Bajka to życie albo z jakiej jesteś bajki - ebook
Bajka to życie albo z jakiej jesteś bajki - ebook
Kilkanaście współczesnych, nowych, zaskakujących swą wymową bajek - napisanych przez nauczycielkę-polonistkę z Białegostoku - staje się przedmiotem głębokiej, odkrywczej i niezwykle pouczającej analizy w wykonaniu doświadczonego psychologa i psychoterapeuty. Analiza ta zawarta jest w formie żywego, lekkiego, nierzadko zabawnego dialogu terapeuty z autorką bajek.
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7554-783-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Agnieszka Suchowierska: Gdyby ktoś mnie spytał, kim jestem, odpowiedziałabym, że sobą albo że istotą. Człowiekiem i kobietą. Całością i częścią całości. Przez wiele lat wyczynowo trenowałam bycie nieszczęśliwą. Od kilku lat amatorsko ćwiczę bycie szczęśliwą i przekonuję się na własnej skórze, że szczęście jest stanem ducha, a nie wynikiem korzystnego splotu kapryśnych okoliczności (choć jest on, oczywiście, bardzo mile widziany). W najbliższej i dalszej przyszłości chciałabym nadal kształcić się w uprawianiu szczęścia – nie tylko własnego. Mam nadzieję, że może to być stan dożywotni, a nawet pośmiertny. Chciałabym, żebyście dobrze spędzili czas z naszą książką. Zapraszam do świata bajek.
Wojciech Eichelberger: Napisałem już wiele książek. Większość w formie rozmów z moimi współautorami. Ale takiej jeszcze nie napisałem.
Zaczęło się od tego, że dostałem maila od nieznanej mi nauczycielki z Białegostoku, która napisała, że nie może opędzić się od bajek, które jej się śnią po nocach, a potem same się piszą, i czy nie zechciałbym ich przejrzeć, a potem o nich porozmawiać. W końcu znalazłem na to czas i zobaczyłem, że w żywiołowo zapisanych stronach w zaskakujących metaforach i symbolach kryje się wiele ważnych treści, których autorką może być tylko osoba z bogatym, bolesnym i przepracowanym doświadczeniem. Gdy ją poznałem, zadziwiły mnie jej młody wygląd, radość i energia. Było o czym rozmawiać. W czasie kilkunastu parogodzinnych nagrań analizowaliśmy i uzupełnialiśmy samopiszące się bajki Agnieszki. Niektóre powstawały w trakcie naszych rozmów. Zainspirowany i zachęcony, sam napisałem ostatnią.RODZINA TITKÓW – czyli jak nie dać się krzywdzie
Wieś była na końcu świata i może dlatego Krzywda tu jeszcze nie dotarła. Szczerze mówiąc, mało co tu dotarło, a ludzie, żyjący prosto i spokojnie, widocznie byli nie dość bystrzy, żeby wymyślić coś naprawdę złego. Owszem, zdarzały się spory – czyja jabłoń da dorodniejsze i słodsze owoce, kto ma w tym roku urządzić doroczne święto wiosny, ale było z tego co najwyżej sporo hałasu. Zresztą nie na długo, bo mieszkańcy wioski nawet się porządnie obrazić nie umieli. Ot, parę min, trochę wywracania oczami, ledwo wytrzymywany kwadrans ciszy i już – koniec burzy w szklance wody. Twarze, przed chwilą pełne zacietrzewienia i złości, rozjaśniały się, wygładzały, na powrót stawały się piękne. Szybko znajdował się chętny do przygotowania świątecznego poczęstunku, a gospodarze dochodzili do wniosku, że wszystkie jabłonie są piękne i obradzają tym, co mają najlepsze. Po chwili nikt już nie pamiętał, o co w ogóle chodziło. Życie wracało do normy.
Wioska była odcięta od świata wielką rzeką i ta bariera, o dziwo, okazywała się wystarczającą zaporą przeciwko złu. Nikt tu nigdy nie przybywał z daleka, nikt stąd nigdy nie wyjeżdżał, chyba że do sąsiedniej wsi. Dalekie wojny mijały niezauważone, były niewidzialne, niesłyszalne, a nawet niewyobrażalne. Krążyły o nich tylko baśnie, straszne i fantastyczne.
Żyli więc ludzie na tej wsi nieskażonej, na prowincji, na obrzeżach świata, gdzie nawet diabeł nie mówił dobranoc. Na szczęście dla mieszkańców.
A jednak komuś to przeszkadzało. Ktoś był niezadowolony. A jednak ktoś postanowił tu dotrzeć i wyrównać rachunki, dopilnować sprawiedliwości.
Przez rzekę z wielką wprawą przeprawiała się łódką Krzywda. Była zadowolona, dorodna i tłusta. Nie zaznała w życiu biedy, wiodło jej się na świecie doskonale. Nie podróżowała, jak niektórzy, w poszukiwaniu nowego domu, bo stary spłonął w pożarze. Miała się dobrze. Płynąc, napawała się świeżym, czystym powietrzem i cieszyła się, myśląc o przygodzie, która czekała u kresu podróży. Aż przebierała grubymi nożyskami, podskakiwała na łodzi, aż popiskiwała:
– Kiedy to wreszcie?! Kiedy to wreszcie?!
Wiosła ochoczo pluskały w wodzie, ptaszki wesoło śpiewały, wietrzyk chichocząc, popychał białe obłoczki. Słońce radośnie liczyło kamyczki na dnie rzeki.
„Ach, co za nudy” – pomyślała Krzywda.
Dopłynęła na drugi brzeg rzeki. Wyciągnęła łódź na złoty piasek i usiadła na zielonej trawce pod cienistym drzewem. Wkoło był błogi spokój. Podparła grubymi łapami wielką, błyszczącą, pyzatą gębę, zarzuciła łydę na kolano i, gryząc zębiskami trzcinkę, dumała. Jak tu się zagospodarować? Od czego by zacząć? W którą stronę iść? W końcu postanowiła. Podkasała spódnicę, otrzepała pięty z piachu i ruszyła, dudniąc stopami po ziemi. Była przecież wielkoludką.
W lesie gdzieś w oddali boleśnie krzyknął ptak.
Ucieszyła się. „Dobra nasza. To na szczęście”.
Szła, aż doszła do wioski. Zobaczyła pochylone płoty i drzewa ocieniające białe schludne domki. Ujrzała ludzi cichych, w spokoju rozmawiających. Spostrzegła ludzi wesołych, w radości się śmiejących.
„A więc to tak”. Zmarszczyła brwi i podniosła paluch. „Tak to sobie beze mnie poczynacie!”.
Szła przez wieś, szukając dla siebie domu. Znalazła jeden w sam raz. Wlazła bez wytarcia nóg. Rozejrzała się: sień, a w niej cztery pary butów, dalej izba – a tam trzy drewniane łóżka z białymi pierzynami, duży stół, naokoło niego krzesła i stołki, pod jedną ścianą malowana skrzynia, a pod drugą piec. Biednie, skromnie i czysto, w sam raz. Przeciągnęła się Krzywda z lubością i kopnęła stołek. Wrzuciła do gardła najlepszy kąsek z garnka. Rozgościła się bez pozwolenia i zasnęła na piecu. A sny miała piękne, pełne krwi i łez. Spała dobrze, spokojnie, spała wyśmienicie.
Krzywda umie przybierać różne postaci – dziecka, ukochanego, matki, może też stać się niewidzialna. Dlatego trudno ją rozpoznać od razu, niełatwo przed nią uciec. Zawsze zdąży coś uszczknąć, skubnąć choćby paznokciem. Jest sprytna jak kot kradnący spyrkę. Zanim się obejrzysz, nie ma ani zwierzaka, ani mięsa. Zostaje tylko zapach.
Krzywda żywi się cierpieniem, najchętniej niewinnym, ale nie pogardzi męką zbrodniarza, która co prawda smakuje gorzej, lecz za to syci na dłużej. Krzywda jest bardzo przebiegła, wie wszystko. Nikt nie dorówna jej doświadczeniu, bo urodziła się milion lat temu. Jeszcze się człowiek nie zdążył na dobre urodzić, nie zaczął się czuć w świecie jak u siebie, jeszcze się w nim nie połapał, nie zadomowił, a ona, gotowa, od dawna na niego czeka, przyczajona w uśmiechu mamy, nieobecnych oczach taty, w garnku gorącego mleka, który przycupnął na brzeżku stołu.
Krzywda, która tymczasem stała się niewidzialna, obudziła się o świcie i poczuła, że nietrudna przed nią robota. Nie wyzwanie ją czekało, lecz prościzna. Mała praca, duży zysk!
W izbie spały cztery osoby: kobieta, mężczyzna i dwoje dzieci. Uśmiechali się przez sen, śnili o swojej miłości.
Krzywda nie mogła znieść takiej obrazy i bezczelności. Zaczęła gorączkowo myśleć. „Może przydałoby się tu małe nieszczęście?”.
Podniosła rękę, wskazała na drzwi i znieruchomiała. Jakiś odgłos nadszedł z ciszy. Obudził domowników.
– Dziwny głos, jakby pisk, jakby gwizd – zdumiał się tato Titek, a Titkowa, ziewnęła i przetarła zaspane oczy.
– Jakby śpiew.
– Co to? – spytali razem synowie.
Wszyscy wstali z łóżek, na bosaka podeszli do drzwi i zaczęli ciekawie nasłuchiwać. Nie przeczuwali nic złego.
– Pójdę zobaczyć – powiedziała Titkowa.
Zaskrzypiała klamka i do domu wpadł szary, wilgotny chłód. Titkowa włożyła buty i otuliwszy się wełnianą chustą, wyszła w koszuli na podwórze.
– To tylko… – zaczęła krzyczeć z ogrodu, ale nie dokończyła.
Zagrzmiało i w tej samej chwili czyste, bezchmurne niebo rozdarła potężna błyskawica. A potem tak samo nagle jak huknęło – umilkło. Zrobiło się cicho i spokojnie. Nie spadła ani jedna kropla deszczu.
„No i bardzo dobrze. Tyle powinno wystarczyć”. Niewidzialna Krzywda zatarła z radości ręce. Niecierpliwie czekała na dalszy rozwój wypadków.
– Piorun uderzył bardzo blisko – powiedział Titek do synów, żeby nauczyć ich czegoś nowego, i wtedy poczuł strach.
– Widziałem przez okno! Zabrał ją ze sobą! – krzyknął młodszy chłopiec.
– Co ty opowiadasz? Kto niby miał zabrać mamę?
Ojciec wybiegł z chaty. Niosło go złe przeczucie. Zaczął się rozglądać wkoło.
Dzień jeszcze nie wstał na dobre. Rosa sennie leżała na trawie, biała gęsta mgła otulała całe obejście niczym puchowa pierzyna. Titkowej nigdzie nie było.
Titek stanął jak oniemiały. Nic z tego nie rozumiał, nie mógł uwierzyć w to, co się stało.
– Mamusiu! Mamusiu! – zaczęli wołać jak małe kociaki synowie, wychodząc na podwórze.
Odpowiedziała im cisza.
Zajrzeli pod wóz, za płot, do kurnika, za stodołę. Z całej siły wytężali wzrok. Szukali i szukali. Nie było jej w obejściu, na polu, w sadzie i u sąsiadów. Nie było jej też w lesie. Ani tu, ani tam, ani nigdzie. Znikła. Rozpłynęła się w świcie.
Aż wreszcie dotarło do Titka – nie ma jej i nie będzie. Znikła bezpowrotnie, zabrała ją błyskawica.
Na jego prawym policzku pojawiło się szkarłatne znamię. Krwawe piętna zakwitły też na policzkach synów. Zostali naznaczeni.
– Dlaczego? – spytał Titek bezradnie. – Cośmy takiego uczynili?
Usiadł nieruchomo przy stole, ze zmartwiałym czołem pękniętym w stu miejscach, nagle posiwiały. Złamany, milczący i zrozpaczony. A ból siekał jak nożem zmarszczki na jego twarzy. Titek siedział i myślał, ale nic nie wymyślił, bo nic nie było do wymyślenia. Szukał sensu, ale go nie znalazł, bo sensu to nie miało. Ot, Krzywda zrobiła im na rozgrzewkę malutki żarcik. Zabrała mamę, a na policzkach zostawiła pamiątkę – straszne, czerwone kwiaty.
Odtąd nic już nie było takie samo. Chata ledwo stała, czasami nawet chwiała się w posadach, ściany pękały i wiał przez nie zimny wiatr. Świat wyglądał zupełnie inaczej, kiedy się na niego patrzyło przez połatane szyby. Miała rację Krzywda, to wystarczyło.
Titek trwał pogrążony w rozpaczy, a dzieci rosły. Rosły, rosły, rosły. Po troszeczku, pomalutku, codziennie samiutkie.
– Mamusiu! – wołały. – Tatusiu! – krzyczały.
Nikt im nie odpowiadał.
Starszy syn Titków nazywał się Tor, młodszy zaś Rot. Trudne mieli teraz życie. Często słyszeli ciszę i jej dotykali. Przytulała ich, wychowywała, karmiła. Była im mamą i tatą.
Nasłuchali się jej, napatrzyli, nadziwili. Aż zaczęła ranić ich uszy, wydymała im brzuchy, wkręcała się w kręgosłupy. Już nie mogli jej znieść i udźwignąć. Więc podeszli do taty, szarpnęli nim mocno i głośno do niego krzyknęli, żeby wyrwać go z letargu.
I nic.
Pociągnęli raz jeszcze, na próżno. Tato siedział i siedział, nie mógł pojąć, przeboleć. Nie mieściło mu się to w głowie. Wrósł w stołek, przyrósł łokciami do stołu. Już nie umiał kolan wyprostować, wyciągnąć ręki do słońca, rozciągnąć ust w uśmiechu.
A synowie rośli. Po troszeczku, pomalutku, codziennie samiutcy. Twarze mieli smutne i samotne, oczy coraz bardziej głodne, policzki zapadłe, a na nich znamiona jak maki.
Więc wstrząsnęli tatą mocno, żeby wyrwać go z uśpienia. Szturchnęli go znowu.
– Tato! Tato!
Znowu nic.
– Własne dzieci cię szarpią. Nie szanują cię, nie słuchają. Uderz! – krzyknęła niewidzialna Krzywda.
Tato ledwo poruszył wargami.
– Nie mogę.
– Nie powinny traktować tak ojca. Bij!
– Nie chcę.
Titek zapatrzył się w ścianę.
W końcu się zamierzył, niezgrabnie i niewprawnie. Cios zadźwięczał w ciszy.
A kiedy uderzył, na jego lewym policzku zakwitło czarne jak pieczęć znamię. Takie same piętna pojawiły się na policzkach synów. Odtąd byli naznaczeni podwójnie.
– Pierwszy raz jest najtrudniejszy – pouczyła Krzywda. – Zobaczysz, dojdziesz do wprawy.
I rzeczywiście doszedł ojciec do wprawy. Bił synów na śniadanie, obiad i kolację. Na zimno i na gorąco, za karę i na wszelki wypadek. Mocno, lekko, na oślep albo precyzyjnie. Co za różnorodność! Żeby zadać ból i by cierpienie z siebie wypędzić. Za żonę, za niesprawiedliwość, za lata siedzenia w martwocie. Za to, że synowie wciąż rośli i oczy mieli jak matka, a w nich smutek, śmierć, cierpienie, wyrzut. Potem starszy syn bił młodszego, a młodszy, gdy dorósł, oddawał bratu.
Z chaty dochodziły krzyki i złorzeczenia. Dobiegał płacz. Zadomowiła się tu Krzywda na dobre. Pokochała to miejsce. Czuła się u Titków jak u siebie.
Już tęsknili synowie za ciszą i marzyli o niej. Ale ciszy nie było, tylko krzyki i łkanie. Ciosy, razy i cięgi. Wszyscy wciąż na siebie krzyczeli.
Tak urośli synowie i sczerniały ich serca skurczone, zaschnięte. Krzywda zaś miała się dobrze, była szczęśliwa. Pojaśniały jej policzki i potłuściała jeszcze bardziej. Już tu być nie musiała, dalej mogła wędrować, w innym domu zagościć. Zło się samo stawało bez pomocy nijakiej.
– Wszystko tu będzie jak należy bez mojego pilnowania – rzekła i odeszła, trzaskając drzwiami, aż dom zatrząsł się w posadach.
Tak mijały lata i synowie wyrośli na mężczyzn.
Razu pewnego starszy syn Tor wyszedł z domu. Nie było go i nie było. Wreszcie wrócił, ale nie sam.
– Żenię się, znalazłem tę jedyną – powiedział.
I wprowadził do izby kobietę. Miała czerwone znamię na policzku.
– Witajcie – rzekła i usiadła przy stole.
– Czuję, że jesteś już nasza – odparł rozczulony Titek i przyjął ją z otwartymi ramionami.
A kiedy ją przytulił, jej drugi policzek zrobił się czarny.
Tak więc żyli we czworo i cierpieli we czworo. A ich ból był gorący i ciemny. Ciągle krzyki i łzy, ciosy, razy i cięgi. Wszyscy wciąż na siebie wrzeszczeli.
Razu pewnego młodszy brat Rot wyszedł z domu. Nie było go i nie było. W końcu wrócił, ale nie sam.
– Żenię się – powiedział i wprowadził do izby kobietę.
Miała czerwone znamię na policzku. Serdecznie przywitała się z Titkiem i jej drugi policzek poczerniał.
Titek się wzruszył.
– Pokocham cię jak własną córkę.
A więc żyli dalej razem, wszyscy nieszczęśliwi, z bólem zastygłym w twarzach, z rozpaczą pod powiekami, z zaciśniętą w pięściach złością. Nikt nie umiał przestać, zrozumieć, dlaczego to wszystko.
Pewnego razu żona młodszego brata zapłakała inaczej niż zwykle – głębiej i ciszej. Rot zaś usłyszał ją inaczej niż zwykle – wyraźniej i głośniej. Oniemieli ze zgrozy.
– Dość – powiedział on.
– Dość! – krzyknęła ona.
Lecz co dalej? On próbował już nie bić, próbował nie krzywdzić, ona za to patrzyła mu prosto w oczy zuchwale. Ale to nie pomagało. Ręka sama wybiegała do jej twarzy, wymierzała razy, raniła. Noga sama kopała. Usta krzyczały, wyrzucały straszne słowa. Już nie mogli nic zrobić. Krzywda była ich panią. Królową.
– Czas opuścić ten dom – postanowiła w końcu żona Rota i poszła pakować kufry.
– Dokąd pójdziemy? – spytał mąż.
Nie mieli przecież innego miejsca oprócz tej chaty.
Poszli, gdzie ich oczy poniosły. Wędrowali przez bezdroża, szukając nowego domu, a po drodze ranili się dalej, znowu i znowu. Tarzali się po piasku na drodze, pełni nienawiści i bezsilnej złości. Takie to było wędrowanie.
Aż w końcu przystanęli i zdecydowali.
– Za mało zostawiliśmy. Trzeba oddać coś jeszcze.
– Mamy tylko skrzynie.
Zawrócili do domu, zostawili na progu kufry i ruszyli w drogę. Ale to też nie pomogło. Dalej zaciskali pięści. Bez przerwy złorzeczyli. Wciąż siebie krzywdzili, wprawnie i z pasją, a ich naznaczone twarze płonęły nienawiścią, ciemniały od bólu. To się ciągle działo, to się nie kończyło. Szeptało im podstępnie: Jeszcze, jeszcze, jeszcze. Nie umieli przestać.
Pewnego dnia znowu się zatrzymali. Tak nie mogło dłużej być.
– Za mało zostawiliśmy. Trzeba oddać coś jeszcze.
– Ale nic już nie mamy.
Znów wrócili do domu, zostawili ubrania. Porzucili wspomnienia, pogrzebali sny. Całkiem nadzy ruszyli w drogę. Czuli lekkość, radość i nadzieję. Ale i to nie pomogło, to jeszcze za mało. Dalej krzywdzili się bez końca. Choć tak bardzo chcieli przestać, nie mogli. Nie umieli.
Więc przypadli do siebie, błagając o przebaczenie. Stali długo w uścisku.
– Wybacz – mówili do siebie, płacząc.
Wtedy coś zaczęło się zmieniać, czerwone znamiona na ich policzkach zbladły. Zostały tylko czarne. Uradowały się ich serca, ale zaledwie na chwilę, bo zaraz zaczęli na nowo, krzywdzili się i płakali z bezsilności. To się przepraszali, to znowu bili, kajali się i krzyczeli na zmianę, a Krzywda, ich pani, ciągle upominała się o swoje. Byli nią zarażeni i nią owładnięci.
– Co robić? – zapłakała żona. – Sami nie damy sobie rady.
– Co począć? – spytał mąż. – Już nic nie możemy.
Bezsilni jak suche liście pod drzewem, uklękli przy drodze i prosili o światło. Błagali z rozpaczą, klęczeli z pokorą, szeptali bezsilnie, aż podszedł do nich wędrowiec o dobrych oczach.
– Szukajcie zaczarowanego źródełka. Pomogło wielu ludziom – poradził, pochylając się nad nimi.
– Gdzie ono jest? – zapytali, bo ciągle jeszcze mieli promyk nadziei. – Powiedz, to nasza ostatnia szansa.
– Idźcie wytrwale w stronę horyzontu. To już niedaleko. Znajdziecie na pewno, jeśli naprawdę chcecie. Tylko nie zapomnijcie, po co idziecie, i bądźcie ufni.
Poszli więc. Tydzień, drugi, trzeci uparcie szukali źródełka, a po drodze ciągle przypominali sobie, po co idą. Wędrowali, błądzili, aż wreszcie znaleźli polanę ze zdrojem. Wkoło wody było pełno ludzi, pochylali się, czerpali kubkami i pili. A kto się napił, odchodził spokojnie i z uśmiechem, jakby odmieniony.
Rot ukląkł przy zdroju.
– Obmyjmy twarze.
Zanurzyli dłonie w wodzie. Była lodowata i czysta. Gdy dotknęli swych policzków, zmyła z nich czarne plamy. Piętna znikły na zawsze jak zły sen.
– Napijmy się.
Uradowana żona zaczerpnęła wody w dłonie.
Zimna, czysta, przejrzysta woda uleczyła ich czarne serca. Nareszcie byli wolni.
Żyją odtąd szczęśliwi, lecz nie powiem wam gdzie, bo Krzywda ich odnajdzie i znów się do nich przyczepi.
Wojciech Eichelberger: Jest jakaś wieś, do której Krzywda nie dotarła, bo to miejsce oddzieliła od świata wielka rzeka.
Agnieszka Suchowierska: Wieś bajkowa, bo w rzeczywistości takiej nie ma.
WE: Może jakaś rodzina mogłaby być taką wolną od Krzywdy wyspą?
AS: Myślę, że nie.
WE: Mnie się to kojarzy z książką Huxleya Wyspa, mówiącą o społeczności odgrodzonej od świata, bo komuś się wydawało, że to wystarczy, aby ludzie, którzy będą się tam rodzili i żyli, byli dobrzy. Ale to też okazało się utopią.
AS: Zupełnie jak amisze. W każdym razie w bajce jest to możliwe.
WE: Mamy więc miejsce, do którego nie dotarła Krzywda, i dlatego ludzie, którzy tam żyją, są dobrzy. To trochę tak jak w raju. Ale w tej bajce chyba chodzi o takie miejsce, gdzie nie wydarzyło się jeszcze nic strasznego, absurdalnie okrutnego, jak na przykład wojna. Ciekawa jest tu postać Krzywdy, która nie zazna spokoju, dopóki wszystkich nie pozaraża. Przypomina trochę szatana, on też musi mieć wciąż nowe ofiary, żywi się nimi. Ale ta Krzywda jest też trochę jak dziecko – bezinteresowna, lubi, gdy wokół niej coś się dzieje. Tak jakby grała w grę komputerową, tak zwaną strzelankę. Bohater biegnie ulicą, musi zdobyć jak najwięcej punktów i może robić różne straszne rzeczy: strzelać, zabijać, przejeżdżać ludzi samochodami, powodować katastrofy. Ma siedem żyć, a wszyscy wkoło tylko jedno. Krzywda z tej bajki działa na trochę podobnej zasadzie – z nudów, z bezmyślności, dla zabawy. Dowiedziała się, że gdzieś jest nieskażona, dobra wieś, i chce zaznaczyć tam swoją obecność.
AS: Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda!
WE: Ta Krzywda kojarzy się też z przypowieścią o Hiobie. Żył szczęśliwy, wierzył, modlił się. Pan Bóg był z niego bardzo zadowolony. Szatan, który słyszał zachwyty Pana Boga nad Hiobem, spytał: „Co to za sztuka wierzyć, gdy wszystko się tak dobrze układa? Założę się, Panie Boże, że jeśli sprawdzisz Hioba i sprowadzisz na niego parę solidnych nieszczęść, to wtedy zapomni o tobie”. I Pan Bóg wypróbował biednego Hioba, zsyłając nań nieszczęścia. Coś takiego w tej bajce pobrzmiewa – dopóki nas nie spotka Krzywda, to tak naprawdę nie sprawdzamy się w naszym człowieczeństwie i wierze. Wtedy gdy Krzywda porządnie w nas uderzy, kiedy damy się wciągnąć w jej przemyślną grę, na przykład mszcząc się na tych, którzy nas skrzywdzili, wstępujemy do jej armii, jesteśmy krzewicielami zła. Wówczas stajemy przed ważnym wyborem: Czy poniesiemy dalej falę Krzywdy, czy się jej przeciwstawimy. Ale nawet gdy pozwolimy Krzywdzie, by nas zaraziła krzywdzeniem, to jeszcze nie wszystko stracone, jeśli się w porę opamiętamy. Wszystko zależy od tego, czy się w którymś momencie zatrzymamy. I to jest dopiero prawdziwa próba. Bycie świętym bez takiej próby jest niewiele warte. Szczęście niewywalczone jest zawsze trochę podejrzane.
AS: Nie jest związane z naszą pracą nad sobą, jest tylko spuścizną, czymś, co mamy za darmo. Bezwiednie i bezrefleksyjnie powtarzamy to, czego nas nauczono.
WE: Krzywda potrafi się bardzo dobrze przebrać. Innymi słowy, w każdym z nas jest ukryty krzywdziciel.
AS: Można skrzywdzić przez pomyłkę, zupełnie niechcący. Są w życiu takie momenty, że trzeba się wręcz pilnować, żeby nie wyrządzić krzywdy. Nie wystarczy sama dobra intencja. Chyba wszyscy ludzie mają coś za złe swoim rodzicom, niektórzy opowiadają na kozetkach psychoanalityków historie wręcz mrożące krew w żyłach. A równocześnie większość rodziców nie chce nic złego dla swoich dzieci.
WE: Rodziców, którzy źle życzą swoim dzieciom, jest bardzo niewielu, może jakiś niewielki procent, skrajna patologia. Rodzice robią, co mogą dla szczęścia dzieci, ale ponieważ i oni zostali kiedyś skrzywdzeni, niechcący dalej sami krzywdzą.
AS: Często trzeba naprawdę się postarać, żeby przestać krzywdzić. Najpierw dowiedzieć się, na czym to krzywdzenie polega, ale to nie wszystko. Świadomość bez działania nie ma siły sprawczej. Trzeba uważnie być w danej sytuacji i postępować najlepiej, jak to możliwe. Nie krzywdzić kogoś – to świadomy, aktywny wybór. To się samo nie staje.
WE: Za każdym razem dzieje się to inaczej. W różnych sytuacjach nie krzywdzić kogoś znaczy coś innego. Czekają nas ciągle nowe wyzwania, bo nie ma jednego przepisu na to, jak postępować słusznie. Każda sytuacja jest jedyna i niepowtarzalna. Można na przykład kogoś skrzywdzić, będąc dla niego zbyt dobrym, zgadzając się na wszystko, pomagając mu, albo zrobić komuś ogromną przysługę, zostawiając go samego z jego problemami. Nigdy nie dość czujności w tej sprawie. Krzywda z naszej bajki przybywa do szczęśliwej wioski w postaci pioruna.
AS: W ciągu jednej chwili znika mama. Dlaczego spotkało to akurat ją? Bo była bardziej potrzebna małym dzieciom?
WE: To nie przypadek, że tak się stało. Często to właśnie kobiety niosą Krzywdę. Najwięcej Krzywdy dziedziczymy po matce, to spuścizna patriarchatu. Tak więc Krzywda zabiera Titkowi żonę. Titek zamyka się i zacina w sobie. Popada w depresję na wiele lat. Ale dla Krzywdy to za mało. Nie wystarczają jej depresja ojca i samotność synów.
AS: Chłopcy tracą naraz i mamę, i tatę. Każdego z nich inaczej. Odtąd są zdani tylko na siebie. Z całym szacunkiem dla cierpienia Titka, ale tak naprawdę on chyba myśli głównie o sobie, jest tak bardzo skoncentrowany na własnym nieszczęściu.
WE: Zamiast na dzieciach. Przecież część jego żony nadal jest w każdym z jego synów, o to się należy troszczyć i to kochać. Kochać ją w nich. Często wolimy zamknąć się w Krzywdzie, w byciu ofiarą, niż zrobić coś sensownego.