Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Beta - Nowe pokolenie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Beta - Nowe pokolenie - ebook

Zabójcze emocje w świecie klonów

Porywająca historia o odwadze i miłości rozgrywająca się w niemoralnym świecie, gdzie emocje są zakazane. Na rajskiej wyspie Dominium, zamieszkanej przez bogaczy, przeplatają się losy dwóch dziewczyn. Zhara jest Pierwszą, a Elizja jej klonem. Wydają się identyczne, ale wygląd może być bardzo mylący. Elizja odebrała Zharze wszystko, a nawet zajęła jej miejsce u boku ukochanego! Dlatego Zhara zrobi wszystko, by się jej pozbyć.

W końcu Elizja poznaje szokującą prawdę: choć jest klonem, posiada duszę, a jej Pierwsza żyje… Rozumie, że Zhara cierpi, widząc ją z Alexandrem, ale nie może z niego zrezygnować. Postanawia stanąć u jego boku i wraz z armią zbuntowanych klonów obalić panujące na rajskiej wyspie niewolnictwo.

Nic jednak nie jest w stanie przygotować jej na tykającą bombę, która wbudowana jest w jej własny organizm. Czasu zostało niewiele, ponieważ termin jej „wygaszenia” jest coraz bliżej…

Rachel Cohn (ur. 1968 r.) jest uznaną amerykańską pisarką. Zadebiutowała w 2002 r. powieścią Gingerbread i od tamtej pory opublikowała już 11 książek, w tym kilka napisanych wspólnie z Davidem Levithanem. Betanowe pokolenie to kontynuacja cyklu powieści z pogranicza science fiction i fantasy adresowanego do starszej młodzieży. Pierwszy tom zatytułowany Beta ukazał się w 2013 roku.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-118-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Postaci

Zhara Pierwsza Elizji, dziewczyna urodzona na Cerulei, niesłusznie uznana za martwą i sklonowana na Demesne

Elizja klonka Zhary, główna bohaterka części pierwszej

Gubernator i mama – właściciele Elizji z części pierwszej

Ivan syn gubernatora, którego Elizja zabiła w obronie własnej

Liesel młodsza siostra Ivana

Astrid siostra Ivana, opuściła Demesne i wyjechała na studia na Kontynencie

Alexander vel Xander (akwin) – przedstawiciel udoskonalonej genetycznie rasy nadludzi; ukochany Zhary z czasów Cerulei, opiekun i towarzysz Elizji na Demesne, przez Elizję zwany Alexandrem, przez Zharę – Xandrem

Aidan klon, przywódca Rebelii i społeczności Nowych na Dziczy

Tahir klon Pierwszego Tahira, syna demesnowskich potentatów Tariqa i Bahiyyi Fortesquieu, ukochany Elizji

Bety próbna seria nastoletnich klonów

Defekci klony, które w wyniku zażycia specjalnego narkotyku przebudziły się i zaczęły podejrzewać, że mają dusze

Nowi własne określenie defektów, którzy zyskawszy samoświadomość, uciekli z Demesne na Dzicz, gdzie przygotowują Rebelię

Utrapieńcy ostatnia faza życia nastoletnich klonów, w której rodzą się w nich mechanizmy autodestrukcyjne

Tragiczni Te dwójka nastoletnich klonów w zaawansowanym stadium utrapieńców, będąca obiektem eksperymentów naukowychZHARA

Prolog

– Zabójcza impreza! Zabójcza impreza!

Wrzeszczymy i wybijamy pięściami rytm o pokład żaglówki, na którym wylegujemy się i opalamy w oczekiwaniu na zmianę pogody. Moich towarzyszy poznałam zaledwie wczoraj, ale jesteśmy już wystarczająco zgrani, by zawiązać samobójczy pakt.

Tak naprawę to się wygłupiamy, Reggie, Holly i ja. Nasza impreza nie jest żadnym paktem samobójców. To zwykły wybryk, prowokacja, nazwa, którą nadaliśmy naszej eskapadzie na legendarną Demesne – gdzie bez zaproszenia dostać się mogą tylko zmarli i tylko po to, by poddano ich recyklingowi i przekształcono w niewolnicze klony. Wyspa należy do najbogatszych ludzi świata, jest ich nietykalnym azylem, do którego wpuszczają wyłącznie swoich gości. Trójka zbiegów, młodocianych przestępców, bez szans na otrzymanie oficjalnego zaproszenia, powzięła zamiar zobaczenia Demesne. Gotowi są zaryzykować wyprawę na otwarte morze i wszystko, co tylko będzie trzeba, by dotrzeć do celu. Ale biba! Cała naprzód!

– Zabójcza impreza!

Na Cerulei, skąd pochodzimy, słońce i upał nie dają wytchnienia. Pogoda zmienia się tylko wtedy, gdy przez wzgórza przechodzi kolejny pożar. Nad miastem unoszą się wówczas kłęby czarnego dymu i na dzień lub dwa odcinany jest dopływ wody, by jej nie zabrakło do gaszenia ognia. Pożary zdarzają się tak często, że nie uznaje ich się już nawet za kataklizmy. Owszem, środowisko naturalne jest dewastowane, mówią nam rodzice, ale za to żyje się dużo łatwiej niż w czasach naszej młodości.

Z bezchmurnego niebieskiego nieba leje się żar, a my tkwimy w bezruchu gdzieś na oceanie, w obrębie archipelagu Demesne, skandując, drwiąc, zaklinając wiatr:

– Zabójcza impreza!

Jesteśmy usmażeni żywcem, wynudzeni jak mopsy i naszprycowani raksją.

– Za co was zesłali do obozu? – pyta Reggie.

Opowiadanie o popełnionych wykroczeniach i przestępstwach to niezawodny sposób na rozpoczęcie rozmowy.

– Dewastacja zakładu odsalającego – odpowiada Holly. – Zrobiłam tylko jedno odlotowe graffiti. Nie rozumiem, o co cała ta awantura. Jakbym co najmniej wysadziła go w powietrze.

– Są starzy, wychowywali się w czasach wojen o wodę i teraz mają kota na punkcie swojego dawnego akwenu – mówi Reggie.

– To dla nich trauma – kwituję z westchnieniem. – Ale powinni ją w końcu przeboleć.

– Nie miałam pojęcia, że budynek był strzeżony – podejmuje Holly. – Wyglądał brzydko i sterylnie. Pomyślałam, że nie zaszkodzi mu trochę koloru. I kilku artystycznych rysunków uśmiechniętych penisów.

Reggie parska śmiechem.

– To twoje dzieło? Patrzyłem zza płotu, jak ochroniarze to zmywają. Świetna robota!

– Dzięki – rzuca Holly. – Niestety sędzia nie docenił mojej wizji twórczej. Wysłał mnie do obozu resocjalizacyjnego w dziczy. A jak było z wami?

– Ukradłem skuter piaskowy i wybrałem się na freestylową przejażdżkę.

– Też mi coś – wzrusza ramionami Holly, bo nie zrobiło to na niej wrażenia.

– Zwinąłem go z terenu Bazy – dodaje Reggie.

– Uaaa! – ryczymy z Holly jednogłośnie.

– Mój ojciec jest instruktorem musztry w Bazie – mówię. „I wojsko jest dla niego ważniejsze niż ja”, dodaję w myślach. – Macie szczęście, że wysłali was tylko do obozu. Mogliście trafić do więzienia.

– I powinniśmy – odparowuje Reggie. – Ale moja mama jest podpułkownikiem w Uni-Milu. Myślicie, że niby jak dostałem się do Bazy? Błagała sędziego o pobłażliwość. A ty, Zharo? Co zmajstrowałaś?

– Nadużywanie raksji – odpowiadam i wszyscy wybuchamy śmiechem.

Starożytni Grecy słowem „ataraksja” określali stan doskonałego spokoju, beztroski i odprężenia. „Raksja” to współczesna nazwa pigułki, która wywołuje identyczne doznania. Dreszcz błogiej słodkiej cudowności.

Zażartowałam sobie, ale powiedziałam prawdę. Tata uznał, że najlepiej rozwiąże problemy z nastoletnią córką, pozbywając się jej z domu. Lepiej, niż gdyby po prostu poświęcił jej więcej czasu. Wiedział, że nie oprę się pokusie: odwyk na obozie resocjalizacyjnym, w totalnej głuszy, „w pobliżu Demesne”. Wiedział, że to ostatnie słowo podziała na mnie jak przynęta. Nawet jeśli w rzeczywistości obóz mieścił się dość daleko od rajskiej wyspy, to i tak w innych okolicznościach nie znalazłabym się bliżej niej.

Gdy byłam mała, mama śpiewała mi na dobranoc kołysankę o Demesne, którą sama ułożyła.

Śnię o Demesne, co leży z dala od całego zła

Śnię o Demesne, tam zamieszkamy Zhara i ja.

W naszym domu znajdowało się mnóstwo zdjęć i obrazów przedstawiających tę wyspę: szmaragdowe góry i luksusowe domy zbudowane dla krezusów. Były tak wszechobecne, że chyba dopiero w wieku czterech lat zorientowałam się, że wcale nie mieszkamy na Demesne. „Naszemu wybrakowanemu światu nigdy dość przypominania o pięknie”, mówiła mama, gdy tata protestował przeciw kolejnej dekoracji w stylu demesnowskim: fioletowym ścianom w sypialni, sztucznym palmom w salonie, używanemu koncentratorowi tlenu, który rozpylał w gabinecie mamy podrabianą wersją tlenu premium, powszechnie dostępnego na prawdziwej Demesne.

„Dlaczego raj nie miałby być dostępny dla wszystkich?” – zapytywała mama.

Najwyraźniej zmęczyła się czekaniem, aż tata podzieli jej umiłowanie rajskich przestrzeni. Odeszła od nas, gdy miałam osiem lat, a rok później zmarła. Nigdy nie przestałam marzyć o dotarciu na Demesne. Ze względu na nią.

Reggiego i Holly poznałam poprzedniego dnia w obozie, na szkoleniu wprowadzającym, i namówiłam ich do wspólnej ucieczki. Rzuciłam pomysł, byśmy ukradli nocą żaglówkę i popłynęli ku Demesne. Raksja, którą przemyciłam w sportowej torbie, okazała się wystarczającą zachętą. Mieliśmy świadomość, że nawet jeśli jakimś cudem uda się nam dotrzeć do celu, to nie zostaniemy wpuszczeni. Ale czemu odmawiać sobie przyjemności wtargnięcia na ekskluzywny festiwal próżności, jaki fundują sobie bogacze, i narobienia tam małego bałaganu???

– Zabójcza impreza! – skanduje Reggie z ekscytacją.

– I to nie na żarty – rzuca Holly, wskazując na niebo.

– No nieźle – wzdycham.

Niebo zmieniło się niespodziewanie, jakby w jednej chwili zapadła noc. Nie ma śladu po bezchmurnym błękicie i palącym słońcu; ciemnoszary firmament upstrzony jest kłębiącymi się purpurowymi obłokami z refleksami w odcieniu fuksji. Żadne ze zdjęć, które widziałam, nie oddawało w pełni ich piękna. Te chmury to skutek manipulowania przy atmosferze Demense. Prywatna wyspa największych bogaczy świata została udoskonalona za pomocą bioinżynierii, by oferować swym mieszkańcom największy spokój i luksus. Efektem ubocznym tych ingerencji jest to, że reszta archipelagu cierpi z powodu kumulacji złych warunków atmosferycznych. Zmienne stany pogodowe, eliminowane z Demesne, gromadzą się dookoła pierścienia morskiego otaczającego wyspę i wywołują straszliwe sztormy, siejące spustoszenie w pozostałej części archipelagu. Malownicze toksyczne chmury są w pakiecie.

– Te chmury są absolutnie, nieziemsko obłędne – szepcze Holly.

Zaczyna padać lekki deszczyk, zdumiewająco ciepły, niemal słodki, niczym krople syropu lawendowego.

– Najlepsza impreza w historii – komentuję pod nosem, podziwiając purpurowo-fuksjowe świderki na niebie i rozkoszując się jedwabistą, ciepłą wilgocią na skórze. I to jest ten toksyczno-magiczny deszcz?! Ekstra.

Ledwie to powiedziałam, a morze zaczyna wściekle falować; po chwili wzburzone fale huczą. Milkniemy. Jesteśmy zbyt oniemiali i zbyt upaleni ziołem, aby zareagować. O żeglowaniu mamy znikome pojęcie, a o radzeniu sobie podczas sztormu – żadnego. Nawet nie zdążamy wpaść w panikę, bo w jednej chwili wiatr przybiera na sile, a deszcz przechodzi w ostry grad, który rani nam skórę jak ostrza noży. To już w niczym nie przypomina przyjemnej mżawki.

Krzyczymy, ale nie mamy się gdzie schronić. W ciągu kilku sekund żaglówka przechyla się tak gwałtownie, że z trudem udaje nam się przytrzymać poręczy. Nadchodzi fala wysoka na kilka pięter, podnosi łódkę niczym zabawkę, po czym ciska nią w dół. Łódź wywraca się, a my wpadamy do wzburzonej, gorzkiej wody.

Koziołkując pod powierzchnią ze wstrzymanym oddechem, aby woda nie zalała mi płuc, widzę tylko szary huczący ocean. Potrzebuję światła, żeby odnaleźć drogę na powierzchnię, ale jest ciemno – pewnie dlatego, że nie zasługuję na żadną pomoc. Nie zapracowałam na nią, jak wypominał mi tata, ilekroć nie udawało mi się dobrze skoczyć. Ale nie bez powodu odpadłam z eliminacji olimpijskich w skokach do wody; moje ciało zaczyna działać na autopilocie i pomimo ciemności udaje mi się wypłynąć na powierzchnię. Łapię za sznurkową drabinę wiszącą z boku łodzi i z trudem chwytam powietrze. Wspinam się z powrotem na pokład z nadzieją, że znajdę tam Reggiego i Holly. Dostrzegam ich w wodzie po drugiej stronie. Miotani prądem machają rękoma, próbując utrzymać się na powierzchni. Gorączkowo rozglądam się za kamizelkami ratunkowymi. Dostrzegam je po przekątnej burcie. Pędzę tam. Gdy rzucam je Reggiemu i Holly, kolejna fala z impetem wlewa się na pokład.

Tym razem siła wody jest tak wielka, że grozi mi śmierć.

Nie wiem skąd, ale to wiem.

Umarłam.

Nawet w chwili śmierci czuję, że mnie oszukano. Gdzie jest to cholerne białe światło? Serce mi zwalnia i niemal staje. Powinnam być teraz w drodze w błogie zaświaty, a otacza mnie tylko nieprzenikniona ciemność, niekończąca się otchłań, przez którą próbuję przepłynąć, przebić się, przymilając się światłu i błagając o jasność.

Kraina umarłych to najprawdopodobniej kara za „zabójczą imprezę”. Kara za to, że byłam niedobrą córką. Odwet na Piekielnicy. Tak nazywał mnie tata, gdy chciał mi uzmysłowić, jak bardzo jest rozczarowany tym, że moja zawzięta natura przekreśla wiązane ze mną nadzieje. Ośmieszyłam samą siebie i własnego ojca. Po tym, co zrobiłam, nigdy nie będę mogła wrócić do domu. Umarłam… zabierając ze sobą dwoje innych uciekinierów, którzy trafili tutaj za moją namową.

Nie znalazłam się ani w niebie, ani w piekle, lecz w miejscu pośrednim. W limbo. To jakiś zawieszony w połowie drogi dom pełen czarnej pustki, rodem z najgorszego koszmaru. Walczę z mrokiem. Nie potrafię sobie pomóc. Krzyczę, choć nikt mnie nie usłyszy. Wierzgam nogami. Rozpaczam. Wściekam się. Bunt przeciw temu, co mi się narzuca („Umieraj! Ale już!”) to przecież moja specjalność.

Wydaje mi się, że jestem świadoma, ale nie mogę się ruszyć. Nic nie widzę i z trudem oddycham. Wiem, że moje ciało leży na zalanej wodą łodzi, która wznosi się i opada na wzburzonych falach. Morze nieco się już uspokoiło – najgorsza burza minęła – ale nic nie może mnie uratować. Jestem martwa tak samo jako Reggie i Holly.

Jestem czy… nie jestem?

Słyszę donośny męski głos:

– Hej, na pokładzie jest ciało! Niezła sztuka.

Wątpię, aby był to głos Boga, oznajmiającego moje przejście przez perłowe bramy niebios. Jestem pewna, że Ona lub On ujęliby to lepiej.

– Po prawej burcie unoszą się jeszcze dwa inne.

– Też ciacha? – pyta ten pierwszy.

– Nie na standardy Demesne.

Choć martwe, moje ego czuje się połechtane. „Ciacho” to slangowe określenie „pracowników” Demesne, którzy są niesamowicie przystojni. Siłą roboczą Demesne są klony, zreplikowane z ciał niedawno zmarłych ludzi, zwanych Pierwszymi. Pierwsi rekrutują się z dwudziestoparolatków wyróżniających się szczególną atrakcyjnością – idealne ciała i piękne twarze. Osobowość nie odgrywa żadnej roli: dusze są usuwane, by klony sprawnie wypełniały swoje obowiązki, wolne od rozterek powodowanych przez ludzkie emocje. Tamtejsi potentaci chcą mieć służących o miłej aparycji, nieprzeżywających dylematów związanych z posiadaniem wolnej woli.

– Tętno?

Czuję, jak czyjaś dłoń zaciska się na moim nadgarstku.

– Brak.

To raksja. Uświadamiam sobie, że zanim rozpętała się burza, wzięłam za dużą dawkę, a potem jeszcze wypaliłam sporo marihuany. To pewnie dlatego moje serce tak spowolniło. Doświadczyłam już tego kiedyś, gdy przedawkowałam – znaczne obniżenie tętna, wielokrotnie skutkujące tragiczną śmiercią zażywającego. Ale moje serce nigdy nie wyhamowało do tego stopnia! Nigdy na tyle, by mnie wzięto za trupa.

– No to bierzmy tę małą. Nie spodziewałem się dziś tak udanego połowu.

Wielokrotnie słyszałam, że ciała demesnowskich klonów dostarczane są przez piratów, atakujących i plądrujących statki i łodzie, ale myślałam, że to legendy. Teraz, o losie!, okazało się to prawdą.

Moje ciało jest kompletnie odrętwiałe, puls niewyczuwalny. Nie mogę się poruszyć, powiedzieć choćby słowa, zaprotestować.

W głowie słyszę głos mamy: „Śnię o Demesne”.

Wygląda na to, że tam właśnie trafię, mamo. Nigdy nie podejrzewałam, że sprawy tak się potoczą. Że zawitam tam w charakterze Pierwszej.

„Proszę, pozwólcie mi ostatecznie umrzeć, gdy to się już stanie, gdy usuniecie mi duszę, a z mojego ciała zreplikujecie klona”.

„Przepraszam cię, Reggie. Przepraszam cię, Holly”.

„Xander, nigdy nie przestanę cię kochać”.

Czuję, że moje ciało się unosi, a umysł staje się pusty i pogrąża w błogiej ciemności.

A potem, jak rażona prądem, budzę się.

Teraz już mogę się poruszać. Stykam palce wskazujące z kciukami i rozprostowuję palce u stóp. Czuję. Niewykluczone, że dzieje się to naprawdę. Trzepocę powiekami i otwieram oczy. Okazuje się, że widzę! To naprawdę się dzieje!

NIE UMARŁAM!

Znajduję się w białej sali przypominającej laboratorium medyczne.

Robię wdech, smakując powietrze. Naprawdę ma smak, z nutą wiciokrzewu i jaśminu, tak słodki, że czuję natychmiastowe ukojenie. Trafiłam na Demesne!

Niemożliwe, by mnie sklonowano. Moja dusza pozostała nietknięta. Czuję ją: szaleje właśnie od zdezorientowania i paniki, przechodzących w gwałtowne i dogłębne poczucie wdzięczności. Jakimś cudem udało mi się oszukać śmierć. Przysięgam w duchu: „Jeśli naprawdę dostąpiłam takiej łaski, nigdy więcej nie tknę raksji. Wykorzystam tę drugą szansę i tym razem nie sknocę sprawy”.

Mocno gryzę się w język, by się upewnić, że wszystko to dzieje się naprawdę. Gdy czuję smak krwi, ogarniają mnie radość i spokój. To nie sen. Naprawdę żyję.

Ale co mam teraz zrobić?

Nie wiem, dokąd iść. Wątpię, bym w ogóle była w stanie utrzymać się na nogach.

Nagle zdaję sobie sprawę, że nie jestem sama. Stoi nade mną jakaś męska postać w białym kitlu. Rozpoznaję klona, bo na lewej skroni ma wytatuowaną czarną różę. Pokazywali takie stylowe klony w wiadomościach – któż by o nich nie słyszał! – ale nigdy nie widziałam żadnego na żywo. Pierwszy tego faceta dożył pewnie dwudziestu paru lat. Klon ma oliwkową cerę, kruczoczarne włosy i ostre rysy twarzy, złagodzone firmowymi dla Demesne oczami o barwie fuksji. Jest bardzo wysoki i nieprzyzwoicie pięknie umięśniony. Ma ciało zawodowego kulturysty – krzepkie, lecz zadziwiająco delikatne.

– Kim jesteś? – pytam.

– Tanatopraktorem – odpowiada, przybierając wyraz twarzy naśladujący to, co u ludzi nazwalibyśmy „zdziwieniem”. – I właśnie cię wskrzesiłem.ZHARA

• 1 •

W oddali nad oceanem wiruje lej ognistych pomarańczowożółtych chmur, emitujący dość dużo ciepła, by stopić różowawy szron na gzymsie naszego domku na drzewie w środku dżungli, kilometry dalej.

– Piękny widok – zwracam się do Aidana, stojącego obok mnie, i wskazuję ręką na lej kondensacyjny.

– Za każdym razem jest potężniejszy – odpowiada, a na jego twarzy maluje się „zadowolenie”.

Zgina mały palec, w którym ma zindywidualizowany czip odczytujący pogodę. Opuszek rozbłyskuje niebieskawym światłem i wysyła wiązkę czerwonych promieni, którą Aidan kieruje prosto na lej. Widać błysk, po którym rozlega się wybuch. Chmura rozwiewa się w szaroczarny dym, a iskry spadają do morza, gasnąc w ciągu kilku sekund.

Nigdy bym się do tego przed Aidanem nie przyznała, ale jego władza nad pogodą działa na mnie podniecająco.

Tylko że to trochę dziwne lecieć na klona. Stać mnie na coś lepszego. Nie mogę pozwolić, by czyjaś kontrola nad pogodą kierowała moim libido.

Zanim przybyłam na tę feralną wyspę, którą klony nazywają Dzicz, znałam tylko monotonną pogodę na Cerulei – po długich dniach palącego słońca następowały gorące suche noce, duszne od dymu z odległych pożarów. Jeden biały obłoczek na niebie wywoływał u ludzi entuzjazm. W krótkim okresie, który upłynął od chwili, gdy zostałam wydalona z Cerulei przez własnego ojca, zdążyłam zobaczyć między innymi niesamowite purpurowofuksjowe chmury kłębiaste, kruczoczarne chmury burzowe i pomarańczowoczerwone leje kondensacyjne. Nie do końca się jeszcze przyzwyczaiłam do aury panującej w dżungli, gdzie jednego dnia jest niemiłosiernie gorąco i wilgotno, a następnego wściekle zimno i lodowato. Ale nie jest to duży problem. Niebawem pod wodzą Aidana zbiegłe klony wywołają Rebelię i wtedy wrócę z nimi na Demesne, gdzie pogoda jest doskonała przez cały czas. Ponieważ jestem ulubioną kompanką Aidana, naturalnym biegiem rzeczy najprawdopodobniej zostanę królową tej rajskiej wyspy. Nieźle jak na córkę instruktora musztry z Cerulei, bez grosza przy duszy i na gigancie!

Potrafię być cierpliwa. Raj będzie mój, gdy następnym razem tam zawitam.

– Udoskonaliłeś ognisty lej – chwalę Aidana. – To tylko kwestia czasu, a użyjesz go, by przenieść Rebelię na Demesne, prawda?

– To idealny scenariusz – mówi Aidan. – Nie możemy się tu dłużej ukrywać, uprawiając tak oczywiste gry wojenne.

– Tylko nie zniszcz całej Demesne – proszę. – Zostaw to, co w niej najlepsze. Żebyśmy mieli gdzie się zabawić.

Aidan to klon, któremu obce jest pojęcie „zabawy”.

– Zniszczenie jest nieuniknione – oznajmia. – Chyba że ludzie szybko się poddadzą.

Nauczę go, czym jest zabawa. Niespecjalnie będę tęsknić za naszą farmą w głuszy, gdy już ją porzucimy i wrócimy na Demesne.

Od kiedy tu obozuję ze zbiegłymi klonami, straciłam rachubę czasu. Na Demesne nazywa się je defektami, bo ośmieliły się mieć uczucia. Oni sami zaś mienią się „Nowymi”. Od chwili gdy obudziłam się na Demesne i mnie zabrano, żebym z nimi zamieszkała, musiało upłynąć kilka miesięcy. Oceniam to po długości moich włosów, rozjaśnionych przez słońce do koloru platyny – z każdym dniem czarne i niebieskie końcówki stają się dłuższe i coraz bardziej łamliwe. Niektórzy z Nowych pracowali na Demesne jako profesjonalni fryzjerzy, ale nie mam śmiałości przeszkadzać im w szkoleniu bojowym i prosić, by obcięli mi włosy albo wyregulowali brwi. Po Rebelii będzie mnóstwo czasu na tego rodzaju zabiegi upiększające. Klony same wtedy zdecydują, do czego wykorzystają swoje drogocenne umiejętności, zamiast bezwolnie służyć ludziom.

Burczy mi w brzuchu i chciałabym, żeby któryś z Nowych przyniósł lunch do naszego prowizorycznego biura, w którym urzęduję z Aidanem. Pogoda jest tak zmienna, że w domku na drzewie nie da się mieszkać ani spać, więc używamy go jako punktu obserwacyjnego i strategicznego do planowania różnych szkoleń. Lubię tę kanciapę, bo zapewnia mi odrobinę prywatności, z dala od nieustannie tętniących życiem Pieczar Buntu, gdzie Nowi mają swoje kwatery. My z Aidanem też zajmujemy jedną z tamtejszych jaskiń.

Jemu nie przeszkadza brak prywatności, co jest typowe dla klona; samotność to potrzeba ludzka. Nasze „biuro” zawieszone jest na gałęzi wyrastającej na wysokości przynajmniej dwóch dziesięciometrowych wież do skoków olimpijskich. Z wyglądu przypomina ptasie gniazdo – ze stożkowatym dachem uplecionym z cierni i bambusa, na bazie z trzcin, mchu i gałązek. Dziesięć lat trenowania skoków z wież sięgających trzypiętrowego budynku przygotowało mnie na takie warunki w stopniu co najmniej wystarczającym. Pociąg do ekstremalnych wysokości mam chyba we krwi; nie ucieknę przed tym. Na Cerulei spałam w hamaku przymocowanym do sufitu sypialni. Tata uważał, że będzie to dodatkowym ćwiczeniem. Ludzie płacą miliony unidolarów za widoki takie jak ten – zielone drzewa, niebieski ocean! Niczym nieograniczony nieboskłon! Zwykle jednak nie potrafią się obejść bez kanalizacji, windy, schodów i dużego metrażu, nie poradziliby sobie ze wspinaniem się po linie. Na co mi duży metraż? Nie posiadam niczego poza własną osobą. Nie ma po co gromadzić rupieci.

Domek na drzewie to idealne miejsce dla zagubionej, wyjętej spod prawa nastolatki. Pasuję tu jak ulał, do tej ziemi powstałej w wyniku katastrofy. Katastrofy to przecież moja specjalność.

Kilka pokoleń wcześniej pod oceanicznymi wodami wybuchł olbrzymi wulkan. Po chaosie spowodowanym erupcją, po tsunami i trzęsieniach ziemi, które przyniosły zagładę kontynentom, tylko jedną z archipelagu tropikalnych wysp wokół wulkanu uznano za nadającą się do zamieszkania.

Tak powstała Demesne. W przeciągu dekady stała się najbardziej ekskluzywną enklawą na świecie. Pozostałe wyspy archipelagu, zarośnięte dzikimi dżunglami i usiane niebezpiecznymi jaskiniami, uznano za bezużyteczne. Dobre tylko dla dzikusów.

Tymi dzikusami jesteśmy właśnie my: ja i nieliczny oddział Nowych. Czas i miejsce są tu bez znaczenia. Liczy się tylko przetrwanie. I wojna, która ma nadejść. Rebelia, jak mówią o niej Nowi.

– Zachowasz mnie jako trofeum, gdy wygracie? – pytam, żartując sobie z Aidana.

– Owszem – odpowiada ze śmiertelnie poważną miną.

Klony nauczyły się sztuki przetrwania w tych nieprzyjaznych warunkach, manipulowania pogodą, myślenia, a częściowo nawet czucia jak ludzie. Ale nie są w stanie zrozumieć sarkazmu. Dolna warga Aidana układa się w półuśmiech, ale wiem, że w ten sposób tylko naśladuje flirtowanie. Z konieczności jestem jego „dziewczyną”, ale oznacza to wyłącznie, że służę mu za towarzyszkę i asystentkę, nic ponadto. Oznacza również, że będę jedyną istotą ludzką, której pozwoli przeżyć i zostać na Demesne, gdy rebelianci zwyciężą.

Nowi zamierzają wyeliminować z Demesne – tego pięknego raju stworzonego ciężką pracą klonowych rąk – całą ludzką populację. Uważają wyspę za swoją ojczyznę i chcą ją odzyskać. Nie chodzi im nawet o zemstę. Zemsta to dodatkowa premia.

Na Dziczy przebywa około pięćdziesięciu Nowych. Wszystkie umiejętności, jakie przekazali im ludzie – bioinżynierię, architekturę, sztukę kulinarną, budownictwo – wykorzystali do własnych celów. Zbudowali domy na drzewach i podziemny labirynt mieszkalnych jaskiń. Przez pieczary poprowadzili kanały nawadniające, by mieć wodę pitną i użyźnić ziemię. Klony, które wcześniej udoskonaliły warunki pogodowe na Demesne, teraz posługują się swoimi zdolnościami do kontrolowania aury na Dziczy i w okolicach. Stworzyły atmosferyczne pole siłowe, żeby niemile widziane samoloty i statki ginęły w nagłych burzach. Eksperymenty te posłużą do odzyskania Demesne i odcięcia jej od reszty świata, by należała do klonów i nikogo więcej.

Aidan ogląda się do tyłu i patrzy ponad wierzchołkami drzew, w głąb wyspy, gdzie Nowi uprawiają pola, z których plony utrzymują nas przy życiu.

– Robotnicy kończą poranne obowiązki – oznajmia. – Pora lunchu. Twój żołądek jest jak zegarek. Idziemy?

Również spoglądam do tyłu na rzędy jasnoczerwonych orchidei i uświadamiam sobie, jak bardzo jestem głodna i spragniona, ale nie jałowego pod względem odżywczym jedzenia, którym są te kwiaty. To właśnie z tych roślin pochodzą nasiona cuvée, z których pozyskuje się raksję. Na Dziczy mogłabym mieć raksji, ile dusza zapragnie. Jasnoczerwone orchidee nieustannie przypominają mi o moich porażkach, ale i o sile woli. Nie przeżyłabym w tutejszych warunkach, będąc na haju. Na Dziczy trzeba mieć nieustannie wyostrzoną uwagę i refleks. Powstrzymuję się wyłącznie siłą woli – choć nie miałam jej aż tyle, by dostać się do drużyny olimpijskiej. Muszę odbudować w sobie tę siłę woli. Dzicz to dla mnie sprawdzian.

Życie tutaj nie jest wcale takie złe. Przede wszystkim liczy się to, że w ogóle ż y j ę. Staram się o tym pamiętać i to doceniać. Gdy raz się umarło i nie poszło do nieba, każdy oddech ma wielką wartość.

Reggie i Holly nie mieli tyle szczęścia. O tym też staram się nie zapominać. Być może jestem uwięziona w kompletnej dziczy, ale przynajmniej dostałam drugą szansę. Czy poczucie winy i żal po stracie towarzyszy kiedykolwiek przeminą?

– Chodźmy coś zjeść. Chyba że chcesz najpierw zarzucić raksję… – mówię żartem do Aidana.

– Nie chcę – odpowiada, jak zwykle biorąc mój żart dosłownie. – Raz wystarczy.

Nowi eksperymentowali z raksją, gdy byli niewolnikami na Demesne. Na Cerulei brałam ją, by ukoić ból serca, bo cierpiałam przez jednego chłopaka. Dla mnie raksja była sposobem na zdystansowanie się od życia. Dla Nowych okazją, by się do niego przebudzić. U ludzi narkotyk ten wywołuje błogą euforię, po której następuje słodkie ukojenie (staram się o tym nie myśleć, by nie zacząć tęsknić). U klonów odblokowuje inhibitory neuronowe, przez które nic nie czują i zachowują się jak roboty. Wystarczyło, by spróbowały jej choć raz, a natychmiast przechodziły przemianę. Te, które ją zażyły, nagle znajdowały w sobie odwagę, by zakwestionować swoją bezwolną służbę. Odkrywały, że są twórcze – z własnej inicjatywy, a nie dlatego, że tak je zaprojektowano. Takie przebudzone klony nazywano na Demesne „defektami” i odsyłano je do laboratorium, by poddać deaktywacji. Nie uwzględniano żadnych odwołań. Już na zawsze miały pozostać wyłączone z użytku. A przynajmniej tak się ludziom wydawało. Tanatopraktor z laboratorium miał oznaczać je jako nieaktywne, w rzeczywistości jednak odsyłał – wciąż żywe – na Dzicz, gdzie jako Nowi zaczynały nowe życie i przygotowały Rebelię.

– Chodźmy jeść – mówię do Aidana.

Podchodzę do sznurkowej drabiny, która prowadzi na ziemię. Aidan podaje mi rękę, gdy stawiam pierwszy krok. Jego palec wskazujący, choć wrócił już do naturalnej barwy, jest wciąż ciepły od fali elektrycznej, którą posłał w kierunku chmury, i przeszywa mnie przyjemnym prądem. Tego rodzaju dreszcz czułam wcześniej tylko w obecności Xandra.

Zdarza się, że ten sam dotyk, którym Aidan (vel Tanatopraktor) przywrócił mnie do życia na Demesne, wywołuje teraz dodatkowy efekt w postaci osobliwej słabości w kolanach.

– Co się stało? – spytałam Tanatopraktora.

Palec wskazujący miał niebieski, jakby spod skóry przebijało światło, ale w ciągu zaledwie kilku sekund odzyskał naturalny kolor.

Spojrzał na niego ze zdziwieniem.

– To było tylko na próbę. Nie sądziłem, że naprawdę zadziała.

– Nie umarłam tak do końca – wyszeptałam. – Przedawkowałam raksję i chyba dlatego się wydawało, że serce przestało mi bić.

– Może właśnie dlatego mój trik poskutkował.

– Jaki trik?

– Prąd elektryczny w moim palcu – odparł z wyrazem twarzy naśladującym „zatroskanie”. – Nie ma teraz czasu na wyjaśnienia. Jeśli czip tak działa, nie ukryję przed ludźmi niebieskiego światła. Będę musiał przyłączyć się do reszty wcześniej, niż planowałem. W zasadzie to nawet teraz.

Nie miałam pojęcia, o czym mówi, i było mi to obojętne. Interesowało mnie tylko jedno: czy zostałam sklonowana?

Nie był to czas na przechwałki, ale miałam świadomość, że ze swoją wysportowaną sylwetką – wąskimi biodrami, talią osy, długimi umięśnionymi nogami i idealnymi piersiami – spełniam estetyczne wymogi Demesne. Moje lniane włosy, zafarbowane na końcach na niebiesko i czarno, opadające falami na ramiona, były przedmiotem zazdrości dziewczyn w szkole, podobnie jak nieskażona trądzikiem brzoskwiniowa cera. Wiedziałam, że jestem atrakcyjna, bo gdy leżałam na metalowym stole operacyjnym, okryta tylko białym prześcieradłem, Tanatopraktor wpatrywał się we mnie z zachwytem w oczach.

– Doktor Lusardi próbowała cię sklonować – powiedział. – Ale nie udało się jej. Pewnie jesteś nastolatką.

Dorośli zazwyczaj wymawiają słowo „nastolatek” oskarżycielskim tonem, ale on wyraził to jak zwykłe spostrzeżenie, może dlatego, że licząc w latach ludzkich, był ode mnie niewiele starszy.

– Mam prawie siedemnaście lat – powiedziałam, uświadamiając sobie, jak wielki dar właśnie otrzymałam od tego klona: wygląda na to, że dożyję swoich osiemnastych urodzin!

– Doktor Lusardi nie opanowała jeszcze replikowania klonów do perfekcji – oznajmił. – Twój klon był porażką.

– No i dobrze – rzuciłam, czując z tego powodu taką samą ulgę jak z tego, że znowu żyję.

Zanim zdążyłam zapytać, co dalej, szczelnie owiniętą w prześcieradło dźwignął mnie ze stołu na swoje silne ręce. Czułam się bezpiecznie, znów wdychałam smakowite powietrze. Pragnęłam więcej.

– Gdzie mnie zabierasz? – spytałam.

Nie chciałam opuszczać Demesne, bo dopiero na nią dotarłam. Ale żeby tu pozostać, musiałabym pożegnać się z życiem na zawsze.

– Niedaleko stąd jest sekretna plaża z jaskiniami – powiedział. – Piraci, którzy dostarczają na Demesne ciała, chronią się tam przed sztormami i czasem pomagają naszym rebeliantom.

– Re-be-co?

Czyżby został zaprogramowany do mówienia nonsensów? Nic z tego nie zrozumiałam poza słowem „piraci”.

– To piraci sprzedali nasze ciała. Na pewno nie pomogą nam w ucieczce!

– Owszem, pomogą. W zamian za nasiona cuvée, które sprzedają na kontynencie.

– A więc piraci zarabiają, dostarczając Pierwszych, a potem ponownie, pomagając klonom zbiec? To obłęd. Odmawiam brania w tym udziału. Nie zamierzam…

– Nie masz wyboru – przerwał mi Tanatopraktor.

Podszedł do okna, z którego roztaczał się widok na połacie dżungli. Spojrzałam na ziemię pod plątaniną drzew i zorientowałam się, że znajdujemy się na wysokości kilku pięter.

Tanatopraktor sprawiał wrażenie, jakby chciał wyskoczyć z okna, trzymając mnie na rękach. Czy po to przebudziłam się ze śmierci, by popełnić z tym sklonowanym mięśniakiem grupowe samobójstwo? Hola, hola, chłopcze. Zaczęłam wierzgać nogami, ale był ode mnie szybszy: w ułamku sekundy chwycił ze stołu pod oknem strzykawkę i wbił mi igłę w ramię.

Przebudziłam się na Dziczy.• 2 •

Choć w szkole nigdy nie byłam prymuską – może poza historią, którą tata nieustannie mi wbijał do głowy – to na zajęciach z psychologii uczyłam się o syndromie, na który najprawdopodobniej teraz cierpiałam. Polega on na tym, że więźniowie i zakładnicy zaczynają odczuwać sympatię do swoich oprawców. Nie jestem zakładniczką w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale trafiłam tutaj tylko dlatego, że zastrzyk pozbawił mnie świadomości. Przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości uznaliby to za porwanie.

A jednak zostaję. Przyzwyczaiłam się do tego miejsca. Poza tym nie mam dokąd pójść, a przynajmniej nigdzie nie malują się przede mną lepsze perspektywy. No chyba że na Demesne, która jest absolutnie najlepszym miejscem. Bardzo chciałabym tam wrócić, ale w aurze triumfu, razem z Nowymi. Bogacze z Demesne utrzymują, że ich eleganckie klony zostały stworzone do służenia, co jest tylko eufemistycznym określeniem niewolnictwa. Wcześniej kwestia praw klonów nie leżała mi jakoś specjalnie na sercu – klony, które widziałam na Kontynencie, produkowano w laboratoriach, więc przypominały generyczne drony. Jednak tutejsze zreplikowano z prawdziwych ludzi, którzy przedwcześnie rozstali się z życiem. Wyglądają jak ludzie, których znałam. Wyglądają jak ja – autentycznie. Zupełnie naturalnie nasuwa się myśl, że te duplikaty zasługują na lepszy los od tego, który spotkał ich Pierwszych.

Pobyt na Dziczy wydaje się całkiem znośny również dlatego, że mój osobisty porywacz całkiem ładnie się prezentuje. Na pierwszy rzut oka wydaje się groźny, ale jego ostro zarysowana żuchwa i bulwiaste mięśnie są złagodzone czarną różą wytatuowaną na skroni i słodyczą fuksjowych oczu, spoglądających znad pełnych, rubinowych ust.

Na Dziczy Tanatopraktor z Demense od razu wyrósł na naturalnego prowodyra. A ja lubię władzę.

Idę za Aidanem na lunch do Pieczar Buntu, zadowolona, że służę w jego małym oddziale. Nie przestaję podziwiać ruchu jego twardych mięśni pośladkowych ani wyobrażać sobie, że wiodę palcem po jego oliwkowych plecach i zatrzymuję go u nasady szyi, gdzie zaczynają się czarne włosy i gdzie mogę złożyć pocałunek niczym wampirzyca. Z trudem powstrzymuję śmiech – jakie to szczęście, że klony nie mogą się rozmnażać, bo już sobie wyobrażam tłumaczenie naszym dzieciom, jak poznali się ich rodzice.

Docieramy do stołówki, gdzie obsługa kuchni wyłożyła dzisiejszy lunch: podroby z dzikiego indyka gotowane w sosie mango, z liśćmi botwinki podsmażanymi na czosnku. Mam ochotę zawyć: znowu?!

Zdrowa zielenina; czy naprawdę nie ma nic innego, co nadawałoby się do zjedzenia? Ale i tak nawet najgorszy tutejszy lunch jest lepszy niż posiłki serwowane w mojej szkole na Cerulei, które w ogóle trudno było nazwać żywnością. Składały się wyłącznie z resztek, które Baza darowywała członkom Uni-Milu albo z twardych owoców, które spadły z uschniętych drzew w ogrodach naszych rodzin. Podroby i zielenina to przy tym delicje. To, że mamy tu nawet siekany czosnek i sok, z którego można zrobić sos do mięsa, jest pomyślnym znakiem dla Nowych, którzy powstali bez kubków smakowych – a przynajmniej tak im powiedziano. Zmysł smaku, odblokowany przez raksję, wciąż stanowi dla nich zaskoczenie.

Gdy maszerujemy z Aidanem przez jadalnię, niosąc lunch do wspólnego stołu, wszyscy obecni rozstępują się na boki. Dwóch Nowych natychmiast robi nam miejsce u szczytu stołu, z szacunku dla nieoficjalnego króla i królowej wyspy. Podobają mi się te zaszczyty. Podobają mi się ci Nowi. Są o niebo fajniejsi niż cheerleaderki w szkole na Cerulei, z którymi trzymałam sztamę – „przyjaciółki”, które wcale nie darzyły się nawzajem sympatią, a już na pewno nie mnie, bo byłam „zbyt ładna”, przez co „nieznośna”. Miałam to wtedy w nosie – zbyt skupiałam się na Xandrze, by przejmować się życiem towarzyskim. Może właśnie z tego wyleczyła mnie śmierć – z bycia outsiderką. Bo teraz zależy mi, by Nowi, choć nie do końca mogę ich nazwać przyjaciółmi, dobrze się czuli w moim towarzystwie.

Z reguły nie przepadają za ludźmi. We mnie jednak nie widzą takiego zagrożenia jak w swoich dawnych właścicielach z Demesne. Jestem nastolatką, bezsilną, sprzymierzoną z najpotężniejszym Nowym na Dziczy. Dziewczyną, z którą żyje w „białym związku”. Jak na razie.

Siadamy z Aidanem u szczytu stołu i jak zwykle Nowi zarzucają mnie pytaniami o świat zewnętrzny. Nigdy nie zadają sobie trudu, by prowadzić grzecznościowe gadki, co mnie akurat cieszy – bezpośredniość to ich jedyny atut. Lubię, gdy przechodzi się od razu do sedna. Dla Nowych jestem jedynym źródłem wiedzy o świecie zewnętrznym. Urodzili się, a raczej „wykluli”, jak wolą to określać, w demesnowskim laboratorium, już jako dorosłe klony. Ich podstawowym źródłem informacji są czipy z bazami danych, które wmontowano im w głowy. Zawierają tylko te informacje, które ludzie uznali za przydatne dla służących.

Obok nas siedzi Catra, Nowa, która na Demesne była szefem kuchni, ale teraz odkryła swoje prawdziwe powołanie – gawędziarstwo. Chce udokumentować życie Nowych i ich walkę. W tym celu nieustannie mnie wypytuje o to, czego nie ma w swojej bazie danych. Jak zwykle zaczyna prosto z mostu:

– Skoro na świecie istniało tak dużo klonów wyprodukowanych w laboratoriach, dlaczego bogacze z Demesne stworzyli własną linię klonów replikowanych z Pierwszych?

– Mój tata mówił, że klony z Demesne są inne, bo bogatych ludzi cechuje próżność – odpowiadam. – Zawsze chcą czegoś nowego, innego, żeby poczuć się lepszymi. Zwykłe klony wyglądają identycznie i nie mają płci – są niczym niewyróżniającymi się dwudziestopięcioletnimi męsko-żeńskimi tworami. Bogaci zapragnęli, żeby ich niewolnicy wyglądali doskonale, pomnażając w ten sposób piękno ich małego raju. Sądzili także, że recykling zwłok będzie nadzwyczaj ekologiczny.

Nowi, zanim mnie poznali, nie wiedzieli nawet, że są elitarną linią klonów. Zwykłe klony w innych częściach świata produkuje się w laboratoriach, z kriogenicznych embrionów. Nie replikuje się ich z Pierwszych, którzy mieli swoją własną niepowtarzalną fizjonomię. Pospolite klony są funkcjonalne i mało interesujące pod względem estetycznym – poza niebiesko-zielonymi mozaikowymi tatuażami, które odróżniają je od ludzi. Stworzono je, by przyczyniły się do szybszego zakończenia wojny. W szkole nigdy się nie przykładałam do historii klonów, ale w domu tata uczył mnie o nich przy każdej okazji. Twierdził, że nie można tworzyć przyszłości, jeśli nie rozumie się przeszłości. Jakby to, że od świtu spędzałam długie i wyczerpujące godziny na pływaniu, chodzeniu do nudnej szkoły, trenowaniu skoków, nie wystarczało, bo wieczorami przepytywał mnie z historii. Zabawne, że to właśnie historię, jako jedyny przedmiot, zaliczałam w szkole celująco. Przynajmniej miałam jakąś rekompensatę za te rytualne wieczorne tortury fundowane mi przez ojca.

Dlaczego istnieją klony, Zharo?

Oto dlaczego, tato: zmiany klimatyczne i eksploatacja surowców doprowadziły świat na skraj upadku. Rosnący poziom wód spowodował liczne powodzie, które zatopiły duże miasta, a przedłużające się susze znacznie uszczupliły zasoby wody pitnej. Paliwa kopalne się wyczerpały. Zniszczenie infrastruktury transportowej uniemożliwiło sprawiedliwą dystrybucję dóbr, a zwłaszcza wody. W efekcie na całym świecie doszło do politycznych i obywatelskich zamieszek. Zginęły miliardy ludzi. Większość znaczących metropolii została zdewastowana.

Te niespokojne czasy zwane wojnami o wodę skończyły się, gdy inżynierowie środowiskowi opracowali metody odtworzenia utraconych rezerw. Niektóre ze starych miast odbudowano w mniejszej skali, a na niezamieszkanych dotąd terenach wzniesiono nowe aglomeracje, jak Biome City. Zbudowano je z wykorzystaniem technologii atmosferycznej, za pomocą której modulowano warunki pogodowe i wywoływano deszcze.

Dlaczego nie mamy tych technologii na Cerulei, Zharo?

Ponieważ główny pracodawca na Cerulei, czyli armia Uni-Milu, preferuje surowy klimat jako bardziej odpowiedni do szkolenia wojskowego w Bazie, tato. Uni-Mil zbudował w naszym mieście kompleks akwatyczny, bo nie możemy cieszyć się deszczami. Tak, wiem, tato, reszta świata ma dobrą pogodę, ale my dysponujemy jedynym fajnym basenem w promieniu setek kilometrów, na którym mogę trenować dzięki uprzejmości Uni-Milu i pewnego dnia wziąć udział w Olimpiadzie – jedynej wciąż żywej tradycji łączącej nas z kulturą starożytną. Czy jak to szło.

Gdy już opanowano techniki modulowania warunków atmosferycznych, umożliwiające przeżycie na ogołoconej ziemi, wyprodukowano klony, by wprowadziły ludzi w erę powojenną, w czasy nadziei i rozkwitu, których – tak, tato, dociera to do mnie – moje rozpieszczone pokolenie nie potrafi docenić. Nie znamy cierpienia minionych dekad. Wychowaliśmy się z klonami, które wykonywały za nas wszystkie niezbędne prace. Po wojnach o wodę stały się główną siłą roboczą, dzięki której odbudowano świat.

– A więc jesteśmy najlepszą kastą klonów? – pyta Catra, a w jej głosie nie pobrzmiewa próżność, tylko ciekawość.

– Kwestia interpretacji. Nie ulega wątpliwości, że wyglądacie dużo lepiej – przyznaję. – I jesteście o niebo bardziej zadziorni.

Jest też mnóstwo rzeczy, o które ja chciałabym spytać Nowych. Aidan skazany był na przebywanie w laboratorium i niczego poza nim nie widział, jest więc kompletnie bezużyteczny – i pozbawiony entuzjazmu – jako źródło informacji o życiu bogaczy na Demesne. „Opowiedzcie mi o luksusach Demesne! Opowiedz mi o dekadenckich posiłkach, olśniewających rezydencjach, rozkosznym morzu, o opiece ze strony elitarnych służących i…”. No cóż, może nie są to właśnie zagadnienia do roztrząsania z niewolnikami, którzy dopiero odzyskali wolność.

Do stołówki wchodzi klonka, wyglądająca na posłańca z wysokogórskiej bazy, którą Nowi zbudowali na najwyższym szczycie wyspy. Szuka wzrokiem Aidana. Dostrzega go i podbiega.

– Odebraliśmy komunikat od M-X. Zlokalizowano żołnierza Uni-Milu.

Aidan szykuje się do wyjścia.

– To znak, na który czekaliśmy.

– Czy Rebelia niedługo się rozpocznie? – pyta Catra, wbijając nóż w drobiowy żołądek na swoim talerzu.

– Mam nadzieję – rzuca Aidan.

– Iść z tobą? – pytam.

Oboje wiemy, że nie jestem mu do niczego potrzebna. Oboje też wiemy, że chętnie przystaje na moje towarzystwo, ilekroć mu je zaproponuję.

– Jak chcesz.

Wstaję.

– Chodźmy. Jaką mamy misję?

– Ścigaj się ze mną, to się dowiesz.

Biegam najszybciej na wyspie.

Pędzimy z Aidanem przez dżunglę, mijając pole cuvée. Sygnały świetlne mobilizują mnie, żeby dodać gazu, i uświadamiają mi, że muszę się wzmocnić. Biec niepohamowanie, szybko, z impetem, pokonując opór, to czuć, że się żyje. Gdy ćpałam raksję, nie dawałam rady biegać. Byłam apatyczna, milkliwa, znudzona. Nie pozwolę, by powróciła tamta Zhara. Nie pozwolę, by mój problem z raksją doprowadził znowu do czyjejś śmierci.

Aidan próbuje dotrzymać mi kroku, ale muskulatura działa na jego niekorzyść. Owszem, jest szybki, ale ja jestem zwinniejsza. Wyprzedzam go zaledwie o pięć czy sześć kroków, ale cieszę się nawet z tej drobnej przewagi.

Uwielbiam, gdy ktoś mnie goni.

W dawnym życiu, toczącym się wokół sportów wodnych, często urządzaliśmy sobie z Xandrem wyścigi w basenie i to ja zawsze zwyciężałam. Wygrywam we wszystkich zawodach, jeśli startuje w nich atrakcyjny chłopak. Ale teraz gnając na oślep, nie zauważam zwalonej gałęzi, potykam się i z impetem upadam na ziemię. Aidan przystaje, czego nie zrobiłby Xander, który miał tylko jeden imperatyw: wygrać każdy wyścig, za wszelką cenę.

– Wszystko w porządku?

– W porządku – wystękuję. Będę miała dużego siniaka. Drobnostka. – Daj mi sekundę, zaraz wstanę. Mocno się uderzyłam.

– Powinnaś wrócić do Pieczar Buntu. Nie musisz brać udziału w tej misji.

– Odprowadzę cię chociaż do obozu szkoleniowego. Potem odpocznę w domku na drzewie. Więc co to za misja?

– Przekonano nas, że sympatyk z Uni-Milu przybędzie nas wesprzeć. Zwołam kilku naszych i wypłyniemy po niego.

– Skąd wiesz, że ten sympatyk to chłopak. Może to ja? Dziewczyna.

Aidan podaje mi dłoń. Chwytam ją, a on podciąga mnie do góry i staję naprzeciw niego, niemal napierając na jego ciało. Spoglądam w jego fuksjowe oczy, które komponują się tak ładnie z wytatuowaną czarną różą na skroni. Odwracam wzrok od lilijki wypalonej po drugiej stronie jego twarzy, symbolu niewolnictwa klonów.

Kolano, na które przed chwilą upadłam, boli jak cholera, ale czuję, że w sercu wzbiera mi inny rodzaj boleści, spowodowany bliskością Aidana. Udręka pragnienia. Tęsknoty. Tak to się chyba nazywa. Pamiętam ten supeł w sercu, i to zbyt dobrze. Czułam go zawsze, gdy Xander znajdował się w pobliżu.

– Byłaś w Uni-Milu? – pyta Aidan.

Wydaje mi się, że przez chwilę w jego fuksjowych oczach mignęło coś flirtownego.

Od Xandra minęło tyle czasu, chyba cały rok. Znowu chcę się całować z chłopakiem. Przytulać i być przytulaną. Tyle się wydarzyło od tamtej pory, ale przypomnę sobie, jak to się robi. Całowanie z klonem na pewno nie różni się od całowania z normalnym facetem. No dobra, ściśle rzecz biorąc, nigdy dotąd nie całowałam się z normalnym facetem. Xander, mój jedyny, nie był człowiekiem, tylko istotą „nadludzką”. Mówię poważnie. Był akwinem, którego genetykę udoskonalono do granic możliwości. Niewidoczne sploty doskonałego DNA objawiły się wysokim wzrostem, jasnymi blond włosami z pasemkami pozłoconymi słońcem, ciałem twardym jak stal i turkusowymi oczami tak głębokimi i czystymi, aż trudno było uwierzyć, że należą do śmiertelnika. Prezentował się oszałamiająco w pełnym tego słowa znaczeniu.

Ale od czasu Xandra zdążyłam umrzeć i zostać wskrzeszona. Wykształcić zupełnie nową umiejętność. Skoro udało mi się „złowić” akwina, to czy mogę mieć jakieś trudności w uwiedzeniu klona-dziwoląga? Postanawiam, że dziś wieczorem, gdy Aidan wróci z misji, przystąpię do dzieła. Zainicjuję grę z dziedziny sportów uprawianych w domowym zaciszu.

– Ścigajmy się do boiska! – wołam i rzucam się biegiem, zapominając o posiniaczonym kolanie i zranionym sercu.

Nowi ćwiczą na bagnach bitewne manewry. Kierując się dochodzącymi naszych uszu postękiwaniami, natrafiamy na grupkę męskich klonów uwalanych błotem. To dawni robotnicy budowlani z Demesne – grupa potężnych, imponujących mężczyzn, małomównych, ale wytrwałych na szkoleniu. Jakby narodzili się dla walki i niczego więcej. Czterech żołnierzy czołga się przez bagno, niosąc na ramionach piątego członka ich pododdziału piechoty. Zadanie: zabrać martwego lub rannego kolegę z pola walki.

Szczerze wątpię, że jeśli dojdzie do Rebelii na rajskiej Demesne – tak spokojnej, że nawet nie ma własnych sił zbrojnych – potrzebne będą umiejętności walki na bagnach. Ale Nowi bardzo lubią gry tego rodzaju. Jedyne, czego zaznali na Demesne, to dyscyplina pracy, więc to zupełnie normalne, że teraz, gdy sami stanowią o swoim dniu, przenoszą ten zaprogramowany etos na sport.

Gdyby był tu mój ojciec, instruktor musztry, rzuciłby im na ścieżkę jakąś przeszkodę, żeby pomieszać im szyki i żeby upuścili żołnierza. Dekoncentracja wprowadziłaby chaos, zmuszając ich do działania zespołowego, przeformowania się i rozwiązania problemu. Gdy ćwiczyłam skoki do wody, tata stosował tę samą zagrywkę. Ale odgłos wystrzału ze ślepaka wcale nie nauczył mnie panowania nad sobą, wręcz przeciwnie: zaczęłam je tracić, przestałam ufać i sobie, i jemu.

Aidan odciąga na stronę Cesara, instruktora musztry.

– Żołnierz Uni-Milu, na którego czekaliśmy, jest na Minie.

Mina to kolejna wyspa w archipelagu. Mieszka tam Nowa, która jest uzdrowicielką, żyje w zupełnym odosobnieniu. Za to, że ma do wyłącznej dyspozycji całą wyspę, opiekuje się zbiegłymi klonami. Pod warunkiem, że opuszczą wyspę, jak tylko dojdą do zdrowia.

– Jaki mamy plan? – pyta Cesar.

– Popłyniemy po niego łodzią – oznajmia Aidan.

Na temat przybyłego wiem tylko tyle, że służył na Demesne jako pośrednik między Uni-Milem a Komisją Praw Klonów.

– Jest po naszej stronie – zapewnia Cesar. – Poznałem go na Demesne. Przyszedł zrobić z nami wywiad na temat warunków pracy. Jak on się nazywał… Blackburn chyba… Alexander Blackburn czy jakoś tak.

CO TAKIEGO?

– Idę z wami – rzucam.

Jedyne, czego nauczyłam się od taty: gdy chcesz wykonać jakieś zadanie, nie pytaj o pozwolenie.

Po prostu idź.

Alexander Blackburn – Xander – to mężczyzna, który złamał mi serce na Cerulei. Jakim cudem trafił do tego zapomnianego przez Boga zakątka świata?

Może być tylko jedno wyjaśnienie.

Musiał sobie zdać sprawę, jaki wielki popełnił błąd.

Przyjechał po mnie!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: