Berlin. Przewodnik po duszy miasta - ebook
Berlin. Przewodnik po duszy miasta - ebook
Dorota Danielewicz przyjeżdża do Berlina na początku lat osiemdziesiątych XX wieku, gdy jest podzielony na dwie, w założeniu przeciwstawne, części. Kilka lat później ma okazję obserwować, jak po okresie rozdarcia zabliźniają się miejskie rany. W ciągu trzech dekad miasto nad Szprewą przeszło metamorfozę, dzięki której dziś wymyka się wszelkim próbom zaszufladkowania. Ta metropolia zaskakuje różnorodnością. Tu także jak nigdzie indziej indywidualne losy splatają się nierozerwalnie z europejską historią poprzedniego stulecia.
W sentymentalnej wędrówce przez stacje metra, dzielnice i parki towarzyszą nam bohaterowie filmów Wima Wendersa i Toma Tykwera oraz muzyka U2, Davida Bowiego, Tangerine Dream i Nicka Cave’a. W każdej opowieści autorka dyskretnie wskazuje kolejny nietypowy, nieoczywisty sposób na zwiedzanie miasta.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-040-7 |
Rozmiar pliku: | 9,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nerwowe jaskółki zataczały elipsy nad placem Świętego Marka, patrona budowniczych i pisarzy. Będzie padać, powiedziała jedna do drugiej w locie. Dlaczego? Spytała tamta. Ludzie na nas patrzą!
Zostałam w domu z chorym synem, więc z utęsknieniem przyglądałam się harcom ptaków, które poruszały się z niczym nieskrępowaną swobodą nad koronami wysokich lip otaczających plac. Całe szczęście, że mieszkamy na trzecim piętrze, z widokiem na drzewa i niebo. Z balkonu widzę kościelną wieżę z zegarem, który często się psuje i wówczas przez dwadzieścia cztery godziny pokazuje dwunastą. Na krzyżu na wieży przysiadła właśnie wrona, wypatrując czegoś w oddali. Niebo lśniło w kolorze stali, spod chmur przeświecało momentami letnie słońce, dając liściom lip srebrzysty pobłysk. Piękny widok, myślę, patrząc przez okno i dziękując po raz kolejny losowi za mieszkanie w tym miejscu.
W oddali, między klombami róż dostrzegam głowę pastora Gerharda Niederstücke. Zimą w berecie, latem w czapce z daszkiem skrzętnie ukrywa łysinę. Biegnie na pocztę, żwawy siedemdziesięciolatek. Właśnie wrócił z trzydniowej wycieczki rowerowej po Brandenburgii. Pastor ma w okolicy placu Świętego Marka status prominenta, prowadził tu przez dwadzieścia pięć lat ewangelicką parafię i dziś jeszcze niemalże co niedzielę żegna jakiegoś byłego parafianina, honorowo przejmując obowiązek odprawienia pogrzebu. Jest lubiany, choć spowodował w swoim czasie obyczajowy skandal: żyje na kocią łapę z Dorotheą, katoliczką, która opuściła dla niego męża. Nigdy nie wzięli ślubu. To z ich pomocą udało nam się załatwić ogródek w pobliżu mieszkania, w kolonii Heimgarten. W ogródku stoi morela, a na niej wczesnym latem dojrzewają setki owoców. Gotuję z nich konfitury i piekę owocowe placki. Ale kto je tyle konfitur, kto zjada tyle ciasta? Piekę i zaprawiam, a owocom nie ma końca. Rozdaję sąsiadom, Christianowi, Agnieszce, pastorowi i mieszkającym pod nami państwu Brömme z drugiego piętra. Profesor Brömme z małżonką poznali się w Sopocie podczas wojny. Brömme był tam specjalistą od łodzi podwodnych, szkolił kadrę oficerską. Podobno nigdy nie wypłynął, jak twierdzi na oficjalnych spotkaniach sąsiadów. Po wojnie studiował statykę, a potem budował mosty kolejowe i wykładał na uniwersytecie. W wolnym czasie kolekcjonował kolejki elektryczne, ma ogromny zbiór lokomotyw i wagonów. Poukładane w kartonikach zajmują sporo miejsca w mieszkaniu pod nami, tory kolejowe, miniaturowe domki i zajezdnie, krajobrazy, semafory i mosty. Nigdy się nie dowiedziałam, jakie nazwy nosiły stacje pana Brömme, czy były wśród nich Sopot, Gdańsk i Gdynia, czy któryś z jego licznych pociągów jechał może do Berlina.
Ulubionymi owocami pani Brömme są właśnie słodkie morele. Przynoszę jej cały koszyk z ogrodu, jak tylko dojrzeją.
W miarę upływu moich berlińskich lat zauważam, że powracam ciągle do tych samych adresów – często z innym zadaniem niż niegdyś. Za niektórymi tęsknię i cieszę się z powrotów, do innych za nic nie chcę wrócić, a mimo to muszę choćby na moment, kiedy to jakieś zawodowe obowiązki lub sprawy przyjaciół prowadzą mnie do miejsc z pamięcią przeszłości.
Plac Świętego Marka to trójkąt bermudzki dzielnicy Steglitz: schowany jest między ulicami szybkiego ruchu Steglitzer Damm, Albrechtstrasse i Halskestrasse. Te trzy arterie znają wszyscy, ale większość berlińczyków nie wie, jaką perełkę skrywają: secesyjna szkoła podstawowa, kościół z dzwonnicą, plac zabaw i niezniszczony wojną kompleks kamienic z przełomu wieków. Szkoła nosi w herbie lwa, jak Wenecja, miasto pod patronatem świętego Marka oczywiście. Taksówkarzom trzeba opisywać drogę, dodając, że na plac skręca się za imbissem Krasselts, z najlepszym w Berlinie curry wurstem, czyli kiełbasą z rusztu z curry i keczupem. Krasselts jest laureatem „nagrody złotej kiełbasy” berlińskiego dziennika „BZ” i przez dwanaście godzin dziennie stoi przed nim kolejka łasuchów. Po przeprowadzce na plac Świętego Marka miesiącami obserwowałam ruch przy budce z tym berlińskim fastfoodem, patrząc trochę z góry na opychających się kiełbaskami przechodniów, aż w końcu sama zdecydowałam się spróbować curry wursta. Już po pierwszym kęsie zdałam sobie sprawę, że chyba lepiej było tego nie robić, gdyż od kiełbasek Krasselta rzeczywiście można się uzależnić. Niedrogi, za to na pewno niezdrowy i kaloryczny delikates.
Dwadzieścia lat temu odwiedzałam tylko drugą stronę placu Świętego Marka, czyli Albrechtstrasse i nie chodziłam do Krasselta – zaspokajałam głód w restauracji, w której pracowałam dorywczo jako kelnerka. Tawerna grecka nosiła bezpretensjonalną nazwę Hellas, a jej właścicielem był tunezyjski architekt. W kuchni stał Libańczyk, który nauczył się gotować w kambuzach statków czarnomorskich, a ja, studentka slawistyki, udawałam Greczynkę, powtarzając: kalimera, jasas, kalispera i uzo. Na tym kończyła się moja znajomość greckiego, nie lepsza niż reszty załogi tego lokalu. Hellas nie przyciągał wielu klientów. Właściciel ledwo płacił za czynsz, utrzymując się z odnawiania fasad kamienic, co robił za dnia. Owszem, w weekend serwowało się sporo kolacji, jednak najwierniejszymi codziennymi klientami byli okoliczni alkoholicy uważający się za lepszych od tych uczęszczających do narożnych knajp. Naszych stać było na solidną kolację – gyros lub musakę, po czym do późnej nocy tkwili przy barze, wlewając w siebie jedno uzo za drugim. Często zapraszano mnie na drugi kieliszek, a w interesie szefa nie mogłam odmówić, więc udawałam, że piję, po kryjomu wylewając zawartość kieliszka do zlewu. Przy barze zasiadała na dłużej grubokoścista właścicielka firmy elektrycznej przyprowadzająca nieraz swoją przyjaciółkę. Na drugim stołku wieczory spędzał właściciel sklepu z antykami. Nie wiedzieliśmy o nim nic, oprócz tego, że był samotny, dobrze zarabiał i na ogół miał zły humor. Od czasu do czasu do Hellas przychodziła zakochana parka albo rodzina świętująca urodziny. Pamiętam czarny beret pastora Gerharda Niederstücke, mojego sąsiada z pierwszego piętra i blond loki jego Dorothei. Wypełniali Hellas śmiechem, szczególnie jeśli przychodzili na obiad w niedzielę po mszy w kościele Świętego Marka.
Na świętach rodzinnych tańczyliśmy sitraki i rzucaliśmy kieliszkami po uzo. Albrechtstrasse była w latach osiemdziesiątych zamożna, mieszczańska. Sklepy prowadziły drogą odzież, delikatesy i ekskluzywne kosmetyki. Dziś ta sama okolica i jej mieszkańcy postarzali się bardzo, co krok fizjoterapia, sklep z aparatami słuchowymi i zakład pogrzebowy. Z dawnych lokali zostały jeszcze optyk pana Peschke, księgarnia i sklep z kwiatami. Przyjeżdżałam do pracy na siedemnastą, kończyłam o północy, nie było kiedy spacerować ani zaglądać na plac Świętego Marka. Nie miałam powodu, aby odwiedzać kościół ewangelicki pastora Gerharda Niederstücke, który doskonale pamiętał naszą tawernę. Nie kojarzyłam państwa Brömme, którzy również próbowali u nas baraniny. Dziś lokal przebudowano na zakład masażu i terapii manualnej.
Obok optyka pana Peschke znajduje się sklep ze starzyzną prowadzony przez Świętego Mikołaja. Ma długą siwą brodę, wydatny brzuch, przez cały rok handluje używanymi skorupami, napełnia naboje do drukarek, naprawia używane rowery, a w grudniu zaczyna przyjmować zamówienia na domowe wizyty aniołów i Mikołajów.
– Zatrudniam też Turków i Arabów – chwalił mi się kiedyś. – Są świetnymi Mikołajami, u mnie wiara nie odgrywa roli, tylko serce do dzieci i dobry humor.
Zastanawiałam się, czy brodaci talibowie wpadli już na pomysł dorabiania sobie w święta? Handlarz starzyzną, który od lat pielęgnuje prawdziwie biblijny zarost, tłumaczył mi, że musi być niezależny, bo chociaż ma techniczne wykształcenie, wszędzie, gdzie chciano go przyjąć do pracy, proszono o zgolenie lub przynajmniej obcięcie brody. A Mikołaj bez brody jest nieautentyczny, więc rezygnował z oferty. Być może chodziło jedynie o pretekst do prowadzenia niezależnego życia, kto wie. Kiedyś atrybut prawdziwego, dojrzałego mężczyzny, dziś anachronizm, niechętnie widziany w korporacjach i na zdjęciach reklamowych. Zdaje się, że długie do pasa brody znaleźć można już tylko w bajkach o krasnalach i Gwiazdorach, zniknęły z realnego świata, jak błędni rycerze i jednorożce.
Sama kupiłam u brodacza używany rower, gdy ukradziono mi mój poprzedni, markowy, sprzed przystanku S-Bahnu. Wpadam teraz do Mikołaja, aby dopompować opony. Kradzieże rowerów są w Berlinie na porządku dziennym. Nierzadko znajduje się później swój własny na pchlim targu. A jeśli nie własny, to też komuś ukradziony. Kupujemy je za niską cenę, jeżdżąc w kółko na coraz to innych, jednocząc się w zaklętym rowerowym kręgu. Nierzadko ciężarówki pełne rowerów przewożone są przez granicę do Polski.
Uschi z salonu fizjoterapeutycznego masuje mi plecy, jeśli lekarz wypisze mi odpowiednią receptę. Jest szczupłą, piękną pięćdziesięciolatką chętnie noszącą dżinsy i sportowe podkoszulki. Uschi nie lubi Berlina, uwielbia za to Indie i po powrocie z indyjskiego urlopu płacze dokładnie tyle dni, ile na nim przebywała. Jej masaż to szczególny rodzaj terapii oddechu – przez nacisk pewnych miejsc na plecach, ramionach i klatce piersiowej pobudza oddech i powoduje odprężenie mięśni. Po masażu Uschi łatwiej się mówi, myśli i śpiewa. Uschi masuje, a mnie przypomina się, co napisał poeta Adam Zagajewski, często odwiedzający moje miasto:
Tam, gdzie oddech
Stoi samotnie na scenie
i nie ma żadnego instrumentu.
Kładzie dłonie na piersi,
tam, gdzie rodzi się oddech
i gdzie gaśnie.
To nie dłonie śpiewają
i nie pierś.
Śpiewa to, co milczy.¹
Uschi długo milczała o swoim ojcu. Pewnego dnia opowiedziała mi z kluchą w gardle, że jej ojciec był esesmanem. Nie znała go, zmarł, gdy była bardzo mała jeszcze, ale sama świadomość jego wojennej historii wzbudzała w niej grozę. Może dlatego rozmawiała ze swoim aniołem stróżem, który dyktował jej wspaniałe teksty do medytacji. Może dlatego pomagała setkom osób z bólami ciała głębiej oddychać. Lubię chodzić do Uschi, choć zawsze na receptę zapisują nam za mało czasu. Czasu jak na receptę.
Pewnego dnia bolała mnie głowa, weszłam więc do optyka i wyszłam od niego z wiolonczelą. Pan Peschke zbadał mi oczy, byłam pewna, że bóle głowy mogą być skutkiem wady wzroku. Okazało się, że nie, widziałam dobrze i nie potrzebowałam okularów. Wiolonczela była spadkiem po ojcu pana Peschke. Miała na niej grać jego córka, ale nie mogła się zdecydować na pobieranie lekcji i wiolonczela obrastała kurzem w kącie. Ponieważ jeden z moich synów uwielbia ten instrument, pan Peschke pożyczył mi go, prosząc o zwrot, jak nam się znudzi. Ujął mnie tym tak bardzo, że zakupiłam u niego luksusowe ciemne okulary, które z namaszczeniem noszę w słoneczne dni. Na wiolonczeli dane mi było z radością rzępolić przez kilka miesięcy (syn zarzucił pomysł gry na tym instrumencie i zajął się gitarą). Pan Peschke również zaprasza mnie na espresso, jeśli nie ma akurat klientów, i opowiada o swojej rodzinie. Jego ojciec, wiolonczelista, cierpiał przez całe życie na straszną tremę przed występem. Nerwy opanowywał, wypijając piwo i jednego głębszego, wywoływacz i utrwalacz. Wówczas wychodził z wiolonczelą na scenę i dawał koncert. Trema ta wzięła się podobno z jego wojennych przeżyć. Starszy pan Peschke pływał na jednoosobowych łodziach podwodnych zwanych „bobrami”. Nieszczęśliwie wpłynął na takim „bobrze” do centrum Londynu i wynurzył się w najmniej dogodnym miejscu, przed Tower, jak turysta zamierzający obejrzeć miasto z perspektywy wody. Natychmiast rozpoczął się obstrzał, a pan Peschke kręcił się na Tamizie, w panice próbując ratować życie. W końcu wyskoczył do rzeki i został wyłowiony przez niemieckiego kolegę z drugiego „bobra”, niezauważonego przez Anglików. Nie mogę sobie wytłumaczyć, jak obstrzał Anglików mógł kojarzyć się późniejszemu wiolonczeliście z publicznością, jednak się kojarzył i bez wywoływacza i utrwalacza koncert nie mógł się odbyć. Zwyczaj ten skrócił starszemu panu Peschke życie o wiele lat, uważał jego syn, zwierzając mi się między regałami z luksusowymi oprawkami do okularów. Sklep był popularny i pan Peschke młodszy dobrze prosperował, na urlopach używał sobie na własnym jachcie.
Mój sąsiad z dołu, pan Brömme, przez całą wojnę szkolił marynarzy na U-Bootach w Gdyni na Oruni. Kilka razy też sam wypływał w rejs, ale nie lubił o tym mówić. Marynarze, których uczył, stacjonowali podczas wojny na okręcie „Wilhelm Gustloff”, używanym przez parę lat jako hulk koszarowy dla żołnierzy drugiej dywizji szkolnej okrętów podwodnych. O „Wilhelmie Gustloffie” i jego zatopieniu pan Brömme nie opowiadał nic, pewne było, że ewakuował się z Trójmiasta wcześniej i nie doświadczył tragedii pasażerów. W rozmowach ze mną często analizował błędy marynarki wojennej III Rzeszy, przeżywając nieudane bitwy i bezsensowne rozkazy Niemieckiego Dowództwa Operacji Morskich.
– Ależ panie Brömme – mawiałam wówczas – to dobrze, że Niemcy nie wygrali tych bitew, co by to było, gdyby wygrali, proszę sobie tylko wyobrazić!
Argument ten nie wzruszał pana Brömme, który patrzył na mnie nierozumiejącym wzrokiem, w nieutulonym smutku po zatopionych okrętach i dziesiątkach młodych marynarzy, którzy niepotrzebnie stracili życie. W jednej z tych bitew brat mojego dziadka, Bronisław Danielewicz, służący w brytyjskiej marynarce wojennej spadł na pokładzie ze schodów i połamał sobie kości. Podczas następnego rejsu leżał w szpitalu, co uratowało mu życie, gdyż tym razem wygrał pan Brömme i brytyjski HMS „Hood” został zatopiony przez pancernik „Bismarck”, wówczas największy okręt świata. W pogoń za „Bismarckiem” wuj puścił się później na ORP „Piorun” i w rodzinie krąży po dziś dzień fotografia premiera Churchilla podającego rękę lekarzowi pokładowemu Bronisławowi Danielewiczowi, podobno w podzięce za udział w tej akcji.
1. Wschodnia część Berlina, Sprewa.
O wuju i „Bismarcku” nie opowiadam panu Brömme, aby nie burzyć dobrosąsiedzkich relacji. Codziennie rano za to przynoszę mu ze skrzynki gazetę na drugie piętro, pod drzwi, kładąc na wycieraczce najnowsze wiadomości z Berlina i ze świata, w którym już od dawna nie stacza się bitew morskich, choć nie brak piratów we współczesnej polityce (w Berlinie jest nawet Piratenpartei – Partia Piratów).
Przechodząc latem przez plac Świętego Marka w okularach słonecznych od pana Peschke na nosie, spoglądam w kierunku fontanny, w której dzieci puszczają statki. Z okien naszego mieszkania dobiega Yellow Submarine, ulubiona piosenka The Beatles mojego młodszego syna – jedyna łódź podwodna obecna dziś w Berlinie.lato w mieście, czyli obóz dla uchodźców
Wybijała północ, kiedy wsiadałyśmy w Poznaniu do pociągu: moja dziesięcioletnia wówczas siostra, trzydziestosiedmioletnia mama i ja, lat szesnaście i pół. W wagonie drugiej klasy wszystkie miejsca były zajęte, czekała nas długa, bezsenna noc, gdyż pociągi do Berlina w roku 1981 wlokły się prawie siedem godzin. Jazdę przerywały częste postoje, podczas których przeczesywano nasze bagaże, przeglądano paszporty, sprawdzano zawartość portmonetek. Do Berlina Zachodniego nie trzeba było mieć wizy, ale za to – 150 dolarów na osobę. Byłam przekonana, naiwnie, przyznaję, że jedziemy na wakacje i wrócimy do Poznania pierwszego września. Dlatego wyjazd ten okazał się tak brzemienny w skutki: nie miałam planów związanych z tym miastem, nie widziałam siebie w przyszłości mieszkającej pod berlińskim adresem, zmieniając ulicę na Strasse. Berlin tak naprawdę był zupełnie nie po drodze. Wszystkie plany wiązały się z Poznaniem, w którym dokładnie wiedziałam, co będę robić: kiedy i z jakich przedmiotów zdam maturę i jakie studia wybiorę, kogo kocham, a kogo nie lubię, co robię przed południem, a co po południu, jak spędzam niedziele i święta. Które dzielnice preferuję i gdzie lubię spacerować w wolnym czasie. Zamienić park Sołacki na Tiergarten? Po co? Niedzielne wycieczki do Puszczy Zielonki na krążenie po niewielkim lesie Grunewald? Absurd! Wylądowanie w miejscu, w którym się nie ma planów, jest jak wrzucenie w kosmiczny chaos – nie wiadomo, od czego zacząć porządki. Jeśli nie ma planu, nie ma i drogi. Jeśli nie ma drogi, nie ma celu. Jeśli cel nie istnieje, to i życie nie ma za bardzo sensu. Pozostaje monotonna przemiana dnia w noc i nocy w dzień. Jedzenie i wydalanie. I nie jest to bynajmniej opiewany przez buddystów stan bycia tu i teraz, w żadnym wypadku. To nie stan bycia tu i teraz, to stan bycia nigdzie. Tym bardziej że Berlin Zachodni dla przybysza z Polski był wielkim nigdzie. Białą plamą. W życiu i na mapie. Kompletny brak dróg i ścieżek. Brak wytycznych i znaków drogowych. Dżungla w środku Europy. Zresztą w latach dziewięćdziesiątych bardzo modne były widokówki z dzikimi zwierzętami wmontowanymi w fotografie atrakcji turystycznych Berlina Zachodniego: po głównych arteriach przechadzały się żyrafy, a przed zamkiem Charlottenburg trąbiły słonie. Najbardziej ekskluzywną dyskoteką Berlina Zachodniego była kiedyś Dżungla na Nürnbergerstrasse, gdzie artystka Salome prezentowała w rytmie rapu tekst Wir sind alle geile Tiere. I ja stałam się mimo woli na jakiś czas zwierzęciem w dżungli Berlina.
2. Przy Bramie Brandenburskiej.
Nie potrzebowałam tu swych poznańskich miejsc pamięci: listopadowych zniczy na Cytadeli, ratusza z koziołkami, deptaka, a na nim słynnych ciastek „brzdący”, barów mlecznych i poznańskich pyz, zapachu rozkładających się jesiennych liści w parku Sołackim, zgrzytu skręcających tramwajów, kina Rialto i kapusty kiszonej z Rynku Jerzyckiego. Zapomnieć należało adres zamieszkania na ulicy Bonin; poznańską mapę powszednią z wyraźnie naznaczonymi drogami, po których kroczyło się na ślepo, rano, we dnie i wieczorem.
Pewien amerykański naukowiec rozwinął teorię czasu fraktalnego: według jego obliczeń wszystkie wydarzenia w naszym życiu i w życiu planety, ba, całego uniwersum, powracają we fraktalnych kołach. Czyli jakieś istotne wydarzenie w danym roku i miesiącu automatycznie implikuje w przyszłości kolejny moment zmian. Wydarzenie pierwsze, rozpoczynające cykl, nazwał „chwilą-nasieniem”. I właśnie taką chwilą stał się dla mnie lipiec 1981 roku.
Berlin Zachodni na wschodzie Europy nie istniał. Nie było przewodników, map w księgarniach, w gazetach nie pojawiały się wiadomości z tej części Niemiec. W telewizji oglądaliśmy tylko parady pierwszomajowe i Ericha Honeckera na trybunie we wschodnim Berlinie, który jak najbardziej istniał. To wschodni Berlin był stolicą Niemiec, do tego Berlina jeździło się na zakupy, poniektórzy zdołali nawet zwiedzić Muzeum Pergamonu. Ja również zaliczyłam jako mała dziewczynka międzynarodowe kolonie we wschodnim Berlinie, który oczywiście nazywał się Berlinem (innego miało nie być) i zapamiętałam wieżę telewizyjną oraz całkiem dobrze zaopatrzone sklepy. Wówczas mnie, dziesięciolatkę, fascynowały domy towarowe pełne pachnących chińskich gumek do mazania i wiecznych piór. Nie miałam pojęcia, że tuż-tuż znajduje się druga część miasta otoczona murem. Nikt nam o tym nie powiedział, więc tego drugiego Berlina dla nas nie było. Nawet Bramy Brandenburskiej nam nie pokazano. Wówczas podchodziło się do niej na odległość kilkunastu metrów, wyłącznie rządowe delegacje mogły podejść za płot otaczający plac Paryski. Berlińczykom pozwalano oglądać Bramę z oddali. Kwadryga zaprojektowana przez Carla Gottharda Langhansa pędziła w kierunku zamku królewskiego, wprowadzając monarchę powracającego z polowania w lesie Tiergarten. Ale co mnie obchodziła wówczas kwadryga i Langhans, jeśli w ręce trzymałam kawałek pachnącej chińskiej gumki.
Wiele lat później oglądałam kwadrygę zza muru, od zachodu, stojąc na drewnianej platformie zbudowanej specjalnie w celu podglądania wschodniego Berlina. Wchodziło się na nią po drewnianych stopniach, jak na wieżę dla myśliwych. Wokół rozpościerały się berlińskie piaski, jakieś krzaki, chwasty. Dalej, w stronę centrum, zielenił się las Tiergarten, dawne tereny łowieckie pruskich książąt. Za wysokim na trzy metry murem ciągnął się „pas śmierci”, betonowa promenada dla żołnierzy przygranicznych i ich owczarków, w niczym nieprzypominających Szarika z Czterech pancernych. Staliśmy tam i patrzyliśmy, jak na klatkę w ogrodzie zoologicznym – tyle że tam mieszkali ludzie.
Martin Ahrends, „Ossi” (jak potocznie określa się byłych mieszkańców NRD), przenikliwy felietonista radiowy zgłębiający historię podziału Niemiec, pisał o murze jako o tamie mającej zatrzymać prąd uciekinierów:
Prąd ten jest jednak niewidzialny. Nie było mas uciekinierów stojących przed murem z walizkami w rękach, w sumie byłby to szeroki potok ludzi wokół całego Berlina Zachodniego. Z platformy nie widać ani jednej osoby. Nikt nie potrząsał metalową siatką, nikt nie machał ręką, nie błagał, nie wołał o pomoc. Kraj za murem był spokojny, w niejakiej odległości przechodzili sobie ludzie, załatwiając najwyraźniej swoje codzienne sprawy, jakby mur nie istniał. „W czym zawinili? – mógłby zapytać jakiś naiwny turysta. – Czy to obóz dla przestępców?”. Ależ nie, bynajmniej, mogłaby brzmieć odpowiedź, tam się normalnie żyje, żeni, tam się rodzą i wychowują dzieci.²
Nieprzypadkowo, wjeżdżając do Berlina Zachodniego, wysiadało się przy ogrodzie zoologicznym. Tylko która strona miasta była klatką? Ta otoczona murem, ale z przestrzenią wolności, czy ta bez muru, za to z dyktaturą?
Moja przyjaciółka Anke, oprowadzająca dorywczo cudzoziemców po Berlinie, nosi ze sobą album ze starymi enerdowskimi pocztówkami. Stojąc przed Bramą Brandenburską, pokazuje gościom czarno-białą fotografię placu Paryskiego ogrodzonego od strony wschodniej płotem, przez który normalnym śmiertelnikom nie wolno było przejść. Fotografia została umieszczona na nowej stacji metra pod Bramą Brandenburską. Anke pochodzi ze wschodniego Berlina. Kiedy ja stałam na drewnianej platformie widokowej, zaglądając na wschód jak na wybieg w zoo, Anke nie wolno było podejść na sto metrów do Bramy. Ja znajdowałam się po jednej, ona po drugiej stronie. Ona oglądała kwadrygę majaczącą w oddali, ja z bliska, ale za to od tyłu.
Bogini zwycięstwa Wiktoria, trzymająca w ręku wieniec, skazana była na kontakt wzrokowy wyłącznie z gośćmi rządu NRD. Mimo że rumaki ciągnące kwadrygę zdawały się pędzić, wokół rzeźby panował śmiertelny bezruch, duchota dawno niewietrzonego pomieszczenia.
„Dopóki Brama Brandenburska będzie zamknięta, dopóty kwestia niemiecka jest otwarta” – skonstatował w czasach zimnej wojny prezydent Richard von Weizsäcker. Ronald Reagan 12 czerwca 1987 roku apelował do Gorbaczowa: „Mr. Gorbachev, open this gate! Mr. Gorbachev, tear down this wall! – Panie Gorbaczow, otwórz pan tę bramę! Panie Gorbaczow, zburz pan ten mur!”.³
Symbole pruskiej potęgi militarnej zostały usunięte z posągu przez władze NRD w latach pięćdziesiątych. Dziś Wiktoria ponownie trzyma w ręku Krzyż Zwycięstwa oraz orła. Pierwotny wygląd przywrócono kwadrydze w latach dziewięćdziesiątych, po długiej i kosztownej renowacji.
Architekt Karol Gotthardt Langhans inspirował się Propylejami ateńskiego Akropolu. Zarówno kolumny Propylejów, jak i Bramy Brandenburskiej łączyły wschód z zachodem. Geomanci twierdzą, że w okolicach Bramy istnieje miejsce mocy transformacji – przemiany sił negatywnych w pozytywne.
Może dlatego w północnym skrzydle Bramy Brandenburskiej powstał w 1994 roku „cichy pokój” przeznaczony do medytacji. Pomysł takiego pomieszczenia w samym centrum pulsującego życiem Berlina zrodził się jeszcze przed jego zjednoczeniem, w roku 1988. Miało znajdować się możliwie blisko byłej granicy, a wzór stanowił pokój do medytacji w siedzibie ONZ. Podczas gdy przed Bramą Brandenburską chłopcy wyginają się w karkołomnym breakdansie, a orkiestry dęte z prowincji prezentują swój kunszt dmuchania w tuby i trąby, w prawym skrzydle pod Bramą siada się na szarym krzesełku i skupia myśli na świetlistym punkcie w centrum gobelinu wiszącego na ścianie. Pokój na ogół jest pusty, a jego skromny wystrój kontrastuje z architektonicznym przepychem placu Paryskiego.
Turyści rzadko korzystają z możliwości medytacji przy Bramie, popędzani przez przewodników w stronę Reichstagu lub pomnika ofiar Holocaustu. Przystają, aby zrobić sobie za jedno euro fotografię ze studentami przebranymi za alianckich żołnierzy.
W roku 1981 w tym miejscu nie pulsowało jeszcze nic, oprócz reflektorów na słupach w pasie śmierci, czyli między podwójnym murem otaczającym Berlin Zachodni. Cały wschodni Berlin w nocy tonął w ciemnościach, tylko pas między murami świecił jak elektryczna wstęga wyznaczająca granice Zachodu. Nie było to światło przyjazne, przeciwnie, zdradzieckie reflektory poszukiwały śmiałków udających się na drugą stronę, która często okazywała się drugą stroną życia, o czym świadczą krzyże za Reichstagiem z ich nazwiskami, umieszczonymi na prostych emaliowanych tabliczkach.
Pociąg z Polski przejeżdżał przez dworzec na Friedrichstrasse, gdzie enerdowskie służby graniczne akrybicznie przeszukiwały dachy, podwozia wagonów, toalety, przestrzeń pod siedzeniami w przedziałach, wszystkie miejsca, które mogły posłużyć za schowek dla uciekinierów. Na dworcu poszczekiwały psy, pod dachem, na specjalnych rusztowaniach, stali w rozkroku policjanci z kałasznikowami wycelowanymi w nasz pociąg. Niezapomniany widok. Po trwającej godzinę kontroli za oknem zaczynał się przesuwać nieprawdziwy krajobraz graniczny, mur z jednej i z drugiej strony, Sprewa z kolczastymi pułapkami dla przeprawiających się wpław na tyłach Reichstagu, a potem już łąka przed Reichstagiem. Przestrzeń, zieleń, park Tiergarten i pierwsze zabudowania centrum Berlina Zachodniego. Wjeżdżających do miasta witały kolorowe graffiti na murze oraz szyje żyraf i trąby słoni. Jeśli wziąć pod uwagę gospodarkę, mieszkańcy Berlina Zachodniego żyli trochę jak w zoo, sztucznie dokarmiani przez Republikę Bońską, Anglików, Amerykanów i Francuzów. Ale o tym nigdy nie wypadało mówić głośno.
Berlin Zachodni zajawił mi się mgliście w Poznaniu trzy lata przed wyjazdem, kiedy kolega z klasy pokazał mi – przywiezione stamtąd właśnie – wiatrówkę swojego ojca i czasopismo „Bravo”. O Berlinie Zachodnim na lekcjach geografii, historii czy przysposobienia obywatelskiego nie nauczano. W atlasach widniały kontury Berlina, stolicy NRD. Reszta miasta, jakkolwiek by patrzeć – 481 kilometrów kwadratowych, nie istniała. Jego zachodnie sektory na mapach NRD były białą plamą poprzecinaną błękitnymi wstążkami rzek. Ulic nie zaznaczano, wodę – linie limfatyczne miasta – o dziwo, tak. Ale jak podzielono kanalizację, produkcję prądu, wywóz śmieci, podstawowe potrzeby?
Jak może czuć się miasto, którego większa część została przez miliony ludzi skazana na nieistnienie? Jak czułby się człowiek, gdyby mógł pokazać tylko połowę siebie, a druga połowa żyłaby sobie swoim życiem, intensywnym, pełnym idei i wydarzeń, za murem ignorancji i obojętności. Jak czuje się miasto, w którym dwa miliony mieszkańców codziennie wstaje rano, aby zająć się pracą, bezrobociem, nauką, lenistwem, miłością lub codzienną krzątaniną – a spora część świata nie chce o tym wiedzieć?
Być może miasto takie jest szczęśliwe. Panuje w nim przysłowiowy spokój. Może się rozwijać niezależnie od mody, prądów, dominujących idei, ducha czasu. Nie musi dbać o pozory, o to, czy jest posprzątane, czy nie, co powiedzą sąsiedzi… Może żyć swoim rytmem, nie przejmując się rytmem okolicy. Tym bardziej że jest otoczone murem. Znajomy artysta z USA, Barry, przeprowadzał w Berlinie Zachodnim akcje spania pod pierzyną na środku ulicy. Pozwalano mu się wyspać.
W dawnych czasach mury budowano, aby bronić miasto nie tyle przed atakami wrogów, ile przed złymi mocami czy zarazą. Mury miejskie w średniowieczu rytualnie święcono jako ochronę przed demonami, chorobą i śmiercią. Fosy lub umocnienia miały za zadanie przeszkodzić złym duchom w dotarciu do serca miasta.
Mur berliński był też czymś w rodzaju ochrony przed demonami. „Antyfaszystowski mur ochronny” – tak określano go oficjalnie w NRD. Że faszyzm niby za murem został zamknięty i nie przedostanie się do tego „prawdziwego” Berlina, stolicy Niemiec, czyli do sowieckiej strefy okupacyjnej. Murem otoczono strefę Francuzów, Brytyjczyków i Amerykanów – jeszcze kilka lat wcześniej sojuszników w walce z faszyzmem. A Niemcy… ci sami po jednej i po drugiej stronie, z tym samym doświadczeniem III Rzeszy.
Ale może odczytujemy dziś wszystko na opak? A jeśli to Berlin Zachodni doznał magicznej ochrony przed wpływami ze wschodu, przed demonami dyktatury, cenzury i wszechobecnego donosicielstwa? Pilnujący go wartownicy strzelali wszak tylko w jedną stronę – na wschód. Jednym z nich był w roku 1981 żołnierz Wolfgang Lehmann, odbywający służbę na pasie śmierci. Wiele lat później ksiądz Lehmann opowiadał mi, jak to podczas długich nocy w świetle reflektorów, z ostrą bronią na ramieniu, poczuł powołanie i postanowił zostać duchownym katolickim, mimo że pochodził z rodziny luteranów. Jego marzenie ziściło się dopiero po upadku muru, studia teologiczne ukończył w Wiedniu. Były wartownik z pasa śmierci, ksiądz Wolfgang Lehmann z parafii świętego Benedykta chrzcił moje dzieci. Bardzo lubi zresztą kiełbaskę z curry i często widzę jego czarną sutannę przed okienkiem imbissu Krasselta.
3. Tuż po upadku muru berlińskiego.talerz pęka na dwie części
We francuskich delikatesach niedaleko placu Świętego Marka widuję od czasu do czasu byłego policjanta, wdowca lubiącego zjeść niedrogi obiad w towarzystwie przygodnych klientów, takich jak ja. Nazywa się Lothar Worm.
W nocy z 13 na 14 sierpnia 1961 roku policjant Worm otrzymał podczas nocnego dyżuru nagły rozkaz, aby zawieźć burmistrza Berlina pod Bramę Brandenburską. Wsiadł do służbowej limuzyny i dowiózł Willy’ego Brandta pod Bramę, gdzie już w pośpiechu ciągnięto drut kolczasty, a na prowizorycznie skleconych kozłach z nieociosanego drewna opierały się karabiny maszynowe wycelowane na wschód. Burmistrz był w szoku. Stał w cieniu nielicznych latarni pod drzewami parku Tiergarten, obserwując pierwsze godziny podziału miasta. Stał i milczał. Dziś pewnie wyciągnąłby natychmiast telefon komórkowy i zadzwonił do reszty świata. Nerwowo chodziłby wzdłuż kolczastych drutów, w jednej ręce papieros, w drugiej komórka, krzyczałby do telefonu i zaciągałby się głęboko tej ciepłej letniej nocy, która zmieniła mapę Berlina bardziej niż ostatnia wojna. Ponieważ Berlin dzisiaj, ten pęknięty i sklejony talerz, jest już innym miastem. Policjant Worm siedział w samochodzie, kiedy Brandt chodził i patrzył, i palił. „Berlin pozostanie wolnym miastem” – pomyślał sobie może wówczas po cichu, a wiele lat później powiedział publicznie, kiedy już prawie nikt w wolny Berlin nie wierzył.
Jeszcze w kwietniu Willy Brandt wraz z rodziną odwiedził Muzeum Pergamonu, podkreślając tym jedność miasta i umowny charakter podziału na sektory. Podziwiał babilońską Bramę Isztar, bogini wojny i miłości, zniszczenia i odbudowy, drogę procesji Nabuchodonozora II znad Eufratu. Brama ta to jeden z siedmiu cudów świata.
Budowa muru odbyła się na terenie sektora rosyjskiego i zachodnie władze Berlina miały związane ręce. Nikt nie zastanawiał się wówczas, jak okrutnie mur przetnie główne arterie, zakłóci komunikację i inne funkcje metropolii, podzieli rodziny i zrani duszę miasta tak głęboko, że blizna pozostanie już na zawsze widocznym śladem na mapie Berlina. Do dziś w godzinach szczytu nie można swobodnie przejechać samochodem ze wschodu na zachód. Niewiele ulic łączy obie części miasta, a te, które istnieją, nie zostały przystosowane do ruchu drogowego XXI wieku. Powstają igielne ucha, w których stoi się długo w korkach. W latach sześćdziesiątych minionego stulecia na drogach było zdecydowanie mniej aut.
Po tej pamiętnej nocy 13 sierpnia, parnej, zapraszającej do nocnych nagich kąpieli w berlińskich jeziorach, zdenerwowany Willy Brandt, omijając protokół, napisał do amerykańskiego prezydenta. List utrzymany był w poufałym tonie. Brandt prosił w nim o reakcję USA na zamknięcie połowy miasta za murem i o stosowną interwencję u Sowietów. W Waszyngtonie pismo uznano jednak za bezczelne i Kennedy wściekł się na „tego bastarda z Berlina”, jak nazwał burmistrza Brandta. No words but action – domagał się Brandt od prezydenta USA w swoim liście. Akcja nie nastąpiła, jak wiemy, dopiero dwa lata później padło słynne: Ich bin ein Berliner – „Jestem berlińczykiem”, kiedy prezydent Kennedy z balkonu ratusza Schöneberg przemawiał do mieszkańców Berlina Zachodniego, solidaryzując się z miastem otoczonym murem. Policjant Worm i tym razem pełnił służbę, pilnując tłumu zgromadzonego przed ratuszem i eskortując na motorze delegację Kennedy’ego w drodze na lotnisko.
Willy Brandt nie był poetą, tylko politykiem i nie zdawał sobie sprawy, ile dobrego zdziałać mogą słowa, dobitnie wypowiedziane we właściwym miejscu i czasie przez odpowiednią osobę. Zdanie to zabrzmiało jak wyśpiewana przez poetę kadencja i nikt w Berlinie i poza nim nie mógł się już od tych słów uwolnić. A one nawet lata po upadku muru nie straciły nic ze swojej doniosłej treści, gdyż berlińczykiem może być każdy w dowolnym miejscu na świecie, każdy starający się o upadek jakiegoś muru, dzielącego na części coś, co powinno być całością.Dorota Danielewicz (1964) – urodziła się w Poznaniu, ale od 1981 roku mieszka w Berlinie. Absolwentka slawistyki i etnologii na Freie Universität w Berlinie i Ludwik Maximilian Universität w Monachium. Jako dziennikarka i literaturoznawczyni współpracowała m.in. z berlińskim Literarisches Colloqium, a także z polską redakcją berlińskiej rozgłośni radiowej SFB/RBB oraz z Radio France Internationale. Autorka licznych publikacji na łamach prasy polskiej i niemieckiej („Berliner Zeitung”, „Märkische Allgemeine”, „Der Tagesspiegel”, „Kultura”), od 1988 roku regularnie prowadzi spotkania z autorami polskimi w Niemczech i niemieckimi w Polsce. Wydała antologię poezji polskiej Kochać to, co niewidzialne (1997) oraz wspólnie z historykiem Maciejem Górnym tom źródłowy wspomnień polskich berlińczyków Berlin. Polnische Perspektiven (2008).