Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Badania terenowe nad ukraińskim seksem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Luty 2003
Ebook
23,90 zł
Audiobook
36,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Badania terenowe nad ukraińskim seksem - ebook

Powieść nazwana przez autorkę "postkomunistyczną psychoanalizą narodową" opisuje spustoszenia, jakich dokonał komunizm i totalitaryzm w ludzkiej psychice. Prezentuje zbiorowy portret społeczeństwa skazanego na siermiężność i bylejakość także w sferze prywatności i intymności. Książka, napisana w realistycznym i drapieżnym stylu, została uznana za pierwszy manifest ukraińskiego feminizmu. Stała się narodowym bestsellerem, wielokrotnie wznawianym.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-019-0
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jeszcze nie dziś, powtarza sobie. Nie, jeszcze nie dziś. W kuchni – malutkiej eat-in kitchen (lodówka, kuchenka elektryczna, szafki z byle jak przyczepionymi rozchwierutanymi drzwiczkami – wystarczy się odwrócić, a zwisną bezsilnie, jak zmartwiała szczęka – i wszystko to odgrodzone niewysoką ścianką z listewek, czymś na kształt szynkwasu – można przezeń prosto z tej wąskiej zagródki podawać do pokoju – pewnie, a czemu nie! – no, choćby poranną kawę albo, na obiad, pieczonego kurczaka, takiego jak z telewizyjnej reklamy: złociście przyrumienionego, lśniącego od nabrzmiałych soków, z figlarnie podgiętymi nóżkami, umieszczonego na rozłożystych liściach sałaty; pieczony kurczak zawsze wygląda na szczęśliwszego niż żywy, wręcz jaśnieje cudnym, smagłym rumieńcem z radości, że zaraz zostanie zjedzony – można też podawać jakiś juice albo gin z tonikiem w wysokich, grubych szklankach, można z lodem, kostki tak śmiesznie postukują, kiedy się je nabiera, można i bez lodu, w ogóle jest masa możliwości, tylko pod jednym warunkiem – ktoś musi siedziećpo tamtej stronie tej cholernej przegrody, w której chyba zalęgły się mrówki, bo po blacie co chwilę pełznie coś, co w higienicznym amerykańskim domu pełzać nie powinno, zresztą w nieamerykańskim tak samo – ktoś, komu cały ten kram powinnaś z uśmiechem gwiazdy filmowej podawać z kuchni, ale skoro nikt tam nie siedzi i siedzieć nie zamierza, to pozwoliłaś sobie wznieść na przepierzeniu zaimprowizowany ogród zimowy z Bogu ducha winnych doniczek – trzy tygodnie temu, kiedy się tutaj wprowadziłaś, były to: wspaniałe ciemnozielone kłębowisko, całe w słonecznożółtych kwiatach – raz, i jaskrawe korale błyszczących, jakby były z plastiku, czerwonych groszków na wysokich łodygach, z elegancko zwężającymi się liśćmi – dwa; teraz obie doniczki wyglądają, jakby przez te trzy tygodnie dzień w dzień podlewano je kwasem siarkowym – zamiast bujnego kłębowiska smętnie zwisa kilka pożółkłych listków o nierówno opalonych brzegach, a niegdyś pękate czerwone korale coraz bardziej przypominają suszone owoce dzikiej róży, nie wiadomo po co ponabijane na rude patyki – najśmieszniejsze, że właśnie nie zapominałaś, podlewałaś swój „ogród zimowy”, dbałaś o niego, jak uczył Wolter, jasne, chciałaś mieć coś żywego w tym kolejnym, diabli-wiedzą-którym z niekończącego-się-szeregu, tymczasowym domu, gdzie niezmywalny brud po wszystkich poprzednich lokatorach wżarł się w każdą szparę, tak że nawet nie próbowałaś go odmyć – ale podłe amerykańskie zielsko okazało się zbyt delikatne dla twojej depresji, która niezmieszana gęstniała w tych czterech ścianach, wzięło i zdechło, czy je podlewałaś, czy nie – a ty byś jeszcze chciała, żeby ludzie z tobą wytrzymywali!) – no więc, w kuchni z drwiąco głuchym bulgotem woda kapie do zlewu, i nie ma czym zagłuszyć tego dźwięku – nawet kasety nie włączysz, bo przenośny magnetofon też się zepsuł. A, prawda, jeszcze za oknem, wąskim jak otwarte drzwi szafy, ciemnym o tej porze („blindersów” nie spuszczasz, bo naprzeciwko i tak jest tylko ślepa ściana), za siatką na owady natrętnie brzęczy, jak daleki dzwonek telefonu, niewidoczny świerszcz, może w niej utknął – właśnie tak samo brzęczy ta myśl, może to w ogóle ona brzęczy – a czemu nie teraz?… Nie już?… Na co masz czekać?…

Logicznie rzecz biorąc – na nic. Zupełnie na nic.

Pół paczki środków uspokajających plus żyletka – i: wybaczcie nieudany debiut. Starałam się naprawdę, słowo, a że ni cholery nie wyszło, to uczciwiej od razu oddać karty – żaden teraz ze mnie gracz, a dalej będzie tylko bardziej do dupy: światełka w tunelu nie widać, a siły już nie te: młodość diabli wzięli.

A jednak – nie, nie dziś.

Jeszcze poczekać. Obejrzeć ten film do końca. W przeciwieństwie do tych, które puszczają w tutejszych public channels– gdy w chwili największego napięcia, z dreszczem mimowolnego lęku patrzysz, jak bohater mknie przez pusty tunel, gdzie zza rogu za moment rzuci się nań straszliwy stwór, łapiesz się na tym – tfu, do diabła! – wszystko powinno dobrze się skończyć – jeszcze parę minut, bijatyka, kotłowanina, tarzanie się po ziemi, i stwór ryknie nieziemsko i jakimś cudem rozpadnie się w pył, a dzielny, tylko trochę stłamszony bohater, spowity dymem pożaru, łapiąc oddech, przytuli uratowaną Sharon Stone albo tę drugą lalunię, czarnulkę, jak jej tam – i dopiero co przeżyta groza w jednej chwili ujawni całą swoją śmieszność: znowu chłopcom z Hollywood udało się, choćby na chwilę, oszukać widza! – w przeciwieństwie do tych, film, którego mimo wszystko nie odważasz się wyłączyć, nie musi skończyć się szczęśliwie. A jednak wyłączyć – to byłoby niewybaczalne świństwo. I głupota. I – dziecinada: nie odrobiłem lekcji, więc nie pójdę do szkoły. Nie, złotko („złociutka”, poprawia się ironicznie: tak mówił do niej ten facet, który chyba czuje się teraz jeszcze paskudniej niż ona, ale to już nie ma żadnego znaczenia) – nie, olać tego się nie da, musisz przejść to wszystko po kolei, a wtedy się okaże, ile naprawdę jesteś warta. Poniatno?

„Zapisz słowa, zrobim tatuaż” – szorstko i prostacko podchwytuje od niej całkiem inna kobieta, cyniczka o manierach wyraźnie zalatujących kminą, jakby przywiezionych z pierdla, zdolna w razie czego nawet kurwą rzucić: jeśli człowiek jako taki (każdy!) jest jednym wielkim więzieniem, to wcześniej ta żyleta na ogół mieszkała w niej gdzieś w najdalszej celi, rzadko wychodziła na zewnątrz, tylko gdy życie naprawdę przypierało do muru, a i to jakby na pokaz: „Zajeżdżą mnie” – cedziła przez zęby w chwilach rozdrażnienia, potrząsając głową i nadrabiając jadowitym uśmiechem, albo trawiąc posmak kolejnej obrazy (a tych ostatnio było aż za wiele!), z rozjarzonymi gniewem oczami opowiadała przyjaciołom: „Dziewuchę na posyłki chcą ze mnie zrobić - a takiego !" – uderzała kantem dłoni w zgięcie zaciśniętej w pięść lewej ręki; w Ameryce ta zdzira spod celi nauczyła się kląć po angielsku, szczególnie dobrze udawało jej się Szszit! – koci syk z wygiętym w łuk grzbietem, oraz pogardliwe O, kaman, giw mi e brejk! – raz kiedyś rąbnęła tym w tego faceta; w ogóle, przy tym facecie właśnie, ta nastroszona jak wiedźma, z chorobliwie błyszczącymi oczyma i z jakąś niewidoczną, ale wyczuwalną łagrową przeszłością, raz po raz wyrywała się na pierwszy plan, z rozmachem tłukąc delikatne naczynia niespełnionych nadziei, ten facet wyzwalał ją, przywoływał do siebie z najdalszej celi – ledwie żyleta usłyszała, w pierwszym starciu, tę jego brutalną intonację, gdy sieknął: „Powiedz ty mi, po kiego chuja tu jechałem, takich samych pierdół miałem u siebie potąd!” – radośnie rzuciła mu się na spotkanie, bo rozpoznała w nim partnera, w tym jednym byli partnerami – i już nie ustawała, rozpanoszyła się w tej nieznanej wcześniej wolności: „Wczoraj zacząłem lepić głowę” – zaczynał przy niej opowiadać koledze rzeźbiarzowi i żyleta wyrywała się do przodu, gubiąc szpilki i guziki w niepowstrzymanym zachwycie słownej erupcji: „No jasne, ulep sobie głowę, kochanie, ulep – nie zaszkodzi!”. On ciemniał tak, jakby zamiast krwi uderzał mu do twarzy atrament, i nachylał się do jej ucha: „Nie wkurwiaj mnie!” – a wiedźma, wydmuchując dym, rechotała wewnątrz niej, po raz pierwszy od dawna wreszcie z czegoś zadowolonej: „Ejże, kochanie, gdzie twoje poczucie humoru?” – „Zostawiłem w tamtym mieszkaniu” - burczał; z tamtego mieszkania wynieśli się, dzięki Bogu, i najlepiej by było zapieczętować je po nich choćby na pół roku, żeby wywietrzało morowe powietrze: „To skocz po nie – szczerzyła się wiedźma – zaczekam”. – „Oddałem klucz” - burczał, myśląc, że zamyka sprawę, ale się mylił:

– „To ja oddałam klucz, a ty miałeś drugi” – replikowała: szybka, lawinowa szermierka na kije, za którą obcy po prostu nie nadąży, nie, mówcie, co chcecie, ale dobrali się w korcu maku! A teraz - teraz, gdy ona, sponiewierana, wypalona przez nieszczęścia do żywego, z przetrawionym na aceton, ale niepokonanym instynktem przeżycia (skąd to u ciebie, na litość boską?), powinna zapanować nad całym więzieniem, wziąć na siebie odpowiedzialność za dalszy bieg jakiegokolwiek w nim życia, wydawać na wszystkie strony rozkazy: tu, od tych drzwi, wara, a te śmieci – won mi stąd w cholerę, a tamten oddział – przewietrzyć, teraz tam będzie muzeum, a co to za szkarada się tu plącze i ślini – no wynocha (ulep sobie głowę, kochanie, ulep!) – teraz z kolei ona, żyleta (no bo przecież żyleta!) usunęła się, rozmazała po jakiejś najdalszej ścianie, ani widu, ani słychu, i po wszystkich opustoszałych pomieszczeniach stojącego otworem więzienia rozchodzi się zupełnie inny, piskliwy głosik, trochę jak kwilenie nie-chrzczeńca: przemyka to tu, to tam nierównymi kroczkami, tup-tup-tup – i staje – i uderza o mury, wciąż w tym samym miejscu, za każdym razem coraz słabiej – i skowyczy, skowyczy, skowyczy biedna, niekochana, porzucona na dworcu dziewczynka, gotowa iść na rączki do każdego, kto powie: „Jestem twoim tatą”, ale kto coś takiego powie trzydziestoczteroletniej babie – tej właśnie dziewczynki sama w sobie nie kochasz, od wieku nastu lat starałaś się trzymać ją w najgłębszej piwnicznej komórce, bez chleba i wody, żeby ani drgnęła – a ona jakoś się jednak wycwaniła i ocalała, i jak ją teraz uspokoisz – teraz, kiedy wygląda na to, że oprócz niej innej ciebie nie ma, nie zostało?…

Wykończyłaś się, „złociutka”. Oj, wykończyłaś. Całkiem już odjeżdżasz – trzeci miesiąc nie ustaje drżenie mięśni, rano, kiedy się budzisz (a jeszcze teraz, kiedy budzisz się sama), pierwsze, co czujesz, to przyspieszone bicie serca, którego niczym nie da się uspokoić; dobrze, że chociaż śpisz już bez pigułek, i te straszne ataki suchych wymiotów, które napadały cię nocą, przypominają o sobie co najwyżej, gdy przy myciu zębów za głęboko wsuniesz szczoteczkę – krótkim przypływem nudności, nieświadomą pamięcią komórkową o własnym tępym uleganiu natarczywym poleceniom, początkowo przynajmniej jeszcze podniecająco-namiętnie wyszeptanym, a po kilku tygodniach już tylko suchym i kategorycznym: „Weź do buzi… Głębiej… No, głębiej!” – sucha kasza w gardło drapie – ano właśnie – najpierw jeszcze próbowała jakoś się dogadać, wytłumaczyć, że ona też ma swoje potrzeby, i nie tylko „tam”: oprócz organów płciowych nic cię więcej we mnie nie interesuje? I: jeśli miałeś jakieś plany na dzisiejszy wieczór, to nie zaszkodziłoby, gdybyś mi o tym powiedział, zanim pójdę spać, zamiast siedzieć i skrobać swoje grafiki, i w ogóle, wiesz, nie lubię sama się rozbierać. Dobra – obiecywał wesoło – jutro odegramy ci uwerturę! – ale jutro nigdy w końcu nie nadeszło. Chodź do mnie – ale wzięłam coś na sen – no to na „nim” zaśniesz. Boże, co za koszmar. Czy można w ogóle zrozumieć świat ludzi, którzy myślą o swoim organie płciowym w trzeciej osobie? Kiedy ci mówią, a ten facet tylko tak mówił: „Otwórz «ją»”, od razu wszystkimi zmysłami przenosisz się na fotel ginekologiczny – bo to nie „ ona ", to tysię otwierasz – albo zamykasz: w tym przypadku – na głucho. „Żebyś ty wiedziała, ile ja miałem kobiet! – i ani razu tak nie było, żeby – źle, po prostu źle!” Jasne, tobie nie było, a im, czyś ty kiedy spytał? Ja też nie myślałam, że może tak być – tak źle, żebyś ty wiedział, słoneczko! Dlaczego gryziesz? – z dziwnym, szkliście martwym spojrzeniem spytał po wszystkim, jednej z pierwszych waszych nocy, siedząc i paląc w nogach łóżka – co to za obyczaj? – tymczasem ty, rozłożona na poduszce, bezpieczna i uśmiechnięta, głaskałaś go po głowie wyciągniętą stopą, miałaś cudowne nogi, wszystkie modelki od Diora i Saint-Laurenta ze swoimi tykami powinny na widok takich nóg natychmiast rzucić się z mostu, a teraz już drugi miesiąc nie zdejmujesz spodni, bo twoje łydki są jak mapa pocętkowana archipelagiem różnobarwnych, czerwonawych i brunatnych, obłażących i złuszczonych plam – blizny, skaleczenia, oparzenia, naocznie przedstawiające dziewięciomiesięczną (tak, tak, dziewięciomiesięczną!!!) mad love, która zrodziła prawdziwe madness,a wtedy tylko głaskałaś go stopą po głowie, przepełniona czułością, słodka idiotka, ostry męski „jeżyk” przyjemnie drapał cię w podeszwę – a on nagle sprytnie się wywinął, przygniótł ci nogę do łóżka: – To tak? a więc chcesz gryźć? A jeśli ja cię zechcę teraz podpalić, to co będzie? – i zobaczyłaś przystawioną do zgięcia pod kolanem zapalniczkę, i zamiast ochłonąć, wzięta na muszkę pytającego spojrzenia, po raz pierwszy wtedy przechwyconego, niewzruszonego i nie-ludzkiego: jakiegoś innego,złośliwego i bezrozumnego, na granicy szyderczego grymasu, niespodziewanie ukazującego górne kły spojrzenia, przed którym zawsze od tamtej pory broniłaś się śmiechem, trochę się tylko zdziwiłaś, jakoś nie do końca przytomnie – dziwne, jak dalece jego obecność, niby dynamit, zagłuszała w tobie wszystkie, do tej pory w sumie nie najgorzej rozwinięte instynkty samoobrony, które wypływały do góry brzuchami jak śnięte ryby – a rzeką wstrząsały kolejne wybuchy.

Nie, przeczucia miałaś: przeczucia nigdy nie zawodzą, to tylko prąca do przodu siła naszego „chcę!” zagłusza ich wołanie, nie daje usłyszeć. Od razu pierwszego wieczoru, na tamtym festiwalu artystycznym, na którym wszystko się zaczęło – a on wtedy z miejsca ruszył ku tobie, jakby tylko na ciebie czekał: „Pani Oksano, jestem Mykoła K., może pani miasto pokazać, może pojedziemy na zamek, mam samochód” – do słynnego zamku było jakieś dziesięć minut spacerkiem po cichych, obsadzonych barokowymi cerkiewkami, brukowanych uliczkach, ty tani fircyku, pomyślałaś, przygryzając uśmiech, prowincjonalny frajerze, wychuchany Narcyzie – śnieżnobiały kołnierzyk pod swetrem, zadbane paznokcie (u artysty!), lekki, w sam raz, zapach dezodorantu – kocur z siwym jeżem i szelmowskim zielonookim spojrzeniem, trochę znoszony, powyciągany artystyczny wdzięk, suche zmarszczki uśmiechu, pobrużdżone worki pod oczami – a ty powiedziałaś – wspominał później, kiedy rozpoczął się proces tworzenia tej wspólnej mitologii, bez której nie przetrwa żadna para, z legendą o Złotym Wieku fazy zakochania, z własnymi drobnymi obrzędami i rytuałami – rozpoczął się i zaraz ustał – powiedziałaś: „na drzewo, facet” – no, powiedzmy, nie tak, a raczej niezupełnie tak, ale nie byłaś zainteresowana, co prawda, to prawda – więc tym dziwniejszy był, wieczorem tego samego dnia, niespodziewany przebłysk jasnego, przenikliwego widzenia na wskroś,które, nie możesz narzekać, nigdy cię na ostrych wirażach nie opuszczało, raczej ty je w końcu tłumiłaś, nie raz, i to jak! – wieczorem, w kulminacyjnym momencie festiwalu, w gęstych oparach potu i alkoholu, w które zeszłaś ze sceny po przeczytaniu swojego kawałka – dwóch wierszy, dwóch diablo dobrych wierszy – prosto w podchmielony szum zlewających się w jeden wszechobecny poblask żółtoplamych twarzy, a właściwie ponad nim – trzymając się dźwięku własnego, na nic niezważającego, słowom tylko podległego głosu, publiczny orgazm, tak się to nazywa, ale bierze słuchaczy – zawsze i wszędzie, nawet jeśli słów nikt za cholerę nie rozumie, nawet w obcojęzycznym środowisku, po raz pierwszy odkryłaś to kiedyś na spędzie pisarzy w pewnym azjatyckim kraju, gdzie z grzeczności poproszono cię o przeczytanie czegoś w twoim języku - you mean, it is not Russian?– i zaczęłaś czytać, z urazy i rozpaczy (powściekali się z tym swoim „Russian” już wtedy!) słuchając wyłącznie własnego tekstu, chowając się weń, jakbyś nocą wchodziła do oświetlonego domu i zamykała za sobą drzwi, i w pół drogi nagle zdałaś sobie sprawę, że rozbrzmiewasz w dzwoniącej, osłupiałej ciszy: język, nieważne, że niezrozumiały, na oczach publiczności zbierał się wokół ciebie w przezroczystą, mieniąco-migotliwą, jakby z płynnego szkła wytopioną kulę, w której, widzieli to, odprawiały się jakieś czary: coś żyło, pulsowało, prostowało się, wybuchało pęknięciami, wzbierało płomieniami i znów mętniało, jak powinno mętnieć szkło od zbyt bliskiego oddechu, zrozumiałaś – otulona, promienna i bezpieczna, wtedy właśnie powinnaś była zrozumieć, że twój dom – język, który naprawdę porządnie zna może jeszcze z kilkaset osób na całym świecie – zawsze jest z tobą, jak u ślimaka, a inny, nieruchomy dom nie jest ci pisany, kobito, choćbyś na głowie stanęła – potem wszyscy ci pucołowaci, łysi, czarni i kędzierzawi, w turbanach i bez, długo i ze wzruszeniem potrząsali twoją ręką, nie pozwalając ci, nawiasem mówiąc, pójść do łazienki (twój żołądek zdecydowanie odrzucał ich mdło-korzenną kuchnię i buczał basem dokładnie wtedy, kiedy wypadało pięknie dziękować); od tamtej pory żadna widownia nie zbijała cię z tropu – nawet kryminaliści! – ekshibicjonizm czy nieekshibicjonizm – własny tekst bronił cię przed obelgami i poniżeniem, czytałaś tak, jak pisałaś – na głos, prowadzona przez władczą muzykę wiersza, proces, który na ogół odbywa się bez świadków, z wyjątkiem teatru – pewnie to właśnie tak porusza – i ta festiwalowa masa też przycichła gdzieś w połowie twojego występu – obległa szklaną kulę i zgodnie odetchnęła unisono, i kiedy w końcu, odprężając się po brawach, już nie na estradzie, ale na dole, w półmroku, w jakimś zwartym przyjacielskim kółku: duszno, dym, ktoś nalewa, ktoś się śmieje, twarze migają pojedynczymi kadrami – wyciągałaś rękę czy to po dającego ulgę papierosa, czy po kieliszek, ten facet na moment znalazł się obok, jakby niechcący się na ciebie natknął – z kocio świecącymi w półmroku oczami w zachwycie owionął wódczanym chuchem: „Byłaś ekstra!” – i tak samo mimochodem, w przelocie, spróbował uścisnąć ci rękę, przechwycić ją, sięgającą po papierosa (czy kieliszek) – zapamiętałaś to dlatego (bo kto wtedy nie ściskał ci ręki w tym rozgardiaszu!), że tym niezręcznym gestem, zderzającym się z twoim – jakby człowiek z rozpędu wpakował się pod prąd – usłyszał milicyjny gwizdek – boleśnie wyłamał ci palec – i gwizdek w tym momencie rzeczywiście zabrzmiał; impuls, błyskawicznie przemknęło ci przez głowę dziwne, jak na taki zwariowany moment, jasne i trzeźwe, dogłębne zrozumienie: jakby ktoś obcy spokojnie, dobitnie, pełnym zdaniem powiedział w tobie: Ten człowiek sprawi ci ból.

Właśnie tak, dosłownie, i chodziło z pewnością nie o wyłamany palec, co doskonale zrozumiałaś. I na tym właśnie rzecz polega, moja miła – że wszystko to od samego początku wiedziałaś, nie, wiedziałaś jeszcze wcześniej: któregoś wieczoru, jakiś tydzień przed wyjazdem na ten festiwal, napięte nerwy, z bolesnym pragnieniem, jak bywa tylko jesienią, wybiegające w świat – na spotkanie jego gasnących barw i tajemniczych szelestów w zasypiających liściach – namierzyły fragment, którego wtedy nie pojęłaś i dlatego nie dokończyłaś: Cos się stało na świecie: moje imię / Jak w męce ktoś wykrzyknął, / Ktoś liśćmi szeleścił na ganku, / Zasnąć nie mógł, przewracał się z boku na bok. / Uczyłam się nauki rozstań: / Nauki odróżniania bólu chorób / Od bólu tworzenia (ktośpisał / Do mnie listy i rzucał je do pieca, / Nie kończąc zdania). Ktoś czekał / Ode mnie gestu, lecz milczałam: / Uczyłam się nauki rozstań – no i spełniło się co do joty: ucz się teraz, ucz „nauki rozstań” – z życiem, ze sobą, z darem swoim nieszczęsnym, który teraz już nie wiadomo czy zdołasz unieść – jeśli do tej pory ani razu nie wycisnęłaś tej sztangi na pełną wysokość.

Ajaj, dupa blada…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: