Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W bagnie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
6 maja 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

W bagnie - ebook

Nagrody:

Le Prix Mystère de la Critique 2006

Szklany Klucz za najlepszy kryminał skandynawski roku 2002

Nominacja: International IMPAC Dublin Literary Award 2006

„Teraz Islandia ma swojego Mankella”, napisał Holger Kreitling, witając twórczość Arnaldura Indriđasona. Erlendur Sveinsson, bohater W bagnie, przywodzi na myśl Philipa Marlowe’a, a fabuła powieści – świetne wzory klasyki gatunku.

W bagnie – międzynarodowy bestseller islandzkiego pisarza. Prawa do przekładu zakupili wydawcy z ponad pięćdziesięciu krajów. Na podstawie książki powstał film (Bagno, 2006) Baltasara Kormákura, reżysera m.in. słynnego 101 Reykjavik, autorem scenariusza był Arnaldur Indriđason. Film otrzymał wiele nagród.

2001 rok, Reykjavik – ciemna jesień, niepogoda, krótkie dni. Wszystko zaczyna się od morderstwa. Ciało niejakiego Holberga znaleziono w jego mieszkaniu w suterenie. Miał około siedemdziesięciu lat i żył samotnie. Zginął uderzony w głowę ciężką szklaną popielniczką. Czy to kolejna typowa islandzka zbrodnia – prymitywna i bezcelowa? Można by sądzić, że Holberg jest przypadkową ofiarą, gdyby nie zagadkowe zdanie, zapisane na kartce i pozostawione przez mordercę. Erlendur Sveinsson, niemłody, doświadczony policjant z Reykjaviku, musi poznać przeszłość ofiary i razem ze współpracownikami rozpoczyna żmudne śledztwo. Odkopuje bolesne historie sprzed czterdziestu lat i w nich szuka wyjaśnienia zbrodni. Skąd wzięła się czarno-biała fotografia dziecięcego grobu, znaleziona w biurku Holberga? Czy ze sprawą mają związek badania genetyczne prowadzone na Islandii? Co się stało ze znajomym ofiary, który zaginął bez wieści przed laty? Borykając się z uzależnioną od narkotyków córką, która spodziewa się dziecka, i mający problemy zdrowotne, Erlendur prowadzi nas przez ponurą islandzką rzeczywistość.

Fascynujące... Oryginalna i intrygująca zagadka.

Val McDermid, The Sunday Times

„W bagnie”, podobnie jak filmy Ingmara Bergmana, wciąga nas w niepokojący świat, smutny i pełen groźnych tajemnic, które skrywa przeszłość. Policjant Indridasona, mający wielkich poprzedników, od Philipa Marlowe’a po Somerseta z „Siedem”, to niezwykły bohater: wyrazisty, inteligentny, uczciwy, samotny i znający się na swej robocie.

Michael Malone

To mroczna i pozostająca w pamięci powieść, z bohaterem, który szuka mordercy, a odnajduje własne człowieczeństwo.

The Boston Globe

U Indriđasona Reykjavik jest tak mroczny, przerażający i niebezpieczny jak Edynburg Iana Rankina.

Marcel Berlins, guardian.co.uk

Książki Indriđasona wnikają w specyficzną mentalność Islandczyków i zaintrygowały czytelników na całym świecie.

Doug Johnstone, timesonline.co.uk

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-402-0
Rozmiar pliku: 770 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Słowa zostały napisane ołówkiem na kartce, którą następnie porzucono na zwłokach. Trzy słowa, niezrozumiałe dla Erlendura.

Denat był mężczyzną około siedemdziesiątki. Leżał na prawym boku na podłodze przy kanapie w niewielkim saloniku, ubrany w niebieską koszulę i jasnobrązowe wytarte sztruksowe spodnie. Na nogach miał kapcie. Włosy, niemal całkiem siwe i lekko przerzedzone, zlepione były krwią z dużej rany na głowie. Obok zwłok spoczywała sporych rozmiarów zakrwawiona szklana popielniczka o ostrych kantach. Stolik leżał do góry nogami.

Zdarzenie miało miejsce w suterenie piętrowego murowanego domu na podmokłych terenach dzielnicy Nordurmyri. Dom stał w ogrodzie otoczonym z trzech stron kamiennym murem. Liście z drzew opadły i gęstą warstwą pokrywały ziemię, a konary wyciągały się drapieżnie w kierunku czarnego nieba. Do garażu prowadził szutrowy podjazd. Funkcjonariusze policji śledczej w Reykjaviku wciąż podjeżdżali pod dom. Poruszali się bezszelestnie niczym duchy w starym zamczysku. Przybywszy na miejsce, czekali na lekarza okręgowego, który miał wystawić świadectwo zgonu. Znalezienie zwłok zgłoszono jakiś kwadrans wcześniej. Erlendur zjawił się tu jeden z pierwszych. Lada chwila spodziewał się przybycia Sigurdura Oliego.

Październikowy mrok rozciągał się nad miastem, zacinał deszcz, gnany jesienną wichurą. Ktoś włączył w salonie lampkę stołową, która rzucała mdłe światło na otoczenie. Poza tym nikt tutaj niczego nie dotykał. Ekipa techniczna montowała na statywie reflektory, mające oświetlić mieszkanie. Erlendur obejrzał półkę z książkami, wytarty komplet wypoczynkowy, stół, stare biurko w kącie, dywan na podłodze, plamy krwi na dywanie. W głębi salonu znajdowały się drzwi do kuchni i drugie, prowadzące do holu, a stamtąd do malutkiego korytarza, skąd wchodziło się do dwóch pokoi i toalety.

Policję zawiadomił sąsiad z parteru. Odebrał dwóch synów ze szkoły, wrócił do domu i zdziwił się bardzo na widok otwartych na oścież drzwi sutereny. Zajrzał do mieszkania sąsiada i zawołał go. Nie doczekał się odpowiedzi. Nieśmiało wszedł do środka, jeszcze raz zawołał i znów odpowiedziała mu cisza. Wprawdzie mieszkali nad sąsiadem już kilka lat, lecz nie znali dobrze staruszka z sutereny. Starszy syn, dziewięcioletni, nie był tak ostrożny jak ojciec, i zanim ten się zorientował, już zniknął w salonie. Po chwili wyszedł i oznajmił, że w środku jest trup. Niespecjalnie się tym przejął.

– Za dużo filmów oglądasz – rzekł ojciec. Wszedł do mieszkania i zobaczył sąsiada leżącego w kałuży krwi.

Nazwisko denata widniało na tabliczce przy dzwonku. Żeby nie wyjść przed ekipą na dyletanta, Erlendur włożył cienkie gumowe rękawiczki i dopiero wtedy wygrzebał jego portfel z marynarki wiszącej na wieszaku w holu. Znalazł jego zdjęcie na karcie płatniczej. Zabity miał na imię Holberg, liczył sobie sześćdziesiąt dziewięć lat. Zmarł na miejscu. Najprawdopodobniej został zamordowany.

Erlendur chodził po mieszkaniu, zadając sobie podstawowe pytania. W końcu na tym polegała jego praca. Badać to, co oczywiste. Tym, co niewidoczne, zajmował się pion techniczny. Erlendur nie zauważył żadnych śladów włamania ani na oknach, ani na drzwiach. Na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że właściciel wpuścił napastnika. Sąsiedzi weszli zmoknięci i zostawili wiele śladów w przedpokoju i salonie. Napastnik musiał zrobić to samo. Chyba że w drzwiach zdjął buty. Erlendur sądził jednak, że w takiej chwili raczej o tym nie myślał. Technicy przywieźli sprzęt umożliwiający zebranie najmniejszych drobinek i pyłków, mogących dostarczyć jakichś poszlak. Szukali odcisków palców i drobinek z obuwia, czegokolwiek, co byłoby tu obce. Czegoś, co przyniosło śmierć.

Erlendur zauważył, że właściciel mieszkania nie przyjął gościa serdecznie – nie poczęstował go kawą. Ekspres w kuchni najwyraźniej nie był używany w ciągu ostatnich godzin. Nie było też śladów picia herbaty, a wszystkie filiżanki pozostawały w kredensie. Szklanek także nikt nie ruszał. Denat musiał być pedantem. Wszystko równo poustawiane. Może nie znał napastnika zbyt dobrze. Może ten zaatakował go, gdy tylko drzwi się otworzyły. Nie zdejmując butów.

Czy można zamordować w skarpetkach?

Erlendur rozejrzał się i postanowił uporządkować myśli.

Tak czy owak, gość się śpieszył. Nie zadał sobie trudu, by zamknąć za sobą drzwi. Zaatakował nagle, bez ostrzeżenia. W mieszkaniu nie było śladów walki. Wyglądało na to, że denat od razu runął na podłogę, wywracając stolik. Na pierwszy rzut oka niczego tu nie ruszano. Erlendur nie zauważył żadnych śladów plądrowania. Wszystkie szafy były dokładnie pozamykane, podobnie szuflady, a stosunkowo nowy komputer i stary sprzęt hi-fi stały na swoich miejscach; portfel denata był w kieszeni marynarki wiszącej na wieszaku, a w nim banknot o nominale dwóch tysięcy koron oraz dwie karty, debetowa i kredytowa.

Nasuwało się przypuszczenie, że napastnik chwycił to, co miał pod ręką, i uderzył denata w głowę. Popielniczka z grubego zielonkawego szkła ważyła jakieś półtora kilograma. Idealne narzędzie zbrodni. Napastnik raczej nie przyniósł jej ze sobą, by potem pozostawić zakrwawioną na podłodze w salonie.

Fakty były następujące: gospodarz otworzył drzwi i zaprosił przybysza do środka lub w każdym razie wszedł razem z nim do salonu. Prawdopodobnie go znał, choć tu Erlendur nie miał pewności. Denat został uderzony popielniczką – jeden silny cios, po czym napastnik uciekł w pośpiechu, zostawiając otwarte drzwi wejściowe. Koniec kropka.

Tylko ta wiadomość.

Napisano ją na kartce A4 w linie, najpewniej wyrwanej z kołonotatnika, i był to jedyny dowód świadczący o tym, że została tu popełniona zbrodnia z premedytacją; gość przyszedł po to, by zabić. Nie działał w afekcie. Przyszedł z zamiarem popełnienia zbrodni. Zostawił wiadomość. Trzy słowa, których Erlendur nie mógł zrozumieć. A może napisał je na kartce, zanim tu przyszedł? Kolejne oczywiste pytanie wymagające odpowiedzi. Erlendur podszedł do biurka denata w kącie salonu. Walały się na nim stosy dokumentów, rachunków, kopert, kartek. Na wierzchu spoczywał kołonotatnik. Erlendur usiłował znaleźć ołówek, ale go nie zauważył. Rozejrzał się dokoła i trafił nań pod biurkiem. Niczego nie ruszał. Patrzył i myślał.

– Kolejna typowa islandzka zbrodnia? – zapytał Sigurdur Oli. Wszedł do sutereny niezauważony przez Erlendura i pochylił się nad zwłokami.

– Co? – zapytał Erlendur z roztargnieniem.

– Niechlujna, bezcelowa i popełniona bez próby ukrycia, zmylenia śladów czy zatarcia dowodów.

– Tak – powiedział Erlendur. – Prymitywna islandzka zbrodnia.

– Chyba że przewrócił się na stolik i trafił głową w popielniczkę – zasugerował Sigurdur Oli. Elinborg stała obok niego. Erlendur polecił policjantom, technikom i sanitariuszom przerwać rutynowe działania; chodził pochylony po mieszkaniu w kapeluszu na głowie.

– I upadając, napisał niezrozumiałą wiadomość? – spytał.

– Mógł ją trzymać w rękach.

– Rozumiesz coś z tych słów?

– Może chodzi o Boga? – zastanawiał się Sigurdur Oli. – Może o mordercę, nie wiem. Dość ciekawe jest to podkreślenie ostatniego słowa. Wielkie litery w słowie ON.

– Nie wygląda mi to na napisane w pośpiechu. Ostatnie słowo jest drukowanymi literami, podczas gdy dwa pozostałe normalnym pismem. Gość dał sobie dość czasu na działalność literacką. Ale nie zamknął za sobą drzwi. Co to znaczy? Napada na człowieka i ucieka z mieszkania, ale wypisuje na kartce jakieś niezrozumiałe bzdury, starannie akcentując ostatnie słowo.

– Na pewno miał na myśli jego – powiedział Sigurdur Oli. – To znaczy ofiarę. Nie może chodzić o nikogoinnego.

– Bo ja wiem – odparł Erlendur. – Jaka myśl może przyświecać komuś, kto pozostawia taką notatkę na zwłokach? Jaki człowiek robi coś takiego? Co chce przez to powiedzieć? Chce nam coś przekazać? A może to ma być rozmowa z trupem?

– Jakiś pomyleniec – skwitowała Elinborg i nachyliła się, by podnieść kartkę. Erlendur ją powstrzymał.

– A może nie był sam? – odezwał się Sigurdur Oli. – Może było ich kilku?

– Elinborg, pamiętaj o rękawiczkach – przypomniał jej Erlendur, jakby była dzieckiem. – Nie niszcz dowodów. Kartkę napisano na biurku w kącie – dodał i wskazał palcem. – Wyrwano ją z kołonotatnika, który należał do ofiary.

Może było ich kilku – powtórzył Sigurdur Oli.

– Tak, tak – skwitował Erlendur. – Może.

– To dosyć nieludzkie – ciągnął Sigurdur Oli. – Najpierw mordujesz starca, a potem siadasz spokojnie do pisania. Na to potrzeba chyba stalowych nerwów? Ten, kto to zrobił, musi być jakąś dziką bestią.

– Albo zdeterminowaną – rzuciła Elinborg.

– Albo miał kompleks Mesjasza – zawyrokował Erlendur.

Nachylił się po kartkę i przeczytał ją w milczeniu.

Wielki kompleks zbawiciela, pomyślał.2

Erlendur wrócił do swojego mieszkania w bloku około dwudziestej drugiej i wrzucił do mikrofalówki gotowe danie. Stał przed kuchenką i obserwował obracającą się za szybą kolację. Z pełnym przekonaniem, że o wiele gorsze rzeczy widział w telewizji. Na zewnątrz, w ciemności, wył jesienny wiatr, zacinając deszczem.

Erlendur myślał o ludziach, którzy zostawiali listy, a potem znikali. Co on sam napisałby na kartce? Komu zostawiłby wiadomość? Od razu w jego myślach pojawiła się córka, Eva Lind. Była uzależniona od narkotyków i chciałaby wiedzieć, czy zostawił jakąś forsę. Zresztą jeśli o to chodzi, robiła się coraz bardziej natarczywa. Jego syn, Sindri Snaer, był alkoholikiem i niedawno zakończył trzecią kurację odwykową. Wiadomość dla niego byłaby prostsza: Nigdy więcej Hiroszimy.

Erlendur uśmiechnął się słabo, a mikrofalówka trzykrotnie zadzwoniła.

Nie należy przez to rozumieć, że Erlendurowi kiedykolwiek przyszło do głowy, by zniknąć, czy coś podobnego.

Razem z Sigurdurem Olim przesłuchali sąsiada, który znalazł zwłoki. Jego żona wróciła już do domu i wspomniała, że chce zabrać chłopców do matki. Sąsiad miał na imię Olafur i poinformował ich, że zarówno on, jak i cała jego rodzina, czyli żona i dwaj synowie, wychodzą codziennie rano około ósmej i najwcześniej wracają po szesnastej; on odbiera chłopców ze szkoły. Wyjeżdżając rano z domu, nie zauważyli niczego niezwykłego. Drzwi do mieszkania staruszka były zamknięte. W nocy spali. Nic nie słyszeli. Z sąsiadem kontaktowali się sporadycznie. Właściwie go nie znali, choć minęło już kilka lat od czasu, gdy wprowadzili się do mieszkania na parterze.

Lekarz sądowy miał jeszcze określić dokładny czas zgonu, lecz Erlendur przypuszczał, że zbrodnia została popełniona w ciągu dnia. Jak to się mówi: w godzinach szczytu. Kto dzisiaj ma na to czas? – pomyślał. Do mediów wysłano komunikat, że w mieszkaniu przy ulicy Nordurmyri znaleziono zwłoki mężczyzny około siedemdziesiątki i że najprawdopodobniej został on zamordowany. Każdy, kto zauważył jakieś podejrzane osoby w mieszkaniu Holberga czy w jego pobliżu w ciągu ostatniej doby, proszony jest o kontakt z policją w Reykjaviku.

Erlendur miał koło pięćdziesiątki, rozwiódł się lata temu i był ojcem dwójki dzieci. Nigdy nie dał nikomu odczuć, że nie cierpi ich imion. Jego żonie, z którą nie rozmawiał od przeszło dwudziestu lat, swego czasu wydawały się słodkie. Rozwód był trudny i Erlendur właściwie utracił kontakt z nieletnimi dziećmi. Potem, kiedy dorosły, odnalazły go, a on przyjął je z otwartymi ramionami, ubolewając nad ich obecną sytuacją. Martwił się zwłaszcza losem Evy Lind. Sindri Snaer był w lepszej kondycji. Czy jednak rzeczywiście?

Wyjął jedzenie z mikrofalówki i usiadł przy stole w kuchni. W dwupokojowym mieszkaniu każdy zakamarek wypełniały książki. Na ścianach wisiały stare fotografie rodzinne, przedstawiające przodków ze wschodniego wybrzeża, skąd wywodziła się cała rodzina Erlendura. Nie miał natomiast żadnych zdjęć swoich ani swoich dzieci. Pod jedną ścianą stał stary telewizor marki Nordmende, a naprzeciw niego jeszcze starszy fotel. Mieszkanie było w miarę czyste. Erlendur dbał o nie nie bardziej, niż to było konieczne.

Nie wiedział dokładnie, co je. Napis na kolorowym opakowaniu zapowiadał, że jest to jakiś wschodni specjał, ale nadzienie wypełniające mączysty pieróg smakowało niczym skwaśniały żur. Erlendur odsunął talerz. Zastanawiał się, czy może zostało trochę razowca, który kupił kilka dni wcześniej. I pasztetu jagnięcego. I wtedy zadzwonił dzwonek. Eva Lind postanowiła „luknąć do niego”, jak to określiła w swoim irytującym żargonie.

– Jak tam, ziom? – rzuciła, wparowując do środka, i klapnęła na kanapie w salonie.

– Hej – odparł Erlendur, zamykając drzwi. – Nie wysławiaj się jak kretynka.

– Myślałam, że zależy ci na tym, żebym dbała o słownictwo – powiedziała Eva Lind, której Erlendur nieraz udzielał lekcji poprawnego mówienia.

– To powiedz coś z sensem.

Trudno było odgadnąć, kim jest tym razem. Eva Lind była najlepszą aktorką, jaką kiedykolwiek poznał; co niekoniecznie było miarodajne, bo nigdy nie chodził do teatru ani do kina, a telewizję oglądał jedynie wtedy, kiedy nadawano jakiś interesujący dokument. Sztuki, w których grała Eva Lind, zazwyczaj były dramatami rodzinnymi, jedno- lub trzyaktowymi, i traktowały o tym, jak wyciągnąć forsę od ojca. Nie zdarzały się często, bo Eva Lind miała swoje sposoby na skombinowanie kasy, a Erlendur wolał o tym wiedzieć jak najmniej. Zdarzało się jednak, że córeczka nie miała goddamn cent, jak mawiała, i wtedy przychodziła do niego.

Czasem była jego małą dziewczynką, tuliła się do niego i mruczała jak kotka. Czasem była zdesperowana i w rozpaczy miotała się po mieszkaniu, przeklinając go i oskarżając o to, że opuścił ją i brata w tak młodym wieku. Wtedy potrafiła być wulgarna, chamska i brutalna. Czasem znów zdawało mu się, że jest prawie naturalna, jeśli istnieje coś takiego jak bycie naturalnym, i miał wrażenie, że może z nią rozmawiać jak z człowiekiem.

Miała na sobie wytarte dżinsy i czarną ramoneskę, kruczoczarne włosy przystrzyżone były krótko, z prawej brwi zwisały dwa niewielkie kolczyki, a z ucha srebrny krzyżyk. Kiedyś miała piękne białe zęby, lecz zaczynały się już psuć; w górnej szczęce brakowało dwóch. Widać to było, kiedy szeroko się uśmiechała. Była chuda, miała zmęczoną twarz, co podkreślały ciemne, podkrążone oczy. Erlendurowi zdawało się czasem, że widzi w niej odbicie swojej matki. Przeklinał tryb życia Evy Lind i uważał, że to on jest temu winien.

– Rozmawiałam dziś z mamą, czy raczej ona ze mną rozmawiała, i chciała wiedzieć, czy będę mogła z tobą pogadać. Jak to zajefajnie być dzieckiem rozwiedzionych rodziców.

– Mama chce czegoś ode mnie? – spytał Erlendur zdumiony. Wciąż go nienawidziła po dwudziestu latach. Przez cały ten czas tylko raz ją spotkał i z jej twarzy biła wściekłość. Raz jeden rozmawiała z nim przez telefon na temat Sindriego Snaera i była to rozmowa, o której starał się zapomnieć.

– Ona to taki snobistyczny potwór.

– Nie mów tak o swojej matce.

– W weekend jacyś jej przyjaciele z Gardarbae, obrzydliwie bogaci, wydawali córkę za mąż, a ta normalnie ulotniła się z wesela. Taki obciach. To było w sobotę i od tego czasu z nikim się nie kontaktowała. Mama była na weselu i jest nieprzytomnie oburzona. Miałam spytać, czybyś z nimi nie pogadał. Nie chcą dawać komunikatów do gazet czy coś, gówniane snoby, ale wiedzą, że pracujesz w dochodzeniówce, i myślą, że mogą to wszystko załatwić tak, żeby było hasz-hasz. I to ja mam cię poprosić, żebyś zagadał z tymi śmieciami. Nie mama. Rozumiesz? Nigdy!

– Znasz tych ludzi?

– W każdym razie nie byłam zaproszona na eleganckie weselunie, które spieprzyła mała, słodziutka lalunia.

– A dziewczynę?

– Słabo.

– Dokąd uciekła?

– Nie wiem.

Erlendur wzruszył ramionami.

– Myślałem o tobie przed chwilą – powiedział.

– Najs – odrzekła Eva Lind. – Właśnie kombinowałam, czy...

– Nie mam pieniędzy – powiedział Erlendur i usiadł w fotelu telewizyjnym naprzeciw niej. – Jesteś głodna?

Eva Lind skrzywiła się.

– Dlaczego nie mogę nigdy rozmawiać z tobą normalnie? Dlaczego zawsze musisz zejść na temat hajsu? – spytała, a Erlendur odniósł wrażenie, że ukradła mu tekst.

– A dlaczego ja nie mogę nigdy rozmawiać z tobą?

– Aj, fakaj się.

– Dlaczego tak się wyrażasz? Co to ma być? Fakaj się! Jak tam ziom? Co to za słownictwo?

– Dżizas – westchnęła Eva Lund.

– Kim teraz jesteś? Z kim rozmawiam? Gdzie jesteś w tym całym narkotykowym bagnie?

– Nie zaczynaj znowu tej debilnej nawijki. Kim jesteś – zaczęła go przedrzeźniać. – Gdzie jesteś? Halo! Jestem tutaj. Siedzę przed tobą. Ja to ja!

Erlendur patrzył na córkę. Było w jej zachowaniu coś, co zauważył od razu, jak weszła. Miała krótki oddech, na jej czole perliły się krople potu i reagowała nerwowo. Jakby była chora.

– Jesteś chora? – spytał.

– Absolutnie nic mi nie jest. Brakuje mi trochę drobnych. Plis, nie utrudniaj.

– Jesteś chora?

– Plis.

Erlendur wciąż patrzył na córkę.

– Próbujesz rzucić? – zapytał.

– Plis, dziesięć tysięcy. Tyle, co nic. Nic dla ciebie. Nigdy więcej nie przyjdę prosić o pieniądze.

– No właśnie. Ile czasu minęło, od kiedy... – Erlendur nie wiedział dokładnie, jak się ma wyrazić – ...używałaś środków?

– Nieważne. Już rzuciłam. Rzuciłam rzucanie rzucania rzucania rzucania rzucania rzucania! – Eva Lind wstała. – Daj mi chociaż z dyszkę. Plis. Piątkę! Daj mi pięć tysięcy. Masz tyle w kieszeni? Pięć! To tyle, co nic.

– Dlaczego teraz próbujesz to rzucić?

Eva Lind patrzyła na ojca.

– Żadnych głupich pytań. Nie rzucam. Rzucam co? Co mam rzucić? To ty raczej przestań bredzić!

– Co ci jest? Dlaczego jesteś taka zdenerwowana? Chorujesz na coś?

– Tak, ciężko choruję. Możesz mi pożyczyć dychę? To pożyczka, oddam ci, co? Sknera.

– Sknera to ładne słowo – powiedział Erlendur. – Evo, jesteś chora?

– Dlaczego pytasz? – Była coraz bardziej rozdrażniona.

– Masz gorączkę?

– Dawaj forsę. Dwa tysiące! To tyle, co nic! Ale ty tego nie rozumiesz. Osioł!

Erlendur także wstał, a ona zbliżyła się, jakby chciała się na niego rzucić. Nie zauważył tego przypływu nagłej wściekłości, choć bacznie się córce przyglądał.

– Co się gapisz! – wykrzyczała mu w twarz. – Masz ochotę? Co! Tatuś ma chcicę!

Erlenur uderzył ją w twarz, niezbyt mocno.

– I co, fajnie było? – spytała.

Uderzył ją jeszcze raz, tym razem mocniej.

– Stanął ci? – spytała. Erlendur odwrócił się od niej. Nigdy wcześniej tak do niego nie mówiła. W jednej chwili zmieniła się w potwora. Jeszcze nigdy nie widział jej w takim stanie. Stał przed nią bezradny i jego gniew powoli ustępował współczuciu.

– Dlaczego teraz usiłujesz rzucić? – powtórzył.

– Nie usiłuję teraz niczego rzucać! – krzyknęła. – Co ci jest, człowieku? Nie kumasz, co do ciebie mówię? Kto tu mówi o jakimś rzucaniu?

– Eva, co ci jest?

– Co ci jest i co ci jest! Przestań! Możesz mi dać piątala? Możesz odpowiedzieć? – Wyglądało, że trochę się uspokoiła. Może zdała sobie sprawę, że posunęła się zbyt daleko. Nigdy dotąd nie rozmawiała z ojcem w taki sposób.

– Dlaczego teraz? – jeszcze raz spytał Erlendur.

– Dasz mi dziesięć tysięcy, jak ci powiem?

– Co się stało?

– Pięć tysięcy.

Erlendur patrzył na swoją córkę.

– Jesteś w ciąży? – zapytał.

Eva Lind spojrzała na ojca i uśmiechnęła się z rezygnacją.

– Bingo – odparła.

– Ale jak? – wydusił z siebie Erlendur.

– Co to znaczy jak? Chcesz, żebym ci to opisała ze szczegółami?

– Żadnych wykrętów! Stosujesz chyba jakieś zabezpieczenia? Kondomy? Pigułkę?

– Nie wiem, co się stało. Po prostu się stało.

– I chcesz rzucić narkotyki?

– Już nie. Nie mogę. Teraz już powiedziałam ci wszystko. Wszystko! Jesteś mi winien dziesięć tysięcy.

– Żeby odurzyć twoje dziecko.

– To nie jest żadne dziecko, idioto! To nic nie jest. To ziarnko piasku. Nie mogę od razu rzucić. Rzucę jutro. Obiecuję. Ale nie teraz. Dwa tysiące. No, co jest?

Erlendur znów zbliżył się do niej.

– Ale spróbujesz. Chcesz rzucić. Pomogę ci.

– Nie mogę! – wrzasnęła Eva Lind. Kroplisty pot wystąpił jej na twarzy, drżała na całym ciele.

– Dlatego przyszłaś do mnie – powiedział Erlendur. – Mogłaś pójść dokądkolwiek i załatwić sobie pieniądze. Do tej pory tak właśnie robiłaś. Ale przyszłaś do mnie, bo chcesz...

– Przestań bredzić. Przyszłam, bo mama mnie poprosiła, a ty masz szmal. Z żadnego innego powodu. Jeżeli nie dasz mi forsy, to ją sobie skołuję. Spoko. Mało to na świecie takich facetów jak ty, którzy gotowi są mi zapłacić?

Erlendur nie pozwolił wyprowadzić się z równowagi.

– Byłaś już wcześniej w ciąży? – zapytał.

– Nie – odparła Eva Lind i odwróciła wzrok.

– Kto jest ojcem?

Evę Lind zatkało. Patrzyła wielkimi oczami na Erlendura.

– HALO! – krzyknęła. – Czy wyglądam na taką, która właśnie wyszła z apartamentu dla nowożeńców w pieprzonym pięciogwiazdkowym hotelu?!

Zanim Erlendur zdążył zareagować, odepchnęła go i wybiegła z mieszkania. Pognała schodami w dół, na ulicę, i znikła w zimnym, jesiennym deszczu.

Wolno zamknął za nią drzwi. Zastanawiał się, czy właściwie do tego podszedł. Zdawał sobie sprawę, że nie potrafią ze sobą rozmawiać bez kłótni i podnoszenia głosu, ale był już tym zmęczony.

Odechciało mu się jeść. Usiadł z powrotem na krześle w salonie i gapił się zamyślony w przestrzeń, martwiąc się, co też Eva Lind teraz wymyśli. W końcu wziął książkę, którą czytał, a która leżała otwarta na krześle obok. Została wydana w jego ulubionej serii wydawniczej, a opisywała tragedie ludzkie w głębokim interiorze.

Zaczął lekturę od rozdziału, na którym przerwał, a który nosił tytuł Zgony na płaskowyżu Mosfellsheidi¹. Wkrótce znalazł się myślami w bezlitosnej zadymce wśród zamarzających na śmierć młodych ludzi.3

Deszcz lał jak z cebra, kiedy Erlendur i Sigurdur Oli pośpiesznie wysiedli z samochodu, wbiegli po schodach bloku przy Stigahlid i nacisnęli dzwonek. Chcieli wprawdzie przeczekać ulewę w aucie, ale Erlendurowi zaczęło się nudzić. Sigurdur Oli nie chciał zostać sam. W okamgnieniu przemokli do suchej nitki. Woda ściekała po włosach Sigurdura Oliego i wlewała mu się za kołnierz, więc ze złością patrzył na Erlendura, gdy czekali, aż ktoś otworzy im drzwi.

Podczas porannej narady funkcjonariusze zajmujący się sprawą analizowali różne hipotezy. Jedna z nich zakładała, że Holberg został zamordowany zupełnie bez powodu, a napastnik krążył po dzielnicy od jakiegoś czasu, może nawet od kilku dni. Ot, złodziej szukający okazji. Zapukał do Holberga, żeby sprawdzić, czy ktoś jest w domu, a następnie zląkł się, gdy gospodarz podszedł do drzwi. Liścik, który zostawił, miał na celu jedynie zmylenie tropu. I nic nie oznaczał.

Tego samego dnia, w którym znaleziono zwłoki Holberga, wpłynęło zawiadomienie od mieszkańców bloku przy Stigahlid. Młody człowiek w zielonej kurtce wojskowej napadł na dwie starsze panie, bliźniaczki. Wszedł na klatkę schodową, zapukał do drzwi, starsze panie mu otworzyły, a on wdarł się do środka i zażądał pieniędzy. Kiedy kobiety nie spełniły jego żądania, jedną z nich uderzył pięścią w twarz, a drugą przewrócił na podłogę i kopnął, po czym wybiegł z mieszkania.

Z domofonu rozległ się głos i Sigurdur Oli przedstawił się. Domofon zabuczał. Policjanci weszli na klatkę schodową. Była źle oświetlona i śmierdziała śmieciami. Kiedy funkcjonariusze weszli na pierwsze piętro, jedna z kobiet czekała już na nich w drzwiach.

– Złapaliście go? – spytała.

– Niestety – odparł Sigurdur Oli – ale chcielibyśmy o tym porozmawiać...

– Złapali go już? – dobiegł głos z wnętrza mieszkania i dokładnie taka sama kobieta pojawiła się w drzwiach. Obie były około siedemdziesiątki, pulchne, ubrane w czarne spódnice i czerwone swetry, włosy miały siwe, utapirowane, a ich okrągłe twarze wyrażały bezradność.

– Nie – odparł Erlendur – jeszcze nie.

– To nędzarz jakiś, biedaczek – powiedziała kobieta numer jeden. Na imię miała Fjola. Zaprosiła policjantów do mieszkania.

– Nie rozczulaj się nad nim – powiedziała kobieta numer dwa, imieniem Birna. Zamknęła za nimi drzwi. – To był niegodziwy bandyta. Uderzył cię w głowę. Też mi biedaczek, no, no.

Policjanci usiedli w salonie, popatrując to na gospodynie, to na siebie. Mieszkanie było niewielkie. Sigurdur Oli zauważył dwie położone obok siebie sypialnie. Z salonu widział też niewielką kuchnię.

– Przeczytaliśmy zeznania pań – powiedział Sigurdur Oli, który tak naprawdę przekartkował je jedynie w samochodzie w drodze na spotkanie z siostrami. – Chcemy zapytać, czy mogą panie udzielić nam więcej informacji na temat mężczyzny, który na was napadł.

– Mężczyzny? – rzekła Fjola. – To był raczej chłopiec.

– Ale dość dorosły, żeby się na nas rzucić – powiedziała Birna. – Na to był wystarczająco dorosły. Pchnął mnie na podłogę i kopał.

– My nie mamy pieniędzy – wtrąciła Fjola.

– Nie trzymamy tu pieniędzy – dodała Birna. – Tak mu powiedziałyśmy.

– Ale on nam nie uwierzył.

– I zaatakował nas.

– Był wściekły.

– I brzydko się wyrażał. Jak on nas wyzywał!

– W takiej okropnej zielonej kurtce. Jak wojskowy.

– I w takich butach, ciężkich i czarnych, wiązanych na łydce.

– Ale niczego nie zniszczył.

– Nie, uciekł.

– Więc niczego nie zabrał? – wtrącił Erlendur.

– Był jakiś taki jakby nieobecny – rzekła Fjola, która z całych sił starała się jakoś usprawiedliwić napastnika. – Niczego nie zniszczył i niczego nie zabrał. Tylko nas zaatakował, jak się dowiedział, że nie dostanie od nas żadnych pieniędzy. Biedaczek.

– Otumaniony narkotykami – wyrzuciła z siebie Birna. – Biedaczek?! – zwróciła się do siostry. – Czasami naprawdę masz nie po kolei w głowie. Był pod wpływem narkotyków. Widziałam to w jego oczach. Twarde, błyszczące oczy. I był spocony.

– Spocony? – spytał Erlendur.

– Ściekał mu po twarzy. Pot.

– To był deszcz – powiedziała Fjola.

– Skąd! I cały dygotał.

– Deszcz – powtórzyła Fjola, a Birna spojrzała na nią ze złością.

– Uderzył cię w głowę, Fjola. To nigdy nie wychodzi na dobre.

– Jeszcze cię boli tam, gdzie cię kopnął? – spytała Fjola i spojrzała na Erlendura. Zauważył w jej oczach błysk radości.

Wciąż było jeszcze wcześnie, kiedy Erlendur i Sigurdur Oli zajechali do dzielnicy Nordurmyri. Sąsiedzi Holberga z parteru i pierwszego piętra czekali na nich. Policjanci zdążyli już przesłuchać małżeństwo z dwojgiem dzieci z parteru, ale Erlendur chciał z nimi porozmawiać osobiście. Na piętrze mieszkał pilot, który twierdził, że wrócił z Bostonu około południa w dniu, w którym zamordowano Holberga, położył się spać po południu i obudził się dopiero, kiedy zapukała do niego policja.

Zaczęli od pilota. Miał około czterdziestki, mieszkał sam, a mieszkanie wyglądało niczym śmietnik – wszędzie porozrzucane ubrania, dwie torby podróżne na skórzanej sofie wyglądającej na stosunkowo nową, na podłodze plastikowe torby ze sklepu wolnocłowego, na stołach butelki z alkoholem i pootwierane puszki piwa wszędzie, gdzie tylko można je było postawić. Pilot otworzył im nieogolony, w ciepłym podkoszulku i slipach. Popatrzył na obu policjantów, po czym wszedł przed nimi w głąb mieszkania i bez słowa opadł na fotel. Policjanci stali nad nim. Nie mieli gdzie usiąść. Erlendur rozejrzał się dokoła i doszedł do wniosku, że z tym facetem nie wszedłby nawet do symulatora lotów.

Z nieznanych powodów pilot zaczął opowiadać o swoim rozwodzie. Sprawa była w sądzie. Zastanawiał się, czy nie zainteresować tym policji. Ta suka zaczęła go zdradzać. On miał lot. Któregoś dnia wrócił z Oslo, koszmarnego, dodał, a oni nie wiedzieli, co było większym koszmarem: to, że żona go zdradza, czy to, że musiał nocować w Oslo; zastał ją z kolegą ze szkoły...

– Jesteśmy tu z powodu morderstwa, które popełniono w suterenie tego domu – powiedział Erlendur, przerywając chaotyczną relację pilota.

– Byliście kiedyś w Oslo? – spytał pilot.

– Nie – odparł Erlendur. – I nie mamy zamiaru rozmawiać na temat Oslo.

Pilot spojrzał na niego, następnie na Sigurdura Oliego i nagle jakby się połapał, o co chodzi.

– Ja tam go w ogóle nie znałem – powiedział. – Kupiłem tę norę cztery miesiące temu i jak mi się zdaje, nikt tu nie mieszkał od dłuższego czasu. Parę razy natknąłem się na niego na zewnątrz. Wydawał się w porządku.

– W porządku? – spytał Erlendur.

– To znaczy w porządku się z nim rozmawiało.

– O czym rozmawialiście?

– O lataniu. Najczęściej. Interesował się lataniem.

– W jaki sposób przejawiało się u niego to zainteresowanie lataniem?

– Interesował się samolotami – odparł pilot i otworzył puszkę piwa, którą wcześniej wygrzebał z plastikowej reklamówki. – Miastami – dodał i wlał w siebie piwo. – Stewardesami – powiedział i beknął. – Dużo wypytywał o stewardesy. No, wiecie.

– Nie wiecie – powiedział Erlendur.

– Podczas postojów. Za granicą.

– Tak?

– Co się dzieje, czy są chętne. I takie tam. Gdzieś tam usłyszał, że to dość rozrywkowe wyjazdy. Za granicę.

– Kiedy widział go pan ostatni raz? – spytał Sigurdur Oli.

Pilot przez chwilę się zastanawiał. Nie pamiętał.

– Chyba kilka dni temu – rzekł w końcu.

– A zauważył pan, czy może ostatnio ktoś go odwiedzał? – spytał Erlendur.

– Nie, nieczęsto bywam w domu.

– Zauważył pan może kogoś węszącego w okolicy, rozglądającego za czymś albo po prostu kogoś włóczącego się bez celu między domami?

– Nie.

– W zielonej kurtce wojskowej?

– Nie.

– Młodego mężczyznę w butach wojskowych?

– Nie. To on? Wiecie już, kto to zrobił?

– Nie – odpowiedział Erlendur. Obracając się na pięcie i zmierzając do wyjścia, przewrócił otwartą puszkę z piwem.

Sąsiadka wybierała się z synami na kilka dni do matki i była już gotowa do drogi. Nie chciała, żeby chłopcy pozostawali w domu po tym wszystkim, co się stało. Sąsiad przytaknął. Tak będzie dla nich najlepiej. Najwyraźniej byli przybici. Kupili to mieszkanie przed czterema laty i czuli się tutaj dobrze. To dobre miejsce do życia. Zwłaszcza z dziećmi. Chłopcy stali obok mamy.

– To straszne znaleźć go w takim stanie – powiedział sąsiad, a jego głos zamienił się w szept. Patrzył na synów. – Próbowaliśmy ich przekonać, że on spał – dodał. – Ale...

– My wiemy, że był trupem – powiedział starszy chłopiec.

– Trupem – dodał młodszy.

Małżonkowie uśmiechnęli się zakłopotani.

– Nawet dobrze to znoszą – powiedziała sąsiadka i pogładziła starszego syna po policzku.

– Raczej lubiłem Holberga – powiedział sąsiad. – Czasem gadaliśmy sobie na podwórku. Od dawna mieszkał w tym domu i rozmawialiśmy o ogrodzie, o utrzymaniu i tak dalej, normalnie, jak to między sąsiadami.

– Ale to nie była żadna bliższa znajomość – uzupełniła kobieta. – Zwykłe poprawne stosunki. Moim zdaniem nie powinny być zbyt zażyłe. Trzeba zachować prywatność.

Nie zauważyli żadnych podejrzanych typów w okolicy i nie widzieli też żadnego mężczyzny w zielonej kurtce wojskowej wałęsającego się po dzielnicy. Kobiecie bardzo zależało na wywiezieniu chłopców.

– Dużo gości przyjmował Holberg? – spytał Sigurdur Oli.

– Nigdy nikogo nie zauważyłam – odpowiedziała kobieta.

– Sprawiał wrażenie samotnika – dodał jej mąż.

– Ale strasznie u niego capiło – powiedział starszy syn.

– Capiło – powtórzył po nim brat.

– Jakaś wilgoć była w suterenie – rzekł ojciec usprawiedliwiająco.

– Czasami podchodzi tu do góry – powiedziała sąsiadka. – Wilgoć, znaczy.

– Rozmawialiśmy z nim na ten temat – dodał jej mąż.

– Miał się tym zająć – rzekła żona.

– To było dwa lata temu – powiedział mąż.4

Małżonkowie z Gardarbae patrzyli na Erlendura wzrokiem pełnym cierpienia. Zniknęła ich córeczka. Przez ostatnie trzy dni nie mieli od niej żadnej wiadomości. Od dnia ślubu. Powiedzieli, że uciekła z wesela. Mała córeczka. Erlendur oczyma duszy widział malutką dziewczynkę o jasnych lokach, zanim do niego dotarło, że zaginiona ma dwadzieścia trzy lata i studiuje psychologię na Uniwersytecie Islandzkim.

– Z wesela? – zdziwił się i rozejrzał wokół po przestronnym salonie; taki metraż miało całe piętro w jego bloku.

– Z własnego wesela! – odparł mężczyzna, jakby jeszcze nie rozumiał, co zaszło. – Dziewczyna zwiała z własnego wesela!

Kobieta uniosła do nosa mokrą chusteczkę.

Wybiło południe. Przyjazd do Gardarbae zajął Erlendurowi pół godziny z powodu robót drogowych na szosie z Reykjaviku, a ogromną willę znalazł dopiero po dłuższych poszukiwaniach. Była niemal niewidoczna z ulicy, otoczona drzewami wysokimi na sześć metrów. Małżonkowie przyjęli go wyraźnie poruszeni.

Erlendur wiedział, że to strata czasu, ale skoro była żona prosiła o przysługę, chciał ją spełnić, mimo że nie rozmawiał z nią od ponad dwudziestu lat.

Kobieta miała na sobie prostą jasnoszarą garsonkę, a jej mąż czarny garnitur. Oboje twierdzili, że coraz bardziej martwią się o córkę. Mężczyzna był przekonany, że córka się odnajdzie, że jest cała i zdrowa, inaczej być nie mogło. Chciał jednak najpierw naradzić się z policją, bo nie widział powodu, aby od razu uruchamiać ekipy poszukiwawcze i ratownicze i dawać komunikaty w radiu, prasie i telewizji.

– Po prostu się rozpłynęła – powiedziała żona. Oboje byli w wieku Erlendura, koło pięćdziesiątki, oboje zajmowali się biznesem, sprowadzali produkty żywnościowe dla dzieci, co wystarczało na dostatnie życie. Nowobogaccy. Upływający czas obszedł się z nimi łaskawie. Erlendur zauważył dwa nowe samochody na podjeździe przed podwójnym garażem. Lśniące.

Kobieta zebrała się w sobie i zaczęła opowiadać.

– To było w sobotę, teraz mamy wtorek. Boże drogi, jak ten czas leci, to był taki piękny dzień. Ślub dawał im ten pastor, który jest taki popularny.

– Koszmarny – skwitował mąż. – Wpadł w ostatniej chwili i coś tam wymruczał, a potem się ulotnił ze swoją aktówką. Nie rozumiem, dlaczego jest taki popularny.

Żonie jednak nic nie było w stanie zmącić pięknego obrazu ślubu.

– Cudowny dzień! Słońce, cudna jesienna pogoda, absolutnie. Do kościoła przyszło pewnie ze sto osób. Ona ma tylu przyjaciół! Jest taka lubiana, maleństwo. Przyjęcie wydawaliśmy tu, w Gardarbae. Jak się nazywa to miejsce? Nigdy nie pamiętam.

– Gardarholt – podpowiedział małżonek.

– Bardzo przyjemne miejsce – kontynuowała. – I było tyle prezentów. Potem, jak... potem, jak...

– Mieli zatańczyć pierwszy taniec – podjął mąż, a kobieta się rozpłakała – i kiedy ten... pan młody zjawił się na parkiecie, zawołaliśmy Disę Ros, ale ona się nie pokazała. Zaczęliśmy jej szukać, ale jakby się pod ziemię zapadła.

– Disę Ros? – powtórzył Erlendur.

– Okazało się, że zabrała samochód ślubny...

– Samochód ślubny?

– No, limuzynę ozdobioną kwiatami i wstążkami, która przywiozła ich z kościoła, czyli samochód ślubny, i znikła z wesela – powiedział mężczyzna. – Bez uprzedzenia! Bez wyjaśnień!

– Z własnego wesela! – podkreśliła jego żona.

– I nie znacie powodu?

– Najwyraźniej zmieniła zdanie – powiedziała kobieta. – Na pewno zaczęła wszystkiego żałować.

– Dlaczego? – spytał Erlendur.

– Może pan ją odnaleźć? – zapytał mężczyzna. – Nie dała żadnego znaku życia i jak pan widzi, jesteśmy zrozpaczeni. Przyjęcie zmieniło się w katastrofę. Ślub diabli wzięli. Jesteśmy bezradni. A nasza mała dziewczynka zaginęła.

– Hmm... samochód ślubny. Odnalazł się?

– Na Gardarstraeti – odparł mąż.

– A dlaczego tam?

– Nie wiem. Ona nikogo tam nie zna. Swoje ubranie ukryła w samochodzie. Prawdziwe ubranie.

Erlendur był zaskoczony.

– Prawdziwe ubranie ukryła w samochodzie ślubnym? – odezwał się w końcu i zastanawiał się przez chwilę, czy to jego wina, że rozmowa przybrała taki obrót.

– Zdjęła suknię ślubną i włożyła rzeczy, które chyba schowała w samochodzie – wyjaśniła kobieta.

– Myśli pan, że uda się ją odnaleźć? – spytał małżonek. – Kontaktowaliśmy się już z jej znajomymi, ale nikt nic nie wie. Nie wiemy, co robić. Mam tu jej zdjęcie.

Podał Erlendurowi fotografię maturalną młodej, pięknej blondynki. Na zdjęciu była uśmiechnięta.

– I nie macie państwo pojęcia, co się stało?

– Nie mamy pojęcia – odpowiedziała żona.

– Żadnego – dodał mąż.

– A to są prezenty? – Erlendur patrzył na ogromny stół, odległy o wiele metrów, zarzucony kolorowymi paczkami, ozdobami, celofanem i kwiatami. Podszedł doń, a małżonkowie za nim. W życiu nie widział tylu prezentów. Zastanawiał się, co zawierają te paczki. Próżność i jeszcze raz próżność, mógł sobie to wyobrazić.

Życie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: