Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Biały Kafka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 września 2014
Ebook
21,90 zł
Audiobook
29,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Biały Kafka - ebook

Gorzka i ironiczna opowieść o alkoholowym uzależnieniu zdegradowanego dziennikarza. Jedyną wartością, która może ocalić bohatera z pijackiego piekła, jest miłość. Tylko czy w alkoholowym zatraceniu, wśród wielu spotykanych przypadkowo kobiet, bohater potrafi odnaleźć tę jedną, którą naprawdę pokocha?

 

"Niektórzy tego doświadczyli, mało kto miał odwagę opisać z taką szczerością. Przejmujący i błyskotliwy zarazem zapis walki z nałogiem, odarty z otoczki przyjemności doznań i fałszywego mistycyzmu. Abstynenci powinni przeczytać ku przestrodze, uzależnieni – jako ostatnie ostrzeżenie".

Jakub Porada, dziennikarz telewizyjny

 

"Chociaż 'Biały Kafka' jest przesycony alkoholem i papierosowym dymem, to autorowi daleko do pochwały nałogu. Wódka, wino, kobieta, przypadkowy seks – do pewnego momentu jest miło, nawet zabawnie, ale rano zawsze czeka kac. Ta przewrotna książka to lustro, w którym powinien się przejrzeć każdy, kto pije 'tylko dla zabawy', a potem zapytać samego siebie: mnie to nie dotyczy? Na pewno?"

Marcin Wikło, publicysta

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64184-14-7
Rozmiar pliku: 671 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przed­mo­wa

Po raz pierw­szy „Biały Kaf­ka” uka­zał się w 2004 roku, w skrom­nym nakładzie. To był mój de­biut po­wieścio­wy i byłem tym fak­tem tak przejęty, że nie zwra­całem uwa­gi na ta­kie rze­czy, jak licz­ba wy­dru­ko­wa­nych eg­zem­pla­rzy. Cie­szyłem się, że jest wy­daw­ca i są pie­niądze na pu­bli­kację, nie myślałem o tym, że książka może kogoś za­in­te­re­so­wać za kil­ka lat. Eks­cy­ta­cja no­wi­cju­sza.

Dość szyb­ko oka­zało się, że nakład pierw­sze­go wy­da­nia jest zbyt ni­ski, a mnie py­ta­no, gdzie można kupić „Białego Kafkę”. Jesz­cze częściej słyszałem py­ta­nia, dla­cze­go książki nig­dzie nie można do­stać i czy będzie wzno­wio­na? Nie­ste­ty, mogłem je­dy­nie szcze­rze od­po­wia­dać: „Nie wiem”. Co cie­ka­we, a ra­czej – co gor­sza, nikt nie był za­in­te­re­so­wa­ny dru­gim wy­da­niem czy choćby do­dru­kiem. Ja zresztą też się o to nie sta­rałem, zajęty pracą i pi­sa­niem ko­lej­nych książek. Pi­sa­rze rzad­ko spraw­dzają się w roli swo­ich agentów.

Po­wieść tym­cza­sem żyła swo­im życiem. Naj­większe wzięcie miała wśród lu­dzi, którzy ze­rwa­li z al­ko­ho­lem, ale także wśród tych, którzy w gro­nie bli­skich mają oso­by uza­leżnio­ne. Nie wiem, czy spra­wiła, że kto­kol­wiek prze­stał pić, w końcu to tyl­ko po­wieść, a nie fa­cho­wy po­rad­nik. Łatwiej mi przy­pusz­czać, że nie­pijący al­ko­ho­li­cy po lek­tu­rze utwier­dzi­li się w prze­ko­na­niu, iż do­brze zro­bi­li, de­cy­dując się na le­cze­nie. Całkiem nie­daw­no do­wie­działem się, że niektórzy te­ra­peu­ci powołują się na nią w cza­sie spo­tkań z uza­leżnio­ny­mi. Prze­czy­tałem też, że „Biały Kaf­ka” uczy­nił więcej w te­ra­pii al­ko­ho­lików niż nie­jed­na gru­pa AA. Moc­no wątpię, żeby to była praw­da, lecz były to jed­ne z naj­bar­dziej nie­zwykłych słów uzna­nia, ja­kie otrzy­małem jako au­tor.

Właści­wie przy­zwy­czaiłem się już do myśli, że książka nie zo­sta­nie wzno­wio­na, a te nie­licz­ne eg­zem­pla­rze będą krążyć między za­in­te­re­so­wa­ny­mi nią czy­tel­ni­ka­mi. I nie­spo­dzie­wa­nie otrzy­małem pro­po­zycję z Do­brej Li­te­ra­tu­ry, gdzie pu­bli­kuję od trzech lat. Agniesz­ka Brze­zińska, sze­fo­wa DL, oznaj­miła, że możemy zro­bić dru­gie wy­da­nie! Trochę było to jak sen, więc oba­wiając się, że za­raz się obudzę, zgo­dziłem się na­tych­miast.

Tekst dru­gie­go wy­da­nia nie różni się od tego z 2004 roku, jeśli nie li­czyć nie­wiel­kich po­pra­wek re­dak­cyj­nych i ko­rek­tor­skich. Uznałem, że wpro­wa­dze­nie ja­ki­kol­wiek zmian fa­bu­lar­nych byłoby nie­uczci­we wo­bec czy­tel­ników pierw­szej wer­sji. Po­nad­to na­uczyłem się, że książka raz wy­da­na jest utwo­rem za­mkniętym i skończo­nym, na­wet jeśli au­tor do­strze­ga jej nie­do­sko­nałość. Gdy­bym chciał co­kol­wiek zmie­niać, po­wi­nie­nem „Białego Kafkę” na­pi­sać od początku. Ta­kiej po­trze­by jed­nak nie od­czu­wam.

Grze­gorz Ko­ze­raKar­ta dań

Dwie rze­czy uda­wały mi się życiu na­prawdę: zdo­by­wa­nie ko­biet i chla­nie. Od jed­ne­go i dru­gie­go byłem i je­stem uza­leżnio­ny, jed­no i dru­gie robiłem nałogo­wo. Mogę to dzi­siaj wy­znać bez skrępo­wa­nia i prze­chwa­la­nia się, bez posądze­nia sa­me­go sie­bie o mi­to­ma­nię, miz­drze­nie się do ko­go­kol­wiek i za­bie­ga­nie o czy­je­kol­wiek względy. Mogę to wszyst­ko opo­wie­dzieć, bo pod­niosłem się z upad­ku, choć całko­wi­tej pew­ności prze­cież nie mam, że się z upad­ku dźwignąłem. Może nadal je­stem na dnie swe­go pijaństwa, lecz tego nie wiem. Może leżę z roz­rzu­co­ny­mi ra­mio­na­mi w po­nu­rej, ob­skur­nej bra­mie, a to, że o tym piszę, jest tyl­ko ro­je­niem me­ne­la, któremu wy­da­je się, że wresz­cie nad­szedł znie­na­wi­dzo­ny i upragnio­ny dla każdego długo­tr­wałego pi­ja­ka mo­ment osta­tecz­ne­go wy­trzeźwie­nia. I który w nagłym przebłysku ma na­dzieję, że na­chy­lająca się nad nim ko­bieta jest kimś więcej niż siostrą miłosier­dzia, że jest właśnie tą jedną je­dyną, którą ko­cha, do bólu i szcze­rze. Ko­bietą, która go więcej razy nie opuści.

Ko­bie­ty i al­ko­hol. Po­wi­nie­nem jesz­cze dodać li­te­ra­turę, gdyż to­wa­rzy­szyła mi przez wie­le lat, czy ra­czej od­wrot­nie: ja jej to­wa­rzy­szyłem przez wie­le lat, byłem jej ki­bi­cem, ale ona jest dla życia te­ma­tem obocz­nym, w każdym ra­zie w moim przy­pad­ku. Li­te­ra­tu­ra nig­dy nie będzie praw­dzi­wym życiem i od­wrot­nie, cho­ciaż nie da się ukryć – pierw­sza żywi się zwy­kle tym dru­gim, wy­sy­sa z nie­go krew i ob­gry­za jego mięso do kości. Li­te­ra­tu­ra żyje cu­dzym kosz­tem. No i nig­dy nie odpłaciła mi się za wier­ne ki­bi­co­wa­nie, dla­te­go, przy­najm­niej na ra­zie, po­minę ją, zwy­czaj­nie udam, że nie ist­nie­je.

Tak więc ko­bie­ty i al­ko­hol, a gdy­bym chciał być try­wial­ny i wul­gar­ny, co zda­rza mi się w końcu nie­rzad­ko, po­wie­działbym bez skru­pułów – dupy i go­rzała. Ko­bie­ty i al­ko­hol, dupy i go­rzała, oto one, „te dwie są miłości i dwie śmier­ci moje”. To Le­choń, za­cy­to­wałem jed­ne­go z mo­ich młodzieńczych mistrzów, budzącego mój po­dziw nie tyle swoją nie­modną po­ezją, ile tym, że z tęskno­ty i sa­mot­ności ów oku­lar­nik w gar­ni­tur­ku sku­tecz­nie sko­czył z okna wieżowca w No­wym Jor­ku. Po­dob­nych ido­li sa­mobójców, nie­ko­niecz­nie w gar­ni­tu­rach i oku­la­rach, miałem w młodości więcej, i traf chciał, że wszy­scy byli pi­sa­rza­mi. Jana hra­bie­go Po­toc­kie­go, któremu mózg roz­bry­zgała srebr­na kula. Edwar­da Sta­churę, który naj­pierw zwa­rio­wał, a po­tem zgod­nie z sa­mobójczą lo­giką po­wie­sił się. Rafała Wo­jacz­ka, który skończył tak samo. Ser­giu­sza Je­sie­ni­na, który skończył po­dob­nie. Panią Sy­lvię Plath, co zwieńczyła swój żywot z głową w pie­kar­ni­ku. I Anne Se­xton, która z bu­telką wódki w ręce zeszła do garażu, włączyła sil­nik czer­wo­ne­go co­uga­ra i zaczęła głęboko od­dy­chać. (Jeśli nie wy­mie­niam Sa­rah Kane, w której sztu­kach bo­ha­te­ro­wie ka­stro­wa­li się i zja­da­li na­wza­jem, to dla­te­go, że była młod­sza ode mnie; kie­dy po­wie­siła się na sznu­ro­wa­dle w szpi­tal­nej łazien­ce, moja fa­scy­na­cja sa­mobójca­mi nie była już tak sil­na co kie­dyś, poza tym wca­le nie je­stem pe­wien, czy Kane zasłużyła so­bie na by­cie moją idolką). I wresz­cie He­in­ri­cha von Kle­ista. Jego sa­mobójcza śmierć, je­stem o tym prze­ko­na­ny, a po­znałem trochę sa­mobójczych przy­padków, była jedną z piękniej­szych w hi­sto­rii, godną epo­ki, w ja­kiej żył. I może dla­te­go była tak piękna, że Kle­isto­wi w ostat­nich go­dzi­nach, za­nim nad je­zio­rem Wan­n­see strze­lił so­bie w głowę przez usta, to­wa­rzy­szyła ko­bie­ta, żona, ale nie jego, Hen­riet­ta Vo­gel, której chwilę wcześniej, za jej zgodą, był uprzej­my przestrze­lić ser­ce.

Fa­scy­no­wała mnie więc ta mrocz­na nie­zba­da­na siła, która ich wszyst­kich pchnęła do sa­mobójczej śmier­ci. Fa­scy­no­wała do tego stop­nia, że kil­ka razy po pi­ja­ne­mu dla po­zo­ru próbowałem pod­ciąć so­bie żyły, otruć się ga­zem i środ­ka­mi na­sen­ny­mi, sko­czyć w prze­paść, ukręcić so­bie sznur, za każdym ra­zem nie­sku­tecz­nie, na ko­niec bo­wiem za­wsze tchórzyłem i z ulgą i roz­koszą od­da­wałem się życiu w ra­mio­na. Nig­dy też nie próbowałem palnąć so­bie w łeb, ale też nig­dy nie byłem po­sia­da­czem bro­ni pal­nej, żad­nej, jeśli nie li­czyć pi­sto­le­tu star­to­we­go, naj­lep­sze­go do płosze­nia gołębi z dachów bloków na moim osie­dlu, co chętnie czy­niłem.

Od cze­go, od kogo po­wi­nie­nem zacząć? Nie spi­sy­wałem imion i na­zwisk, nie robiłem no­ta­tek, a fo­to­gra­fie dam mego ser­ca i mego ciała ostały się w śla­do­wych ilościach. Co nie­co jed­nak pamiętam, mój mózg nie uległ całko­wi­te­mu wyjałowie­niu i roz­miękcze­niu, jesz­cze jako tako pra­cu­je. Jeśli więc miałbym sporządzić listę ko­biet, z którymi byłem w związkach krótszych i dłuższych, prze­ry­wa­nych i trwałych, przy­pad­ko­wych i za­pla­no­wa­nych, z którymi przeżywałem przy­go­dy, ro­man­se, namiętności i roz­cza­ro­wa­nia, to po­win­ny się na niej zna­leźć: stu­dent­ka, dwie albo ze trzy dzien­ni­kar­ki, go­spo­dy­ni do­mo­wa, sprze­daw­czy­ni w skle­pie mo­no­po­lo­wym, działacz­ka kul­tu­ral­na, urzędnicz­ka ban­ko­wa, in­struk­tor­ka ae­ro­bi­ku. To li­sta nie­pełna, aku­rat te­raz je­stem w sta­nie so­bie przy­po­mnieć tyl­ko tyle ko­biet z pry­wat­ne­go, naj­zu­pełniej oso­bi­ste­go pocz­tu pa­nien, mężatek, wdów i rozwódek, a nie­obec­ne tu­taj niech mi wy­baczą amnezję, cho­ciaż sądzę, że będą mi ra­czej za tę nie­obec­ność wdzięczne. Zresztą – opo­wiem je­dy­nie o niektórych.

Tu muszę wyjaśnić pewną kwe­stię. Nie je­stem i nie uważam się za żad­ne­go cho­ler­ne­go Gia­co­mo Ca­sa­novę, Don Ju­ana, Mic­ka Jag­ge­ra czy ja­kie­go­kol­wiek in­ne­go play­boya, za­li­czającego dla spor­tu, przy­jem­ności bądź czy­stej roz­ryw­ki ko­lej­ne pa­nien­ki (gdy­by zresztą przyjąć fil­mową in­ter­pre­tację Fel­li­nie­go, to Ca­sa­nova zdo­był nie więcej ko­biet niż prze­ciętny mężczy­zna). Nie, z całą pew­nością nie było moim za­mia­rem by­cie aman­tem lub uda­wa­nie go, a jeśli ktoś od­czy­ta moje postępo­wa­nie w ten sposób, będzie to wbrew moim in­ten­cjom. Wygląd mój zresztą nie pre­dys­po­nu­je mnie do ta­ko­wej roli, do roli i mia­na zdo­bywcy. W ni­czym nie przy­po­mi­nam Ro­ber­ta Red­for­da czy Bra­da Pit­ta, na­wet do Bo­gusława Lin­dy mi da­le­ko. Mam od­stające uszy i na do­da­tek mój duży nos jest krzy­wy od cza­su, gdy w tech­ni­kum pod­czas nie­win­nej sprzecz­ki otrzy­małem pro­sty cios od naj­większej le­bie­gi w kla­sie. Bolało krótko, ale skrzy­wie­nie nosa po­zo­stało na za­wsze. Ja wiem, że zadźwięczy to fałszywą skrom­nością, lecz sam się często dzi­wiłem i dzi­wię, że w ogóle wzbu­dzałem w ko­bietach za­in­te­re­so­wa­nie.

Co in­ne­go go­rzała – żeby ją pić, nie po­trze­ba się wyróżniać na ko­rzyść. Można być przy­stoj­nym lub odrażającym, nosić schlud­ne ubra­nie albo łach­ma­ny, być biz­nes­me­nem lub bez­ro­bot­nym – nie ma różnicy. Jeśli po­ko­chasz go­rzałę, chętnie odpłaci ci się tym sa­mym z nawiązką, bez względu na to, kim je­steś i jaki je­steś. Pod tym względem al­ko­hol każdemu daje równe szan­se, ko­bie­ty by­wają o wie­le bar­dziej wy­ma­gające, ka­pryśne, a zdo­by­wa­nie ich wy­ma­ga więcej za­cho­du niż kup­no pro­stej flasz­ki.

Spis tego, co wle­wałem w sie­bie przez dwa­dzieścia lat, również mógłbym sporządzić, nie wy­si­lając się przy tym nad­mier­nie. Proszę bar­dzo: żyt­nia, wy­bo­ro­wa, bałtyc­ka, stołowa, czy­sta, so­pli­ca, żubrówka, myśliw­ska, be­he­ro­vka, wiśniówka, jałowcówka, śli­wo­wi­ca, gorz­ka żołądko­wa, cy­mes, fin­lan­dia, stock, smir­noff, gor­bat­chow, bols, so­bie­ski, pan ta­de­usz, kwiat jabłoni, wino mar­ki wino, al­pa­ga, ma­la­ga, by­cza krew, bim­ber, sto­licz­na­ja, san­gria, cho­pin, żywiec, oko­cim, john­ny wal­ker, na­po­le­on, szkoc­ka, eb, ty­skie, spi­ry­tus, ad­vo­cat, jarzębiak, to­kaj, sake, te­qu­il­la, gin z to­ni­kiem, mar­ti­ni bez oli­wek, cin cin, cin­za­no, pie­nia­wa, szam-pan­sko­je, war­ka, jędrzejów, strze­lec, bel­gia, carls­berg, tu­borg, bu­der­we­iser, por­ter, bor­de­aux. I jesz­cze: any-żówka, ra­ta­fia, rum ja­maj­ski, po­ma­rańczo­wa słodka, cy­try­no­wa, ka­wo­wa, cher­ry bran­dy, kru­szon, orze­cho­wa, piołunówka, ra­ki­ja, krem ka­ka­owy, poncz, krup­nik. Wszyst­ko to wlałem w sie­bie w większych lub mniej­szych daw­kach, prze­tra­wiłem, przy­swoiłem, a nie­kie­dy wy­rzy­gałem. Z powyższe­go al­ko­ho­lo­we­go menu pierw­szeństwo dawałem czy­stym wódkom, po­tem winu i piwu, na końcu sta­wiając ko­nia­ki i wszel­kie ko­lo­ro­we niby-szla­chet­ne świństwa, po których najczęściej bolała mnie głowa i było mi nie­do­brze. Ko­niak czy ra­ki­ja to już była osta­tecz­ność i de­spe­ra­cja, gdy za­brakło czy­stej w bu­tel­kach i kie­lisz­kach, gdy na sto­le usłanym pe­ta­mi, reszt­ka­mi ki­szo­nych ogórków, ja­jek w ma­jo­ne­zie lub ma­ry­no­wa­nych śle­dzi nie było już kro­pli piwa i ta­nie­go wina. Wte­dy, z musu po­wo­do­wa­nym bra­kiem wy­bo­ru, przy­cho­dziła pora na wie­lo­barw­ne ohydz­two, którego je­dyną i naj­istot­niejszą war­tość sta­no­wiły pro­cen­ty. Bo prze­cież wszyst­ko, co piłem, piłem nie dla sma­ku, de­lek­to­wa­nia się i roz­ko­szy pod­nie­bie­nia, tyl­ko dla mocy ude­rze­nio­wej, potęgi rażenia i tej nie­wi­dzial­nej siły od­rzu­tu, dzięki którym mogłem wejść na or­bitę i od­le­cieć w ko­smos.

O tym, pa­nie i pa­no­wie, o ko­bie­tach i al­ko­ho­lu chcę wam opo­wie­dzieć. Możliwe, że moja hi­sto­ria was nie za­in­te­re­su­je, znu­dzi i znie­sma­czy. Możliwe. Ja jed­nak muszę, sam dla sie­bie, przez to wszyst­ko przejść jesz­cze raz i po­now­nie upaść, aby po­czuć, że ciągle żyję. I żeby złago­dzić ból du­szy mo­jej. Mam się na kim wzo­ro­wać. W końcu naj­więksi z naj­większych pi­sa­niem próbo­wa­li zabić własną me­lan­cho­lię: Kaf­ka, Bau­de­la­ire, Low­ry, Je­sie­nin, Ril­ke. Me­lan­cho­lia była wspólna im wszyst­kim, choć brała się z cze­go in­ne­go: gruźlicy, schi­zo­fre­nii, al­ko­ho­li­zmu lub po­dob­ne­go obłąka­nia. Dla mnie ból du­szy jest wy­star­czającym uspra­wie­dli­wie­niem.Dziew­czyn­ka z NRD

Od kogo, od cze­go zacząć? Tak na­prawdę po­wi­nie­nem zacząć od tej, której naj­piękniej­szy za­pach świa­ta prze­niknął mą skórę tak moc­no, że gdzie­kol­wiek je­stem, czuję jej bli­skość. Ja wiem, że po­wi­nie­nem dać jej pierw­szeństwo, lecz zaręczam, jesz­cze się po­ja­wi nie raz i zaj­mie należne jej miej­sce.

W ta­kim ra­zie od kogo zacząć, żeby za­cho­wać porządek i jako taką chro­no­lo­gię tej opo­wieści? Prze­cież nie od dwu­na­sto­let­niej Do­ris Klem, pio­nier­ki z NRD, po­zna­nej na między­na­ro­do­wym obo­zie przy­jaźni gdzieś całkiem bli­sko Bu­chen­wal­du w pamiętnym roku 1974, gdy pol­scy piłka­rze zajęli trze­cie miej­sce na mi­strzo­stwach świa­ta w Niem­czech Za­chod­nich, na­zy­wa­nych wówczas NRF? I wca­le mnie nie ob­cho­dziło, że Do­ris mogła być wnuczką ja­kie­goś es­es­ma­na albo członka NSDAP, tak jak nie in­te­re­so­wał mnie za­mie­nio­ny w mu­zeum obóz kon­cen­tra­cyj­ny w Bu­chen­wal­dzie, o którym praw­dziwą wiedzę zy­skałem dwa­dzieścia pięć lat później, po prze­czy­ta­niu „Losu utra­co­ne­go” Imre Ker­te­sza. Byłem je­de­na­sto­let­nim gównia­rzem, który umiał kil­ka słów po ro­syj­sku, i to wy­star­czyło, by za­wrzeć czułą zna­jo­mość z ostrzyżoną na pa­zia, ciem­nowłosą dziew­czynką, która wte­dy wy­da­wała mi się doj­rzałą ko­bietą. Ja tie­bia liu­bl­ju – w języku Le­ni­na wy­zna­wałem jej miłość i dość szyb­ko na­uczyłem się to robić w języku Mark­sa, szwar­gocząc kil­ka­naście razy dzien­nie Ich lie­be dich. A wie­czo­ra­mi, pod­czas se­ansów fil­mo­wych na świeżym po­wie­trzu, gdy wyświe­tla­no we­ster­ny nakręcone w NRD z ju­gosłowiański­mi In­dia­na­mi w ro­lach głównych, wie­czo­ra­mi, siedząc tuż obok niej, trzy­małem ją za rękę, i dzi­siaj wiem, że było to do­zna­nie równe spo­tka­niu trze­cie­go stop­nia między dwoj­giem do­rosłych płci prze­ciw­nej. Po czte­rech ty­go­dniach roz­sta­liśmy się wbrew na­szej woli, gdyż moja gru­pa mu­siała wrócić do Pol­ski. Mała Do­ris na­wet płakała, kie­dy wsia­dałem do pociągu na dwor­cu w Mag­de­bur­gu i mnie też było smut­no, po­nie­waż nie­trud­no było zgadnąć, że więcej jej nie spo­tkam. Za to kil­ka ty­go­dni później, gdy już pra­wie o niej za­po­mniałem, otrzy­małem list – oczy­wiście, w języku Paw­ki Mo­ro­zo­wa – w którym zachęcała mnie do podtrzy­mania ko­re­spon­den­cyj­nej zna­jo­mości. Możliwe, że jej pio­nier­skim obo­wiązkiem było na­pi­sa­nie li­stu do ko­le­gi z Pol­ski, lecz być może zro­biła to również z dzie­cięcej miłości. Bar­dziej ode mnie z li­stu od Do­ris ucie­szył się mój tatuś, dum­ny, że syn po­znał małą dziew­czynkę ro­dem z kra­ju to­wa­rzy­sza Eri­cha. Mój tatuś za­wsze wie­rzył w ja­kichś to­wa­rzy­szy: Józefa, Bo­lesława, Ni­kitę, Władysława, Edwar­da, Le­oni­da, Ju­ri­ja, Kon­stan­ti­na, Mi­chaiła, Woj­cie­cha. W to­wa­rzy­sza Eri­cha też wie­rzył, nie dla­te­go, żeby mu na­prawdę ufał, ale że tak ka­za­li to­wa­rzysz Edward i par­tia. Więc od­pi­sałem Do­ris koślawą cy­ry­licą i tatuś był bar­dzo za­do­wo­lo­ny, że umac­nia się przy­jaźń między na­ro­da­mi, pol­skim i ener­dow­skim. Jed­nak nie na długo. Następne­go li­stu bo­wiem już nie na­pi­sałem, po­nie­waż gdy się ma je­de­naście lat, nie można ko­chać wiecz­nie, tym bar­dziej na od­ległość, z czym z pew­nym tru­dem, lecz w końcu mój tatuś się po­go­dził.

Ale prze­cież od Do­ris nie mogę zacząć, to była le­d­wie wa­ka­cyj­na i szcze­nięca miłość, krótko­tr­wała, tak jak nie mogę zacząć od wa­ka­cyj­nych i młodzieńczych miłości, ja­ki­mi były Bułgar­ka Mar­ga­ri­ta i Ukra­in­ka Nina. Dzi­siaj, gdy ktoś mówi Bułgar­ka albo Ukra­in­ka, to oczy­wiście sko­ja­rze­nia są jed­no­znacz­ne, ale tam­te dwie dziew­czy­ny, je­stem tego pe­wien, były czy­ste i nie­ska­la­ne – i ta­ki­mi je za­pa­miętałem z kil­ku­na­sto­dnio­wej zna­jo­mości, każdą z osob­na. Mar­ga­ritę o cygańskiej uro­dzie po­znałem pierwszą – w epo­ce późnego Edwar­da, na obo­zie nad Ba­la­to­nem – i mimo że upier­dli­wy wy­cho­waw­ca jej gru­py za­cho­wy­wał czuj­ność, zdołaliśmy kil­ka razy się wy­mknąć i całować namiętnie. Ninę, której oczy za­wsze były smut­ne, spo­tkałem rok później na in­nym in­ter­na­cjo­na­li­stycz­nym obo­zie w la­sach pod Win­nicą. Była po­tulną i czułą istotą, która z uwagą słuchała, gdy w języku Bułha­ko­wa opo­wia­dałem jej o Pol­sce, pa­pieżu i Czer­wo­nych Gi­ta­rach, naj­po­pu­lar­niej­szym pol­skim ze­spo­le w So­ju­zie.

Dzi­siaj nie mam pojęcia, co się dzie­je z Do­ris, Mar­ga­ritą i Niną i pew­nie już się tego nie do­wiem. Nie wiem także, co się stało z po­zo­stałymi mo­imi wa­ka­cyj­ny­mi miłościa­mi, tym ra­zem pol­ski­mi, a też było ich kil­ka. Wspo­mniałem aku­rat o tych trzech, po­nie­waż one były pierw­sze, w czym jest nie­mała zasługa mego ta­tu­sia, który dzięki par­tyj­nym ko­nek­sjom załatwiał mi wy­jaz­dy na obo­zy do de­mo­ludów. To w brat­nich kra­jach de­mo­kra­cji lu­do­wej po­zna­wałem smak miłości. Sma­ku go­rzały wte­dy jesz­cze nie znałem.

Ale tak na­prawdę nie od nich i nie od tego chciałem zacząć. Za­cznę od Ani Bla­dej Twa­rzy.Ania Bla­da Twarz

Za­cznę więc od Ani Bla­dej Twa­rzy, której prze­cież nig­dy nie po­ko­chałem, ale która dużo dla mnie zna­czyła, po­nie­waż wy­ty­czyła mi drogę przy­najm­niej na dzie­sięć lat.

Po­znałem ją dwa lata wcześniej niż moją przyszłą, a po­tem już eksżonę. Na­zwałem Bladą Twarzą nie tyl­ko dla­te­go, że miała ho­pla na tle ja­snej kar­na­cji i raz w ty­go­dniu cho­dziła do so­la­rium, żeby po­pra­wić opa­le­niznę, która per­ma­nent­nie wy­da­wała jej się zbyt słaba, aby po­ka­zy­wać się w to­wa­rzy­stwie. Ania nie była ani brzyd­ka, ani ładna, ale gdy­bym mu­siał wy­brać jed­no z dwóch określeń, po­wie­działbym, że była ładna. Pocho­dziła z małego mia­stecz­ka w Górach Święto­krzy­skich, co było po­wo­dem jej skry­wa­nych kom­pleksów, a Kiel­ce wy­da­wały jej się dużym mia­stem i pępkiem świa­ta Przy­najm­niej początko­wo, gdy roz­poczęła stu­dia na bi­blio­te­ko­znaw­stwie, na którym to kie­run­ku po­zna­wała taj­ni­ki pra­widłowe­go usta­wia­nia książek na półkach oraz równie przy­dat­ne w co­dzien­nym życiu za­sa­dy sporządza­nia bi­blio­gra­fii. Była am­bitną dziew­czyną. Chciała naj­pierw zo­stać panią bi­blio­te­karką w szko­le albo miej­skiej bi­blio­te­ce, a po­tem awan­so­wać i pra­co­wać w bi­blio­te­ce wo­jewódzkiej.

Kie­dy ją po­znałem, była jesz­cze stu­dentką, a ja początkującym i ciągle do­brze ro­kującym dzien­ni­ka­rzem, który właśnie zbie­rał ma­te­riał do poważnego, tak mi się wy­da­wało, ar­ty­kułu o życiu kul­tu­ral­nym młodzieży aka­de­mic­kiej. Ania Bla­da Twarz stała na ko­ry­ta­rzu, pod pachą trzy­mała ja­kieś książki, w tym swoją ulu­bioną po­wieść „Mistrz i Małgo­rza­ta”, paliła śmierdzącego pa­pie­ro­sa, a ja za­py­tałem ją, jak ona, stu­dentka, spędza wol­ny czas w pięknym mieście Kiel­ce.

– Roz­ryw­ko­wo – od­po­wie­działa, strze­pując nie­dba­le popiół do po­piel­nicz­ki. – Przyjdź wie­czo­rem do aka­de­mi­ka, to zo­ba­czysz.

Niektóre ko­bie­ty po­py­chają w nałóg, inne z nie­go wyciągają. Ania Bla­da Twarz należała do tych pierw­szych. W jej mia­stecz­ku bim­ber pędzo­no od za­wsze, nie tyl­ko za Niem­ca, i nie za­prze­sta­no tego robić na­wet wte­dy, gdy wóda stała się to­wa­rem ogólno­dostępnym, jak chleb i mle­ko w prosz­ku. Chla­nie go­rzały i wina do­mo­wej ro­bo­ty było ro­dzinną tra­dycją kul­ty­wo­waną od po­ko­leń również przez ko­bie­ty; z od­wie­dzin w ro­dzinnym domu stu­dent­ka Ania wra­cała zwy­kle na kacu i z bu­telką bim­bru w tor­bie. Cza­sa­mi z dwie­ma bu­telkami, które roz­pi­jała ze zna­jo­my­mi, gdyż była niezwy­kle to­wa­rzyską osobą.

Kie­dy przy­szedłem do aka­de­mi­ka, im­pre­za w po­ko­ju Ani Bla­dej Twa­rzy i jej dwóch koleżanek z roku trwała w naj­lep­sze. Dziew­czy­nom to­wa­rzy­szy­li dwaj stu­den­ci z po­li­tech­ni­ki, przyszły inżynier bu­dow­nic­twa i przyszły inżynier elek­tro­ni­ki. Obaj chłopcy byli już do­brze tra­fie­ni i kon­takt z nimi był utrud­nio­ny, Ania na­wet nie próbowała nas so­bie przed­sta­wić. Leżeli na tap­cza­nie obok sie­bie jak przed­szko­la­ki pod­czas po­obied­nie­go leżako­wa­nia i wszyst­ko wska­zy­wało, że mu­sie­li spożyć coś moc­niej­sze­go, za­nim zja­wi­li się w po­ko­ju Ani Bla­dej Twa­rzy, albo wykończyło ich szyb­kie tem­po, na­rzu­co­ne przez Anię. Albo jed­no i dru­gie.

– Myślałam, że odpuściłeś – po­wie­działa, po­dając mi szklankę wypełnioną do połowy czystą wódką i nie po­tra­fiłem od­gadnąć, czy jest roz­cza­ro­wa­na, czy za­do­wo­lo­na, że jed­nak przy­szedłem.

– Poczęsto­wałabym cię bim­brem, ale się skończył.

Z wy­pi­ciem kar­nia­ka nie poszło mi łatwo, nie byłem jesz­cze wte­dy za­pra­wio­ny w bo­jach. Za­my­kając oczy, szyb­ko prze­piłem wódę bu­sko­wianką, lecz i tak mnie cofnęło, z tru­dem złapałem od­dech. Ania Bla­da Twarz spoj­rzała na mnie z po­li­to­wa­niem; jej twarz rze­czy­wiście była bla­da, ale tak było za każdym ra­zem, gdy Ania spożywała al­ko­hol. W prze­ci­wieństwie do swych kra­ja­nek z Gór Święto­krzy­skich, które w cza­sie po­pi­ja­wy na­bie­rały bu­ra­cza­nych ru­mieńców, Ania w po­dob­nych sy­tu­acjach bladła i wówczas żadne so­la­rium by nie po­skut­ko­wało. I to był właśnie dru­gi powód, dla którego na­zwałem Anię tak, jak na­zwałem.

W tym sa­mym po­ko­ju w aka­de­mi­ku obu­dziłem się rano z sil­nym bólem głowy i stęchłym mle­kiem w ustach. Nie­wie­le pamiętałem z nocy, prócz tego że Ania była ciągle bli­sko mnie. Ma­gne­to­fon – gdyż wte­dy dyk­ta­fonów jesz­cze w Pol­sce nie zna­no – który przy­wlokłem ze sobą, żeby na­grać wy­po­wie­dzi stu­den­tek i stu­dentów niezbędne do ar­ty­kułu, stał bezużytecz­nie na sto­li­ku obok pu­stych bu­te­lek po wódce i bim­brze, nie zdążyłem go na­wet włączyć. Po chłopa­kach z po­li­tech­ni­ki nie było śladu, wrócili pew­nie do własnych aka­de­mików, zo­sta­wiając po so­bie kwaśny odór wy­mio­cin. Koleżanki Ani, nie­kom­plet­nie ubra­ne, do­go­ry­wały na swo­ich łóżkach, ja zaś znaj­do­wałem się w łóżku Ani, ra­zem z nią, zupełnie nagą pod przeście­radłem. Dziew­czy­na spała, ale kie­dy usiadłem na skra­ju łóżka, otwo­rzyła oczy:

– Masz strasz­nie słabą głowę – po­wie­działa i przekręciła się na dru­gi bok. – Do­brze, że w czym in­nym je­steś niezły – dodała, nie od­wra­cając się w moją stronę.

Nig­dy nie na­pi­sałem do ga­ze­ty tek­stu o tym, jak stu­den­ci spędzają czas poza uczel­nią, na­to­miast z Anią Bladą Twarzą spo­ty­kałem się jesz­cze wie­lo­krot­nie, najczęściej w aka­de­mi­ku, w jej małym po­ko­ju. Długo nie wie­działem, co mnie do niej ciągnie, na pew­no nie była to miłość, aż któregoś dnia od­kryłem, że tym, co naj­bar­dziej lubię z nią robić, jest pi­cie. Nie kto inny, tyl­ko właśnie ona na­uczyła mnie pić bim­ber, roz­ra­biać spi­ry­tus z wodą i mio­dem, le­czyć kaca zim­nym mle­kiem, po­ka­zała, co to jest piwo no­wo­huc­kie i jak pra­widłowo wle­wać piwo z bu­tel­ki do szklan­ki, po ścian­ce, żeby pia­na była wy­so­ka na trzy cen­ty­me­try. Piliśmy we dwójkę lub z jej ko­le­ga­mi z aka­de­mi­ka i ona ostat­nia scho­dziła z pola wal­ki; do­pie­ro po kil­ku mie­siącach, kie­dy na­brałem większej wpra­wy, zacząłem co­raz częściej do­trzy­my­wać jej kro­ku i po­tem już wspólnie kończy­liśmy im­pre­zy, za­sy­piając na jed­nym łóżku.

– Kie­dy piję, to czuję, że się rodzę i umie­ram – po­wta­rzała, unosząc kie­li­szek lub szklankę, i jej słowa za­pa­miętałem na długo.

Przez rok żyliśmy ra­zem, ra­zem pijąc, ra­zem umie­rając z prze­pi­cia i wspólnie lecząc kaca. Po­tem Ania Bla­da Twarz zo­stała panią ma­gi­ster bi­blio­te­ko­znaw­stwa, co uczci­liśmy dwu­dnio­wym ban­kie­tem z udziałem połowy miesz­kańców aka­de­mi­ka. Po­tem wy­je­chała na dwa mie­siące wa­ka­cji do ro­dzin­ne­go mia­stecz­ka w Górach Święto­krzy­skich. A po­tem do­stałem od niej długi list, w którym na­pi­sała, że jed­nak nie wra­ca do Kielc, po­nie­waż zna­lazła pracę w gmin­nej bi­blio­te­ce i od­no­wiła zna­jo­mość ze szkol­nym ko­legą, który pra­cu­je w wytwórni win pro­stych. Lu­dzie są tyl­ko ludźmi – zakończyła list cy­ta­tem z „Mi­strza i Małgo­rza­ty”. Zro­zu­miałem, że piękne i duże Kiel­ce ją prze­rosły. Nie to, żebym bar­dzo roz­pa­czał, ale zro­biło mi się smut­no na myśl, że nie będę już więcej pił ra­zem z Anią Bladą Twarzą, i z tego smut­ku ulu­lałem się w sa­mot­ności.

Od tam­tej pory jej nie wi­działem, a jeśli je­chałem służbowo gdzieś w te­ren, z pre­me­dy­tacją omi­jałem ro­dzin­ne mia­stecz­ko Ani. Nie chciałem jej spo­tkać, miałem do niej żal, że zre­zy­gno­wała ze swo­ich planów i że mnie zo­sta­wiła dla ja­kie­goś małomia­stecz­kowego ciu­la. Choć oczy­wiście nig­dy bym się z nią nie ożenił.

Lecz to, cze­go mnie na­uczyła, nie poszło w las; doświad­cze­nie przy niej na­by­te nie zo­stało zmar­no­wa­ne. I do cza­su aż spo­tkałem tę jedną je­dyną, pamiętałem słowa Ani Bla­dej Twa­rzy, że pi­cie przy­po­mi­na na­ro­dzi­ny i umie­ra­nie.

A resz­ta po­to­czyła się już sama.Chwi­la za­po­mnie­nia

Byłem pe­wien, że do­brze znam dziew­czynę, która te­raz sie­działa obok mnie na par­ko­wej ławce i z którą od kil­ku go­dzin spędzałem czas. Byliśmy ra­zem całe czerw­co­we popołudnie, chy­ba sześć knajp mie­liśmy już za sobą, aż do­padł nas wieczór w par­ku nad sta­wem i po­sta­no­wi­liśmy od­począć w tej na­szej wędrówce po Kiel­cach, która nie­wie­le miała wspólne­go z całodo­bową wędrówką Le­opol­da Blo­oma po Du­bli­nie. Tak więc znałem do­brze tę dziew­czynę, lecz zara­zem nie wie­działem o niej ab­so­lut­nie nic, po­nie­waż nie­spo­dzie­wa­nie, w jed­nej se­kun­dzie, tu­taj, w par­ku na ławce, stra­ciłem pamięć i całą wiedzę na jej te­mat za­po­mniałem na­wet, jak ma na imię. Ten pa­ra­doks spra­wił mi ból: świa­do­mość, że prze­cież ją znam, zgrzy­tała w ze­tknięciu z prze­raźliwą pustką w mej głowie. Naj­prościej byłoby za­py­tać, kim jest, skąd i jak długo ją znam, po­pro­sić, aby przy­po­mniała mi swo­je imię. Ale nie zro­biłem tego, żeby jej nie ura­zić, i pew­nie ze wsty­du przed nią i sa­mym sobą. Co gor­sza, w par­ku ściem­niło się tak bar­dzo, że nie wi­działem już jej twa­rzy. Mój mózg in­ten­syw­nie pra­co­wał, jak koła sa­mo­cho­du, który zarył się w pia­chu i nie może ru­szyć z miej­sca.

– I co zro­bi­my? Zo­stały ci ja­kieś pie­niądze? – za­py­tała dziew­czy­na, a ja z zażeno­wa­nia i stra­chu na­wet nie spoj­rzałem w jej stronę.

– A na co jesz­cze masz ochotę?

Sta­rałem się ukryć przed nią nie­spo­dzie­waną amnezję, tę przeklętą po­mrocz­ność jasną czy jak się ten stan na­zy­wa, co było o tyle łatwe, że miałem pew­ne pro­ble­my z mówie­niem.

– Jeśli tyl­ko masz chęć…

Na­sze ra­mio­na sty­kały się, czułem jej ciepłą, usy­piającą bli­skość, lecz co z tego, prze­cież nie wie­działem, kim jest, cho­ciaż ją do­brze znałem, na pew­no znałem ją nie od dzi­siaj.

– Nie­da­le­ko jest „Dziu­pla”, dają tam niezłe wino – po­wie­działa ci­cho. Miała miły głos, który też za­brzmiał obco, jak­bym roz­ma­wiał przez te­le­fon z nie­zna­jomą.

– Tak, „Dziu­pla”, chodźmy do niej – pod­chwy­ciłem skwa­pli­wie.

„Dziuplę” aku­rat pamiętałem, bywałem tam śred­nio dwa razy w ty­go­dniu, sam, albo z Me­ce­na­sem Ce­au­se­scu, albo z ma­la­rzem Luc­kiem, albo z poetą Pie­rza­stym, albo z nimi wszyst­ki­mi jed­no­cześnie, lecz z dziew­czyną, o której w tej chwi­li nic nie wie­działem, jesz­cze nie. „Dziu­pla” to było właści­wie dzie­sięć dziu­pli, nie­wiel­kich wnęk ze sto­li­ka­mi dla dwóch osób, czy­li przy dwu­dzie­stu gościach robiło się tłoczno, a przy trzy­dzie­stu pa­no­wał ścisk tak duży, że część klientów zmu­szo­na była stać, jeśli oczy­wiście ustać mogła. Tu­tej­sze wino re­kom­pen­so­wało jed­nak nie­wy­go­dy, więc i tym ra­zem zde­cy­do­wałem się na „Dziuplę”, mimo że bolała mnie głowa i nie­ustan­nie za­da­wałem so­bie py­ta­nie bez od­po­wie­dzi: kim jest ta dziew­czyna?

A dziew­czy­na była nie­brzyd­ka, co zdążyłem ukrad­kiem – w świe­tle sen­ty­men­tal­ne­go księżyca – za­uważyć po dro­dze z par­ku do „Dziu­pli”, bru­net­ka, o drob­nej twa­rzy, na pew­no w moim ty­pie, jak każda ładna dziew­czy­na, w której byłem zdol­ny od­na­leźć ukry­te piękno. Tym­cza­sem mój ból głowy wywołany za­ni­kiem pamięci sta­wał się nie­znośny i je­dy­ne, na co mogłem li­czyć, to ko­lej­na daw­ka pro­centów w po­sta­ci wina. „Dziu­pla”, taką żywiłem na­dzieję, miała stać się zba­wie­niem, po­go­to­wiem ra­tun­ko­wym udzie­lającym pierw­szej po­mo­cy cier­piącym na amnezję, mi­grenę i po­dob­ne do­le­gli­wości, które by­wają udziałem me­ne­lików wszyst­kich ka­te­go­rii, a więc mo­je­go po­kro­ju także. I szczęście mi sprzy­jało, je­dy­ny wol­ny sto­lik jak­by cze­kał spe­cjal­nie na nas dwo­je, usie­dliśmy, a młody kel­ner wkrótce podał nam por­to, świeży rocz­nik, w dwóch podłużnych lamp­kach. Upiłem małego łyka, lecz nie­ste­ty ból głowy nie ustąpił, prze­ciw­nie, gwar w „Dziu­pli” tyl­ko spotęgował mi­grenę. Napiłem się po raz dru­gi, a za­raz po­tem wlałem w gardło resztę wina, po czym sięgnąłem do port­fe­la z włoskiej skóry. Zo­stały mi dwa bank­no­ty o nie naj­wyższych no­mi­nałach.

– Po­zwo­lisz, że jesz­cze się na­pi­je­my? – po­wie­działem po­wo­li i widząc, że się zga­dza, zamówiłem następną ko­lejkę, a młody kel­ner nie kazał nam długo cze­kać, bo „Dziu­pla” była porządnym lo­ka­lem. Kie­dy wino stanęło na sto­le, nie bawiłem się już w sma­ko­wa­nie po­je­dyn­czych łyków, tyl­ko od razu, na jed­nym wde­chu, opróżniłem całą smukłą lampkę. Wówczas hałas się uci­szył, koła sa­mo­cho­du w mej głowie za­sko­czyły i stała się ja­sność. Przede mną sie­działa Ola z domu kul­tu­ry. Z domu kul­tu­ry, o którym pisałem nie­jed­no­krot­nie do ga­ze­ty, choć w tej chwi­li było to nie­istot­ne.

– Ola, Ola, Ola – wy­szep­tałem do sie­bie, ale ona usłyszała.

– Tak?

Od­po­wiedź, która by jej nie ura­ziła, wymyśliłem na po­cze­ka­niu.

– Po­do­ba mi się two­je imię, na­wet nie wiesz Olu, jak po­do­ba mi się two­je imię.

Nie mogłem się prze­cież przy­znać, że spłynęło na mnie olśnie­nie, że wresz­cie przy­po­mniałem so­bie jej imię, że wie­działem, kim jest i gdzie pra­cu­je, że sa­mochód w mej głowie ru­szył w dalszą drogę. I byłem również pe­wien: znałem jej męża, spo­koj­ne­go i wy­ro­zu­miałego chłopa­ka, który ko­chał ją równie moc­no jak sta­re mar­ko­we auta, znałem pięcio­let­nią córeczkę, prześliczną dziew­czynkę po­dobną do ojca, która tej nocy była pod opieką bab­ci. Ola zaś była tej nocy bez męża i dziec­ka, prze­by­wała ze mną w za­dy­mio­nej „Dziu­pli”, le­d­wo ją wi­działem, i li­czyło się to, że nie ru­szając się z miej­sca i bez pie­niędzy mo­gliśmy kon­ty­nu­ować naszą wędrówkę w ni­czym nie­przy­po­mi­nającą mar­szru­ty Le­opol­da Blo­oma po Du­bli­nie.Szwe­cja

Na moje szczęście prom się na­zy­wał „Si­le­sia”, a nie „Jan He­we­liusz”, który po­szedł na dno niedługo przed­tem, poza tym Bałtyk był tej nocy wyjątko­wo spo­koj­ny, pra­wie nie czuło się kołysa­nia i nie gro­ziła mi cho­ro­ba mor­ska, przy­najm­niej na ra­zie. Do Ystad, ja i dwu­stu pasażerów, mie­liśmy dopłynąć o szóstej rano, a była do­pie­ro dwu­dzie­sta dru­ga, mu­siałem więc jakoś wypełnić so­bie czas, gdyż snu nie brałem pod uwagę. Cho­ciaż prom płynął na północ, dla mnie była to pierw­sza praw­dzi­wa wy­pra­wa na Zachód, jeśli nie li­czyć trzy­dnio­we­go wy­pa­du do Wied­nia z wy­cieczką han­dla­rzy, z cze­go na po­byt w sa­mym Wied­niu, a kon­kret­nie na Pra­te­rze, przy­padło sześć go­dzin. Czułem się więc roz­e­mo­cjo­no­wa­ny tak bar­dzo, że po za­nie­sie­niu bagażu do własnej ka­ju­ty od razu udałem się na po­szu­ki­wa­nie baru na pokładzie „Si­le­sii”.

Mało bra­ko­wało, a w ogóle bym do tej Szwe­cji nie popłynął, gdyż ta­kich jak ja, co chcie­li sko­rzy­stać z za­pro­sze­nia ga­ze­ty „Ystad Dag­bla­det”, było w mo­jej re­dak­cji wie­lu. Nig­dy wcześniej po­dob­ne za­pro­sze­nie z za­gra­ni­cy nie na­deszło. Oka­zja, aby przez ty­dzień za dar­mo miesz­kać, jeść i drin­ko­wać – o in­nych przy­jem­nościach nie wspo­mi­nając – po dru­giej stro­nie Bałtyku, była po pro­stu nie­po­wta­rzal­na. Oczy­wiście, przy nad­mia­rze chętnych, pod­sta­wo­wym pro­ble­mem stał się spra­wie­dli­wy wybór kan­dy­da­ta do wy­jaz­du, a co gor­sza je­chać mogła tyl­ko jed­na oso­ba, na do­da­tek znająca język an­giel­ski – taki wa­ru­nek po­sta­wi­li bo­wiem gościn­ni Szwe­dzi, pragnący jed­no­oso­bo­wym za­pro­sze­niem ułatwić nam wejście do Unii Eu­ro­pej­skiej, do której ciągle było nam da­le­ko. Nikt tego jed­nak – zna­czy się ko­niecz­ności włada­nia an­giel­skim – nie po­trak­to­wał poważnie, po­nie­waż nikt w re­dak­cji nie znał do­brze an­giel­skiego, and my en­glish was very poor too. Z po­ten­cjal­nych chętnych dwóch od­padło w przed­bie­gach; na­czel­ny miał już opłaco­ny wy­jazd do Lwo­wa w tym sa­mym ter­mi­nie, żeby zo­ba­czyć Cmen­tarz Orląt, i zre­zy­gno­wać nie mógł, po­nie­waż był praw­dzi­wym pa­triotą, zaś jego zastępca Grzyb mu­siał po­zo­stać na miej­scu, aby pod nie­obec­ność sze­fa doglądać re­dak­cyj­ne­go in­wen­ta­rza. Obu mało szlag nie tra­fił z tego po­wo­du, ale po­zo­stali dzien­ni­ka­rze płci oboj­ga, w licz­bie piętna­stu, byli za­do­wo­le­ni, że ubyło im ry­wa­li. Po gorących dys­ku­sjach i li­cy­to­wa­niu się na­wza­jem, kto bar­dziej zasłużył so­bie na wy­jazd do Szwe­cji, ktoś rzu­cił pro­po­zycję, by prze­pro­wa­dzić lo­so­wa­nie, de­mo­kra­tycz­ne na­tu­ral­nie. Osta­tecz­nie za­padła de­cy­zja nie­de­mo­kra­tycz­na, że po­je­dzie pu­bli­cy­sta społecz­ny Kuś, który wyglądał tak jak się na­zy­wał, pisał słabo i nud­no, za to jego ar­ty­kuły zaj­mo­wały całe ko­lum­ny, a co naj­istot­niej­sze – był pu­pi­lem na­czel­ne­go, do którego, nie­ste­ty, należało ostat­nie zda­nie w spra­wie służbo­wej podróży do Szwe­cji. Moje no­to­wa­nia nie były jesz­cze wte­dy naj­gor­sze, dla­te­go – przy po­par­ciu re­dak­cyj­ne­go se­kre­ta­rza Ko­ni­ka, który nie wie­dzieć cze­mu mnie lubił, ale, nie­ste­ty, wkrótce zmie­nił pracę na le­piej płatną – zna­lazłem się na pierw­szym miej­scu na liście re­zer­wo­wej, jed­nak po­cie­cha była dla mnie z tego mar­na. Nie miałem cie­nia wątpli­wości, że to mnie się należała podróż do Szwe­cji jako dzien­ni­ka­rzo­wi o nie­bo lep­sze­mu niż za­sra­ny pu­bli­cy­sta Kuś.

Gdy­by nie ten wy­jazd, właści­wie nic nie miałbym do Ku­sia. Nie znałem go zbyt do­brze, rzad­ko z nim roz­ma­wiałem, był z ga­tun­ku mru­kli­wych po­nu­raków, na co dzień sie­dział w in­nym po­ko­ju, gdzie mo­zol­nie wy­stu­ki­wał na kla­wia­tu­rze ar­ty­kuły fa­scy­nujące tyl­ko jego. Od znających go le­piej wie­działem na­to­miast, że ma słabą głowę i wy­starczą dwa piwa, żeby się wpro­wa­dził w stan de­li­rycz­ny i za­po­mniał, jak się na­zy­wa i gdzie miesz­ka. Wie­działem również, że jest łasy na pre­zen­ty i gadżety, ja­kie tra­fiają się w dzien­ni­kar­skiej branży przy różnych kon­fe­ren­cjach pra­so­wych, sym­po­zjach, spo­tka­niach pro­mo­cyj­nych i po­dob­nych ba­dziew­nych im­pre­zach, na których w za­wo­alo­wa­nej i sub­tel­nej for­mie, z gor­szym lub lep­szym skut­kiem, prze­ku­pu­je się re­dak­torów szkla­ny­mi ko­ra­li­ka­mi i tego typu su­we­ni­ra­mi.

Prze­myślałem to dokład­nie i obie słabości pu­bli­cy­sty Ku­sia po­sta­no­wiłem wy­ko­rzy­stać prze­ciw­ko nie­mu, a na moją ko­rzyść, po­nie­waż bar­dzo chciałem zna­leźć się w Ystad. Dzień przed za­pla­no­wa­nym wy­jaz­dem Ku­sia kupiłem dwie zgrzew­ki moc­ne­go piwa, ze słoniem na­ma­lo­wa­nym na pusz­ce, i po­szedłem do jego po­ko­ju. Jedną zgrzewkę po­sta­wiłem przed Ku­siem, który za­sko­czo­ny prze­stał walić w kla­wia­turę, drugą na podłodze, obok sie­bie.

– Mam ci to prze­ka­zać – po­wie­działem, po­ka­zując piwo, które położyłem na biur­ku.

– Mnie?

Jego ka­pra­we oczka zwęziły się z nie­do­wie­rza­nia, ale i z za­cie­ka­wie­nia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: