Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bajka o człowieku szczęśliwym - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bajka o człowieku szczęśliwym - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 289 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Opo­wia­dań część pierw­sza wy­szła pod ty­tu­łem

KU­SZE­NIE SZA­TA­NA

WYD. II. WAR­SZA­WA, 1914.

BAJ­KA

O CZŁO­WIE­KU SZCZĘ­ŚLI­WYM

WSZEL­KIE PRA­WA ZA­STRZE­ŻO­NE.

JE­RZY ŻU­ŁAW­SKI

BAJ­KA O CZŁO­WIE­KU

SZCZĘ­ŚLI­WYM

NOWE OPO­WIA­DA­NIA

NA­KŁAD I DRUK TOW. AKC. S. OR­GEL­BRAN­DA SY­NÓW.

SKŁA­DY GŁÓW­NE: E. WEN­DE I SPÓŁ­KA, WAR­SZA­WA,

L. FI­SZER, W ŁO­DZI.

.

1. BAJ­KA O CZŁO­WIE­KU SZCZĘ­ŚLI­WYM.

2. RO­MEO I JUL­JET­TA.

3. HE­GE­SIAS PE­ISI­THA­NA­TOS.

4. JAK DON QU­IXO­TE PO­GO­DZIŁ HAM­LE­TA Z DON JU­ANEM.

5. VE­NE­RI ET RO­MAE.

6. DWA DNI W AL­PACH.

7. NA GEM­MI JE­SIE­NIĄ.

8. TA­RAN­TEL­LA.

9. LIST SE­NE­KI DO LU­CYL­JU­SZA.

BAJ­KA

O CZŁO­WIE­KU SZCZĘ­ŚLI­WYM

1905

Był so­bie raz czło­wiek – zwy­czaj­ny, któ­ry nie róż­nił się ni­czem od in­nych zwy­czaj­nych lu­dzi, chy­ba tem tyl­ko, że był szczę­śli­wy. Jak się to sta­ło, skąd przy­szło, tego na­wet nie umiał on sam opo­wie­dzieć. I nie umiał tak­że opi­sać swe­go szczę­ścia. Mimo to wie­dzia­no, że jest szczę­śli­wy, bo się śmiał czę­sto i ko­chał słoń­ce i małe dzie­ci, – więc cza­sem przy­cho­dzi­li do nie­go lu­dzie ci, któ­rzy sami nie byli szczę­śli­wi i pro­si­li go: „Mów nam, jak szczę­ście wy­glą­da…”

A on za każ­dym ra­zem chciał mó­wić, bo nie był za­zdro­sny, lecz owszem pra­gnął, aże­by wszy­scy, jak on, śmie­li się czę­sto i ko­cha­li słoń­ce i małe dzie­ci. Nie po­tra­fił jed­nak nig­dy opo­wie­dzieć tak, aby go zro­zu­mia­no. Czuł sam, że po­ło­wa słów wię­zgnie mu w ser­cu, a jesz­cze pew­na część po­zo­sta­je na war­gach, roz­le­wa­jąc się tyl­ko w uśmiech, a resz­ta do­pie­ro, dziw­nie bied­na i prze­kształ­co­na, wy­do­by­wa się na ze­wnątrz – do uszu słu­cha­czów. Ta resz­ta była na­praw­dę ubo­ga, to też lu­dzie, słu­cha­ją­cy szczę­śli­we­go czło­wie­ka, ki­wa­li gło­wa­mi i od­cho­dzi­li, mru­cząc; „Nic nie ro­zu­mie­my. Temu czło­wie­ko­wi zda­je się chy­ba, że jest szczę­śli­wy! Bo je­śli to tyl­ko tyle…”

Lecz on czuł, że nie jest to „tyl­ko tyle”, ale „aż tyle”, i jeno dziw­no mu było, że nie po­tra­fi wy­po­wie­dzieć tego wszyst­kie­go… Więc cza­sem pró­bo­wał sam my­śleć o swo­jem szczę­ściu. I to mu się jed­nak­że nie uda­wa­ło. Za­le­d­wie za­czął my­śleć i roz­bie­rać w pa­mię­ci te wszyst­kie rze­czy i chwi­le, z któ­rych się szczę­ście jego skła­da­ło, czuł na­tych­miast go­rą­cy przy­pływ krwi do ser­ca i wszyst­kie my­śli jego roz­pierz­cha­ły się na­raz, po­zo­sta­wia­jąc w gło­wie ja­kąś cie­płą srebr­ną mgłę tę­czo­wą a w pier­si uczu­cie nie­wy­sło­wio­nej bło­go­ści. I zno­wu uśmie­chał się tyl­ko i szu­kał słoń­ca i ma­łych we­so­łych dzie­ci, albo też szedł do ko­bie­ty, któ­ra mu dała szczę­ście, i kładł gło­wę na jej ko­la­nach i mó­wił: „Dzię­ku­ję ci”. I czuł wte­dy, że jest bar­dzo, bar­dzo szczę­śli­wy, cho­ciaż sam nie znał do­kład­nie szczę­ścia swo­je­go.

Aż na­resz­cie pew­ne­go pięk­ne­go dnia, my­śląc o swo­jem szczę­ściu, po­smut­niał czło­wiek szczę­śli­wy. Zda­ło mu się, że ser­ce jego jest ja­kąś skrzy­nią kosz­tow­ną, w któ­rej się cho­wa nie­zmie­rzo­ny skarb, ale on nie ma klu­cza do tej skrzy­ni i nie może bo­gactw swo­ich obej­rzeć. „Co mi z tego, że je­stem szczę­śli­wy,–my­ślał,– kie­dy to wszyst­ko jest we mnie tak za­mknię­te? Są w ser­cu mo­jem wspo­mnie­nia unie­sień dziw­nych i żywe, drga­ją­ce wy­obra­że­nia jej po­ca­łun­ków, i pa­mięć jej cia­ła, i echo jej słów, i tyle jesz­cze nie­po­ję­tych a kosz­tow­nych rze­czy, któ­re szczę­ście moje sta­no­wią… Cie­szę się tym skar­bem, że go mam, ale chciał­bym jesz­cze prze­sy­py­wać cza­sem przez pal­ce te prze­naj­droż­sze klej­no­ty, oglą­dać każ­dy z nich z osob­na i pie­ścić się z każ­dym jesz­cze raz, a na­wet lu­dziom po­ka­zać, aby wie­dzie­li, że ja je­stem na­praw­dę tak bez­gra­nicz­nie bo­ga­ty! A tym­cza­sem to wszyst­ko jest we mnie tak ukry­te! Nie umiem szczę­ścia swo­je­go wy­śpie­wać, wy­obra­zić ani opo­wie­dzieć, nie umiem na­wet prze­żyć go w my­śli jesz­cze raz, i dru­gi, i set­ny, ja­ko­bym pra­gnął. Sta­now­czo, mar­nu­ję skarb, któ­ry po­sia­dam”.

Tak my­ślał czło­wiek szczę­śli­wy i był smut­ny. Spo­strze­gła to ko­bie­ta, któ­rą on ko­chał, i spy­ta­ła go o przy­czy­nę. A gdy usły­sza­ła już wszyst­ko, uśmiech­nę­ła się tyl­ko i po­wie­dzia­ła mu: „Je­steś nie­mą­dry; poco ci to? Czyż to nie do­syć, gdy czu­jesz, że je­steś szczę­śli­wy?” „Tak, ale…” – za­czął z wa­ha­niem. Nie dała mu do­koń­czyć. Schy­li­ła się szyb­ko i po­ca­ło­wa­ła go w usta – jed­nym z tych po­ca­łun­ków, któ­re krew jego za­mie­nia­ły w ogień roz­kosz­ny i jako wino moc­ne a won­ne ude­rza­ły mu do gło­wy. „Oto masz jesz­cze je­den klej­not,–rze­kła, – scho­waj go do­brze i bądź za­do­wo­lo­ny!” A on, pe­łen jesz­cze dresz­czu nie­wy­sło­wio­nej bło­go­ści, po­chy­lił gło­wę na jej ko­la­na i szep­nął: „Dzię­ku­ję ci”. I czuł zno­wu, że jest bar­dzo, bar­dzo szczę­śli­wy i nie pra­gnął wię­cej ni­cze­go.

I tak było za­wsze, gdy był przy niej. Za­le­d­wie jed­nak od­szedł – z po­więk­szo­nym a za­mknię­tym wciąż skar­bem w swo­jej du­szy, my­śli po­wra­ca­ły cią­gle, a z nie­mi smu­tek…

„Dla­cze­go ja je­stem zwy­czaj­nym czło­wie­kiem? – my­ślał. – Chciał­bym być mu­zy­kiem. Ukła­dał­bym wte­dy prze­dziw­ne sym­fon­je, w któ­rych by­ła­by cała mi­łość moja i całe szczę­ście nie­zmie­rzo­ne! Wiem na pew­no, że zna­la­zł­bym dźwię­ki i akor­dy i tę­cze to­nów ba­jecz­ne, któ­re wy­ra­ża­ły­by wszyst­ko, co się dzie­je w mo­jej du­szy. I by­ła­by jed­na pieśń – pro­sta, ja­sna, nie­mal dzie­cię­ca, w któ­rej­by drża­ły te pierw­sze ude­rze­nia mo­je­go ser­ca, kie­dy ją za­czy­na­łem ko­chać. By­ło­by tam peł­no uśmie­chu jej ust; a tak­że, słu­cha­jąc dźwię­ków, czu­ło­by się prze­dziw­ny za­pach jej wło­sów. I to jesz­cze, co ja czu­łem, kie­dy po raz pierw­szy do­ty­ka­łem dło­nią, zlek­ka, zlek­ka – jej zło­ci­stych war­ko­czy i wi­dzia­łem, że ona nie cofa gło­wy przed moją piesz­czo­tą. A w in­nej pie­śni wy­śpie­wał­bym zno­wu roz­kosz jej po­ca­łun­ku i to szczę­ście obłęd­ne, któ­re mnie ogar­nę­ło, gdy mó­wi­ła do mnie po raz pierw­szy: ko­cham cię… Słoń­ce-by się śmia­ło w tej pie­śni, kwit­nę­ły­by kwia­ty i wio­sna cała-by w niej była, taka roz­kosz­na, ja­kiej nig­dy nie wi­dzia­no na zie­mi! I by­ła­by zno­wu inna pieśń, któ­ra wy­obra­ża­ła­by moją tę­sk­no­tę. Wte­dy, kie­dy pa­trzy­łem na słoń­ce za­cho­dzą­ce nad mo­rzem, a jej nie było przy mnie, i kie­dy błą­dzi­łem wśród palm i po wzgó­rzach ob­ro­słych cy­pry­sa­mi, i usta moje chcia­ły ca­ło­wać, a ona była da­le­ko… A tak­że, kie­dy my­śla­łem w bez­sen­ne noce, że śpi nie­opo­dal, w tem sa­mem mie­ście, a ja nie mogę po­de­słać ra­mie­nia pod gło­wę jej uko­cha­ną; i wte­dy, gdy pa­trząc na nią wśród łu­dzi, po­wstrzy­my­wać mu­sia­łem dło­nie, co się ku niej wy­ry­wa­ły i za­kry­wać oczy, ca­łu­ją­ce ją spoj­rze­nia­mi… I tę jesz­cze tę­sk­no­tę pieśń-by wy­ra­ża­ła, kie­dy ma­jąc ją przy so­bie, bliz­ko, na pier­si, w obłęd­nej roz­ko­szy po­ca­łun­ków, piesz­czot i uści­śnień, wo­ła­łem nig­dy nie­na­sy­co­ną du­szą: jesz­cze! jesz­cze! A po­tem te pie­śni ci­chych zmierz­chów wie­czor­nych, któ­re spę­dza­li­śmy ra­zem, i świ­tów sre­brzy­stych, na któ­re­śmy pa­trzy­li, przy­tu­le­ni do sie­bie gło­wa­mi. A by­ły­by też pie­śni pło­mien­ne, pie­śni unie­sień naj­święt­szych i upo­jeń tak wiel­kich, w któ­rych się umrzeć już tyl­ko pra­gnie!… Dla­cze­góż ja nie je­stem mu­zy­kiem?”

„Chciał­bym tak­że bar­dzo być ma­la­rzem, albo umieć rzeź­bić w mar­mu­rze!– mó­wił zno­wu kie­dy­in­dziej czło­wiek szczę­śli­wy. – Ma­lo­wał­bym wte­dy na płót­nie kosz­tow­ne­mi far­ba­mi jej gło­wę uko­cha­ną, w zło­ci­stej wło­sów otę­czy, albo całą jej po­stać, smu­kłą i wiot­ką, do snu po­dob­ną, lub do ga­łąz­ki ró­żo­we­go krze­wu, któ­ra się chy­li pod cię­ża­rem prze­pysz­ne­go kwia­tu… I żal mi tyl­ko, że bar­wy nie mają woni…

„Ma­lo­wał­bym ją tak, jak ją wi­dzia­łem oczy­ma mo­je­mi, peł­ne­mi szczę­ścia i cudu: w domu, kie­dy sie­dzia­ła, oparł­szy gło­wę o po­ręcz krze­sła, z wło­sa­mi prze­świe­tlo­ne­mi z tyłu pa­ła­ją­cem słoń­cem i uśmie­cha­ła się do mnie. Wi­dzia­ło­by się w tym ob­ra­zie po­ca­łu­nek, zro­dzo­ny do­pie­ro przez jej war­gi pur­pu­ro­we, po­ca­łu­nek, któ­ry nie przy­biegł jesz­cze do mnie, ale już drży na war­gach i woła… Albo zno­wu w ogro­dzie-bym ją ma­lo­wał, na tle zie­le­ni, pod sta­re­mi li­pa­mi, któ­re dłu­gie cie­nie rzu­ca­ły na ja­sną jej suk­nię. Pa­mię­tam, że świe­cił wte­dy księ­żyć, a ona sta­ła z rę­ko­ma skrzy­żo­wa­ne­mi na pier­si, za­lęk­nio­na nocą i dłu­gie­mi cie­nia­mi lip i upior­nem świa­tłem księ­ży­ca – i gar­nę­ła się mi­mo­wol­nie do mnie, pa­trząc sze­ro­ko roz­war­te­mi oczy­ma gdzieś w dal, na łąkę peł­ną kwia­tów i drob­nej, jak ku­rza­wa pe­reł w mie­sią­cu lśnią­cej rosy… Albo zno­wu tam w gó­rach, kie­dy pa­trzy­łem na nią, jak piesz­czo­tą obez­wład­nio­na le­ża­ła na mięk­kim mchu, a po­nad uko­cha­ną jej gło­wą chwia­ły się na tle czer­wo­nej i zło­tej zo­rzy za­cho­dzą­ce­go słoń­ca ży­wicz­ne, czar­ne, szu­mią­ce jo­deł ga­łę­zie… Ptak tam wte­dy, już usy­pia­ją­cy, zbu­dził się i świer­go­tać po­czął z ci­cha, dys­kret­nie, dzi­wu­jąc się wiel­kie­mu szczę­ściu ludz­kie­mu… Ża­łu­ję tyl­ko, że bar­wy nie umie­ją śpie­wać, jak pta­ki…

„Chciał­bym ją tak­że ma­lo­wać tak, jak ją wi­dy­wa­łem oczy­ma swej du­szy: na tle wiel­kie­go, błę­kit­ne­go mo­rza z pół za­sty­głe­mi w ci­szy na nie­bie pal­ma­mi, i zno­wu w prze­py­chu wnę­trza ba­jecz­ne­go pa­ła­cu, pod skle­pie­nia­mi peł­ne­mi barw i cięż­kie­mi od zło­ta, wśród ko­lumn z krwa­we­go por­fi­ru albo sta­ro­żyt­ne­go mar­mu­ru zie­lo­ne­go i egip­skie­go al­ba­stru, w któ­re­go wnę­trzu świe­ci za­wsze słoń­ce i na­da­je mu ko­lor cia­ła ko­bie­ce­go, kie­dy przez mięk­ką skó­rę siat­ka ży­łek prze­glą­da. Odział­bym ją na tym ob­ra­zie zło­to­gło­wiem naj­droż­szym, na któ­re­go tle, tak zło­tem nie­mal jak wło­sy jej nie­prze­pła­co­ne, kwit­nę­ły­by kwia­ty, jed­ne ko­lo­rem do ust jej po­dob­ne, a inne o dziw­nej bar­wie jej świe­tli­stych oczu. Klej­no­ta­mi wy­szu­ka­ne­mi, ja­sne­mi jak słoń­ce i uśmiech jej, gło­wę-bym jej przy­stro­ił, a drob­ne bia­łe sto­py obuł­bym w zło­te trze­wi­ce, aby dep­ta­ła po ko­bier­cach wzo­rzy­stych albo prze­dziw­nych wzo­rach lśnią­cej, z róż­no­barw­nych mar­mu­rów skła­da­nej po­sadz­ki…

„A je­śli­bym ja był rzeź­bia­rzem, wy­brał­bym głaz mar­mu­ru naj­czyst­szy wy­łu­pa­ny z Pa­ros albo z Kar­ra­ry i rzeź­bi­łym w nim jej cia­ło…, ra­mio­na drob­ne i sie­ska­zi­tel­ne, wiecz­nie dzie­wi­cze pier­si – i bio­dra, cud cu­dów, któ­rych za­zdro­ścić­by jej mu­sia­ła owa Afro­dy­ta Prak­sy­te­lo­wa, co duma nad nie­po­rów­na­ną pięk­no­ścią swą na rzym­skim Ka­pi­to­lu… Wiem, że dzie­ło moje mia­ło­by mięk­kość i pie­ści­wość mej dło­ni, kie­dy ją prze­su­wa­łem zwol­na po bo­skich, uko­cha­nych jej człon­kach, i żar i świę­tą cześć mo­ich ust, gdy ca­ło­wa­łem jej bia­łe sto­py i ko­la­na. I wiem, że stwo­rzył­bym cud, i przy­szli­by lu­dzie z bliz­ka i z da­le­ka i zbu­do­wa­li­by bia­łą świą­ty­nię memu po­są­go­wi i pa­li­li­by won­ne ka­dzi­dła i rzu­ca­li­by ga­łę­zie pal­mo­we, sła­wiąc w ka­mie­niu od­blask jej pięk­no­ści…

„Ale ja, nie­ste­ty, nie je­stem rzeź­bia­rzem i pa­mięć jej cia­ła naj­cud­niej­sze­go żyje tyl­ko w mych oczach i w ser­cu mo­jem za­mknię­ta”.

„A zno­wu,– my­ślał, – gdy­bym ja był po­etą, nie wy­szu­ki­wał­bym zda­rzeń nad­zwy­czaj­nych ani zło­tych ba­śni nie skła­dał, ale opi­sy­wał­bym po pro­stu to, co z nią prze­ży­łem, a wiem, że stwo­rzył­bym rze­czy naj­pięk­niej­sze ze wszyst­kich, ja­kie lu­dzie do­tych­czas czy­ta­li. I nie dzi­wio-noby się już wte­dy, że ja je­stem szczę­śli­wy, lecz dzi­wio­no­by się już ra­czej, że tak bar­dzo moż­na być szczę­śli­wym. Za­zdrosz­czo­no­by mi tak­że pew­nie, ale i dzię­ko­wa­no za­ra­zem, że szczę­ście swo­je opi­sa­łem i po­zwo­li­łem bied­nym, któ­rzy go nie mają, cie­szyć się jego echem przy­najm­niej… A ja sam był­bym co­raz szczę­śliw­szy, bo prze­ży­wał­bym cią­gle na nowo prze­ży­te już chwi­le szczę­ścia swo­je­go ”.

„Na­przy­kład, opi­su­jąc dzień ów, któ­ry z nią ra­zem spę­dzi­łem na mo­rzu… Nie po­trze­bo­wał­bym do­dać ani jed­ne­go zmy­ślo­ne­go sło­wa; wy­star­czy­ło­by, gdy­bym umiał na­pi­sać wszyst­ko tak, jak było… Opi­sać słoń­ce na drob­nych, ły­skli-wych fa­lach za­to­ki i czar­ne ska­ły na brze­gu, i gę­ste za­ro­śla waw­rzy­nów ze ster­czą­cą tu i owdzie pal­mą albo smu­kłym cy­pry­sem. Było nas dwo­je na ko­ły­szą­cej się ło­dzi: a z nami było tyl­ko słoń­ce i to wiel­kie szczę­ście wła­śnie, któ­re­go opo­wie­dzieć nie umiem. W słoń­cu i szczę­ściu przy­my­ka­ła oczy i opie­ra­ła gło­wę o moje ra­mię, a ja ba­łem się mó­wić, aby nie spło­szyć snu, bo do­praw­dy, snem mi się ten dzień wy­da­wał! Albo in­nym znów ra­zem, gdy­śmy się zna­leź­li obo­je w ja­kiemś wiel­kiem mie­ście – i wra­ca­li­śmy po nocy hucz­nej do domu, ale­ją wy­sa­dza­ną ogrom­ne­mi drze­wa­mi… Świt już wsta­wał po­ran­ny, per­ło­wy, a ona twarz mia­ła za­du­ma­ną i ci­chą, i ręce bia­łe, któ­re tu­li­łem w swych dło­niach. Po­wóz pę­dził i ko­nie par – ska­ły raź­no w rzeź­wem po­wie­trzu i na­gle na sto­pień po­wo­zu wsko­czył chło­piec ja­kiś, rzu­ca­jąc na jej ko­la­na pęk róż roz­kwit­nio­nych i rosa okry­tych… Uśmiech­nę­ła się do mnie usty i oczy­ma i wznio­sła kwia­ty do twa­rzy, aby zro­bić z nich za­sło­nę po­ca­łun­ko­wi na­sze­mu…

„Ale ja tego nie umiem opo­wie­dzieć. Nie zdo­łam też po­wtó­rzyć jej słów, któ­re są won­niej­sze od kwia­tów i wię­cej upa­ja­ją­ce, niż wino; nie po­tra­fię zło­żyć po­ema­tów, skąd­by się lu­dzie do­wie­dzie­li, że ona jest różą i pta­kiem zło­tym i per­łą prze­dziw­ną, że wło­sy jej droż­sze są od pro­mie­ni sło­necz­nych, a usta roz­kosz­niej­sze od snu i od śmier­ci. Na­próż­no­bym tak­że si­lił się, aby uło­żyć piosn­ki, w któ­rych-bym mógł pięk­ne­mi sło­wy po­wie­dzieć, jak ja ją ko­cham. Gdy my­ślę o tem i do­bie­ram wy­ra­zów i szu­kam dźwię­ku ja­kie­goś nad­ziem­skie­go, któ­ry jesz­cze w ludz­kich ustach nie po­stał, aby okre­ślić nim to, co czu­ję, nie mogę zna­leść in­ne­go sło­wa, jak to jed­no bied­ne „ko­cham…” I boję się na­wet, że i jej wresz­cie znu­dzi się to sło­wo wiecz­nie po­wta­rza­ne, jak znu­dzi­ło się go słu­chać lu­dziom, któ­rym, gdy mnie py­ta­ją o przy­czy­nę szczę­ścia mo­je­go, nic wię­cej po­nad to pro­ste „ko­cham!” od­po­wie­dzieć nie umiem. A tak­bym chciał, tak bar­dzo­bym chciał umieć po­wie­dzieć, jak ja ko­cham jej oczy i usta, każ­dy pa­lec jej drob­nych dło­ni i każ­dą jej sto­pę z osob­na, i sło­wa jej wszyst­kie, i wło­sy, i jej po­ca­łun­ki, za­my­śle­nia i sny, za­mia­ry, na­wet suk­nie, któ­re jej cia­ła do­ty­ka­ją, kwia­ty, na któ­re ona pa­trzy, i słoń­ce, mimo że je­stem o nie cza­sem za­zdro­sny, gdy wi­dzę, jak jej w uśmie­chu roz­chy­lo­ne usta ca­łu­je…

„Ach, ja­każ to wiel­ka szko­da, że ja, czło­wiek zwy­czaj­ny, bę­dąc szczę­śli­wym, nie je­stem po­eta!”

Tak mó­wił pew­ne­go dnia nie­za­do­wo­lo­ny ze szczę­ścia swo­je­go czło­wiek szczę­śli­wy i błą­dził po le­sie, wzdy­cha­jąc. Dzi­wo­wa­ły mu się pta­ki w za­ro­ślach i na drze­wach wy­so­kich, bo dnia po­przed­nie­go wi­dzia­ły go tu­taj z ko­bie­tą uko­cha­ną i były pew­ne, że je­że­li przyj­dzie tu na­za­jutrz, choć­by sam, to – pro­mie­nie­jąc szczę­ściem, po­dob­ny bę­dzie do słoń­ca, któ­re się prze­dzie­ra zło­te przez gę­stwi­nę. Ale on nie zwa­żał na to i szedł wciąż da­lej, aż ze­szedł do miej­sca, gdzie czło­wiek wła­ści­wie za­cho­dzić­by nie po­wi­nien. Była to bo­wiem sło­necz­na po­la­na wśród nie­prze­by­tej pusz­czy, peł­na zie­le­ni i kwia­tów, na któ­rą schro­nił się był je­den z bo­gów sta­ro­żyt­nych, kie­dy zbu­rzo­no mu już ostat­nią świą­ty­nię i ubi­to ostat­nie­go wier­ne­go ka­pła­na. I miesz­kał tu te­raz – mię­dzy ko­lum­na­mi jo­deł, jak nie­gdyś wśród mar­mu­ro­wych ko­lumn, i gry­wał wie­czo­ra­mi na mu­zycz­nem na­rzę­dziu o dziw­nym, z daw­na już za­po­mnia­nym kształ­cie… Słu­cha­ły go ła­nie le­śne i pta­ki od nie­go uczy­ły się śpie­wać, a cza­sem, nad źró­dłem, co biło nie­opo­dal ze ska­ły ukry­tej w gę­stwi­nie, sia­dał bóg dru­gi, z koź­le­mi ro­ga­mi na gło­wie, pan tych puszcz, któ­ry dał wy­gnań­co­wi go­ści­nę, i słu­chał rów­nież, my­śląc o daw­nych prze­mi­nio­nych nie­po­wrot­nie cza­sach.

W ta­kie to miej­sce za­szedł czło­wiek szczę­śli­wy i prze­ląkł się też bar­dzo, zo­ba­czyw­szy zna­gła wśród boru boga pro­mie­ni­ste­go przed sobą.

– Kto ty je­steś? – za­py­tał go bóg.

– Je­stem czło­wiek szczę­śli­wy, – od­rzekł, drżąc jesz­cze i pa­trzył z po­dzi­wem na pięk­ną i spo­koj­ną choć smut­ną twarz nie­śmier­tel­ne­go.

A ten za­gad­nął go zno­wu:

– Więc dla­cze­go wzdy­chasz, je­śli je­steś szczę­śli­wy?

– Nie­do­sta­je mi wie­la, – rzekł czło­wiek

Ii opo­wie­dział bo­go­wi wszyst­ko, jak bo­le­je nad tem, że szczę­ście jego jest w nim ukry­te i nie­me. Bóg słu­chał, a gdy czło­wiek skoń­czył mó­wić, za­my­ślił się głę­bo­ko. Cień ja­kiś prze­mknął po twa­rzy bo­skiej, ale za­raz usta roz­ja­śni­ły się uśmie­chem i z oczu try­snął znów dziw­ny blask… – Niech ci się sta­nie wszyst­ko, jako chcesz,– rzekł,–aby się do­peł­ni­ło szczę­ście two­je!… I czło­wiek szczę­śli­wy uczuł na­gle, jak pę­kły pie­czę­cie, któ­re za­my­ka­ły skarb jego, i za­po­mniaw­szy na­wet po­dzię­ko­wać pro­mie­ni­ste­mu, po­czął biec do domu, chcąc jak naj­prę­dzej lu­dzi mieć oko­ło sie­bie. Nie do­sły­szał też już śmie­chu, co wy­buch­nął za nim z gę­stwi­ny, z miej­sca, gdzie nad źró­dłem bi­ją­cem ze ska­ły sia­dy­wał cza­sem bóg z ko­zle­mi ro­ga­mi na gło­wie. Śmiech brzmiał dłu­go, nie­po­skro­mio­ny, gło­śny, aż pta­ki prze­stra­szo­ne po­kry­ły się w za­ro­ślach, a bóg pro­mie­ni­sty schy­lił czo­ło, po któ­re­go nie­ska­la­nej bie­li prze­bie­gło coś, jak­by cień smut­ku czy wsty­du.

I od­tąd w ży­ciu czło­wie­ka szczę­śli­we­go za­szła zmia­na ogrom­na. Co­raz rza­dziej wi­dy­wał się z ko­bie­tą, któ­ra mu szczę­ście dała, ale zato co­raz czę­ściej szedł mię­dzy lu­dzi, aby im szczę­ście swo­je po­ka­zać. Ukła­dał me­lo­dje i sym-fon­je, któ­re za­chwyt i po­dziw wzbu­dza­ły w słu­cha­czach, tyle w nich bo­wiem było wy­ra­zu szczę­ścia i bla­sku wiel­kiej mi­ło­ści… Słu­cha­jąc ich, czu­ło się wszyst­ko, co on czuł w naj­roz­kosz­niej­szych dniach swo­je­go ży­cia: i bło­gość, i unie­sie­nie naj­wyż­sze, i tę­sk­no­tę, a tak­że za­pach jej wło­sów prze­dziw­ny i nie­wy­po­wie­dzia­ną sło­dycz jej warg. Przed ob­ra­za­mi jego sta­wa­li lu­dzie z za­par­tym od­de­chem i chło­nę­li oczy­ma szczę­ście, któ­re­go one były peł­ne. I wi­dzie­li ją tak, jak on ją wi­dział, w domu, na tle zie­le­ni i mo­rza, i tak, jak on śnił o niej, na tle nie­ba i kra­jo­bra­zów ba­jecz­nych i wśród pa­ła­ców nie­sły­cha­ne­go prze­py­chu. Wi­dzia­no wy­raz jej oczu i my­śli jej wszyst­kie, a na­wet po­ca­łun­ki nie­zro­dzo­ne jesz­cze, ale drga­ją­ce do­pie­ro jak słoń­ce na ust roz­chy­lo­nej róży. Jed­ne­mu z po­są­gów zaś, któ­re on wy­rzeź­bił, po­sta­wio­no rze­czy­wi­ście bia­łą świą­ty­nię nad brze­giem mo­rza, i scho­dzi­li się lu­dzie z bliz­ka i z da­le­ka, aby oglą­dać cud i bić czo­łem przed pięk­no­ścią, za­klę­tą w mar­mu­rze.

Pi­sał też książ­ki i ukła­dał po­ema­ty nie­śmier­tel­ne, któ­re dru­ko­wa­no po­tem w róż­nych mia­stach i prze­kła­da­no na wszyst­kie ję­zy­ki. A lu­dzie, czy­ta­jąc opis chwil i dni, któ­re on z nią prze­żył, i te sło­wa won­ne, któ­re on sły­szał od niej, i zno­wu te, w któ­rych on jej pięk­ność wy­sła­wiał albo mó­wił jej o swej wiel­kiej mi­ło­ści i szczę­ściu nie­zmie­rzo­nem, drże­li ja­kimś dresz­czem we­wnętrz­nym, ta­jem­ni­czym a na­der roz­kosz­nym, jak ci, co raz pierw­szy wjeż­dża­ją na drob­nej łód­ce do onej gro­ty la­zu­ro­wej na wy­spie i wi­dzą na­gle, że mo­rze jest peł­ne błę­kit­ne­go słoń­ca i wszyst­ko świe­ci nie­ziem­skim bla­skiem błę­bit­nym, któ­re­go do­tych­czas nie za­zna­ły ich oczy. I nikt już nie wąt­pił o szczę­ściu czło­wie­ka szczę­śli­we­go, owszem, dzi­wio­no się tyl­ko, że może być szczę­ście tak wiel­kie i ta­kie nie­zmą­co­ne…

Tyl­ko on sam… Dziw­ne rze­czy dziać się z nim za­czę­ły. Wi­dział szczę­ście swe do­ko­ła sie­bie, od­bi­te w dźwię­kach, bar­wach, kształ­tach i sło­wach, prze­cha­dzał się wśród nie­go, jak­by po­śród ogro­du ba­jeczns­go, w któ­rym ro­sną drze­wa naj­pięk­niej­sze i naj­won­niej­sze kwit­ną kwia­ty, ale nie czuł we­wnątrz sie­bie owej bło­go­ści, jak wów­czas, kie­dy jesz­cze tyl­ko w so­bie miał ten ogród prze­dziw­ny, o któ­rym po­wia­da Pieśń, że pe­łen jest mir­r­hy, sza­fra­nu i alo­esu i wszyst­kie­go zie­la naj­przed­niej­sze­go, ja­kie tyl­ko zro­dzi­ły świę­te sto­ki Li­ba­nu.

Prze­ląkł się bar­dzo, gdy to spo­strzegł i po­szedł co prę­dzej do ko­bie­ty uko­cha­nej, któ­rej daw­no już był nie wi­dział, zbyt za­ję­ty swe­mi dzie­ła­mi. „Daj mi zno­wu tro­chę szczę­ścia, – rzekł do niej,–bo oba­wiam się, że wy­da­łem już to wszyst­ko, com miał…” A ona wów­czas schy­li­ła się nad nim, jak daw­niej, i po­ca­ło­wa­ła go w usta i uśmie­cha­jąc się, po­czę­ła pie­ścić bia­łe­mi dło­nia­mi buj­ne wło­sy jego gło­wy i ukła­dać je, roz­rzu­co­ne bo­wiem były od wień­ca waw­rzy­no­we­go, któ­ry no­sił był od pew­ne­go cza­su. On pa­trzył na nią i wi­dział zno­wu, że jest pięk­na, i po­my­ślał mi­mo­wo­li, że trze­ba bę­dzie na­ma­lo­wać ob­raz, na któ­rym taki wła­śnie wy­raz będą mia­ły jej oczy. Uczuł, że tę­sk­ni za jej słod­kie­mi usta­mi, i przy­szła mu za­raz na myśl me­lo­dja prze­dziw­na i nowa, któ­ra wy­po­wie tę całą jego tę­sk­no­tę. A kie­dy ona–rada, że ma go znów przy so­bie (ko­cha­ła go bo­wiem), za­tarł­szy śla­dy wień­ca waw­rzy­no­we­go na skro­ni, mó­wić do nie­go po­czę­ła szep­tem upa­ja­ją­cym i pie­ści­wym, peł­nym czu­ło­ści nie­wy­sło­wio­nej i bez­brzeż­ne­go od­da­nia, peł­nym zwro­tów ja­kichś dziw­nych, któ­re są po­dob­ne do snów o kwia­tach a tyl­ko w ustach ko­bie­ty bar­dzo ko­cha­ją­cej cza­sem się ja­wią,–on, przy­mknąw­szy oczy, z gło­wą opar­tą na jej ko­la­nach, ukła­dał so­bie bez­wied­nie te sło­wa prze­naj­droż­sze w cud­ny po­emat mi­ło­ści, ja­kie­go do­tych­czas jesz­cze nie sły­sza­no…

I gdy po pew­nym cza­sie od­cho­dził od niej, uczuł na­gle w dro­dze, że nie­sie lu­dziom nowy ob­raz, po­emat nowy i nową pieśń, ale szczę­ścia nie nie­sie dla sie­bie. My­ślał, że za­po­mniał wziąć je z sobą i chciał za­wró­cić, ale prze­ląkł się, że uro­ni tym­cza­sem żywe w nim już i na­ro­dzin chci­we po­my­sły, więc po­szedł do domu i za­mknął się, aby pra­co­wać nad no­we­mi dzie­ła­mi, obie­cu­jąc so­bie po szczę­ście wró­cić na­za­jutrz.

Ale na­za­jutrz było tak samo i wszyst­kich dni na­stęp­nych tak­że. Stra­cił zdol­ność za­cho­wy­wa­nia skar­bu i zda­wa­ło mu się cza­sem, że du­sza jego jest te­raz po­dob­na do sita, na któ­re wy­la­na woda ze źró­dła roz­pry­sku­je się w per­ły i tę­cza­mi na słoń­cu po­ły­ska, ale go nie na­peł­nia… Po­smut­niał tedy na­praw­dę, – tra­wi­ła go dziw­na go­rącz­ka, prze­stał się śmiać, uni­kał słoń­ca i nie ko­chał już ma­łych igra­ją­cych dzie­ci. A lu­dzie tym­cza­sem, któ­rych on słoń­ce ko­chać na­uczył, sła­wi­li go i dzi­wi­li się z każ­dym dniem wię­cej szczę­ściu jego nie­zmie­rzo­ne­mu, któ­re jest tak wiel­kie, że od­bla­skiem swo­im tylu na­sy­cić może!

I sta­ło się raz, że ten czło­wiek szczę­śli­wy, spę­dziw­szy dłu­gie go­dzi­ny w mil­cze­niu obok uko­cha­nej ko­bie­ty, któ­ra po­smut­nia­ła też była od pew­ne­go cza­su, roz­pła­kał się na­resz­cie gorz­ko i po­wie­dział: „Znam szczę­ście moje i umiem je opi­sać, ale go już nie mam! Po­wiedz mi, co się sta­ło z mo­jem szczę­ściem?” – A ona mu od­rze­kła: „Da­ro­wa­łeś je lu­dziom,–lu­dziom da­ro­wa­łeś szczę­ście na­sze, o uko­cha­ny!”–I tak­że pła­kać za­czę­ła…

RO­MEO I JUL­JET­TA

1905
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: