, by­dla­ku – za­wo­łał. – Ugła­skaj go, jak tyl­ko po­tra­fisz w swo­jej bez­den­nej głu­po­cie, i po­wiedz mu… że je­śli się zgo­dzi wy­ko­nać mój kie­lich, ja przy­sta­nę na wszel­kie udo­god­nie­nia, ja­kich za­żą­da.

– Czy nie wy­star­czy­ło­by jed­nak, wa­sza świą­to­bli­wość, pójść tam ju­tro rano? – spy­tał Pom­peo.

– Już dzi­siaj jest za póź­no, dur­niu, a nie chcę, żeby Be­nve­nu­to za­sy­piał z ura­zą w ser­cu. Wy­ko­naj więc na­tych­miast, co każę, a ju­tro rano| masz mi przy­nieść do­brą no­wi­nę.

Pom­peo wy­szedł za­tem po­tul­nie z Wa­ty­ka­nu i ru­szył do skle­pu Be­nve­nu­ta sklep był za­mknię­ty.

Zer­k­nął przez dziur­kę od klu­cza, przez szpa­ry w drzwiach, spoj­rzał na wszyst­kie okna po ko­lei, czy z któ­re­goś nie pada świa­tło; wi­dząc jed­nak, że wszę­dzie jest ciem­no, od­wa­żył się za­stu­kać po raz wtó­ry, moc­niej niż przed­tem, i po raz trze­ci jesz­cze gło­śniej.

Wte­dy otwar­ło się okno na pię­trze i po­ja­wił się w nim Be­nve­nu­to w ko­szu­li i z ar­ke­bu­zem w ręku.

– Kto tam zno­wu? – za­py­lał Cel­li­ni.

– To ja – od­parł po­sła­niec.

– Co za ja? – py­tał da­lej złot­nik, choć go bez tru­du roz­po­znał.

– Ja, Pom­peo.

– Łżesz – oświad­czył Ben.ve­nu­to –- do­brze znam Pom­pea, jest zbyt tchórz­li­wy, żeby się o tej po­rze od­wa­żył wyjść na uli­ce Rzy­mu.

– Ależ, dro­gi Cel­li­ni, przy­się­gam…

– Milcz. Je­steś rze­zi­miesz­kiem, któ­ry, się pod­szył pod tego nie­bo­ra­ka; ja ci otwo­rzę drzwi, a ty mnie ob­ra­bu­jesz.

– Mi­strzu Be­nve­nu­to, pra­gnę umrzeć…

– Jesz­cze jed­no sło­wo – krzyk­nął Pe­nve­nu­to mie­rząc z ar­ke­bu­za? w kie­run­ku swe­go roz­mów­cy – a twe­mu ży­cze­niu sta­nie się za­dość!

pom­peo wziął nogi za pas z okrzy­kiem „Mor­du­ją!” i znik­nął za ro­giem naj­bliż­szej uli­cy..

Be­nve­nu­to za­mknął wte­dy okno, za­wie­sił ar­ke­buz na haku i wró­cił do łóż­ka, śmie­jąc się pod no­sem z prze­ra­że­nia, ja­kie wzbu­dził w bied­nym Pom­peo.

Gdy na­za­jutrz Cel­li­ni zszedł do skle­pu, od go­dzi­ny już otwar­te­go przez cze­lad­ni­ków, za­uwa­żył po dru­giej stro­nie uli­cy Pom­pea, któ­ry od świ­tu stał na po­ste­run­ku cze­ka­jąc na Be­nve­nu­ta.

Wi­dząc Cel­li­nie­go. Pom­peo po­ma­chał mu ręką tak przy­jaź­nie, jak jesz­cze ni­ko­mu.

– A. to ty, dro­gi Pom­peo – rzekł Cel­li­ni. – Na ho­nor, omal tej nocy nie ustrze­li­łem ja­kie­goś hul­ta­ja za to, że miał czel­ność pod­szyć się pod cie­bie.

– Do­praw­dy? – zdzi­wił się Pom­peo z wy­mu­szo­nym uśmie­chem, krok za kro­kiem zbli­ża­jąc się do skle­pu. – Jak to było?

Be­nve­nu­to opo­wie­dział za­tem po­słań­co­wi jego świą­to­bli­wo­ści, co się, wy­da­rzy­ło; po­nie­waż jed­nak w noc­nej roz­mo­wie Cel­li­ni, na­zwał go tchó­rzem, Pom­peo nie ośmie­lił się wy­znać, że to był on we wła­snej oso­bie. Skoń­czyw­szy swą opo­wieść, złot­nik spy­tał Pom­pea, ja­kiej to szczę­śli­wej oko­licz­no­ści za­wdzię­cza, iż ma przy­jem­ność wi­dzieć go tak wcze­śnie.

Pom­peo wy­peł­nił tedy po­le­ce­nie, ja­kie mu dał Kle­mens VII. cho­ćro­zu­mie się, in­ny­mi sło­wa­mi.

W mia­rę jak mó­wił, twarz Be­nve­nu­ta się roz­ja­śnia­ła. A wiec Kle­mens VII ustą­pił. Złot­nik oka­zał się bar­dziej upar­ty niż pa­pież; kie­dy po­sła­niec skoń­czył, Cel­li­ni rzekł;

– Prze­każ jego świą­to­bli­wo­ści, że szczę­ściem bę­dzie dla mnie być mu po­słusz­nym i uczy­nić wszyst­ko, byle od­zy­skać jego ła­skę, stra­co­ną nie z mo­jej winy, lecz przez za­wiść in­nych. Co się cie­bie ty­czy, mo­ści Pom­peo, to w two­im in­te­re­sie ra­dzę ci, aby pa­pież, po­nie­waż, nie bra­ku­je mu sług, kogo in­ne­go w przy­szło­ści do mnie przy­sy­łał; dla wła­sne­go zdro­wia nie mie­szaj się wię­cej do tego, co mnie do­ty­czy. Miej li­tość nad sobą i nie wchodź mi wię­cej w dro­gę", a ma­jąc na uwa­dze zba­wie­nie mo­jej du­szy, proś Boga, że­bym nie był two­im Ce­za­rem.

Pom­peo nie cze­kał dłu­żej, lecz z od­po­wie­dzią Be­nve­nu­ta ru­szył do Kle­men­sa VII. nie wspo­mi­na­jąc wsze­la­ko o ostat­nich sło­wach.

W ja­kiś czas póź­niej, aby się zu­peł­nie po­go­dzić z Be­nve­nu­tem, Kle­mens VII za­mó­wił u nie­go swój me­dal. Be­nve­nu­to wy­bił me­dal w brą­zie, sre­brze i zło­cie, po czym wrę­czył go pa­pie­żo­wi. Ów był nim tak ocza­ro­wa­ny, że w po­dzi­wie za­wo­łał, iż na­wet sta­ro­żyt­ni nig­dy nie wy­ko­na­li rów­nie pięk­ne­go.

– Tak to już jest, wa­sza świą­to­bli­wość – rzekł na to Be­nve­nu­to. – Gdy­bym wszak nie oka­zał kie­dyś nie­co sta­now­czo­ści, by­li­by­śmy w tej chwi­li zu­peł­nie skłó­ce­ni: bo nig­dy bym wam nie wy­ba­czył, a wy by­ście stra­ci­li od­da­ne­go słu­gę. I nie wa­dzi­ło­by. Oj­cze Świę­ty – ra­dził da­lej

Be­nve­nu­to – gdy­by­ście nie­kie­dy wspo­mi­na­li przy­sło­wie lu­dzi o du­żym roz­sąd­ku, któ­rzy twier­dzą, że na­le­ży sie­dem razy za­zna­czyć miej­sce, za­nim, się raz rąb­nie. Do­brze by­ście też uczy­ni­li, nic da­jąc tak po­słu­chu zło­śli­wym, za­wist­nym i oszczer­com. To wam ra­dzę, Oj­cze Świę­ty, i wię­cej o tym nie mów­my,

Tak oto BcnVe­nu­to wy­ba­czył Kle­men­so­wi VII. a z pew­no­ścią by tego nie zro­bił, gdy­by go mniej lu­bił; Jako jed­nak jego zio­mek, moc­no był don przy­wią­za­ny.

To­też wiel­ka ogar­nę­ła go roz­pacz, gdy w kil­ka mie­się­cy po opi­sa­nych tu­taj wy­dłu­że­niach pa­pież na­gle zmarł, Cel­li­ni… człek twar­dy jak z że­la­za, na wieść o tym za­lał się łza­mi i przez ty­dzień cały pła­kał niby dziec­ko.

Śmierć owa oka­za­ła się fa­tal­na w skut­kach dla bied­ne­go Bcnve­nu­ta, w dzień po­grze­bu pa­pie­ża bo­wiem spo­tkał Pom­pea… któ­re­go nie wi­dział od chwi­li, gdy go po­pro­sił, by mu oszczę­dził swo­je­go wi­do­ku.

Na­le­ży za­zna­czyć, że od­kąd Cel­li­ni mu za­gro­ził, nie­szczę­sny Pom­peo nie Śmiał wy­cho­dzić z domu in­a­czej, jak tyl­ko w to­wa­rzy­stwie tu­zi­na do­brze uzbro­jo­nych lu­dzi, któ­rym wy­pła­cał taki sam żołd jak pa­pież swo­jej Gwar­dii Szwaj­car­skiej, to­też każ­dy spa­cer po mie­ście kosz­to­wał go dwa, trzy sku­dy; a i to oto­czo­ny dwu­na­sto­ma zbi­ra­mi drżał, iż spo­tka Be­nve­nu­ta, świa­dom, że gdy­by z tego spo­tka­nia wy­ni­kła ja­kaś bi­ja­ty­ka i gdy­by Cel­ti­nie­mu coś się przy­tra­fi­ło, pa­pież, da­rzą­cy swe­go złot­ni­ka wiel­ką życz­li­wo­ścią, dał­by się Pom­pe­owi we zna­ki; ale jak już po­wie­dzie­li­śmy, Kle­mens VII wła­śnie zmarł, jego śmierć zaś przy­da­ła Pom­pe­owi nie­co od­wa­gi,

Be­nve­nu­to udał się do świę­te­go Pio­tra uca­ło­wać sto­py zmar­łe­go pa­pie­ża i wra­ca­jąc uli­cą dei Bian­chi w to­wa­rzy­stwie Asca­nia i Pa­go­la… zna­lazł się twa­rzą w twarz z Pom­pe­em i jego dwu­na­sto­ma zbi­ra­mi. Na wi­dok swe­go wro­ga Pom­peo moc­no zbladł; ro­zej­rzaw­szy się jed­nak wo­kół stwier­dził, że jest pod do­brą pie­czą, pod­czas gdy Be­nvc­nu­to ma ze sobą tyl­ko dwóch wy­rost­ków; na­brał tedy od­wa­gi i za­trzy­mu­jąc się… drwią­co ski­nął Be­nve­nu­to­wi gło­wą, a rów­no­cze­śnie pra­wą ręką ba­wił się rę­ko­je­ścią szty­le­tu.

Na wi­dok tej kom­pa­nii, za­gra­ża­ją­cej jego mi­strzo­wi. Asca­nio się­gnął dło­nią do szpa­dy, Pa­go­lo zaś uda­wał, że cze­muś się przy­glą­da; Be­nve­nu­to nie chciał jed­nak na­ra­żać ulu­bio­ne­go ucznia na nie­rów­ną wal­kę. Po­ło­żył rękę na dło­ni Asca­nia i wsu­wa­jąc jego na wpół wy­cią­gnię­tą broń do po­chwy, ru­szył w dal­szą dro­gę, jak­by ni­cze­go nie za­uwa­żył, jak­by to… co wi­dział, nic a nic go nie do­tknę­ło. Asca­nio nie po­zna­wał mi­strza, ale jako że on się wy­co­fy­wał, wy­co­fał się ra­zem z nim.

Trium­fu­ją­cy Pom­peo zło­żył Cel­li­nie­mu głę­bo­ki ukłon i po­szedł w swo­ją stro­nę oto­czo­ny zbi­ra­mi, któ­rzy na­śla­do­wa­li jego fan­fa­ro­na­dy

Be­nve­nu­to w dud­ni gryzł war­gi aż do krwi, lecz? wierz­chu wy­glą­dał na za­do­wo­lo­ne­go. Dla zna­ją­cych po­ryw­czy cha­rak­ter słyn­ne­go złot­ni­ka było to za­iste zgo­ła nie­po­ję­te.

Prze­szedł­szy jed­nak le­d­wie sto kro­ków, zna­lazł się przed skle­pem jed­ne­go ze swo­ich kon­fra­trów i wszedł do nie­go pod pre­tek­stem,że chce obej­rzeć sta­ro­żyt­ną wazę od­na­le­zio­ną w etru­skich gro­bach w Cor­ne­to, uczniom zaś roz­ka­zał iść da­lej obie­cu­jąc, że za kil­ka mi­nut przyj­dzie do skle­pu.

Był to, ro­zu­mie się, tyl­ko pre­tekst, by od­da­lić Asca­nia bo le­d­wie stwier­dził, że uczeń ze swo­im to­wa­rzy­szem – o któ­re­go mniej się nie­po­ko­ił zwa­żyw­szy iż miał pew­ność, że jego od­wa­ga nie po­pchnie go za da­le­ko – znik­nę­li za ro­giem, od­sta­wił wazę na pół­kę i wy­biegł że skle­pu.

Kil­ko­ma su­sa­mi zna­lazł się na uli­cy, gdzie spo­tkał Pom­pea; Pom­pea wsze­la­ko już tam nie było. Na szczę­ście, a ra­czej na nie­szczę­ście, czło­wiek oto­czo­ny dwu­na­stu zbi­ra­mi nie mógł przejść nie­po­strze­że­nie to­też kie­dy Be­nve­nu­to za­py­tał, gdzie Pom­peo skrę­cił, pierw­sza oso­ba do któ­rej się zwró­cił, wska­za­ła mu dro­gę a Cel­li­ni, ni­czym ogar na­pro­wa­dzo­ny na trop, ru­szył jego śla­dem.

Pom­peo za­trzy­mał i się przed ap­te­ką na rogu skrzy­żo­wa­nia zwar­te­go Chia­vi­ca i opo­wia­dał sza­cow­ne­mu ap­te­ka­rzo­wi o bo­ha­ter­skich czy­nach, ja­kich wła­śnie do­ko­nał wo­bec Cel­li­nie­go, kie­dy rap­tem uj­rzał złot­ni­ka z pło­mie­niem w oczach i czo­łem zla­nym po­tem.

Do­strze­gł­szy go Be­nve­nu­to wy­dał ra­do­ny okrzyk,a Po­meo urwał Było oczy­wi­ste, że sta­nie się te­raz coś strasz­ne­go.

Zu­cho­wie Pom­pea usta­wi­li się wo­kół nie­go w szy­ku i ob­na­ży­li szpa­dy

Nie­do­rzecz­no­ścią było, żeby je­den czło­wiek za­ata­ko­wał trzy­na­stu, lecz Be­nve­nu­to na­le­żał, jak już po­wie­dzie­li­śmy, do lu­dzi o lwiej na­tu­rze, co to nie ra­chu­ją wro­gów. Prze­ciw­ko gro­żą­cym mu trzy­na­stu szpa­dom do­był tyl­ko ma­łe­go, ostre­go szty­le­tu, któ­ry za­wsze no­sił u pasa i rzu­cił się mię­dzy nie­przy­ja­ciół jed­ną ręką wy­ry­wa­jąc dwie czy trzy szpa­dy, dru­gą prze­wra­ca­jąc dwóch lu­dzi, tak że w mgnie­niu oka zna­lazł się przed Pom­pe­em i zła­pał go za koł­nierz; za­raz wszak­że żo­stał cia­sno oto­czo­ny.

Po­wstał nie­opi­sa­ny za­męt, po­nad któ­ry wy­bi­ja­ły się wrza­ski, a w gó­rze mi­ga­ły na­gie szpa­dy. Przez chwi­lę żywy kłąb to­czył się po zie­mi, bez kształt­ny i bez­ład­ny, po­tem ze zwy­cię­skim okrzy­kiem je­den czło­wiek po­wstał i rów­nie gwał­tow­nie, jak wpadł mię­dzy nich, te­raz się wy­rwał, cały we krwi, ale trium­fal­nie wy­ma­chu­jąc za­krwa­wio­nym szty­le­tem:; był

Na zie­mi ktoś le­żał rzu­ca­jąc się w ago­nii. Otrzy­mał dwa cio­sy szty­le­tem: je­den po­ni­żej ucha, dru­gi za oboj­czy­kiem u dołu szyi. Kil­ka se­kund póź­niej już nit żyłi był to Pom­peo.

Kto inny, do­ko­naw­szy cze­goś ta­kie­go, wziął­by za­raz nogi z a pas, Be­nve­nu­to jed­nak prze­rzu­cił szty­let z pra­wej ręki do le­wej, w pra­wą ujął szpa­dę i sta­nął wy­cze­ku­ją­co przed tu­zi­nem wro­gów.

Oni jed­nak z Be­nve­nu­tem nie mie­li już żad­nych po­ra­chun­ków. Ten, któ­ry im pła­cił, le­żał mar­twy,a w związ­ku z tym nie mógł im wię­cej pła­cić. To­też roz­bie­gli się jak sta­do prze­ra­żo­nych owiec, zo­sta­wia­jąc zwło­ki Pom­pea

W tej­że chwi­li zja­wił się Asca­nio i rzu­cił się do swe­go mi­strza nie dał się na­brać na etru­ską wazę i za­wró­cił. Choć jed­nak biegł co sił w no­gach i tak spóź­nił się o kil­ka se­kund.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: