Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bezimieńce: opowiadania dzisiejsze - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bezimieńce: opowiadania dzisiejsze - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 251 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Cie­niom bra­ta mego Bo­le­sła­wa

Z DA­LE­KICH TAJG…

Z da­le­kich tajg… skąd wi­cher dmie or­ka­nem

I strzą­sa śnieg z pod­bie­gu­no­wych lo­dów.

Z Man­dżur­skich pól… po­ro­słych ga­ola­nem.

Z żoł­nier­skiej krwi, z żoł­nier­skich nędz i gło­dów,

Sród huku dział, na sto­sach ciał i ko­ści

Wsta­ła, jak sen, tę­sk­no­ta do wol­no­ści.

i po­szła w dal ua dro­gi i bez­dro­ża

Przez wierz­chy gór, przez wiel­kich rzek roz­le­wy.

Ob­ję­ła świat od mo­rza aż do mo­rza -

Od śnież­nych tajg aż do gra­ni­tów Newy.

A kędy szła, na ser­ca ma­łych łu­dzi

Rzu­ca­ła głos, co śpią­cych ze snu bu­dzi.

Na pro­gach chat sta­wa­ła w mgli­ste ran­ki, W wie­czor­ny zmierzch sny dzie­ciom cza­ro­wa­ła W milk­ną­cy śpiew nie­zna­nej ko­ły­san­ki, W bo­jo­wą pieśń, od któ­rej hu­czą dzia­ła – I pa­dał grom, gdy w bu­rzy śród bły­ska­nia Pi­sa­ła swe ogni­ste przy­ka­za­nia.

I jęły łkać po mo­na­sty­rach dzwo­ny

I nie­ba strop łu­na­mi za­czął świe­cić.

Na twa­rzach krwią za­sty­gał śmiech czer­wo­ny.

Ktoś ża­gwie brał i szedł po­ża­ry nie­cić –

I z no­wych łun od mo­rza aż do mo­rza

Skroś noc­ny mrok za­czę­ła wsta­wać zo­rza.

A ona szła rze­ka­mi czer­wo­ne­mi

Przez gru­zy miast, przez gro­by bez­i­mien­ne,

Wsią­ka­ła krwią w roz­war­te łono zie­mi,

Po­ża­rem siół bu­dzi­ła noce sen­ne

I w ludz­kich serc i w ludz­kich dusz wie­zie­nia

Rzu­ca­ła krwią pro­roc­two wy­zwo­le­nia.

STRZAŁ

W śród­mie­ściu przy zbie­ga dwóch naj­tkliw­szych ulic był sad. Z poza dłu­gie­go mara wy­chy­la­ły się ciem­ne kasz­ta­ny, ja­sno­zie­lo­ne aka­cye i sta­re lipy roz­ło­ży­ste. Ga­łę­zie nad be­to­no­wym chod­ni­kiem two­rzy­ły zie­lo­ny dach, pod któ­rym na­wet w dni upal­ne pa­no­wał przy­jem­ny chłód, i przez któ­ry w po­łu­dnie słoń­ce rzu­ca­ło na chod­nik mi­ster­ną ko­ron­kę świe­tli­stych plam, dzierz­gną cie­nia­mi drżą­cych li­ści. Z pod kasz­ta­nów i aka­cyi wy­chy­la­ły się tu i owdzie bia­łe i li­lio­we bzy i pod kol­cza­stym dru­tem prze­peł­za­ło przez mur dzi­kie wino.

Sad był duży i sta­ry.

Do­ko­ła pię­trzy­ły się wy­so­kie, żół­te, sza­ro­zie­lo­ne i sza­ro­czer­wo­ne ka­mie­ni­ce. Lu­dzie, któ­rzy je bu­do­wa­li, nie po­ło­ży­li na nich swo­jej my­śli, wzno­si­li jeno ja­kieś ta­nie sza­blo­ny, ja­kieś wiel­kie ko­sza­ro­we budy, peł­ne tan­de­ty i wy­gód.

Okna naj­wyż­szych piętr tych brzyd­kich gma­chów cie­ka­wie za­glą­da­ły do środ­ka sadu i dzi­wi­ły się tym drze­wom ro­sną­cym w śród­mie­ścia.

Wi­dzia­ły one cały sad, całą jego ciem­ną głąb, nie­do­stęp­ną dla uli­cy. W gąsz­czu drzew krył się bia­ły pa­łac, par­te­ro­wy dom z ta­ra­sem i ko­lum­na­dą. So­czy­stą zie­lo­ność traw­ni­ków prze­ci­na­ły tu i owdzie żół­to­sza­re dróż­ki. Z pod kar­ło­wa­tych krza­ków bia­łe­go i li­lio­we­go bzu wy­glą­da­ły sza­re rzeź­by – fan­ta­stycz­ne Fau­ny gra­ją­ce na pisz­czał­kach, Sa­ty­ry i Dia­ny i ja­kieś bo­gin­ki le­śne, A po­środ­ku na du­żym, zie­lo­nym traw­ni­ku wiel­ki sza­ry Del­fin pluł wodą.

Okna ka­mie­nic za­glą­da­ły do wnę­trza i wi­dzia­ły to, cze­go nie było wi­dać z uli­cy. Wi­dzia­ły one roz­kwi­ty i okwi­ty drzew, mi­ło­sne plą­ta­ni­ny ga­łę­zi, śmie­chy Sa­ty­rów i lu­bież­ne spoj­rze­nia Fau­nów. Wi­dzia­ły one, jak ciem­ne kasz­ta­ny chwy­ta­ły w ob­ję­cia kar­ło­wa­te krza­ki bia­łe­go i li­lio­we­go bzu i jak Fau­ny wy­cią­ga­ły ręce do le­śnych bo­gi­nek. 1 dzi­wi­ły się brzyd­kie ka­mie­ni­ce, że lu­dzie-za­po­mnie­li o tym ka­wał­ku zie­mi i nie za­bu­do­wa­li go tak, jak wszyst­kie pla­ce do­ko­ła.

Pi lata szły, i sad roz­kwi­tał i okwi­tał. Z każ­dym ro­kiem ga­łę­zie plą­ta­ły się co­raz wię­cej – ży­cie ro­dzi­ło się i za­mie­ra­ło.

Był maj.

Nad mia­stem sta­ła noc. Wszyst­kie drze­wa kwi­tły. Wil­got­na woń traw i li­ści, zmie­sza­na z ostrym za­pa­chem bzów i słod­ką wo­nią aka­cyi, speł­za­ła po zie­lo­nej plą­ta­ni­nie dzi­kie­go wina z muru no chod­nik, peł­zła przez pu­stą uli­cę i kła­dła się na­prze­ciw­ko pod wy­sta­wa­mi za­mknię­tych skle­pów.

Noc była bez­k­się­ży­co­wa. Na za­cho­dzie w per­spek­ty­wie ulicz­nej od dołu le­żał ciem­ny pas gra­na­to­wej chmu­ry, wy­żej był ja­sny błę­kit, po któ­rym szły mlecz­ne dro­gi gwiazd, ot­chłan­ne szla­ki ludz­kich tę­sk­not.

Do świ­tu było jesz­cze da­le­ko. Uli­ce jed­nak po­mi­mo dość wcze­snej pory były już pra­wic pu­ste. Tyl­ko w bra­mach ka­mie­nic ta i owdzie sta­li żoł­nie­rze z ka­ra­bi­na­mi. Były to war­ty noc­ne mia­sto bo­wiem było w sta­nie wo­jen­nym.

Na mu­rze oka­la­ją­cym sta­ry sad kła­dło się od dołu świa­tło ga­zo­wej la­tar­ni, u góry był cień od zwie­sza­ją­cych się ga­łę­zi.

Krót­ka ma­jo­wa noc za­sy­pia­ła na pu­stych uli­cach ocze­ki­wa­niem no­we­go świ­ta. Było ci­cho. Zmę­cze­nie i trud po­wsze­dnie­go dnia kła­dły się do snu. Zrzad­ka spóź­nie­ni prze­chod­nie bu­dzi­li ci­szę. Po mu­rze prze­su­wa­ły się ich syl­we­ty, gi­ną­ce u góry w sza­rym cie­niu ga­łę­zi. Cza­sem ktoś przy­sta­nął na chwi­lę, za­cza­ro­wa­ny dusz­ną wo­nią sadu i szu­mem li­ści. Wów­czas na­prze­ciw­ko w cie­niu pod ścia­ną za­czy­nał nie­spo­koj­nie cho­dzić szyl­dwach i Sły­chać było jego mia­ro­we, cięż­kie kro­ki.

Pod mu­rem prze­biegł mały, bosy chłop­czy­na bez czap­ki. Na gło­wic miał wło­sy spło­wia­łe od słoń­ca, bia­łe, jak len. Nie za­trzy­mał się – śpie­szył do domu po ca­ło­dzien­nej bie­ga­ni­nie.

Po chwi­li przez słod­ką woń aka­cyi i bzu prze­szedł ja­kiś sztucz­ny za­pach per­fum, za­sze­le­ści­ły je­dwa­bie-na mu­rze za­ry­so­wa­ły się dwie syl­we­ty.

Szli obok sie­bie ra­mie przy ra­mie­niu.

– Ach, jak tu pach­nie… jaki sad! –wy­szep­ta­ła, za­trzy­mu­jąc się pod mu­rem.

– To aka­cye i bzy tak za­bój­czo słod­ko pach­ną–od­po­wie­dział, po­chy­la­jąc się nad nią.

– Aka­cye… strasz­nie ko­cham aka­cye… Gdy zmru­żę oczy, zda­je mi się, że śnię. Taka woń do­ko­ła! Mie­li­śmy taki sad peł­ny aka­cyi, na koń­cu był staw i gro­bla… Czy pan lubi aka­cye?

– Wszyst­ko lu­bię to, co pani…

– Pan zno­wu…

1 po­szedł przez sza­ry cień i przez miod­ną woń dłu­gi i ser­decz­ny szmer po­ca­łun­ku, po dzi­kiem wi­nie prze­śli­znął się do wnę­trza sadu i obu­dził śpią­cą różę… A na chod­ni­ku za­sze­le­ści­ły je­dwa­bie i po mu­rze prze­su­nę­ły się dwie syl­we­ty.

Po­szli i zgi­nę­li na za­krę­cie…

1 zno­wu ja­kiś cień bie­gnie po mu­rze.

Idzie stu­dent. Z pod roz­pię­tej po­pie­la­tej kurt­ki stu­denc­kiej wy­glą­da bia­ły gors ko­szu­li. Czap­ka nie­dba­le na­rzu­co­na na tył gło­wy. Dłu­gie, czar­ne wło­sy roz­bie­gły się po czo­le i po koł­nie­rzu.

W ru­chach znać znu­że­nie… Ja­kieś oło­wia­ne cię­ża­ry ma na no­gach i na rę­kach. Jest bar­dzo zmę­czo­ny.

Cały dzień pra­co­wał w dru­kar­ni. Krę­cił koło pe­da­łów­ki, na któ­rej od­bi­ja­no pro­kla­ma­cye. Te­raz nie­sie je w ręku. – Te nam się do­pie­ro uda­ły – my­śli i po­su­wa koło muru. –Każ­da krzy­czy: niech żyje niech żyje Każ­da za­po­wia­da nowy dzień. Z mro­ków wiecz­nych wsta­je nowy po­rzą­dek. A ze­wsząd wy cią­ga­ją się ręce, kur­czo­wo ści­śnię­te, peł­ne bólu wszę­dzie pa­trzą ja­kieś śle­pe od mro­ków oczu fl nowy dzień idzie! Lu­dzie! lu­dzie, otwórz­cie drzwi i okna, otwórz­cie wszyst­kie bra­my i wszyst­kie za­mknię­cia na­ście­żaj! na­ście­żaj! bo nowy dzień idzie.

fl on cały dzień pra­co­wał. Cho­dzi te­raz i na­kle­ja na szyl­dach i na oknach skle­pów te wła­sno­ręcz­nie tak mo­zol­nie dru­ko­wa­ne pro­kla­ma­cye.

– Nowy po­rzą­dek… Trze­ba zbu­do­wać nowy po­rzą­dek. Z su­te­ryn wil­got­nych wy­cią­ga­ją się ręce kur­czo­wo ści­śnię­te i peł­ne bólu, z su­te­ryn wil­got­nych pa­trzą oczy od mro­ków ośle­płe… a tu­taj ten sta­ry sad… i ta woń…

– Chle­ba… chle­ba!… – krzy­czą gar­dła wy­schnię­te i spie­czo­ne war­gi ob­na­ża­ją żół­te zęby

…A w tym sa­dzie pod wo­nią bzów i aka­cyi na du­żych strzy­żo­nych traw­ni­kach wy­le­gu­je się Sta­ry Po­rzą­dek.

– A drze­wa tak pach­ną! tak pach­nął – my­śli zno­wu – i przy­po­mi­na mu się ja­kiś maj… To było tak daw­no… Po ga­łę­ziach drzew, po wiel­kiej, zie­lo­nej plą­ta­ni­nie pły­nie taka zna­jo­ma me­lo­dya, taka sta­ra pieśń… Przez ko­ron­kę drżą­cych li­ści mży po­świa­ta mie­sięcz­na, leje się ja­kaś obłęd­na zie­lo­ność, w któ­rej za­tra­ca­ją się wszyst­kie

… Wi­dać tyl­ko bia­łe pęki kwit­ną­cych aka­cyi i li­lio­we pęki bzu.

Za­trzy­mu­je się pod mu­rem i peł­ną pier­sią wcią­ga po­wie­trze.

fl po drze­wach bie­gnie wiatr – li­ście po­ra­ża­ją się i trze­po­cą, jak skrzy­dła… Coś się zry­wa do lotu i szu­mi – drze­wa – nie drze­wa… Cały sad przy­szedł pod mur i stoi nad nim i szu­mi. Z ciem­nej gę­stwy pa­trzy na nie­go Sta­ry Po­rzą­dek.

Do su­te­ryn nie do­cho­dzą te szu­my i te wo­nie…

Otrzą­sa się z ma­rzeń, kła­dzie pęk pro­kla­ma­cyi na ław­ce, wspi­na się na pal­cach i jed­ną z nich przy­kle­ja na mu­rze.

I na­gle pada strzał–su­chy, ka­ra­bi­no­wy strzał, wślad za nim dru­gi i trze­ci…

…Co to?

Krew na­peł­nia mu nos i usta, krew cie­płą falą za­le­wa mu uszy – i szu­mi. Czu­je ja­kiś ostry ból… Wszyst­kie la­tar­nie zga­sły, a drze­wa szu­mią co­raz da­lej i co­raz ci­szej…

Za­ta­cza się, jak pi­ja­ny – i pada…

Jesz­cze je­den od­dech głę­bo­ki – i już nic… Gro­bo­wa ci­sza. Z czar­nych mo­krych szcze­lin muru wy­peł­za śmierć, przy­pa­da do skrwa­wio­nych warg i kła­dzie na nie strasz­ny po­ca­łu­nek.

Ze skro­ni po wło­sach na be­to­no­we pły­ty ście­ka krew. Oczy otwo­rzy­ły się sze­ro­ko i sto­ją śle­pe i nie­ru­cho­me.

Strasz­ne oczy umar­łe­go czło­wie­ka.

A przy­kle­jo­ny na mu­rze ka­wał pa­pie­ru za­czy­na krzy­czeć ostrą, bia­łą pla­mą:

– Niech żyje! niech żyje!

i ście­ka­ją­ca po wło­sach na sza­ry chod­nik krew za­czy­na tak samo krzy­czeć:

– Niech żyje! niech żyje!

A sta­ry sad cały sta­nął pod mu­rem, cały po­chy­lił się nad chod­ni­kiem – i pa­trzy. Krew. krew wszę­dzie…

I speł­za z muru po dzi­kiem wi­nie miod­na woń aka­cyi i bzów, i mie­sza się z za­pa­chem krwi i kła­dzie się na mło­dej pier­si.

I na­gle z pod krwi i z pod woni kwia­tów wsta­je je­den wiel­ki krzyk bez­gło­śny i bez­sz­mer­ny, zry­wa się wi­chrem z pod ciem­nych ga­łę­zi drzew, pie­kiel­nym oplo­tem chwy­ta sta­re pnie, ła­mie sta­re ale­je, prze­wra­ca rzeź­by, wbie­ga na ta­ras, wdzie­ra się pod cięż­ką ko­lum­na­dę – i krzy­czy:

– Niech żyje! niech żyje!

fl Sta­ry Po­rzą­dek za­ry­glo­wał wszyst­kie drzwi, za­su­nął wszyst­kie za­wo­ry i usiadł w ostat­niej kom­na­cie w wy­god­nym, sta­rym fo­te­lu – i drze­mie.

PA­JAC

(BAJ­KA DLA DZIE­CI)

skle­pie za szy­ba, wy­sta­wo­wą wi­siał pa­jac. Był skle­jo­ny z pa­pie­ru i miał sze­ro­ko otwar­te asta. Zwy­kły pa­jac pa­pie­ro­wy.

W tem oknie wi­siał już rok cały i do­sko­na­le znał ży­cie swo­jej uli­cy.

Uli­ca była ru­chli­wa. Od świ­tu do póź­nej nocy pę­dzi­ły po­wo­zy, szli lu­dzie. Zra­na za­mia­ta­no i po­le­wa­no uli­cę. Fo­tem prze­jeż­dża­ły cięż­kie wozy rzeź­nic­kie, po­tem duże pu­dła z pie­czy­wem, po­tem szły dzie­ci do szko­ły i za­trzy­my­wa­ły się przed jego oknem, a on wów­czas śmiał się ser­decz­niej, niż zwy­kle, bo lu­bił dzie­ci.

Pa­ja­ce i lal­ki zwy­kle lu­bią dzie­ci. Po przej­ściu dzie­ci co­raz czę­ściej za­czy­na­ły prze­jeż­dżać do­roż­ki, a chod­ni­kiem prze­cią­ga­ły całe tłu­my prze­chod­niów. Wszy­scy szli pręd­ko, nie­mal bie­gli – i to wła­śnie śmie­szy­ło pa­ja­ca.

Pod wie­czór lu­dzie cho­dzi­li wol­niej i pa­ja­co­wi zda­wa­ło się, że nie wie­dzą sami, do­kąd idą – i to go rów­nież śmie­szy­ło. A w nocy, jak­kol­wiek w skle­pie nie było że­la­znych ża­lu­zyi, pa­jac to­nął w mro­ku, bo na okno pa­dał cień od słu­pa z ogło­sze­nia­mi.

Ten pstry i gru­by słup był ele­men­ta­rzem pa­ja­ca. Cią­gle pa­trząc na ko­lo­ro­we ar­ku­sze na­kle­jo­ne­go pa­pie­ru, na­uczył się czy­tać w dwóch ję­zy­kach. Zra­zu nie mógł po­jąć, dla­cze­go lu­dzie o jed­nej i tej sa­mej rze­czy pi­szą po­dwój­nie, przy­szedł jed­nak po­tem do wnio­sku, że lu­dzie są jak za­baw­ki, z któ­rych jed­ne mają fran­cu­skie, a dru­gie nie­miec­kie ety­kie­ty.

Z tego stu­pa do­wie­dział się pa­jac wie­lu rze­czy. Przedew­szyst­kiem, że są na świe­cie te­atry, to­wa­rzy­stwa spor­to­we, ku­ra­to­rya trzeź­wo­ści i… mo­no­po­le.

Mo­no­pol zresz­tą miał na­prze­ciw­ko.

W tem oknie wy­sta­wo­wem wi­siał­by praw­do­po­dob­nie bar­dzo dłu­go, gdy­by nie sta­ła się rzecz nad­zwy­czaj­na.

Olo pew­ne­go po­ran­ku uli­ca prze­sta­ła hu­czeć od tur­ko­tu do­ro­żek i po­wo­zów, dzie­ci nie szły do szkół, skle­pów nikt nie otwie­rał, a mo­no­pol na­prze­ciw­ko za­bi­to de­ska­mi.

Od po­łu­dnia uli­ce za­le­gły sza­re, wiel­kie tłu­my. Prze­cią­ga­ły wol­no, świą­tecz­nie, a o tem, że świę­ta nie było, pa­jac do­sko­na­le wie­dział z afi­szów.

Na­za­jutrz było to samo. Pa­jac przy­mru­żał co­raz bar­dziej oczy, śmiał się co­raz ser­decz­niej ze zdzi­wie­nia, ale nic nie ro­zu­miał.

Od dwóch dni na jego słu­pie nie na­kle­jo­no afi­szów, tyl­ko ja­cyś lu­dzie na drzwiach za­mknię­tych skle­pów i na za­mknię­tych bra­mach do­mów przy­le­pia­li małe kart­ki.

I dnia na­stęp­ne­go było to samo, z tą jeno róż­ni­cą, że lu­dzie oglą­da­li się trwoż­nie poza sie­bie, a na­kle­ja­ją­cy te śmiesz­nie małe kart­ki skra­da­li się chył­kiem pod ścia­na­mi do­mów.

Uli­cą za­czę­ły prze­cią­gać całe sze­re­gi żoł­nie­rzy. Sły­chać było gdzieś w od­da­li po­je­dyń­cze strza­ły, a po­tem krót­kie sal­wy ka­ra­bi­no­we. Cza­sem zbli­żał się sza­rem mro­wiem ja­kiś nie­skład­ny śpiew – i wte­dy na­stę­po­wa­ła sal­wa.

Tak trwa­ło do­syć dłu­go. Pa­jac jed­nak stra­cił ra­chu­bę cza­su, od­kąd prze­sta­no na­kle­jać afi­sze, i gdy­by nie to, że pew­ne­go dnia za­czę­to oku­rzać i od­świe­żać wszyst­kie za­baw­ki, że na­wet jego parę razy po­cią­gnię­to za sznu­rek, nie wie­dział­by wca­le, że zbli­ża się Boże Na­ro­dze­nie.

Pa­ja­ce i lal­ki lu­bią Boże Na­ro­dze­nie i gwiazd­kę.

W tym roku jed­nak nad­zwy­czaj­nym wszyst­ko szło na­opak. Dzie­ci nie wy­sta­wa­ły przed jego oknem i nie za­glą­da­ły mu w oczy. Zato cho­dzi­ły gro­mad­ka­mi środ­kiem uli­cy, ob­no­si­ły ja­kieś płat­ki ko­lo­ro­we i śpie­wa­ły.

Twa­rze mia­ły po­waż­ne i oczy świe­cą­ce się – zu­peł­nie, jak la­dzie star­si, a na­wet, jak oni, nie pa­trzy­ły na pa­ja­ca…

I przy­szedł dzień strasz­ny. Bied­ny, po­ła­ma­ny pa­jac nig­dy tego dnia nie za­po­mni.

Uli­cą szedł po­chód dzie­cię­cy. Na cze­le biegł za­mo­ru­sa­ny sze­ścio­let­ni chło­pak, za nim dwie dziew­czy­ny, a za nie­mi cały tłum dzie­ci.

Wów­czas sta­ło się coś strasz­ne­go. Z mo­no­po­lu, z bram do­mów wy­pa­dli uzbro­je­ni lu­dzie. Cała uli­ca skłę­bi­ła się w je­den ruch i krzyk.

Śmie­ją­cy się, zwy­kle we­so­ły pa­jac stra­cił przy­tom­ność.

Ock­nął się na chod­ni­ku, za­sy­pa­ny ostry­mi ka­wał­ka­mi stłu­czo­nej szy­by, przy­gnie­cio­ny cie­płym i mię­kim cię­ża­rem.

Bez­wład­nie cięż­ko le­żał na nim ten sze­ścio­let­ni chło­pak. Brud­na ko­szu­li­na była na pier­si roz­dar­ta, a z pier­si spły­wa­ła na twarz pa­ja­ca czer­wo­na krew. I ta śmie­ją­ca się pa­pie­ro­wa twarz prze­sta­ła się na­gle śmiać i okry­ła się krwa­wym gry­ma­sem.

Zato śmia­ła się pod nie­bie­ską czap­ką bez dzwon­ków sze­ro­ka i śnia­da twarz zwy­cięz­cy, po­chy­lo­ne­go nad umie­ra­ją­cem dziec­kiem i po­ła­ma­nym pa­ja­cem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: