Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bajecznie kolorowa - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bajecznie kolorowa - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 277 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

"To los mój sen­ne kró­le­stwa po­sia­dać,

Nie­me mieć har­fy i słu­cha­czów głu­chych. "

Mróz iskrzył się w po­wie­trzu pod pro­mie­nia­mi wscho­dzą­ce­go słoń­ca, dymy wy­cią­gnię­te­mi ki­ta­mi szły w górę, na uli­cach sły­chać było skrzyp kół wo­zów, ugnia­ta­ją­cych zmar­z­nię­ty śnieg i wi­dać pary z noz­drzy koni i ludz­kich ust, mar­z­ną­ce w po­wie­trzu.

Mo­na­chium, osa­dzo­ne na wy­so­ko wznie­sio­nej płasz­czyź­nie, mie­wa duże mro­zy i cięż­ką zimę. W pra­cow­niach ma­la­rzy o oknach wiel­kich, umiesz­czo­nych na da­chach, bywa zim­no, z za­mar­z­nię­tych szyb sza­ro, ciem­no, brud­no – pra­co­wać nie moż­na…

Przez sta­rą bra­mę, któ­rej łuki do­ty­ka­ją ho­te­lu Po­lin­ge­ra, prze­mknę­ło dwóch mło­dych lu­dzi; je­sien­ne pal­to­ty mało chro­ni­ły ich od zim­na, bie­gli pręd­ko, roz­cie­ra­jąc czę­sto uszy rę­ka­mi.

Całe mia­sto wrza­ło oży­wio­nym ru­chem. Po­wol­nych za­zwy­czaj ba­wa­rów, zmu­szał mróz do szyb­kich ru­chów. Lud­ność ro­bi­ła wra­że­nie: jed­ni go­nią­cych, dru­dzy ucie­ka­ją­cych.

Dwaj mło­dzi lu­dzie, wy­so­cy i szczu­pli, o sze­ro­kich ra­mio­nach, prze­ści­ga­li wszyst­kich na swej dro­dze – do­tar­li na plac Mak­sy­mi­lia­na, a na uli­cy Mak­sy­mi­lia­na wpa­dli do wspa­nia­łej ka­wiar­ni. Cie­pło, za­pach świe­żej kawy i uśmiech­nię­te w bia­łych far­tusz­kach nie­mecz­ki, wszyst­ko ra­zem ro­bi­ło roz­kosz­ne wra­że­nie. Zrzu­ci­li pal­to­ty, zdję­li fil­co­we mięk­kie ka­pe­lu­sze, usie­dli przy sto­li­ku, ob­słu­gi­wa­nym przez tę, do któ­rej mie­li naj­wię­cej sym­pa­tyi i zna­li ją do­brze. Nie­mecz­ka przy­bie­gła.

– Mor­dżen (mor­gen) – po­wie­dzia­ła, jak mó­wią niem­ki nad Re­nem, si­ląc się na fran­cu­sczy­znę. Przy­wi­ta­li się, za­mie­nia­jąc parę wy­ra­zów w kwe­styi mro­zów i do­bre­go snu nie­mecz­ki, za co do­sta­li go­rą­cą kawę z masą pia­ny z biał­ka, pły­wa­ją­ce­go na wierz­chu.

– Sma­ku­je – szep­nął je­den z nich.

– Bo ostat­nia, za go­tów­kę – od­po­wie­dział mu to­wa­rzysz i uśmiech­nął się tak ja­koś cie­pło i swo­bod­nie, jak gdy­by mu to spra­wia­ło ra­dość i roz­we­se­la­ło go. – Ostat­nie sześć­dzie­siąt fe­niów w sa­kiew­ce.

– Wiesz, trze­ba ra­dzić – szep­nął to­wa­rzysz.

– Po­wie­dzia­łeś wiel­kie sło­wo, nad­zwy­czaj­ne sło­wo i ta­kie nie­by­wa­łe, ory­gi­nal­ne…

– Trze­ba – po­wtó­rzył – bo, że memu sta­re­mu zgi­nął klucz od wer­thaj­mow­skiej kasy, to wia­do­mo, ale ty?…

– Pen­sya moja wy­star­czy­ła do dzie­sią­te­go, dziś je­de­na­sty, dwa­dzie­ścia dni do prze­ży­cia… los! – roz­śmiał się.

– Trze­ba ra­dzić! Po­życz od Lot­ti!

– Osza­la­łeś, niem­ka wszyst­ko odda, co tyl­ko chcesz, prócz kraj­ca­rów, nie wiesz o tem?

– Wiem tyl­ko, że ona od­da­ła ci ser­ce, a ty jej kraj­ca­ry. Te­raz na nią ko­lej.

– Tej ko­lei niem­ki nie uzna­ją. Wi­docz­nie rady two­je są wy­la­kie­ro­wa­ne nie­do­rzecz­no­ścia­mi.

– Znajdź lep­sze!

– Ba! tu, na nie­miec­kim bru­ku, trud­no na­wet o do­brą radę. Ob­raz nie­skoń­czo­ny, po­trze­bu­ję mo­del­ki z pa­lą­ce­mi się wło­sa­mi, przy­najm­niej na dzie­sięć po­sie­dzeń. Ta, z aka­de­mii, naj­droż­sza, wło­sy jej pło­ną ja­snym pło­my­kiem na­szych so­sno­wych, ży­wicz­nych ga­łę­zi, gdy chłop­cy roz­pa­lą ogień o zmro­ku na po­la­nie.

– Lot­ti ci sta­nie dar­mo.

– Wiem o tem, ale Lot­ti, po­patrz, wy­glą­da w ko­lo­rze, jak upie­czo­na cie­lę­ci­na, ob­sy­pa­na cy­no­brem.

Zbli­ży­ła się Lot­ti, po­ka­zu­jąc bia­łe ząb­ki z od­chy­lo­nych ust.

– Mó­wi­cie o mnie, Lot­ti, Lot­ti – i da­lej za­czę­ła po­drzeź­niać ję­zyk pol­ski.

– Mó­wi­my o two­jej pięk­no­ści i o mi­ło­ści mo­jej do cie­bie.

– Że­byś wie­dział, że i ja cie­bie ko­cham – po­wie­dzia­ła, ro­biąc w po­wa­dze głu­pią minę. – Pa­mię­taj, ju­tro od czwar­tej mam wol­ne!…

– A ja głu­piec nie mam ma­mo­ny – od­po­wie­dział po pol­sku.

Z bu­fe­tu za­dzwo­nio­no. Lot­ti po­bie­gła.

– Sły­szysz, Lot­ti ju­tro wol­na, je­śli nie przyj­dę po nią, znaj­dzie so­bie in­ne­go sza­ca. Tyle pra­cy i za­cho­du dja­bli wzię­li. Ale niech pio­ru­ny za­trza­sną cały świat i wszyst­kie na nim niem­ki, ob­raz nie­skoń­czo­ny, palę się do nie­go!… Tak­bym rad chwy­cić za pę­dzel i sma­ro­wać. Czu­ję ciąg, jak gdy­by mnie kto za kark wziął i pro­wa­dził do ob­ra­zu. A tu, w bu­dzie mo­jej zim­no, okna za­mar­z­nię­te, sza­ro, ob­raz wy­cho­dzi brud­no. Ame­ry­ka­nin prze­czuł pi­smo no­sem, przy­szedł, po­pa­trzał, po­wie­dział, że da za­licz­kę na skoń­cze­nie ob­ra­zu i po­sta­wił cenę… Chcia­łem go za nią schwy­cić za czub i wy­rzu­cić przez okno! Co ro­bić? ob­raz schnie, mo­del­ki nie ma.

– Chodź­my do Ant­ka, on je­den z nas i za nas wszyst­kich ma gło­wę na kar­ku i spryt krę­ce­nia bi­cza z pia­sku. Prze­cież mu­sisz jeść…

– Praw­da, mu­szę – od­po­wie­dział Wa­cek z na­iw­no­ścią wia­ry, za­pła­cił za kawę, oświad­czył Lot­ti, że ju­tro na nią bę­dzie cze­kał i z dwu­dzie­sto­ma fe­ni­ga­mi wy­szli na uli­cę.

Do Ant­ka było ka­wał dro­gi, mróz ści­skał, dła­wił i ła­pał za uszy. Roz­grza­ni kawą, szli szpar­ko, z mi­na­mi do stu dja­błów.

– Wiesz co – szep­nął Wa­cek – wy­glą­da­my, jak gdy­by­śmy mie­li w kie­sze­niach po ty­siąc bla­tów naj­mniej.

– I to nas ra­tu­je, daje kre­dyt i sza­cu­nek Niem­ców. Lot­ti ani po­my­śla­ła, że masz ca­łe­go ma­jąt­ku dwa­dzie­ścia fe­ni­gów.

– In­a­czej od­wró­ci­ła­by się ple­ca­mi do nas i ani spoj­rza­ła. Trze­ba znać niem­ki.

– My je zna­my.

– Po­zna­je­my je przez brak go­tów­ki.

W pra­cow­ni u Ant­ka było ja­sno, cie­pło i we­so­ło. Że­la­zny piec bu­chał go­rą­cem, woda z za­mar­z­nię­te­go okna, umiesz­czo­ne­go na da­chu, ka­pa­ła; mroź­ne, ja­skra­we słoń­ce pa­da­ło z uko­sa, oświe­ca­jąc część izby. An­tek rad z sie­bie, że go stać było na wę­giel, czuł się w tej chwi­li wiel­kim pa­nem, sma­ro­wał za­wzię­cie – po­tul­ny nie­miec, z na­sro­żo­ną po­waż­nie miną, po­zo­wał, uzbro­jo­ny w ha­la­bar­dę i czap­kę z XV. wie­ku.

We­szli z ha­ła­sem i szy­kiem mi­lio­ne­rów. An­tek nie ob­ró­cił się, rów­nież z wiel­kie­go szy­ku.

– Mamy dwa­dzie­ścia ma­lut­kich ca­łe­go ma­jąt­ku – rzekł Wa­cek na przy­wi­ta­nie.

– A kre­dy­tu?

– Na dwa obia­dy.

– I nic wię­cej?

– Nic, do pierw­sze­go dwa­dzie­ścia dni.

An­tek się od­wró­cił, nie­miec po­sta­wił ci­cho ha­la­bar­dę i usiadł.

– Mam do stra­ce­nia dwie mar­ki.

– Cóż to zna­czy? Ju­tro ma wol­ne Lo­tli, po­trze­bu­ję dużo ma­mo­ny. Fra­nek ra­dzi, abym po­ży­czył od Lot­ti?… Za­śmia­li się wszy­scy trzej, nie­miec za nimi z grzecz­no­ści.

– Fra­nek zna­ny idy­ota – rzekł po­waż­nie go­spo­darz. Rap­tem spo­strzegł coś świe­cą­ce­go na pal­cu Wac­ka.

– A to co? – wska­zał ręką.

– Pier­ścio­nek za­rę­czy­no­wy.

– A gdzież na­rze­czo­na?

– Na Li­twie.

– A ty w Ba­wa­ryi… i jesz­cze się na­my­ślasz?

– Nie moge!… Cho­ciaż jej nie ko­cham a za­rę­czy­ły mnie z nią dwie ro­dzi­ny: moja i jej, za­wsze nie mogę i nie chcę.

– A ju­tro z Lot­ti mo­żesz i chcesz do me­na­że­ryi i do te­atru małp…

– To co in­ne­go, a za­rę­czy­no­wy pier­ścio­nek co in­ne­go.

– Któż twier­dzi, że to samo?…

– Nie, nie, moi dro­dzy, pier­ścio­nek za­rę­czy­no­wy to świę­tość!…

– A więc nie le­piej, że ta świę­tość pój­dzie pod klucz i na nią nie bę­dzie pa­trzeć Lot­ti pod­czas two­ich z nią po­ca­łun­ków – idy­oto!…

– A jak się Lot­ti uprze – za­wo­łał Fra­nek – go­tó­weś jej go dać. Pod klucz pier­ścio­nek przed ła­ko­me­mi ocza­mi nie­mek!

– A ro­zu­mie się – do­dał An­tek – roz­czu­lo­ny piesz­czo­ta­mi idy­ota, może stra­cić tę świę­tość i do­pie­ro­by wte­dy był bal, co się zo­wie…

– Nie roz­sta­nę się z nim nig­dy. – To "nig­dy" wy­mó­wio­ne było ja­koś mięk­ko.

– Po­każ go! – rzekł roz­ka­zu­ją­co go­spo­darz, wy­cią­ga­jąc rękę. – Prze­cież wol­no świę­tość tę przy­najm­niej obej­rzeć.

– Wa­cek zdjął pier­ścio­nek, An­tek z Fran­kiem oglą­da­li go, nie­miec zda­le­ka wy­cią­gał szy­ję.

– Bry­lant wspa­nia­ły i ośm ru­bi­nów, ależ to skarb.

– – Skarb – po­wtó­rzył Fra­nek.

Nie­miec zbli­żył się, pro­sząc po­kor­nie o za­szczyt obej­rze­nia pier­ścion­ka.

– Dre­ihun­dert Mar­ken – szep­nął. Roz­śmie­li się wszy­scy ra­zem.

– Za mio­du, póki nie stra­ci­łem oczu – mó­wił nie­miec – pra­co­wa­łem w tym in­te­re­sie – wes­tchnął. – Do­bre to były cza­sy.

Wa­cek siadł na prze­wró­co­nej pace i du­mał. An­tek roz­ma­wiał ci­cho z niem­cem, Fra­nek cho­dził po izbie.

Na dany znak przez Ant­ka, nie­miec i Fra­nek po­chwy­ci­li czap­ki i ci­cho wy­szli. An­tek za­czął da­lej ma­lo­wać, Wa­cek du­mał, z miną zroz­pa­czo­ne­go.

– Ale to nie może być – za­wo­łał, zry­wa­jąc się z miej­sca.

Za­cze­kaj, nie­dłu­go prze­ko­nasz się o moż­no­ści rze­czy ludz­kiej.

– Nie chcę. Czy ty sły­szysz, ja nie chcę.

– Sły­szę, lecz nie wiem, cze­go nie chcesz: pier­ścion­ka, czy Lot­ti? …

– Chcę pier­ścion­ka! od­da­waj­cie mi pier­ścio­nek.

– Wa­cek, nie bądź idy­otą, pro­szę cię, w two­im wie­ku i przy two­im ta­len­cie. Jak ci idzie z ro­bo­tą?

– Stoi i schnie. Na oknie mej izby lodu na dwa cale, ciem­no i zim­no.

– Roz­grze­je się i lód zej­dzie.

– Zej­dzie, mó­wisz?

– Prze­ko­nasz się.

Wa­cek za­milkł, wło­żył tra­gicz­nie ręce w kie­sze­nie i cho­dził sze­ro­ki­mi kro­ka­mi.

Pięć mi­nut pa­no­wa­ło dra­ma­tycz­ne mil­cze­nie. Wac­ko­wi się zda­wa­ło, że cały wiek.

Roz­war­ły się drzwi z wiel­kim ha­ła­sem, wpadł Fra­nek, za nim pro­mie­nie­ją­cy nie­miec.

– Ten idy­otą w czep­ku się uro­dził. Ba­war spoj­rzał na pier­ścio­nek, wy­jął sto­pięć­dzie­siąt ma­rek, na­pi­sał kwit i spra­wa skoń­czo­na. Oto kwit, a oto pie­nią­dze.

– No cóż?… chcesz czy nie chcesz?…

Wa­cek prze­czy­tał uważ­nie kwit, scho­wał go i zgar­nął pie­nią­dze.

– Biba – za­wo­łał Fra­nek.

– Ro­zu­mie się – od­po­wie­dział me­lan­cho­lij­nie Wa­cek. Nie­miec do­stał dwie ko­ro­ny, skło­nił się i wy­biegł.

– Za­sta­wi­li­śmy w naj­pierw­szym lom­bar­dzie. W do­brem, pew­nem miej­scu scho­wa­ny.

– Wy­obraź­cie so­bie, dziś zjeż­dża do Mo­na­chium na­rze­czo­na z całą swo­ją fa­mu­łą!

– A ty dra­pa­ka do Pa­ry­ża. Pie­nią­dze masz!

– Z pier­ścion­kiem!…

– Pier­ścio­nek zo­sta­nie w Mo­na­chium, idy­oto!… An­tek tym­cza­sem ubrał się z wiel­ką fan­ta­zyą i ar­ty­stycz­nym szy­kiem.

– Wie­cie co – za­wo­łał nie­spo­dzie­wa­nie Wa­cek – ku­pi­my Lot­ti na ju­trzej­sze jej wol­ne ka­pe­lusz, i ode­szle­my go wprost do ka­wiar­ni. Co za wra­że­nie!… Niem­ki onie­mie­ją, pół go­dzi­ny bę­dzie ci­sza, jak­by ma­kiem siał!…

– Wa­cek, otrzeź­wia­łeś, wcho­dzisz w swo­ją skó­rę i lu­bię cię za to.

– Po­my­śla­łem so­bie: ob­raz skoń­czę, sprze­dam go uczci­wie i wy­ku­pię pier­ścio­nek.

– Oczy­wi­ście!…

– Tym­cza­sem pła­cę miesz­ka­nie, spro­wa­dzam wa­gon wę­gla i sag, wiel­ki sąg drze­wa. Niem­ka niech pali, ba­lię pod­sta­wi pod okno, piec za­pło­nie, jak ogni­sta kula!

– Wszyst­ko do­brze, ale po ko­nia­ku, bef­szty­ku, por­te­rze.

– Przed ko­nia­kiem – ka­pe­lusz!…

– Oczy­wi­ście! Ka­pe­lusz ba­jecz­ny, musi zro­bić pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie.

– Ba­jecz­no-pio­ru­nu­ją­ce! – za­śmiał się Wa­cek, ko­cha­ją­cy ol­brzy­mie po­rów­na­nia.II.

Wiel­ka pra­cow­nia na czwar­tem pię­trze, okno wsta­wio­ne w otwór wy­cię­ty na da­chu, szta­lu­gi, na nich po­za­czy­na­ne ob­ra­zy, szki­ce po­przy­bi­ja­ne do ścian, w ką­cie sta­re mun­du­ry i ko­sty­umy wiej­skie. Na środ­ku Wa­cek, ubra­ny opię­to, ze swo­im po­czci­wym uśmie­chem, pa­trzą­cy oczy­ma bła­wa­tu na świat, ser­decz­nie i do­bro­dusz­nie, stał za­my­ślo­ny, trzy­ma­jąc w pra­wem ręku pę­dzel, w le­wem pa­le­tę. Spoj­rzał na ob­raz.

– Jest w nim coś, ja­kieś zim­ne drew­no i sza­rość, któ­ra w mo­ich oczach zmie­nia się w brud. Niech pio­ru­ny za­trza­sną, je­stem skoń­czo­ny, ba­jecz­ny idy­ota, nie mam po­ję­cia o ko­lo­rze, nic nie umiem, a tu każą mi wra­cać, że­nić się, brać do roli, kro­wy doić, ma­sło ro­bić. Ma­sło prze­zem­nie zro­bio­ne by­ło­by ba­jecz­ne.

Chciał rzu­cić pę­dzel, lecz bły­ska­wicz­na myśl wstrzy­ma­ła go, zbli­żył się szyb­ko do ob­ra­zu i drzą­cą z nie­cier­pli­wo­ści ręką ma­lo­wał. Po kwa­dran­sie od­stą­pił parę kro­ków, pa­trzał i wes­tchnął.

– Roz­ja­śni­łem koń­czy­ny i pej­zaż wy­stą­pił, pla­my wy­raź­niej­sze, ale drew­no zo­sta­ło i ta wście­kła sza­rość. Po­wi­nie­nem szyl­dy ma­lo­wać i kro­wy doić, a nie sta­rać się o to, aby du­cha swe­go na płót­nie wię­zić. Co go chcę zła­pać, ucie­ka. Gdzież jest? – obej­rzał się po wiel­kiej izbie. – Gdzie? Mę­czar­nia – szep­nął.

Wpadł An­tek z ar­ty­stycz­ną bra­wu­rą szczę­śliw­ca.

– Patrz, jaka nę­dza – za­wo­łał Wa­cek, wska­zu­jąc na ob­raz.

– Bla­ga! żad­na nę­dza: jest prze­strzeń, po­wie­trze, ruch, ży­cie, na­tu­ra od­dy­cha i śmie­je się.

– Śmie­je się ze mnie, jak z ostat­nie­go głup­ca!… To sza­re, brud­ne i drew­nia­ne sma­ro­wa­nie…

– Prze­sa­dzasz! – zda­ło­by się tro­chę wię­cej ja­sno­ści, lecz je­że­li to dzień po­chmur­ny…

– Dzień po­chmur­ny nie jest brud­ny, do stu pio­ru­nów! – za­wo­łał An­tek.

– Na do­bit­kę – mó­wił da­lej Wa­cek – ro­dzi­na mej na­rze­czo­nej woła mnie, abym wra­cał ze swym brud­nym ko­lo­ry­tem do kra­ju, że­nił się, osiadł we dwo­rze, ro­bił szlach­ci­ca, doił kro­wy, klął na pa­rob­ków i dziew­ki, dął się wo­bec bied­niej­szych są­sia­dów – i z pro­bosz­czem grał w pre­fe­ra. A do tego urzy­nał się na we­se­lach, to samo przy chrzci­nach, a w dniu imie­nin każ­dej są­siedz­kiej ma­gni­fi­ki – i owszem!… Co? – ży­cie! dja­bel­nie miłe ży­cie!… W tem ca­łem oto­cze­niu po­staw mnie, z moim brud­nym ko­lo­ry­tem – co?

Był zde­ner­wo­wa­ny i pod­nie­co­ny, rzu­cił na stół pa­le­tę, pędz­le i za­wo­łał:

– Świa­tła, sztu­ki, bo­skiej sztu­ki, nie chcę doić krów, nie chcę być roz­wiel­moż­nio­nym szlach­ci­cem, osia­dłym, oba­bio­nym, dziet­nym.

– To się nie żeń – od­parł An­tek – prze­cież nie spro­wa­dzą cię za łeb do kra­ju i oł­ta­rza.

– Wła­śnie za­pro­wa­dzą, bo każą wra­cać.

– Nie wra­caj.

– A pier­ścio­nek?… Pi­szą mi, że los za­wią­zu­ję dziew­czy­nie. Głup­cy, czy to moż­na wią­zać los?…

– Ko­micz­ne fa­ce­ty.

– Trze­ba przedew­szyst­kiem ode­słać pier­ścio­nek za­rę­czy­no­wy, dziew­czy­na ła­two znaj­dzie so­bie gru­bo­karcz­ne­go szlach­ci­ca, przy­stoj­na i po­saż­na. Pier­ścio­nek zwią­zał jej los, pier­ścio­nek od­wią­że. Ale cóż, pier­ścio­nek w kry­mi­na­le, w nie­wo­li. Tyś go wpa­ko­wał do kry­mi­na­łu!…

– A prze­cież i bez pier­ścion­ka nie mo­żesz je­chać do na­rze­czo­nej, idy­oto.

Wa­cek sta­nął jak wry­ty.

– Praw­da, nie mogę. Czyż­bym mógł po­wie­dzieć, że sie­dzi w kry­mi­na­le: Osa­czo­ny je­stem, jak dzik w kniei. Skąd wziąć taką ba­jecz­ną sumę? Je­że­li nie wró­cę, to po­wi­nie­nem ode­słać pier­ścio­nek, in­a­czej je­stem łotr, nędz­nik, dziew­czy­na cze­ka, mo­gła­by zro­bić par­tyę… To pysz­na na­zwa: par­tya!? na­przy­kład sza­chów, bi­lar­du, lub wyj­ścia za mąż, gdy ja pier­ścion­kiem trzy­mam ją, jak na łań­cu­chu.

– Niech się wszy­scy ko­le­dzy zło­żą na twe imie­ni­ny i wy­ku­pią ci ten wście­kły sy­gnet.

– Będą się skła­dać, skła­dać i zło­żą rap­tem dzie­sięć bla­tów – jał­muż­ny nie przyj­mu­ję.

Za­pu­ka­no do drzwi.

– Pocz­ta – szep­nął wy­stra­szo­ny.

An­tek drzwi otwo­rzył. Gru­by ba­war w mun­du­rze po­dał mu list, po­wie­dział mor­gen i od­szedł. Wa­cek po­chwy­cił list, roz­darł ko­per­tę, czy­tał. Rzu­cił za­pi­sa­ną kar­tę na stół, schwy­cił się za gło­wę.

– Czy mogę…? – spy­tał An­tek, zbli­ża­jąc się do sto­łu.

– Mo­żesz, przed wami nie mam ta­jem­nic. An­tek czy­tał, ro­biąc po­nu­rą minę.

– Nie­ma rady, mu­sisz koń­czyć!

– Mu­szę, a pier­ścio­nek? Co za dzi­ka myśl, po­zby­wać się je­dy­ne­go pre­cy­ozu i za tak gru­be pie­nią­dze.

– Jedź bez pier­ścion­ka.

– A sztu­ka, któ­rą ko­cham, za któ­rą drżę, ona jed­na spra­wia mi roz­kosz i cho­ciaż drę­czy i gnę­bi, urą­ga mi, kpi ze mnie – prze­cież upa­ja! Czy ty chcesz, abym ja z moim brud­nym ko­lo­ry­tem kro­wy doił? Nic nie umiem, je­stem jako ma­larz idy­ota. Nie mam po­ję­cia o pla­ine­airze, o im­pre­sy­oni­zmie, po­pro­stu o świe­tle. Pędz­la nie umiem trzy­mać, je­stem ba­jecz­ny pa­cy­karz i ba­sta.

– Nie praw­da, idy­oto, je­steś naj­zdol­niej­szym z mło­dych, w ca­łej na­szej ko­lo­nii.

– Kła­miesz, ni­czem nie je­stem, a ra­czej je­stem wiel­kim osłem.

– Nie praw­da!

– Do­wiedz mi tego, co mó­wisz, pa­trząc na ten land­szaft…

– Nic ła­twiej­sze­go.

– Daj po­kój, bo bę­dziesz ga­dał same ba­nal­no­ści, lub ba­jecz­ne głup­stwa, a ja prze­cie znam moją war­tość.

– Wła­śnie, że o so­bie nie masz naj­mniej­sze­go po­ję­cia. Na tym punk­cie idy­otyzm twój do­cho­dzi do szczy­tu.

– Mój dro­gi, co mamy na­próż­no wodę mą­cić.

– Masz ra­cyę.

Cho­dzi­li oba­dwaj za­my­śle­ni po izbie.

– Wa­cek, wiesz, co mi przy­szło do gło­wy?

– Nie wiem,

– Na do­wód, że ja mam ra­cyę, leć do na­sze­go sta­re­go i po­wiedz mu: wy­kup pier­ścio­nek, albo się oże­nię i ba­sta…

– A on?

– On, je­że­li wie­rzy w cie­bie, wy­ku­pi, je­że­li nie, po­wie ci: żeń się i po­my­śli so­bie: le­piej, że ten idy­ota bę­dzie kro­wy doił, jak gdy­by psuł far­by i płót­na.

– Je­stem pew­ny, że nie wy­ku­pi. – Za­kład.

– Po co za­kła­dy, urznie­my się, je­że­li wy­ku­pi. Je­że­li nie – jadę! Na po­że­gna­nie rów­nież się urżnie­my.

– Masz ra­cyę.

– A za­tem do sta­re­go.

– Do sta­re­go.

Wa­cek rzu­cił się z gwał­tow­ną ner­wo­wo­ścią do ubie­ra­nia.

– Trze­ba wy­stą­pić przed sta­rym z szy­kiem, z ja­kąś fan­ta­zyą ar­ty­stycz­ną i by­czą miną…

– Masz ocho­tę, żeby ci pier­ścio­nek wy­ku­pił?…

– Wiesz, An­tek, tyś nie­raz ka­pi­tal­nie głu­pi, cho­ciaż masz cza­sem ba­jecz­ne po­my­sły.

– Jed­no dru­gie rów­no­wa­ży.

– Nie­za­wod­nie. Nie mam rę­ka­wi­czek, jak­że pój­dę?

– Bez, bo na rę­ka­wicz­ki nie ma…

– An­tek, tyś cza­sem ge­nial­ny…

– Być może – je­steś go­tów?

– Za­raz, tyl­ko się przej­rzę i ka­pe­lusz z fan­ta­zyą na­sa­dzę.

– Wy­szli w do­brych hu­mo­rach. Lecz hu­mo­ry ga­sły w mia­rę zbli­ża­nia się do pra­cow­ni sta­re­go.

– Za­cze­kam w tej pi­wiar­ni na cie­bie, zjem parę kieł­ba­sek i wy­pi­ję ku­fel piwa.

– I zo­sta­wiasz mnie sa­me­go – rzekł Wa­cek ża­ło­śnie.

– Cóż chcesz, że­bym cię na ręce wziął i za­niósł? Cze­kam; da­lej, śmia­ło – otwo­rzył drzwi od pi­wiar­ni, wszedł,

Wa­cek zo­stał sam na uli­cy i po­mknął ner­wo­wo na­przód. Wpadł do bra­my, prze­ska­ki­wał scho­dy po dwa na­raz, za­trzy­mał się przed drzwia­mi pra­cow­ni, stał, stal, i po ci­chu ze­szedł na dół, po­szu­kał oczy­ma pi­wiar­ni i po­szedł do niej.

– Nie za­sta­łeś sta­re­go.

– Wiesz co, ja za cie­bie zjem ob­sta­lo­wa­ną parę kieł­ba­sek i wy­pi­ję piwo, ty idź. Opa­no­wał mnie głu­pi wstyd, nie śmiem i ba­sta. Wolę iść na rusz­to­wa­nie.

– Ależ sta­ry cię lubi.

– Wła­śnie dla­te­go, zna­czy­ło­by, że wy­zy­sku­ję jego sła­bość dla sie­bie.

– Wie­rzy w cie­bie!

– Jesz­cze go­rzej! To­bie ła­twiej w nie­swo­jej spra­wie. Mój An­tecz­ku, je­że­li nie chcesz abym krów doił, idź i po­wiedz sta­re­mu wszyst­ko. Oszel­muj mnie, jak ci się po­do­ba. Sta­ry prę­dzej to­bie od­mó­wi, jak mnie.

– To wła­śnie źle.

– Wła­śnie le­piej, bo go nie bę­dzie­my na­cią­gać. Wa­cek siadł, przy­nie­sio­no go­rą­ce kieł­ba­ski, chciał je za­brać dla sie­bie.

– Za po­zwo­le­niem, po kieł­ba­skach – prze­rwał An­tek. – Ty­byś chciał, ego­isto, i kieł­ba­ski, i pie­nią­dze i sła­wę.

– Nie, nie, jedz, bo bę­dziesz w lep­szym hu­mo­rze, bę­dziesz miał minę i lep­szą wy­mo­wę. – Ka­zał so­bie po­dać dru­gą por­cyę.

– Czy wszyst­ko mam po­wie­dzieć sta­re­mu?

– Jak przy spo­wie­dzi, nie ża­łuj mnie.

– Do­brze, bądż zdrów, cze­kaj.

Wy­szedł, drzwi za­mknął z za­ma­chem, że aż szy­by za­dźwię­cza­ły.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: