Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bardzo martwy sezon. Reportaże naoczne - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 lutego 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bardzo martwy sezon. Reportaże naoczne - ebook

Oto mrożące krew w żyłach historie o Polsce, która siedzi z piwem w ręce i pilotuje telewizor.

Marcin Kołodziejczyk jest specem od Polski – zarówno tej prowincjonalnej, jak i wielkomiejskiej. Pierwszą portretował w docenionym zbiorze tekstów „B. Opowieści z planety prowincja”. Pod podszewkę wielkomiejskiej klasy średniej zaglądał w świetnie przyjętej „Dysforii. Przypadkach mieszczan polskich”, książce badającej horyzonty życiowe, mentalne i językowe nowych „strasznych mieszczan”.

„Bardzo martwy sezon” to reporterska opowieść o szansach utraconych i tych nigdy nie zyskanych. Zachwyca precyzją i wnikliwością. Z pozornie mało znaczących historii codziennego życia i drastycznych sensacji, którymi żyła cała Polska, wyłania się gorzka prawda o nas samych i o naszym kraju. Kołodziejczyk kolejny raz udowadnia, że jest jedną z najjaśniejszych gwiazd polskiego reportażu.

Teksty w jego nowej książce układają się w opowieść o tym, jak Polska stara się być częścią bogatego i kulturalnego Zachodu, ale często znajduje się gdzieś indziej - wszędzie i nigdzie, w toku wiecznej zmiany. To oda do niedziania się wielkich rzeczy i do codzienności, a czasem jednak do rzeczy najistotniejszych. Bo najbardziej tajemnicze jest stawanie się, a nie osiąganie celów.

Wiejskie klany skłócone tajemniczą śmiercią młodego chłopaka, mężczyźni pijący pod sklepem nalewkę Ambasador za 6,50 zł, młodzież, która ucieczki od nudnej codzienności Więcborka szuka w podnoszeniu ciężarów, powiatowi aktorzy porno, bywalcy dyskoteki w popegeerowskiej wsi, ale też dziewczyny z wielkiego miasta, które chcą robić teatr alternatywny – oto bohaterowie książki Marcina Kołodziejczyka. Reporter znajduje ich na obrzeżach głównego nurtu życia, gdzie nie docierają kamery telewizyjne. Podsłuchuje swoich bohaterów zarówno pod wiejskim sklepem, jak i na berlińskim dworcu. Ich głosy tworzą nieoczywisty, choć prawdziwy obraz Polski.

Marcin Kołodziejczyk (ur. w 1973 w Warszawie) reporter związany z tygodnikiem POLITYKA. Siedmiokrotnie nominowany do nagrody Grand Press w kategorii reportaż i publicystyka. Ma na swoim koncie wiele prestiżowych nagród dziennikarskich, m.in.: nagrodę reportażystów Melchior 2015 w kategorii Inspiracja Roku. Autor książek „B. Opowieści z planety prowincja” (2013) oraz „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich” (2015).

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8032-074-1
Rozmiar pliku: 3,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SCENY KULTURALNE WE WSI MAZURSKIEJ

Kilku mężczyzn, każdy młody, silny i po winie, przemierzało łąki, a księżyc pięknie podświetlał ich na srebrno. Od podnóża łagodnego wzniesienia dobiegały dźwięki psychodelicznej suity granej na żywo. Nieznani ludzie ze zniszczonych fotografii rozrzuconych w trawie leżeli na wznak i gapili się w niebo. Szeleściły kilometry filmowej taśmy, przymocowanej do drewnianego rusztowania tak jak się wiesza zasłonkę w letniaku, żeby nie wchodziły muchy. Na wzgórzu płonęły telewizory. – Media, media, media – miejscowi powtarzali zasłyszaną frazę. To było już zakończenie awangardowego spektaklu Gry Medialne pokazywanego w ramach festiwalu mazurskiego „Plenery Wielkich Jezior” we wsi Kamieńskie, gdzie kiedyś upadł pegeer. Nic nie dało się uratować.

Scena 1: kultura elitarna

Konrad Zbrożek, zwany kłobukiem propagandowym mazurskiego festiwalu, zjawił się w postpegeerowskiej oborze przerobionej na gospodę, by posłuchać, co prawdziwi ludzie mówią o życiu. Ma potem materiał do opowiadań albo wierszy. Ale obora była pusta. Usiadł sam w wyziębionej sali i zamówił piwo. Szefowa lokalu, wycierając szklanki za kontuarem spytała, jaką lubi muzykę. Kłobuk Zbrożek uśmiechnął się diabolicznie, bo trawi tylko poważną. Ku jego zdumieniu kobieta zapowiedziała:

– Trzecia symfonia Henryka Góreckiego.

– Symfonia Góreckiego – entuzjazmował się później Konrad kilkaset metrów od gospody, na polanie, gdzie Zbigniew Waszkielewicz, aktor, reżyser, dyrektor-założyciel Teatru Iota i pomysłodawca festiwalu w jednej osobie, szykował się do przedstawienia swoich „Gier Medialnych”. O atrakcjach festiwalu od dawna zawiadamiały miejscowe społeczeństwo oraz urlopowiczów wielkie, oblepione plakatami reklamowymi wigwamy z drewna, rozstawione w okolicach miasta Orzysz. Spektakle plenerowe, koncerty, warsztaty, happeningi, wielka kultura, słynni ludzie – trąbiło z wigwamów.

Ale ci z polany, młodzi uczestnicy teatralnych warsztatów Zbigniewa Waszkielewicza, humory mieli zwarzone. Całą noc lał deszcz, brezent wojskowego namiotu parował teraz w chwilowym słońcu. Próbowali przed premierą w takiej rosie, że nawet skórzane buty nadawały się do wyżęcia. Teraz w złowieszczym milczeniu topili nad ogniskiem parafinę, nasączali nią szmaty i robili pochodnie do spektaklu. Na pobliskich wzgórzach stały dziwne drewniane konstrukcje podobne do maszyn oblężniczych. Kręcili się przy nich żołnierze sprawdzając mocowania belek. W dolince realizatorzy dźwięku przygotowywali scenę do koncertu Józefa Skrzeka. Chodzili po łące i klaskali w dłonie, sprawdzając akustykę.

Wciągnięty przez nerwową atmosferę przygotowań kłobuk Zbrożek zamilkł na temat kompozytora Góreckiego i zajął się produkcją strzałek, aby każdy kto chce, mógł trafić na imprezę.

Zza drzew nieśmiało popatrywało na te dziwy kilkoro mieszkańców krainy upadłych pegeerów.

Scena 2: kultura osobista

– Jak żołnierz nie jest jebany, to się robi toksyczny – szeregowiec Artur wykładał kolegom z jednostki orzyskiej kawalerii pancernej istotę musztry. Pracowali w sześciu za domem Waszkielewicza we wsi Radzie. Mundurowe bluzy rzucili na trawę. Ich mały magnetofon zatruwał sielską okolicę piosenką o wielkich cycach. Wokoło walały się wióry i gałęzie, a żołnierze zbijali drewniane instalacje. Żaden nie miał pojęcia, po co to robią.

– Każą, to robimy – komunikowali ciekawym. Byli żywym dowodem na to, że ich brygada faktycznie patronuje festiwalowi mazurskiemu.

Żołnierze mieli dyskretnie na oku pole za drogą, na którym grupa dziewczyn z warsztatów Waszkielewicza prężyła ciała, przybierając figury przewidziane scenariuszem awangardowego spektaklu. Coraz to któraś zwisała z wysokości dziwnej drewnianej konstrukcji w tak ryzykowny sposób, że jej oddanie dla sztuki musiało imponować.

– Zdąży się jeszcze pogonić kotów w jednostce – kontynuował Artur, przekrzykując pornograficzny tekst utworu z magnetofonu. Starał się nie zauważać rzeczywistości za drogą.

Aktorki zastygły właśnie w wiernopoddańczej pozie przed kapłanem granym przez Waszkielewicza. Same licealistki albo studentki. Spały w stodole, myły się w lodowatej wodzie ze źródła, przechadzały się po okolicy i dwa razy dziennie próbowały przed spektaklem i nawet za to wszystko płaciły. Mistrz, na co dzień pedagog z wyższej uczelni, wykładał im swoją dziedzinę – ekspresję pozawerbalną.

One były kulturą, żołnierze naturą. One uduchowione, oni kanciaści. Na początku nawet jedli osobno. Ale potem kilku z nich musiało zagrać w przedstawieniu, bo scenariusz przewidywał mężczyzn. Bronili się jak mogli, niszczyli artystyczny zamysł, bo kojarzył im się beznadziejnie z brakiem męskości. Jednak tydzień później rozumieli już, o co w tej sztuce chodzi – należy słuchać rozkazów reżysera i już. Przestali używać wyrazów i poderwali dwie studentki. Tę z polonistyki i tę z filozofii.

Któregoś dnia całe doborowe towarzystwo przeniosło się z Radzi do Kamieńskich, żeby zagrać w plenerze dla przypadkowego widza.

Scena 3: kultura masowa

W Kamieńskich zapadła noc, publiczność zebrana na polanie nad jeziorem czekała na spektakl. Przyszli turyści w dresach i miejscowi ubrani, jak kto stał. Niektórzy niecierpliwie sięgali do kieszeni, gdzie mieli schowane co trzeba ku pokrzepieniu serc. Było spokojnie. Aż nagle:

– O Jezu, chore ludzie! – starsza kobieta jedną ręką trzymała się za serce, a drugą przytulała do siebie trójkę drobiazgu.

Z lasu wyszła grupa aktorów ubranych w czarne foliowe worki na śmieci i stanęła przy pierwszym drewnianym rusztowaniu, na którym powiewała taśma filmowa. Zamaskowani machali wkoło zapalonymi pochodniami rozpędzając gawiedź na boki. Bardziej wyrobieni humorystycznie tutejsi wyciągali papierosy i dla zgrywy zbliżali twarze do pochodni. Rozpoczynał się spektakl. Aktorzy krokiem pątników podążali za ubranym na biało kapłanem-Waszkielewiczem od jednej do innej konstrukcji z drewna. Każda stacja oznaczała jakiś środek przekazu masowego, od filmu i telewizji, po radio, prasę i fonografię. Ubrani na czarno pielgrzymi wspinali się na rusztowania i przyjmowali pozy, a kapłan czytał nazwiska ludzi, którzy zaprzedali się mediom. Czarne folie na śmieci połyskiwały w świetle księżyca, było niesamowicie, więc kilkoro dzieci z widowni zaczęło na wszelki wypadek płakać.

– To jest nasz mediament! Media, media, media! – kończył kapłan każdą stację i tłum ruszał za aktorami wzdłuż łagodnego zbocza wzgórza w rytm monotonnej muzyki do kolejnego artystycznego przystanku. Po drodze zawsze któryś z widzów odrywał się od pochodu ze słowami dosadnej dezaprobaty, wspominając o dupie jako miejscu dla podobnej sztuki. Albo też w skupieniu, porażony abstrakcją, odbijał do samodzielnego saturatora zainstalowanego wraz z operatorem i piwem koło namiotu, żeby dla odmiany dotknąć realiów.

Największym zainteresowaniem wśród miejscowych cieszyła się piramida z przyczepionymi pudłami telewizorów. Jeszcze zanim dotarła tu akcja spektaklu, mężczyźni dokładnie obejrzeli sprzęty i użalili się nad czarnym trzydziestocalowym odbiornikiem firmy Sony, który niczym król telewizorów zajmował główne miejsce na rusztowaniu. Ktoś z ciżby uczcił jego pęknięty kineskop skromnym wianuszkiem z mleczów.

Tymczasem artyści krzewili pożogę i destrukcję. Podpalili budowlę z celuloidem filmów, następną z wielkimi fotografiami, syczały topiąc się winylowe płyty, wreszcie na ziemię runął także ołtarz z telewizorami. Reakcja publiczności była natychmiastowa. Młodzi i silni podchmieleni mężczyźni rzucili się ratować pudła z ognia. Ich ruchy były skoordynowane, możliwe, że działali ochotniczo w straży pożarnej. Płonące dobro, nawet jeśli bezużyteczne, sprawiało im ból. Wystarczyło kilka chwil na opanowanie i już z niepohamowaną uciechą wrzucali uratowane telewizory na powrót do ognia, kopiąc je na dokładkę.

Trzech pobiegło do jeszcze stojących konstrukcji i z nadzieją w głosie pytali kapłana:

– Szefie, to też zwalamy?

Rewolucyjne nastroje ukoiła dopiero muzyka Józefa Skrzeka. „O ziemio niedobra/O ziemio przegrana/O ziemio piękna/O ziemio kochana/Jam ci wierny jak gołąb/Szybujący w niebo” – śpiewał artysta w starym, dobrym stylu supergrupy SBB, a na wzgórzu, w świetle księżyca lepszego od wszystkich reflektorów świata, trzech postpegeerowców, mężczyzn młodych, silnych i po winie, stało nad trupem króla telewizorów, patrząc w płomienie. Przy nastrojowej muzyce wyglądali majestatycznie mimo gumofilców na nogach.

Po chwili poszli łąką w kierunku lasu, w którym zniknęli ich kompani, kiedy zdecydowali się opuścić plenerową scenę spektaklu. Za lasem znajdowała się gospoda w dawnej oborze, gdzie trwała dyskoteka. Wkrótce znaleźli się tam również żołnierze i artyści, żeby uczcić powodzenie awangardowej sztuki w masowym odbiorze.

Scena 4: kultura alternatywna

Nazajutrz po południu odkomenderowani do festiwalu żołnierze z orzyskiej jednostki kawalerii pancernej zameldowali się we wsi Cierzpięty do pomocy przy warsztatach Pawła Althamera, rzeźbiarza i konceptualisty o sławie międzynarodowej. Uważnej polskiej publiczności artysta jest znany z niedawnej realizacji projektu wypisania cyfry 2000 za pomocą rozświetlonych okien mieszkań bloku na warszawskim Bródnie, a przez koneserów performance’u kojarzony choćby z projektem pt. „Kardynał”, kiedy to siedział w wannie wypełnionej masą papierową oraz fioletową wodą i paląc marihuanę wprowadzał się w kilkugodzinny trans, albo projektem „Astronauta”, kiedy ubrany w skafander kosmiczny przemierzał ulice miasta fotografując przyglądających się mu ludzi. Althamer zapragnął dla odmiany zrealizować coś ludycznego. W poniemieckich bunkrach, zagubionych w lasach niedaleko wsi Cierzpięty, w której jeszcze kilka lat temu cała dorosła populacja zatrudniona była przy krowach hodowanych w pegeerze na skalę przemysłową, zaplanował stworzyć wiejską świetlicę.

Zanurzeni w marazmie mieszkańcy okolic mieli przypomnieć sobie, że Pan Bóg stworzył ich do działania, a świat wcale nie przekręcił się do góry nogami wraz z ostatnią krową pegeeru.

Arek, Sylwek i Siódemka, przezywany tak z powodu blizny w kształcie cyfry na czole, korzystali z wakacji, siedząc bezczynnie na klatce schodowej jednego z trzech bloków we wsi Cierzpięty. Przed oczami mieli jezioro, za plecami lasy, poza tym było kilka chałup, rozmokła droga gruntowa i industrialne wnętrza pustej obory. Nic nie było do roboty, przejechał już objazdowy sklep, bezrobotny ojciec dwadzieściorga dzieci zachrypłym głosem śpiewał na piętrze szlagier disco polo, sezonowo zatrudnieni przy drogach w Orzyszu mężczyźni wykonali już swój taniec powrotu do domu na wysokich obrotach, pod oknami suszyły się prześcieradła.

Wtedy zjawił się po miejsku ubrany człowiek z kamerą. Na przemian to trzymał ją przy oku, to rozmawiał z ludźmi. Patrzyli na niego jak na wariata, odpowiadali niechętnie, ale że miał sympatyczną twarz, szybko przywykli do jego obcości.

Po kilku dniach wieś Cierzpięty działała już jak plan filmowy. Przed obiektywem Althamera pojawiały się nowe postacie. Opowiadały o swoim życiu, pracy w pegeerze, beznadziei. Człowiek z grabiami sprzątający przy komórce ustępował miejsca facetowi odpalającemu motor marki Gil i chłopakom skaczącym z pomostu do jeziora, a narratorem był nawiedzony Darek zwany Mamamelą, któremu Bóg dał mózg z drugiej ręki. Artysta mówił, że organizuje świetlicę, żeby przyszli i zaprosili znajomych, kiedy będzie otwarta.

W ciągu dwóch tygodni poniemieckie bunkry w lesie przestały być tylko sekretnym miejscem, do którego miejscowi wpadali w celach degustacji alkoholu lub miłosnych. Odkomenderowani do kultury żołnierze z Orzysza wynieśli ze środka tony gruzu i wybielili ściany.

Scena 5: kultura ludowa

Wreszcie któregoś dnia wieczorem zeszli się mieszkańcy Cierzpięt na otwarcie świetlicy. Każda sala bunkra przygotowana była na inny rodzaj działalności kulturalnej. Tu świecił się ultrafiolet, wydobywając ze ściany rysunki jak w prehistorycznych grotach, zaraz obok równo ustawione naprzeciw ekranu telewizora ławki sugerowały kino, w kolejnej z sufitu zwieszały się fragmenty dziecięcych rysunków.

Na zewnątrz stojący na śliskim od deszczu betonie okienka monitor komputera pokazywał ciekawym fotografie orzyskich kawalerzystów pancernych porządkujących mały cmentarzyk żołnierzy niemieckich – projekt Rafała Szambelana, rzeźbiarza i konserwatora zabytków, przyjaciela Pawła Althamera.

A Althamer krążył wśród gości świetlicy z kamerą, za nim chodził chłopak z butlą gazową, do której wkręcono żarówkę. Publiczność, z początku nieśmiała, przycupnęła na ławkach przed bunkrem, ale w miarę oswajania się z miejscem i wypijanego piwa nabierała werwy. Z sali z telewizorem dobiegały ryki śmiechu, bo nic tak nie śmieszy, jak oglądanie siebie samych. Na ekranie pojawiał się i motor marki Gil z jeźdźcem w kasku, i Mamamela, jak zapraszająco wskazuje ręką wnętrze pustej obory, i pies uwięziony przez właściciela w garażu, żeby pilnował samochodu. I chłopaki skaczące na główkę do jeziora.

– Nie ma roboty, kiedyś była – konkludował starszy mężczyzna, widząc na filmie zarosłą trawą wagę do bydła.

– Akurat dzisiaj nie mam zębów, zostawiłam w domu – informowała kobieta, uśmiechając się do fotografii, ta sama, która przedstawiała większości zebranych swoją córkę z dzieckiem na ręku, pytała, czy córka ładna, a potem musiała uspokajać podpitego zięcia, który rwał się do bójki o nic.

W ultrafiolecie młodzież tańczyła do muzyki z kasetowca, inni uśmiechali się do siebie i wystawiali dłonie, podziwiając biel zębów i paznokci, bo pierwszy raz widzieli taką żarówkę. Pankowiec z postawionym czubem, turysta, dziś wieczorem swobodnie poruszał się wśród nietolerujących zwykle inności miejscowych. Starzy i młodzi krążyli po ożywionych cudownie bunkrach i dotykali ścian, mijali się grzecznie w wąskich korytarzach, potem stawali w kolejce po piwo. Gdzieś w zaroślach, nad ich głowami, na dachu bunkra, terkotał agregat na benzynę – dostawca prądu.

Waszkielewicz, organizator festiwalu mazurskiego „Plenery Wielkich Jezior”, dbał, żeby benzyny nie zabrakło. Impreza miała się skończyć wraz z wyczerpaniem ostatniego zbiornika w agregacie. Konrada Zbrożka zwanego kłobukiem propagandowym nie było – wyjechał do Gdańska.

Kilku rozchwianych ludzi przyszło podziękować Althamerowi za świetlicę. Artysta obiecał, że będzie do Cierzpięt wracał, a na razie może oni by pomyśleli o stworzeniu miejsca, w którym miło przebywać? Bunkry są niczyje, wystarczy tu przychodzić, ożywiać miejsce. Kiwali głowami, że to takie proste.

A za kilka godzin nagle zgasło światło, bunkrowy rozgardiasz umilkł na moment, potem rozległ się przeciągły jęk dezaprobaty, a jeszcze potem jednak wybuchła bójka.

Scena 6: kultura codzienna

Dwa tygodnie później Arek, Sylwek i Siódemka siedzieli jak zwykle na klatce schodowej bloku w Cierzpiętach, bo w jeziorze woda za zimna. Po artystycznych ekscesach wszystko wróciło do normy i tym, co nie pracują, znów czas przesypuje się przez palce. Sąsiadka rozwiesiła pranie, rodzice Arka poszli na grzyby, sklep przyjechał i odjechał, sens życia sprowadza się do dyskoteki w Stefanowie dziś wieczorem.

W poniemieckich bunkrach w lesie cisza, zostały ławki, rysunki na ścianach straciły wyrazistość bez ultrafioletu, zniknął telewizor i kasetowy magnetofon, bo co za głupek zostawiałby sprzęt w bunkrach?

A chłopaki z Cierzpięt są świetlicą zachwyceni, chcieliby częściej takie rzeczy oglądać i w nich uczestniczyć, bo kończąca imprezę bójka, którą widział Arek, to w końcu coś do przywyknięcia. Ale niestety, do szalonych projektów potrzeba artystów, nawet jeśli bunkry są odnowione, to kto tam pójdzie poprzebywać?

– Czasu nie ma – powiedział Arek, siedząc z kolegami na klatce jak zwykle.POLAMI CHODZIĆ NA NIEMO

Musiało być około północy, bo na weselu w remizie we wsi Czartowczyk opodal Czartowca akurat szykowano się do oczepin. Muzyka zagłuszyła wycie opon i huk giętej blachy, który powinien dobiec z oddalonej o sto metrów szosy. Wyglądało jakby przy akompaniamencie orkiestry wpadły na siebie w ciemnościach dwie smugi światła. Chwilę potem piosenka nagle się urwała i wesele wyszło popatrzeć na wypadek. Duży fiat, którym jechało siedmiu mężczyzn, zderzył się z volkswagenem busem. Na drodze leżał Kamil Furman, syn gospodarza z sąsiedniej wsi Soból. Kilka dni później okolica plotkowała na całego. W kościele i pod sklepem ktoś szepnął Marianowi Furmanowi, że wypadek wypadkiem, ale chłopaka zatłukli mu sztachetami Piwińscy ze wsi Czartowiec. Śmierć Kamila skłóciła dwa wiejskie klany.

1.

W czerwcową sobotę 2000 roku Jacek Furman żegnał się z wolnością cywila. Wieczorem jego odpicowany czerwony fiat 125 na aluminiowych felgach kursował między sklepem w Czartowcu, stacją benzynową i domami kolegów. Jacek z młodszym bratem Kamilem i Bezrobotni – dwaj sąsiedzi Furmanów z Sobola, szukali imprezy. Kupili butelkę wódki i kilka piw.

Impreza była plenerowa. Fiat stał na poboczu szosy w Czartowcu, butelka krążyła z rąk do rąk, panelowe radio Sony na miękkie przyciski nadawało rytm. Przyszło parę dziewczyn. Napatoczyło się też trzech Piwińskich: bliźniacy i ich kuzyn. Doskoczyli do Kamila Furmana. Z marszu dostał parę kopów dla wyrównania rachunków z dyskoteki sprzed tygodnia, bo się wtedy pokłócili. Oberwał też Jacek, Bezrobotny i jeden z Czartowca, bo głośno zapytał: może dosyć?

– Spierdalać! – Piwiński uznał sprawę za zakończoną.

Trzasnęły drzwi fiata, zapiszczały opony. Jacek, Kamil, dwaj Bezrobotni i ten, co dostał za zainteresowanie, popędzili po posiłki. W Czartowczyku, gdzie w remizie rozkręcało się wesele, do samochodu dobrali jeszcze dwóch. Z płotu koło przystanku nałamali sztachet. W siedmiu pojechali mścić się na braciach Piwińskich. Mogło być koło dziewiątej. Wieczór pożegnalny dopiero się zaczynał.

Ustawili fiata pod kościołem. Strategicznie, między sklepem a domem Piwińskich. Długo czekali. Wreszcie na pustej szosie błysnęły reflektory. Jechał stary nissan cherry kuzyna Piwińskich, Organisty. Duży fiat wysunął się przodem na drogę, też zapalił światła. Oświetlił Piwińskich na tylnym siedzeniu.

– Było po meczu Niemcy–Anglia, kładłem się spać, jak przyszli i poprosili: odwieź nas, bo Furmany jeżdżą ze sztachetami – opowiada Organista. – Fiat Furmana stał przy kościele. Zwolniłem, bo myślę: jeszcze rzucą w szybę muterką.

Minął ich, we wstecznym lusterku zobaczył, jak wskakują do fiata. Kilkaset metrów dalej nissan wjechał na podwórko Piwińskich, zachłysnął się i zgasł. Fiat stanął przodem w bramie. Tłukli się przy studni, na ostro – z butowaniem i sztachetami. Wybiegli rodzice Piwińskich.

– Organista tu po nocy – zdziwił się stary Piwiński. – Toż on żonaty?

Potem znowu trzaskały drzwi, siedmiu chłopaków upychało się w samochodzie. Pojechali do skrzyżowania z drogą główną Tomaszów Lubelski–Hrubieszów. Było około północy. Sto metrów za skrzyżowaniem na weselu w remizie właśnie szykowali się do oczepin.

2.

Na dziewiątą rano w niedzielę była zamówiona msza w intencji szczęśliwego wojska dla Jacka Furmana. Przed szóstą w furtce plebanii w Czartowcu stał Marian Furman.

– Nie będzie mszy za Jacka wojsko, tylko za zdrowie – powiedział księdzu. – Mieli wypadek. Kamil nie żyje, Jacek w szpitalu, samochód pobity.

Przed remizą w Czartowczyku powiewały girlandy z krepiny. Na ławkach wietrzyło się jeszcze kilku weselników w przykurzonych garniturach. Po nocy wieś ucichła, jakby się przyczaiła. Marian Furman jeździł polonezem koloru szampańskiego, załatwiał przykre sprawy. Szpital, policja, kostnica, kościół, cmentarz. Ludzie patrzyli na tę jazdę zza płotów i z okien domów, w ciszy. Marian też dużo nie gadał, bo nie było o czym: wypadek to wypadek. Potem ludzie rozglądali się za Furmanami w kościele, z ciekawości, przyjdą czy nie?

W niedzielę po wypadku Marian wracał ze szpitala i wyszedł do niego na drogę ojciec Bezrobotnego.

– Ty tylko, Marian, mów jak zeznawać, żeby nie było krzywoprzysięstwa – zapewnił sąsiada o swojej lojalności. Porozmawiali, Furman wypalił papierosa, wyżalił się:

– Lekarz powiedział, że miejsce Jacka jest na Rakowieckiej w Warszawie, bo tam mają szpital przy więzieniu. Jacek jako kierowca jest winny wypadku.

Marian Furman miał prośbę: niech obaj Bezrobotni mówią, że kierował Kamil. Więc motali się w zeznaniach. Albo mówili, że Kamil, albo nie pamiętali kto.

Bracia Piwińscy na pogrzeb Kamila nie przyszli. Matki kupiły wieńce, ale ktoś, kto wrócił z domu nieboszczyka, mówił, że Furmanowa załamuje ręce, tylko zawodzi.

– To wy już na ten pogrzeb nie idźcie – zdecydowała matka Piwińskich bliźniaków.

3.

Spokój i przyglądanie się trwało tydzień. Potem ludzie zaczęli gadać. Pod sklepem powiedzieli Marianowi Furmanowi:

– Kamila zabili, ty im tego nie podaruj, Kamila i Jacka Piwińscy pobili i nieprzytomnych wrzucili do fiata.

Każdy chciał być świadkiem, każdy chętnie opowiadał, co słyszał od innych. Furman te wypowiedzi zbierał i zwoził do domu. Siadali z żoną przy stole pod kilimem z Janem Pawłem II i radzili.

Aż jednego dnia Furmanowie i ich krewni przestali się odzywać do Piwińskich i ich krewnych. Nie mówili dzień dobry, zamknęli się w sobie. Marian napisał do Ministerstwa Sprawiedliwości, że wszystko byłoby w porządku, bo wypadek to wypadek, ale już na drugi dzień po weselu w Czartowczyku ludzie gadali, że Kamil najpierw był zabity, a potem spowodowany wypadek.

Tak napisał, znaczy uwierzył. Tydzień po wypadku, cztery dni po pogrzebie Kamila i dzień po odzyskaniu przytomności przez Jacka, Marian Furman był przekonany, że syna zabili mu Piwińscy. Złożył na policji sprawę o pobicie.

– Bo dlaczego nie było ich na pogrzebie Kamila? – pyta. – Jak ktoś ma czyste sumienie, to się nie boi przyjść.

4.

Wieś zachłysnęła się wieścią: Furman będzie zakładał sądy! Gdy przejeżdżał przez Soból, bywało, sąsiedzi stawali na podwórzu albo na drodze jak słupy soli i patrzyli. A Marian jechał polonezem zacięty, z papierosem w ustach, utwierdzony w tym, że jego synowi, zanim umarł, działa się krzywda. W pole szli z żoną, pracowali oboje w milczeniu, potem wracali do domu i siedzieli na podwórzu tak niemo i samotnie, jakby byli jakąś wyspą. Ze szpitala wrócił Jacek, w ogóle się nie odzywał. Musieli mieć na niego oko, bo zapowiedział, że się zabije przez to wszystko, że w Boga chyba już nie wierzy. Z Warszawy przyjeżdżała córka, absolwentka ekonomii, też od ludzi stroniła. Wieś nie wiedziała – podejść można, porozmawiać, czy lepiej nie?

Kiedy ruszyło policyjne dochodzenie, Furmanowi powiedział ktoś w kościele:

– Tylko się nie dawaj, będą sprawę tuszować, wypadek wypadkiem, a Kamila zabili sztachetami. – I zanim wrócił do modlitwy, zastrzegł półgębkiem, bo ludzie się przyglądali: – Ze mną nie gadałeś, jak się dowiedzą, to pójdę kamyki zbierać.

Od ministra przyszła odpowiedź, że zarzuty bezpodstawne. Więc Furman napisał drugi list o korupcji w policji, źle prowadzonym dochodzeniu, przekupywaniu i zastraszaniu świadków przez rodziny, które uznał za zabójców. A fiata prowadził kto inny, ani Kamil, ani Jacek.

Ojciec Bezrobotnego przyjechał zaraz potem do Furmana:

– Ludzie na wsi mówią, że ty mówisz, że mój syn tego fiata wtedy prowadził.

Marian tłumaczył:

– Nie miej do mnie pretensji, ja nie wiem, kto jechał, policja wykaże.

– To niech wykazuje, ale dlaczego, kurwa, na mojego syna – denerwuje się ojciec Bezrobotnego. – Czego ten Marian szuka? Trzydzieści numerów dalej mieszka i taką nienawiść we wsi robi.

5.

Marian Furman miał, co chciał: niektórzy ludzie przed nim zaczęli uciekać, bo rozeszło się, że się wściekł i szuka świadków. Świadkiem na poważnie, w sądzie, nikt nie chciał być. Przecież tam było siedmiu chłopaków. Przycisnąć ich, po dupie dać, to sobie przypomną, jak było.

Chłopaki z wypadku, którzy potwierdzali przed Marianem, że jego synowie do fiata byli wrzuceni nieprzytomni, a za nimi ich buty, też nabrali wody w usta.

– Inaczej mówili do mnie, inaczej w sądzie – Marian czuje się oszukany.

Zrobiła się ciężka atmosfera. Brat Mariana, mieszkający w Czartowcu po sąsiedzku z Piwińskimi, prawie codziennie przyjeżdżał do Sobola i przeglądali papiery z sądu i z policji. Nawet tych Piwińskich, których tamtej nocy rok temu nie było w domu, Furmanowie wyklęli. A ludzie się przyglądali: w sądzie szło na noże, a tu co niedziela do kościoła obie rodziny przychodzą. Jak to tak długo będzie, taka cisza?

Nie mogąc znieść takiego milczenia i niedopowiedzenia między bliskimi sąsiadami, ojciec drugiego Bezrobotnego przyprowadził do domu Furmanów syna. Posadził go przy stole. Marian Furman miał twarz nieruchomą, patrzył w blat stołu, palił papierosy. Furmanowa, wychudła po śmierci Kamila, płakała z twarzą w dłoniach.

– Mów skurwysynu jak było! – rozkazał synowi sąsiad.

Chłopak powiedział swoje, co widział i co pamięta – nic nie widział, nic nie pamięta. Jego ojciec odcina się:

– A bo to gówniarz wszystko powie? Ja w każdym razie nie wiem, jak tam było. Jestem osoba postronna.

6.

Za stodołą Furmana jego łąka przylega do łąki Piwińskiego. Kiedyś to było normalne, że staremu Piwińskiemu łąkę Jacek Furman skosił, a w żniwa Marian zboże kombajnował. Marian, zanim po ślubie przeniósł się do wsi Soból, mieszkał w Czartowcu, po sąsiedzku z Piwińskimi. Do komunii razem szli, potem drużbowali sobie na weselach. Teraz Marian odwraca głowę, gapi się gdzieś przed siebie. I tak chodzą polami obok siebie na niemo.

– Co, może ja mam go pójść przepraszać? – pyta Piwiński. – Nie mam za co. To jego synowie wjechali w nocy na moje podwórko. Marianowi każdy współczuje, bo stracił syna w wypadku. Stracił, to stracił, ale po co zaraz na policję nas podał?

Marian myśli po swojemu, gada o tym z rodziną i nawzajem się przekonują, że dobrze myślą. Gdyby się na przykład ojcowie braci Piwińskich nie wmieszali w mordobicie tamtej nocy, może by Kamil teraz żył, spekulują Furmanowie. Młodzi powinni takie rzeczy sami między sobą załatwiać. Wiadomo, dadzą po gębach, to i wydobrzeją. Dla Mariana winni są Piwińscy.

– Jeden Pan Bóg na niebie wie, że nikt tu Furmanów palcem nie tknął – odpiera zarzuty matka bliźniaków Piwińskich. Piwińscy nie są gorsi i też się do Furmanów nie odzywają. Marian rozgłasza na wsi, że Piwińscy zabili jego syna. Za co tak? Tu nie chodzi o szacunek dla nas, mówią, ale jaka bezczelność! Przecież my tych chłopaków znamy od dziecka. Ktoś by dał zabić? Trzeba było od razu na policję z tym, ale człowiek myślał: znajomi, policja zabierze prawo jazdy i będzie nieprzyjemność.

7.

Marian Furman wszystko wie od ludzi albo z własnych obserwacji. Wydaje mu się, że zna każdy ruch dawnych sąsiadów Piwińskich i rodziny Bezrobotnego: kiedy ojciec Bezrobotnego był u swojego krewniaka komendanta policji, kiedy spotkał się z Piwińskimi. Że w niedzielę rok temu do rana przybijali swoje białe sztachetki, czyli narzędzie zbrodni, do płotu. Że jeździli do prokuratora, że z pieniędzmi do świadka A, z wódką do świadka B.

– Jeździli, jeździli, to wyjeździli sobie znajomości – kwituje Furmanowa i znowu w płacz: – Ja mówiłam zabrać ten rozbity samochód, ustawić na podwórzu. Nie był taki znowu rozwalony.

Marian się na to tylko denerwuje. Zabrać złoma z rozpieprzoną podłużnicą, zupełnie bez przodu, i może jeszcze ubezpieczenie za niego płacić? Czerwony fiat poszedł do kasacji, tylko alufelgi wzięli do domu. Panel od radia Sony na miękkie przyciski zginął.

Furman swoje wie od ludzi, ale żeby jeszcze ktoś chciał to powtórzyć przed sądem. Na to nie ma co liczyć, bo wieś to wieś, ludzie nie chcą komuś podpaść. Dlatego Furman się gniewa i nie odzywa. Przeciwko zmowie milczenia on też milczy. To milczenie aż boli. Księdzu się odezwać też nie wypada, więc kiedy przyszedł z kolędą do Furmanów, znacząco zapowiedział od progu:

– Na pewne tematy nie rozmawiajmy.

Rzecznik powiatowej policji też nie chce mówić: nie chciał się tą sprawą interesować, ma rodzinę w tamtej wsi.

W piwnicy, w foliowym worku Marian Furman trzyma ubranie Kamila. Dżinsy, koszula i kurtka Flyersa, wszystko wyprane; trochę jako ponurą pamiątkę, trochę jako dowód. Kurtka na plecach rozdarta, Furman mówi, że to po gwoździu od sztachety.

8.

Ostatnio telefon w domu Furmanów dzwoni, a kiedy podnoszą słuchawkę, słychać tylko ciszę. Nie wiadomo, co to znaczy, może zakłócenia na łączach, ale Furmanowa się boi. Jeszcze nas pozabijają, detektywa by wziąć.

– Co, w domu mam siedzieć? Jak zabiją, to zabiją. Ja do kościoła muszę chodzić! – naskakuje na nią Marian.

W kościele są co niedziela oboje. Ostatnio na mszy za Kamila, w rocznicę śmierci. Marian w brązowym garniturze, żona w kirze, który trzeba było przerabiać, tak schudła. Jeden stary Piwiński w jasnym garniturze, drugi w ciemnym. Modlą się do Boga, każdy o swoje. Organista nawet na obdukcję nie pojechał, jak się dowiedział na drugi dzień po bójce, że Kamil nie żyje:

– Machnąłem ręką, oni już sobie karę sami wymierzyli.

– Nie ma możliwości się pogodzić – zarzeka córka Furmanów, która po studiach ekonomicznych została w Warszawie.

Po paru miesiącach, odkąd Marian wniósł sprawę o pobicie synów, przyszedł papier, że sprawa jest, ale przeciwko Jackowi o spowodowanie wypadku i pomoc przy pobiciu Organisty i Piwińskich. Siedział pod Janem Pawłem II, palił jednego za drugim i nic nie mówił. Furmanowa płakała.

Potem uczepił się jeszcze tego, co ludzie o trawce mówili. Że bracia Piwińscy tamtej nocy palili trawkę. Zgłosił to na policji. Rodzice Piwińskich wyliczają: mocz, krew, kał, wszystko chłopakom badali, jak ich brali do wojska. Narkotyki by wykryli. Bo bracia Piwińscy służą w straży granicznej. Poszli wszyscy trzej jednego dnia, dwa miesiące po wypadku w Czartowczyku.

– Na co im trawka, skoro mają po trzy bańki żołdu i stać ich na wódkę? – matka jest dumna z wojskowego przydziału synów.

9.

W sądzie Piwińscy powiedzieli Marianowi, żeby sobie Furmanowie załatwiali sprawę wypadku między sobą. Całymi rodzinami po sądach się włóczą, a trawa się sama nie skosi ani zboże nie zasieje. Furman milczał, zgłosił, że chce przenieść sprawę do Zamościa, żeby było bezstronnie. Następnego dnia widział Piwińskich na drodze.

– Już znowu jeżdżą załatwiać – orzekła Furmanowa.

Furman też jeździ i wtedy Piwińscy mówią:

– Szuka świadków, załatwia.

Sołtys Czartowca obserwuje i mówi:

– Jeździ tak, bo nie chce, żeby Jacek do pierdla poszedł. Furmana znam, zacięty, będzie się mścił.

Niedawno Marian powiedział, że gdyby Bezrobotny z ojcem przyszli do niego przeprosić, to przebaczy. A jak nie, to dojdzie sprawiedliwości choćby i w Warszawie.

– Po co mu te sądy zakładać? – zastanawia się ojciec Bezrobotnego. – Żeby Kamil miał przez to wstać z grobu, to bym rozumiał. Współczuje mu każdy, nie można powiedzieć, ale wypadek to wypadek.

10.

Po północy w czerwcową niedzielę rok temu ktoś wszedł do domu Furmanów i zapalił światło w dużym pokoju.

– Marian, nie obraź się, Jacka samochód rozbity, jeden nie żyje, trzech w szpitalu – powiedział.

Furman pojechał. Na skrzyżowaniu w Czartowczyku już policja mierzyła szosę. Przepchnął się przez tłumek ciekawskich.

– Może to mój – wskazał na przykryte ciało na jezdni. Poświecił latarką. W remizie sto metrów dalej trwało wesele, trochę nadwątlone przez smutne okoliczności.

Kilkadziesiąt minut wcześniej, kiedy w remizie szykowano się do oczepin, czerwony duży fiat na aluminiowych felgach z siedmioma chłopakami w środku wyjechał powoli z drogi podporządkowanej wprost pod koła busa pędzącego trasą Tomaszów Lubelski–Hrubieszów. Właściciel piekarni, który prowadził volkswagena, nazywał się Koniec.POD SKLEPEM

Wszystkie historie, z których składa się tekst, są prawdziwe i zostały zasłyszane w wiejskich sklepach spożywczo-przemysłowych wschodniej i centralnej Polski. W Rynie, Pacółtowie, Karwiku, Jednorożcu, Długim Borku, Jerutkach, Borkach Rozowskich, Rzeczycy, Wierzchowiskach, Niezabitowie, Łubkach, Radlinie, Zakrzówku, Studziankach, Targowisku, Laszkach, Batorze, Rokietnicy, Orzechówce i Jasionce. Po spadku cen skupu zboża i żywca, po upadku gospodarstw państwowych, mleczarń, bibliotek i kin objazdowych, klubów międzynarodowej prasy, domów kultury oraz etosu rolnika-żywiciela, to właśnie pod sklepem rozgrywa się polska współczesność prowincjonalna. Jak kraj wielki na długość i szerokość, wszędzie są Kierownicy, Klienci, Traktorzyści, Kombajniści, Sfrustrowani, Pijący i Trzeźwi. Wszędzie są historie do opowiedzenia.

Nastał poniedziałek, na dworze gorąc, a Edka złapał smak na pomidory. Czysta niesprawiedliwość. Przykład, że człowiek na wsi ma ciężej niż miastowy. W mieście pójdzie do supermarketu i kupi co potrzeba. Na wsi roboty nie ma, państwowe gospodarstwo wzięła firma ze stolicy, uprawa i hodowla nieopłacalna, ziemia odłoguje, to niby skąd wziąć pomidory? Chyba żeby ze sklepu. Ale trzeba by wstać, ubrać się, iść po gorącu i jeszcze swoimi pieniędzmi obcego wzbogacać. Niedoczekanie jego. Dla odpędzenia pomidorowego głodu Edek włączył satelitę.

Sklepowego każdy wspomina jako zwyczajnego chłopa, który z innymi robił w państwowym gospodarstwie i nie wywyższał się, chociaż był Kierownikiem. Dwanaście lat temu naradził się z kobietą i poszli na swoje, wzięli w dzierżawę pawilon od padającej gminnej spółdzielni. Załatwili koncesję, zgodę od sołtysa, od likwidatora gospodarstwa i od koła gospodyń. Wtedy ludzie na wsiach kombinowali z agroturystyką albo ze sklepami spożywczo-przemysłowymi. Sklep był lepszy, bo wypoczynek jest dla małej garstki najedzonych, a jedzenie – dla wszystkich bez wyjątku. A zwłaszcza picie.

Więc Sklepowy z żoną mieli otwarte po 15 godzin dziennie, także w Bożą niedzielę po kościele. Początkowo naród przepijał odprawy z pracy. Do kilkunastu butelek prawdziwej wódki na dobę. A kiedy władza zamknęła salkę z ping-pongiem i projektorem filmowym, cała kultura przeniosła się pod sklep i spożycie wzrosło. Dzisiaj widok zza lady już tak nie cieszy. Ludzie nic nie mają i coraz mniej chcą, choć asortyment ten sam.

Ambasador 6,50 zł

– Mózgojeba – mówi rankiem pierwszy Klient, dawniej Traktorzysta, elita państwowego gospodarstwa. Sklepowy bez patrzenia sięga do właściwej skrzynki i stawia na ladzie nalewkę Ambasador Gran Aperitif de Pologne w cenie sześć pięćdziesiąt. Dzisiaj akurat przywieźli mózgojeby śliwkowe, w kolorze rubinu. Wczoraj były agrestowe, życie niesie niespodzianki.

Jednak Traktorzysta nie wygląda na zdziwionego, zna się na smakach. Tylko z grzeczności unosi butelkę do oczu i czyta etykietę: „Śliwkowy, produkowany w oparciu o recepturę francuskich baronów prowincji Aler”. W państwowym gospodarstwie Sklepowy był Kierownikiem Traktorzysty. Pamięta, jak chłop z pasją zasuwał przez żyto Ursusem, który mu przydzielił. Wyciągali 40 kwintali z hektara, hodowali bydło opasowe i ogiery hucuły. Kiedy władza zgasiła im zielone światło, Kierownik chciał ziemię dzierżawić. Żona ma uprawnienia księgowej. Synowie zostali zootechnikami. Chciał zatrudnić solidnych ludzi, takich jak kiedyś Traktorzysta. Wtedy władza zapaliła czerwone.

Sklepowy, były Kierownik, nie czeka na dalsze zamówienia, bo tacy jak Traktorzysta nie biorą zagrychy. Wprowadza sześć pięćdziesiąt do pamięci kasy fiskalnej. Ale Klient nie odchodzi, upycha Ambasadora za pasek od spodni. Wstydzi się przed dawnym przełożonym braku zakąski.

– I cukiereczka – zamawia.

Renta 700 zł

Gdyby Traktorzysta pił, stojąc pod sklepem, Sklepowy wskazałby kartkę z napisem „w obrębie sklepu zabrania się”. Gdyby Traktorzysta chciał wziąć na kreskę, obejrzałby tabliczkę „kredyt umarł i nie żyje”. Obecności wychowawczych wywieszek w sklepie pilnuje inspekcja pracy. Ale to Sklepowy zna ludzi z wioski, nie inspekcja. Piwo na miejscu można wypić, byle pamiętając o butelce zwrotnej i bez awanturnictwa. Kredyt też czasami ożywa.

Dziewczynka z ceratową torbą kładzie na ladzie listę zakupów. Mama napisała: „ze 4 parówki, chleb, margaryna, zapałki, papierosy, proszę na zeszyt, oddam przy zasiłku”. Tata, były Pracownik Oborowy, chwalił córę w sklepie, zanim się urodziła. Opijał okazję wśród kolegów z obory, dług wyrównał z zasiłku na dziecko. Dziewczynka ma 10 lat. Jest rówieśnicą anten satelitarnych, kupowanych za odprawy z gospodarstwa. Po niej odeszły pieniądze, a na świat przyszli dwaj bracia. Co się urodzi tym razem, nie wiadomo.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: