Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Błękitne dziewczyny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Błękitne dziewczyny - ebook

„Kobiety są niesamowite. Niech skonam, jeśli to nieprawda” – przekonuje Kaja Redo. Życie 29-letniej radomianki staje na głowie. Odwołuje ślub, wprowadza się do rodziców, a na dokładkę musi zmagać się z okropną szefową w redakcji lokalnej gazety, gdzie zarabia grosze.

Wiele osób już dawno wpadłoby w depresję, ale użalanie się nad sobą nie leży w naturze Kai. Bohaterka tworzy internetowy projekt, który w krótkim czasie zmienia życie jej oraz tysięcy kobiet z całej Polski. Wiele z nich to Błękitne Dziewczyny – szczęśliwe i akceptujące siebie. Spełnione kobiety, które odnalazły swoje miejsce na świecie. Swoim uporem, wytrwałością i otwartym umysłem osiągnęły sukces mierzony własną miarą.

Kaja też czuje się Błękitną Dziewczyną, ale przeżywa miłosne rozterki, wikła się w krótki romans z żonatym mężczyzną i skomplikowaną relację z dawnym szkolnym kolegą. W jej życiu ważną rolę odgrywają przyjaciółki: Mini – miłośniczka ubrań z „drugiej ręki”, która mawia: „Daj mi dwadzieścia złotych, a tak cię ubiorę w lumpeksie, że koleżanki zzielenieją z zazdrości”, oraz Madzia, nieustannie walcząca z nadmiarem kilogramów. 

Kaja dzielnie walczy z przeciwnościami losu i przekonuje wszystkich, że można być szczęśliwą wszędzie, nawet w mieście, z którego śmieje się cała Polska.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0094-9
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

– Jezu Chryste – stęknęła Mini.

Słowa wyskoczyły z niej niespodziewanie (jak pajac na sprężynie uwolniony z ciasnego pudełka). Odezwała się pierwszy raz od dobrych kilku minut, dziesięciu prawie, co było dość niezwykłe, bo na ogół buzia jej się nie zamykała, a i postękać sobie lubiła.

Spojrzałyśmy na nią zaskoczone. Już otwierałam usta, żeby zapytać, co ją tak poruszyło, gdy do moich uszu dotarł potok słów płynący z telewizora: „Radom po raz kolejny (czyli, do licha, który? – zaczęłam się zastanawiać – piąty, dziesiąty, a może pięćdziesiąty?) został uznany za «najgorsze polskie miasto do życia»”.

Cholerabyichwzięła, zaklęłam w duchu; kiedy się denerwowałam, moje myśli i słowa często zlewały się w dziwaczną całość. Wzięłam kilka głębokich wdechów, a gdy wreszcie zdołałam się opanować, wbiłam oczy w ekran.

Reportaż oglądałam poruszona, nie mogłam przestać kręcić głową. Niech ich szlag! Znowu Radom. I znowu to samo – że jest brzydki, smutny, opuszczony, bez perspektyw. Nie podobało mi się, że z mojego rodzinnego miasta wszyscy robią sobie chłopca do bicia. Krew mi się w żyłach ścinała, gdy słyszałam, że Radom to dziura, prowincja, stolica zupek chińskich i disco polo. Że niby dzikie miasto. A najbardziej mierził mnie fakt, że ranking „najgorszych polskich miast do życia” opracowano, podobno, na podstawie wypowiedzi samych mieszkańców. Po takim reportażu podły nastrój na resztę wieczoru miałam zagwarantowany.

Siedziałyśmy u Mini w trochę staroświeckim (meblościanka) a trochę nowoczesnym (płaski telewizor) salonie trzypokojowego mieszkania w dziesięcioklatkowym bloku z wielkiej płyty. Mini dzieliła je z mamą (do której to mieszkanie należało) i Arkiem, swoim aroganckim mężem (na ich ślubie płakałam. Nie, nie ze szczęścia). Gadałyśmy o głupstwach, popijałyśmy słodkie wino z dyskontu i miałyśmy jeden z tych grubych dni, gdy kobieta czuje się jak szafa trzydrzwiowa i najchętniej ukryłaby się przed całym światem.

– Też mnie to wkurza – fuknęłam wytrącona z równowagi, ciągle myśląc o przeklętym reportażu. – Nigdy nie powiedzą o Radomiu niczego dobrego.

Mini rzuciła mi ostre spojrzenie spod zmarszczonych brwi i zgrabnym ruchem poderwała się z obitego ciemnozielonym zamszem fotela. Zbliżyła się do kanapy, na której siedziałyśmy, i wcisnęła się między mnie a Madzię. Była szczupła i wysoka. Z bliska poraził mnie intensywny zapach jej owocowych perfum. Palcami zakończonymi czerwonymi paznokciami spiłowanymi w ostre słupki odgarnęła sobie z twarzy bujne rude włosy i zabrzęczała złotymi kolczykami.

– A ty w kółko o jednym – pisnęła, wywracając mocno umalowanymi oczami. – Nie o to chodzi. Patrzcie! – zawołała, rozłożyła sobie na udach kolorowe czasopismo i szponiastym palcem wskazała coś na prawej stronie.

Mój wzrok powędrował na kościste łydki modelki, a następnie, w ślad za paznokciem Mini, na delikatne, złote sandałki zrobione z dwóch cienkich jak trzcina paseczków przyszytych do płaskiej podeszwy. Mini uwielbiała modę, więc mogłam się domyślać, że właśnie wypatrzyła kolejne cudo, które zapragnęła mieć w swojej szafie, choć było w tym coś dziwnego. Mini, owszem, lubiła czasopisma tego typu, ale gardziła drogimi rzeczami, wyznając zasadę: „Daj mi dwadzieścia złotych, a tak cię ubiorę w lumpeksie, że koleżanki zzielenieją z zazdrości”. Chętnie się chwaliła, że ma na sobie bluzkę za dwa pięćdziesiąt albo spodnie za cztery złote. Swoje łupy nazywała „emteemami” od pierwszych liter słów „muszę to mieć”. Kiedyś w życiu Mini było też miejsce dla „emgieemów” (od: „muszę go mieć”), ale zmieniło się to, gdy wyszła za, niestety, Arka Filipka.

– Ładne – skwitowała Madzia, odzywając się pierwszy raz od dłuższego czasu.

Mini prychnęła i pokręciła głową, brzęcząc kolczykami.

– Ładne, nieładne, nie w tym rzecz. Zobaczcie, ile kosztują!

Skuliłyśmy się z Madzią jak na komendę, by odczytać to, co napisano pod sandałami. Obok (pokręconego) nazwiska projektanta widniała cena: siedem tysięcy złotych.

– Ile?! – krzyknęłam, momentalnie zapominając o reportażu, który zachwiał moim spokojem. Wprost nie mogłam uwierzyć własnym oczom.

– Siedem tysięcy? – jęknęła Madzia. – Chyba się pomylili o jedno zero…

– Jezu Chryste – powtórzyłam po Mini; aż musiałam odetchnąć.

– Pomylili się, jasne. – Mini zaśmiała się ironicznie. – Ta sukienka kosztuje prawie dwa razy tyle – powiedziała, przesuwając czerwony paznokieć na małą czarną, w której sfotografowano modelkę w złotych sandałach. – W tym pisemku jest zresztą znacznie więcej takich kwiatków.

– Co to w ogóle za gazeta? – zapytałam i zerknęłam na okładkę.

Było to tak zwane luksusowe (bardzo grube i bardzo drogie) czasopismo poświęcone modzie, pełne zdjęć pięknych kobiet w absurdalnie drogich ciuchach, nieosiągalnych dla większości Polek. A już na pewno nie dla radomianek pijących dyskontowe wino. Drukowana apoteoza haj lajfu, targowisko próżności i blichtru. Modnie było położyć taki magazyn na stoliku obok kubka z kawą, pstryknąć fotkę i opublikować ją w jakimś serwisie społecznościowym, ale nic ponadto.

Na dłuższą chwilę zapadła cisza i dałabym sobie uciąć rękę, że wszystkie trzy pomyślałyśmy o tym samym: jak długo musiałybyśmy pracować, by sprawić sobie sandały za siedem tysięcy. Ja chyba najkrócej, chociaż i tak nieprzyzwoicie długo: prawie pięć miesięcy (oczywiście pod warunkiem, że w tym czasie bym nie jadła, nie piła i nie płaciła rachunków).

Większość osób było przekonanych, że pracując w redakcji lokalnego tygodnika jako fotoreporterka, zarabiam nieźle, ale prawda była taka, że co miesiąc na moje konto wpływało marne półtora tysiąca. Marne, bo gdy się żyje w pojedynkę, trudno się za takie pieniądze utrzymać i trzeba znowu zamieszkać z rodzicami.

Jeszcze dłużej na złote sandałki musiałaby pracować Madzia – przed dwoma miesiącami rozpoczęła pracę w księgarni, za co dostawała wynagrodzenie w wysokości najniższej krajowej. Nie trzeba było być matematykiem, by obliczyć, że na tak obrzydliwie drogie buty musiałaby odłożyć półroczną pensję z hakiem.

Najgorzej miała jednak Mini, która o sandałach za siedem tysięcy od razu mogła zapomnieć. Od paru miesięcy szukała pracy (chociaż czasem odnosiłam wrażenie, że raczej czekała, aż praca sama ją znajdzie) i żyła głównie dzięki mężowi prowadzącemu razem ze swoim ojcem zakład wulkanizacyjny (pracowitość była chyba jedyną zaletą Arka) oraz mamie, która miała to rzadkie szczęście, że załapała się na całkiem przyzwoitą (wcześniejszą) emeryturę.

– Właśnie! – wykrzyknęłam, zabrałam z kolan Mini magazyn i cisnęłam go w kąt. – Przecież miałaś dziś rozmowę kwalifikacyjną! Dlaczego nic nie mówisz? Jak ci poszło?

Madzia pokiwała głową, jakby również uświadomiła sobie, że powinna była o to zapytać, i razem ze mną zaczęła świdrować Mini wzrokiem. Nasza przyjaciółka ubiegała się o pracę w sekretariacie jednej z radomskich szkół policealnych.

– Olaboga – pisnęła Mini; lubiła to powiedzonko. Po wyrazie jej twarzy zaczęłam wnioskować, że nie poszło najlepiej.

Czekałyśmy z Madzią w napięciu. Mini wzruszyła ramionami, sięgnęła po kieliszek i na raz wychyliła całą jego zawartość.

– Ale to i tak była kiepska robota – oznajmiła, potwierdzając moje przypuszczenia: poszło fatalnie.

– O co cię pytali? – zapytała Madzia. Jej pucołowata twarz wyrażała szczere zmartwienie, jak gdyby bała się usłyszeć odpowiedź na swoje pytanie.

– Kochana, gdybyś ty wiedziała, o co oni mnie pytali! – wypaliła Mini i poderwała swoje szczupłe ciało z kanapy (czasem zastanawiałam się, czy osoba w jej rozmiarze faktycznie może mieć gruby dzień). Stanęła przed nami w nauczycielskiej pozie i rozpoczęła monolog, pomagając sobie żywą gestykulacją.

– Dobra, opowiem wam od początku. No więc wystroiłam się jak głupia, upatrzyłam sobie kieckę na ciuchach, droga nawet była, dwanaście złotych za nią dałam, ale pomyślałam, że przecież muszę wyglądać jak człowiek. Do tego szpile, biżu, oko umalowane, fryz zrobiony, wiadomo. Byłam tam przed czasem i nie powiem, trochę mnie nerwy zżerały, ale powiedziałam sobie: kobieto, musisz dać z siebie wszystko. W końcu zaprosiła mnie do środka taka jedna damulka. Sztywna, jakby kij od szczotki połknęła, ę, ą, bułkę przez bibułkę, okularki, koczek, nic specjalnego, ale charakter to już w ogóle tragedia.

Dyskretnie zerknęłyśmy na siebie z Madzią.

– Weszłam, usiadłam, podałam jej teczkę z dokumentami, żeby nie było – Mini mówiła dalej – i się zaczęło. Obcinała mnie cały czas, aż się dziwnie poczułam, ale nie dałam się wyprowadzić z równowagi. Pytała o wszystko: wykształcenie, pracę, kursy, umiejętności, takie tam. No to jej wszystko wyśpiewałam jak na spowiedzi i kurczę, dziewczyny, nawet byłam z siebie zadowolona, a wtedy ta damesa pojechała po bandzie.

– To znaczy? – zapytała Madzia, unosząc brwi.

– To znaczy, że zapytała mnie, co bym zrobiła, gdybym spotkała słonia na pustyni.

W pierwszej chwili miaam wrażenie, że się przesłyszałam, ale zdezorientowane spojrzenie Madzi, które przenosiła nerwowo z Mini na mnie i z powrotem na Mini, utwierdziło mnie w przekonaniu, że jednak dobrze usłyszałam.

– Naprawdę cię o to zapytała? – chciałam wiedzieć.

– Przecież nie zmyślam – rzuciła Mini urażonym tonem.

To nie pierwszy raz, gdy rozmawiałyśmy – coś podobnego! – o słoniach. Jakiś czas temu przez kilka dni Mini żyła informacją zasłyszaną w telewizji, że ciąża słonia trwa prawie dwa lata. „Dobry Boże, wyobrażacie to sobie w ogóle? Tyle miesięcy z nabrzmiałym brzuchem. Kto by to wytrzymał?”

– Ale jak to? – odezwała się Madzia; jej oczy błądziły po pokoju w poszukiwaniu zrozumienia dla słów przyjaciółki.

– No tak to! – prychnęła Mini i rozłożyła szeroko ramiona. – Co-bym-zro-bi-ła-gdy-bym-spo-tka-ła-sło-nia-na-pu-sty-ni – wysylabizowała z teatralną przesadą.

– I co powiedziałaś? – zapytałam zaciekawiona. Przypomniało mi się, że jedna z moich redakcyjnych koleżanek robiła kiedyś materiał o najbardziej absurdalnych pytaniach na rozmowach kwalifikacyjnych, które rzekomo miały sprawdzać kreatywność i potencjał kandydatów. (Gdybyś był produktem Sony, to którym?/ Po co psom ogon?/ Dlaczego szampony do włosów mają różne kolory, a piana zawsze jest biała?)

– Nic – odparła Mini.

– Jak to nic? Nic nie powiedziałaś?

– Nie. – Mini kolejny raz wywróciła oczami. – Powiedziałam, że nic bym nie zrobiła.

– Ee, tak powiedziałaś? – zaniepokoiła się Madzia.

– A ty niby co byś zrobiła, gdybyś spotkała słonia na pustyni? – spytała Mini zaczepnie. Zaczerwieniła się aż po cebulki włosów, zlewając się w jedną wielką karmazynową masę, na której odróżniała się jedynie błękitna dzianinowa sukienka.

– No nie wiem. – Madzia wzruszyła ramionami. – Ale chyba coś bym jednak spróbowała wymyślić. Wiesz, oni w ten sposób testują ludzi…

– Bardzo jestem ciekawa co – warknęła Mini. – Przynajmniej byłam szczera i powiedziałam, że nic bym nie zrobiła, tylko poszła dalej.

Znowu wymieniłyśmy z Madzią porozumiewawcze spojrzenia. Dla nas było już jasne, dlaczego Mini nie dostała tej pracy. Kochałam ją, ale czasem zachowywała się, jakby miała nie więcej rozumu od kury.

Madzia wyglądała na najbardziej zażenowaną z naszej trójki. Pośpiesznie napełniła swój kieliszek winem i szybko przytknęła go do ust.

– Dobra, co było dalej? – zwróciłam się do Mini, która sprawiała wrażenie rozgniewanej. Jeszcze chwila i zacznie kopać prądem, pomyślałam.

– Dalej – powtórzyła i westchnęła ciężko. – Dalej było jeszcze gorzej. Ta cała panienka zaczęła mnie pytać o osobiste sprawy, wręcz intymne, na przykład, czy jestem osobą religijną, czy mam dzieci i czy je planuję, jakie mam poglądy polityczne itepe.

Patrzyłam na nią oniemiała. O etat było ciężko, szczególnie w Radomiu, ale żeby na rozmowie o pracę w sekretariacie wypytywać o takie rzeczy, to już mi się nie mieściło w głowie. Zaczęłam wręcz się cieszyć, że Mini nie została tam zatrudniona.

– Więc generalnie zaczęło mnie to wszystko wnerwiać i gdy powiedziałam tej damulce, że to są moje własne osobiste sprawy i wolałabym o nich nie opowiadać, to zrobiła krzywą minę, a na koniec zapytała jeszcze, ile chciałabym u nich zarabiać.

– I? – spytała Madzia, cała purpurowa na twarzy jak Mini, i znowu dolała sobie wina.

– Powiedziałam, że dwa tysiące. To chyba nie jest jakaś wygórowana kwota, co nie? Ale ta damulka tak na mnie popatrzyła, jakby jej oczy miały zaraz wyjść z orbit, odchrząknęła i raczyła mnie poinformować, że u nich płaci się na początek najniższą krajową. I że powinnam się cieszyć, bo podpisują umowę z pracownikami na cały etat, a etat jest ozusowany i wogle (gdy mówiła „wogle”, to wiedziałem, że jest poruszona) próbowała mi wmówić, że zatrudnianie ludzi to z ich strony wielka uprzejmość, gest, akt łaski prawie. No i już wiedziałam, że to nie miejsce dla mnie, o nie, po moim trupie, nie pozwolę sobą pomiatać. Podziękowałam, zabrałam się stamtąd. I poszłam na zakupy.Rozdział 2

No tak, poszła na zakupy, cała Mini. Nie wytrzymałam i wybuchnęłam śmiechem. Mini rzuciła mi jadowite spojrzenie, ale po chwili też zaczęła rechotać, zagłuszając subtelny chichot Madzi, która śmiała się jak mała dziewczynka.

Zanosiłyśmy się śmiechem przez dobrych parę minut. (Gdy spotykałyśmy się we trójkę w środku tygodnia, taka scena często miała miejsce – wystarczyło jakieś głupstewko, najczęściej mimochodem rzucone przez Mini, i w mig rozbrzmiewała spontaniczna kanonada chichotów. Potrafiłyśmy śmiać się ze wszystkiego niczym nastolatki zamknięte w windzie. Czasem zastanawiałam się, czy przypadkiem nie był to śmiech przez łzy, bo przecież przeciętna kobieta mieszkająca w tym kraju i mieście takim jak Radom nie miała się czym zachwycać. A jednak śmiejemy się, mimo że powietrze, którym oddychamy, przesiąknięte jest malkontenctwem, trującą chorobą, od której uciekałam i przed którą chciałam uchronić Mini oraz Madzię. Byłam przekonana, ponad wszelką wątpliwość, że kobieta może być szczęśliwa w każdej sytuacji, w każdym czasie i w każdym miejscu).

– Cholera jasna! – z zamyślenia wyrwał mnie podniesiony głos Madzi. Spojrzałam na nią zaskoczona i, o Boże, zobaczyłam wielką krwistą plamę na jej beżowym swetrze. Poderwała się z kanapy tak raptownie, jakby siedziała na rozżarzonych węglach.

– Jezu Chryste! – zawołała Mini kolejny raz tego wieczoru, złapała rozdygotaną Madzię za rękę i krzycząc, że „trzeba to jak najszybciej, kurde mol, zaprać”, wybiegła z nią z pokoju.

Zostałam sama. Bezwładnie opadłam na oparcie kanapy, czując, jak słodkie wino wypełnia mój organizm i ogarnia mnie to specyficzne, błogie uczucie. Było mi dobrze, choć czułam, że niewiele brakuje, bym upiła się na smutno. Moje myśli już galopowały w kierunku, który mi nie odpowiadał, dzikie i nieokiełznane jak spuszczona ze smyczy sfora. Nie, nie chciałam zaprzątać sobie tym głowy, nie teraz…

I właśnie w tym momencie, gdy byłam o krok od tego, by z roześmianej trzpiotki stać się użalającą się nad swoim losem malkontentką, do pokoju wbiegła mama Mini – wielbiona przez nas pani Alinka.

– Ależ gapa z tej Madzi, gapa, gapa. Mam coś dla was, księżniczki. Wreszcie możemy sobie chwilę pogadać, no mówże, co tam, u ciebie, mów, mów – wystrzeliła słowami jak z bazooki, stawiając na stoliku, jak to miło z jej strony, tacę pełną babeczek i przysiadając się do mnie.

Pani Alinka Chmurczyk była kobietą wyjątkową pod wieloma względami. Choć przekroczyła sześćdziesiątkę, zachowywała się, jakby miała góra dwadzieścia kilka lat. Była typem dzidzi piernik, a gdybyście ją zobaczyli, w waszych głowach z pewnością rozjarzyłoby się powiedzenie: z tyłu liceum, z przodu muzeum. Wstyd mi za to porównanie, ale taka była prawda. Nosiła grzywę kręconych blond włosów, w które wpinała różne ozdoby. Uwielbiała błyskotki, kolorowe torebki i niebotyczne szpilki. To ona zaraziła Mini miłością do ciucholandów; była ich niekwestionowaną królową. Tak bardzo lubiła się stroić, że nawet po domu chodziła w butach na obcasie. Figury mogłaby jej zresztą pozazdrościć niejedna dziewczyna w moim wieku.

Od pewnego czasu nieodłącznym atrybutem pani Alinki był smukły e-papieros, który pasował do niej jak ulał. Przerzuciła się na ten wynalazek blisko rok temu, gdy na raka płuc zmarł jej mąż i ojciec Mini, świeć Panie nad jego duszą, nałogowy palacz od piętnastego roku życia.

Wizerunek pani Alinki był trochę komiczny, ale obie z Madzią przepadałyśmy za nią. Była dla nas jak ciociobabcia, choć ona sama wolała być traktowana jak koleżanka i wielokrotnie prosiła nas, byśmy mówiły do niej po imieniu, na co jednak nie chciałyśmy się zgodzić. Pomimo wieku była pełna życia, a energią mogłaby obdarować niejedną moją rówieśniczkę.

Była typem rubasznej kobiety, której wybacza się wszystko – nawet różowe trampki na szpilce, w których właśnie przydreptała. W jej towarzystwie każdy czuł się dobrze, ludzie do niej lgnęli i chcieli się jej zwierzać. Już nieraz złapałam się na tym, że podzieliłam się z nią sekretem, którego nie powiedziałam nawet Mini i Madzi. Każdemu umiała spojrzeć w oczy, łatwo się z nią rozmawiało, wprowadzała innych w nieskrępowany nastrój. Ta kobieta miała w sobie coś wyjątkowego. Była moim dobrym duchem i jednym z niewielu przykładów szczęśliwych radomianek, które umiały sobie tak ułożyć życie, by było wygodne i przyjemne. Nigdy nie narzekała – gdy ktoś zaczynał się nad sobą użalać, kazała mu natychmiast wziąć się w garść. A mnie i Madzię od lat konsekwentnie nazywała księżniczkami.

– U mnie w zasadzie po staremu – stwierdziłam i sięgnęłam po wypiek z ciasta francuskiego wypełniony masą jabłkową, w który wgryzłam się z ochotą. – Pycha.

– A takie tam, na szybko… – Pani Alinka machnęła ręką. – Dobrze, że mój pożal się Boże zięć jeszcze nie wrócił, to możemy sobie chwilunię poplotkować. – Westchnęła ostentacyjnie, nachylając się w moją stronę i puszczając mi oko.

– Jak pani może – odparłam z ironią i zaśmiałyśmy się cicho, złączone wspólnym sekretem: niechęcią do życiowego partnera jej córki.

– Zięć jest z niego niespecjalny, mąż zresztą nie lepszy, choć Malwinka głośno tego nie powie… W domu nic nie zrobi, no nic, a potem zamyka się w łazience na bitą godzinę. Godzinę! – Przerwała, by wetknąć ustnik e-papierosa między różowe wargi. – Ale nie będziemy tracić czasu na dyskusję o moim zięciu – dodała po chwili. – Powiedz lepiej, księżniczko, jak tam twoje sprawy? Poukładały się jakoś?

Poczułam nieprzyjemne ukłucie w brzuchu – zupełnie jakby czyjaś dłoń ścisnęła moje jelita – i żeby się nie zdradzić, szybko przeniosłam wzrok z mamy Mini na babeczkę otuloną moimi dłońmi.

– Jest okej – odparłam i rzuciłam się na ciastko, aby uniknąć konieczności rozwinięcia swojej wypowiedzi.

Pani Alinka przyjrzała mi się uważnie.

– Och, dla waszego pokolenia wszystko jest okej – jęknęła i przewróciła oczami w taki sam sposób, jak robiła to jej córka. Chociaż Mini denerwowała się na to porównanie, tak naprawdę wyglądała jak skóra zdjęta z własnej matki, a różnił je chyba jedynie kolor włosów.

– Ale u mnie naprawdę wszystko gra – powtórzyłam, przełknęłam ostatni kęs i popiłam go resztką wina. W oddali słychać było histeryczny śmiech moich przyjaciółek. – Nie narzekam, pani Alinko.

Moja rozmówczyni już otwierała usta, aby pociągnąć temat, ale ostatecznie odpuściła. Uśmiechnęła się do mnie łagodnie i pogładziła czule po włosach.

– Dobrze, już dobrze. Słuchaj – powiedziała, znowu się do mnie przybliżając, a ja odetchnęłam, że skierowała rozmowę na inne tory – wydaje mi się, czy nasza Madzia jakby trochę utyła? Tak jakby przybyło jej tu i ówdzie.

Biedna Madzia, pomyślałam, jej sześćdziesiąt parę kilogramów przy niewysokim wzroście było przedmiotem zainteresowania wielu kobiet w naszym otoczeniu.

– Jakoś nie zwróciłam uwagi – przyznałam zgodnie z prawdą. – Poza tym z tego, co mówiła, jest na jakiejś nowej diecie księżycowej.

– I niby na czym ona polega?

– Nie wiem dokładnie… W zasadzie tylko tyle, że jej dieta zależy od faz księżyca – wytłumaczyłam, dopiero teraz uświadamiając sobie, jak irracjonalnie to brzmi. Pani Alinka zaśmiała się głośno. – Oj, niech się pani nie śmieje – powiedziałam z przekąsem. – Madzia na pewno w końcu zrzuci te swoje niechciane kilogramy.

– Oj, kochana – odrzekła pani Alinka i wymierzyła we mnie spiczastym paznokciem w kolorze lila. – Pewne to są w życiu trzy rzeczy: ból porodowy, menopauza i podatki.

Drzwi rozwarły się szeroko i do pokoju wpadły roześmiane od ucha do ucha Mini oraz Madzia. Tej drugiej przyjrzałam się uważniej, próbując się przekonać, czy faktycznie przybyło jej nieco ciała, lecz mogłam skupić się jedynie na zniszczonym swetrze.

– Wygląda jak zaszlachtowane zwierzę, co nie? – wypaliła Mini, rozbawiona jak dziecko, i położyła Madzi rękę na ramieniu.

– Jadę do domu – odparła Madzia zrezygnowanym głosem. Nawet nie zerknęła na tacę z babeczkami. Wyglądało na to, że dziewczyny próbowały zrobić coś z tą nieszczęsną plamą, ale nie wyszło z tego nic dobrego.

– Słuchajcie, a może wybierzemy się jutro wieczorem na basen? – spytałam, gdy się żegnałyśmy.

Mini pokręciła głową.

– Nie mogę, mam fryzjera.

– A ja mam cellulit – odparła Madzia.

Zawsze coś, pomyślałam, jeśli nie spotkanie, to skórka pomarańczowa, jeśli nie brak czasu, to rozstępy. Kobiety, które mnie otaczały, miały wrodzoną zdolność do komplikowania sobie życia.

Ucałowałyśmy się na odchodne, zapakowałyśmy z Madzią do taksówki i kazałyśmy się rozwieźć do domów. Wracałyśmy w ciszy. Madzia prawie od razu przysnęła z głową na moim ramieniu, a kierowca był stary, siwy jak gołąbek i z pewnością cierpiał na lustrzycę, skuliłam się więc, przymknęłam oczy i udawałam, że też przysypiam.

Kiedy wróciłam do domu, rodzice już spali. Wzięłam szybki prysznic i położyłam się w zimnym łóżku. Musiałam znowu przywyknąć do spania solo, co nie było łatwe, ale postanowiłam teraz o tym nie myśleć. Choć było grubo po północy i szumiało mi w głowie, sięgnęłam po książkę, którą dostałam na dwudzieste dziewiąte urodziny. Zerknęłam na dedykację:

Kai, świetnej fotografce i niepoprawnej idealistce, z okazji urodzin – mama Krysia

Odkąd skończyłam dwadzieścia pięć lat, w dedykacjach od mojej mamy zaczęło pojawiać się jej imię. Zupełnie jakbym miała kilka matek i taka adnotacja była konieczna dla ich odróżnienia. Nie, mamy Krysi nie pomyliłabym z żadną inną kobietą. To ona od lat nazywała mnie niepoprawną idealistką, wychwalając mój optymizm, wiarę w ludzi, hart ducha i lokalny patriotyzm. Było w tym sporo przesady. Ja po prostu wyznawałam zasadę: zaakceptuj to, czego nie możesz zmienić, zmień to, czego nie możesz zaakceptować. Tylko tyle. Aż tyle?

To właśnie mama Krysia, z nieznanych mi powodów, uznała, że powieść dla kobiet Idealne życie na obcasach będzie odpowiednim prezentem na moje ostatnie urodziny przed trzydziestką. Z początku się nawet ucieszyłam, ale gdy przeczytałam kilkanaście stron, z niesmakiem odłożyłam książkę na szafkę nocną. Główna bohaterka była redaktor naczelną poczytnego magazynu (być może takiego, w którym publikowano zdjęcia sandałów za siedem tysięcy), na imprezach – w towarzystwie celebrytów, rzecz jasna – truskawki zapijała szampanem, miała stumetrowy apartament w centrum Warszawy, jeździła wspaniałym samochodem i nie mogła się zdecydować, którego kawalera wybrać: przystojnego prawnika czy może uroczego sportowca.

W obliczu badań, według których mieszkałam w najgorszym polskim mieście, zawalonej rozmowy kwalifikacyjnej Mini, problemów z tuszą Madzi i mojej nie najłatwiejszej sytuacji osobistej książka Idealne życie na obcasach wydała mi się stekiem bzdur, radosną twórczością, która w Hogwarcie powinna trafić do działu Ksiąg Zakazanych. Była do granic zdrowego rozsądku oderwana od rzeczywistości. To nie było prawdziwe życie! Życie było tu i teraz. I uparcie wierzyłam, że mimo wszystko mogło być szczęśliwe, nawet w mieście, z którego ludzie uciekali jak szczury z tonącego okrętu.Rozdział 3

Dźwięk otwieranych drzwi.

Do redakcji bezpłatnego tygodnika „Głos Radomia”, w którym pracowałam niespełna od miesiąca, wkroczyło trzech młodych mężczyzn. To oni nakręcili etiudę filmową o naszym mieście, która okazała się tak dobra, że została nagrodzona wyróżnieniem na ogólnopolskim festiwalu. Miałam zrobić im parę zdjęć.

– Jacek – przedstawił się jeden z nich i dłużej niż pozostali przytrzymał moją dłoń; był to wysoki brunet z pieprzykiem nad łukiem brwiowym.

– Kaja – odparłam, próbując udźwignąć jego spojrzenie, tak intensywne, jakby szukał czegoś w mojej twarzy.

To nie była miłość od pierwszego wejrzenia, ale Jacek już wtedy mnie zaintrygował. Wydawał się tajemniczy, a przez to szalenie pociągający. Umówiliśmy się, że zdjęcia zrobimy w plenerze, a ponieważ jego koledzy się śpieszyli, po godzinie zostaliśmy sami. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek poznała faceta, z którym tak szybko złapałabym równie świetny kontakt. Po prostu nadawaliśmy na tych samych falach.

Siedzieliśmy na ławce w miejskim parku, niedaleko katedry, w duecie spędzając przedpołudnie. On z pasją opowiadał o robieniu filmów, pisaniu scenariuszy, montażu. Lubił Radom; gdy o nim opowiadał, spijałam każde słowo z jego ust. Pokazałam mu, jakie przydatne funkcje ma mój aparat i w jakim wdzięcznym mieście do fotografowania żyjemy.

Gdyby ktoś nas podsłuchał, pomyślałby pewnie, że rozmawiamy o Krakowie albo Rzymie, ale my zachwycaliśmy się naszym miastem i już wtedy wiedzieliśmy, że ta znajomość nie skończy się na jednym spotkaniu. Nie pomyliliśmy się.

***

Sen o pierwszym spotkaniu z Jackiem okazał się tak realistyczny, że gdy obudziłam się wczesnym rankiem, byłam roztrzęsiona (a do tego męczył mnie silny ból głowy po dyskontowym winie i wyrzuty sumienia, że nie poćwiczyłam przed snem, mimo że przed kilkoma dniami dałam sobie słowo, że będę się więcej ruszać). Leżałam w łóżku bezwładna jak kłoda dryfująca po wodzie. I na nic nie miałam ochoty.

Nie dość, że położyłam się późno, to po trzeciej z czułych objęć Morfeusza wyrwał mnie SMS od Madzi: „Miałam napad”. Tylko przez krótką chwilę byłam zła, że mnie obudziła, bo błyskawicznie zrobiło mi się jej żal. Godzina wysłania wiadomości wskazywała, że Madzia nie wytrzymała na diecie księżycowej (serio?) i urządziła sobie ucztę w środku nocy. Biedaczka. W kółko tylko się odchudzała i objadała. „Zamknij lodówkę i idź spać” – odpisałam i wyciszyłam telefon.

Sięgnęłam po komórkę, by sprawdzić, czy nikt się do mnie nie dobijał. Skrzynka była pusta, zero nieodebranych połączeń. Z jednej strony mogłam się cieszyć, że nikt nie zawracał mi głowy, z drugiej jednak pani Alinka powiedziała kiedyś, że „jeśli komórka samotnej kobiety w wieku reprodukcyjnym milczy, to coś jest tu bardzo nie w porządku”.

Na myśl o pani Alince przypomniał mi się wczorajszy wieczór i uśmiechnęłam się pod nosem. Ja, Mini i Madzia dobiegałyśmy trzydziestki. Poznałyśmy się na licencjackich studiach polonistycznych na radomskiej uczelni, potem robiłyśmy magisterkę w Lublinie i przez prawie dwa lata dzieliłyśmy mieszkanie w tym mieście. To był sprawdzian naszej przyjaźni, ale wyszłyśmy z niego obronną ręką. Każda z nas była inna, a jednak razem tworzyłyśmy monolit nie do skruszenia.

Mini, czyli Malwina Filipek, była zwariowaną, dziką dziewczyną, która na każdy temat miała coś do powiedzenia. Lubiłam jej roztargnienie i mimo że czasem zachowywała się jak mała dziewczynka, jej obecność dobrze na mnie wpływała. Swoje przezwisko zawdzięczała miłości do kusych spódnic. Poza tym kiedyś jej się wyrwało, że „w popkulturze nie ma bardziej dobranej pary niż Myszka Miki i Myszka Minnie”. I podobnie jak Minnie lubiła nosić we włosach kolorowe kokardy.

Magda Jaczyńska, zwana przez nas Madzią, była jej przeciwieństwem. Cicha, skromna, zakompleksiona, wiecznie bujająca w obłokach. Odkąd pamiętam, próbowała zejść z rozmiaru L do S. Miała za sobą kilka mniej lub bardziej udanych związków, a każdy z nich zakończył się fiaskiem. Powodem jej sercowych niepowodzeń był fakt, że marnych kandydatów na partnerów wybierała sobie przez kompleksy, jakby żyła w przekonaniu, że na nic lepszego nie może liczyć. Lecz mimo że miała prawie trzydzieści lat i żadnych perspektyw na złapanie męża, sprawiała wrażenie, jakby niespecjalnie ją to obchodziło. W życiu Madzi były bowiem trzy wielkie miłości: jej szary mastif Hugo, czekolada i wiersze, które namiętnie pisała.

Niedługo po poznaniu Mini i Madzi odkryłam, że kobieta powinna mieć dwie przyjaciółki. Jedną, która ją aktywizuje (jak Mini), i drugą, która jest jej buforem (jak Madzia). Bez cienia wątpliwości nasza przyjaźń była czymś, z czego mogłyśmy być dumne.

Kilka minut po siódmej zwlekłam się w końcu z łóżka i ruszyłam do łazienki. Szczotkując zęby, wyjrzałam przez okno. Mieszkaliśmy w poniemieckiej kamienicy przy ulicy Mickiewicza, w ścisłym centrum Radomia. Powrót do rodzinnego domu po paru latach nieobecności nie był łatwy ani dla mnie, ani dla moich rodziców, ale w krótkim czasie udało nam się wypracować zasady, które uczyniły naszą wzajemną obecność całkiem znośną.

Z pewnych względów żyło się tu lepiej niż w ciasnym mieszkaniu do niedawna wynajmowanym przeze mnie i Jacka. Miałam dla siebie duży pokój i pięć minut spacerkiem do pracy, a okna od strony zachodniej wychodziły na podwórko otulone kamienicami, które choć lata świetności miały za sobą, to tkwiły dumnie na swoich miejscach, osobliwe i intrygujące, jakby żywcem wyjęte z filmu Tima Burtona. Lubiłam w moim mieście to, że wystarczyło wejść w dowolną bramę, aby dotrzeć na ukryte między budynkami placyki, które były niczym mikroświat dostępny tylko dla wtajemniczonych. W ten sposób jako mała dziewczynka odkryłam opuszczone sady i urokliwe zakątki, gdzie czas stawał w miejscu, mimo że życie tuż obok toczyło się w zawrotnym tempie.

Skończyłam czyścić zęby i spojrzałam w lustro. Moje jasne, półdługie włosy sterczały na wszystkie strony, jakby w nie piorun strzelił – kara za to, że wczoraj poszłam spać z mokrą czupryną. Chwyciłam szczotkę z zamiarem przywrócenia ładu na swojej głowie. Byłam przeciętnie ładna, choć akurat to sprawdzało się w moim zawodzie. Mogłam robić zdjęcia niezauważona i po cichutku, bez ryzyka, że ktoś zwróci na mnie uwagę albo, co gorsza, mnie zaczepi. Kiedyś usłyszałam, że mam „naturalnie szczerą twarz”. Dziwny był to komplement, a jednak z jakiegoś powodu zapadł mi w pamięć.

Zjadłam szybkie śniadanie w towarzystwie mamy Krysi i taty Krzysia, zabrałam torbę z aparatem i parę minut po dziewiątej ruszyłam do redakcji. Gdy dostałam pracę w „Głosie Radomia”, byłam dwudziestoczterolatką świeżo po studiach. Oczywiście polonistyka miała niewiele wspólnego z robieniem zdjęć, ale fotografia od zawsze była moją pasją i dobre portfolio oraz parę ukończonych kursów wystarczyły, by redaktor naczelna królowa Zoja Adamska (uch!) zechciała dołączyć mnie do swojego orszaku.

Już samo myślenie o tej kobiecie przyprawiało mnie o zawroty głowy. Mojej szefowej po prostu nie dało się lubić. Była nieprzyjemna, jawnie faworyzowała męską część redakcji i miewała okropne humory, a my musieliśmy chodzić koło niej na paluszkach, by nie doczekać się jednego z jej słynnych wybuchów złości. Była żoną dyrektora największej radomskiej placówki kulturalnej i okropnie zadzierała przez to nosa. I w ogóle co to za imię: Zoja? Gdzieś wyczytałam, że wywodzi się ono z greki i oznacza „życie”. Jeśli chodziło o uprzykrzanie życia innym, to w zasadzie wszystko się zgadzało. Nie mogłam zapomnieć świństwa, jakie zrobiła jednej z dziennikarek – gdy ta zaszła w ciążę, moja szefowa z miejsca podziękowała jej za współpracę. Dziewczyna nie miała etatu, tylko śmieciówkę. Z dnia na dzień została więc bez pieniędzy i zaplecza socjalnego, za to z brzuchem.

Redakcja „Głosu Radomia” mieściła się w sercu miasta, na parterze elegancko odrestaurowanej kamienicy przy ulicy Piłsudskiego, w sąsiedztwie kościoła garnizonowego. Pracowało tutaj dziewięć osób – ja, królowa Zoja, trójka dziennikarzy, grafik, sekretarz redakcji i dwójka od reklam. Było to miejsce mocno sfeminizowane, sześć kobiet i trzech mężczyzn. W takim babskim towarzystwie często dochodziło do spięć, ale ogólnie dało się wytrzymać. Szczególnie gdy, jak ja, lubiło się swoje zajęcie.

Dzisiaj w redakcji wrzało jak w ulu. W czwartki zamykaliśmy numer, jednak tym razem atmosfera była znacznie bardziej napięta niż zazwyczaj. Gdy weszłam do środka, wpadł na mnie Piotrek, dziennikarz od spraw miejskich i sportu.

– Kaja, chwała Bogu, że już jesteś, Zoja na ciebie czeka, lepiej idź do niej od razu – wyrzucił z siebie słowa z szybkością karabinu maszynowego i wbił wzrok w notatki, które trzymał drżącymi rękami.

– Co jest grane? – zapytałam i rozejrzałam się po twarzach pozostałych, którzy byli tak skupieni, że nawet nie zauważyli mojego przyjścia.

– Zmieniamy jedynkę – odparł Piotrek i usiadł za biurkiem. – Mam pół godziny, żeby skończyć artykuł.

Zmieniamy jedynkę – oto dwa słowa, których nie chciałby usłyszeć żaden redaktor na chwilę przed zamknięciem gazety. Jutro na pierwszej stronie naszego tygodnika miał ukazać się sympatyczny artykuł o trzynastoletniej Julce, dziewczynie, która zebrała kilkadziesiąt tysięcy złotych dla radomskiego schroniska. Zrobiłam zdjęcia, z których byłam dumna, a poza tym młodej radomiance należał się tekst na jedynce. Najwyraźniej jednak wydarzyło się coś, co królowa-od-siedmiu-boleści Zoja uznała za ważniejsze.

Zostawiłam torbę przy swoim biurku i ruszyłam do pokoju, w którym urzędowała naczelna. Ledwo się w nim pojawiłam, a Adamska spojrzała na mnie z zaciętym wyrazem twarzy, prychając niczym byk gotowy do ataku.

– Kaja, myślałam, że już się ciebie nie doczekam – wycedziła z wyższością w głosie i niedbałym ruchem dłoni wskazała krzesło.

Ubrana była w obcisłą do granic przyzwoitości, błękitną garsonkę, w której wyglądała, jakby miała za chwilę eksplodować. Jej sylwetka do złudzenia przypominała kilka położonych jeden na drugim pączków, a całość dopełniały sztywne jasne loki tworzące szpetny hełm. Lecz moja szefowa nie byłaby sobą, gdyby na biurku, w widocznym miejscu, nie ustawiła swojej błyszczącej, krwistoczerwonej jak jej usta torebki z napisem PRADA.

Przeklęta, złośliwa, gruba baba, pomyślałam, zajmując miejsce naprzeciwko. Nam płaciła śmieszne pieniądze, a sama obnosiła się z torebkami wartymi kilka przeciętnych radomskich pensji. Nie zamierzałam jednak psuć sobie humoru na dzień dobry, zwłaszcza że miałam za sobą nie najlepszą noc.

– Zmieniamy jedynkę? – zapytałam, a królowa Zoja wbiła we mnie swoje małe oczka.

– Tak. Potrzebne mi są dobre zdjęcia – odparła i zastukała długimi pazurami w klawiaturę swojego śnieżnobiałego laptopa.

– A co będzie na jedynce?

– Jak to co? Nie słyszałaś, że Radom został uznany za „najgorsze polskie miasto do życia”?

Aż mnie coś ścisnęło w dołku. Ależ oczywiście! Jak mogłam być tak naiwna, łudząc się, że moja żądna krwi szefowa przegapi taki temat? Co ją obchodziła trzynastolatka, która poruszyła niebo i ziemię, żeby zebrać parę groszy dla bezdomnych psiaków? Jezu.

– Dajemy to na pierwszą stronę? – zadałam pytanie retoryczne, po którym naczelna spojrzała na mnie z politowaniem.

– To chyba jasne. Piotrek pisze tekst, Olga poszła zrobić sondę uliczną, a od ciebie potrzebuję paru zdjęć do artykułu.

Siedziałam jak na bombie zegarowej, zła i zdenerwowana. Tak, nie byłam głupia, wiedziałam, że im więcej biedy, makabry i przekrętów w artykule, tym lepiej, mimo wszystko wierzyłam jednak, że nie będziemy robić we własne gniazdo.

– Jakich zdjęć? – spytałam.

– Takich, które dobrze zilustrują te badania.

– To znaczy? – odparłam, ledwo panując nad głosem. – Czyli jakich?

Zachodziłam w głowę, jakie miałabym zrobić zdjęcia do artykułu o tym, że Radom znowu uznano za miejsce zapomniane przez Pana Boga.

– Kochana, wysil się – powiedziała jadowicie królowa Zoja i splotła ręce na obfitych piersiach. – Potrzebujemy czegoś mocnego. No nie wiem, niech będą jakieś puste bramy, lokale do wynajęcia, może spotkasz po drodze jakiegoś zataczającego się pijaczka. – Zarechotała jak z najlepszego dowcipu. – Albo idź na dworzec. Radomianie wsiadający do pociągu zawsze wyglądają jak z krzyża zdjęci.

Nie wiem, czy to efekt kiepskiej nocy, czy ta kobieta działała na mnie alergicznie, ale nie wytrzymałam. Z łomoczącym sercem poderwałam się z krzesła.

– A co z artykułem o tej dziewczynce? – prawie krzyknęłam. – Jest przekonana, że przeczyta go jutro w naszej gazecie.

Królowa Zoja pokręciła głową. (Przeklęta. Złośliwa. Gruba baba).

– Damy go za tydzień. Masz jakiś problem? – spytała, patrząc na mnie z wyższością.

– Owszem, mam – odparłam, nie zważając na konsekwencje. Zawsze starałam się mówić to, co myślę, co mi przeszkadzało i z czym nie mogłam się pogodzić. A tej przeklętej kobiety miałam po dziurki w nosie. – Nie będę robić zdjęć ośmieszających Radom. Nawet nie ma mowy. Mogę dać zdjęcia ogólne, ale żadnych pustych lokali i pijaczków.

Powiedziałam to i od razu mi ulżyło. (Rany, jakie to miłe uczucie). Przez kilka długich sekund pojedynkowałyśmy się na spojrzenia, aż w końcu moja szefowa prychnęła pogardliwie i chwyciła jakieś czasopismo.

– Oj, Kaja, Kaja, tobie się ciągle wydaje, że Radom to Nowy Jork.

– Nie, wcale mi się tak nie wydaje – odrzekłam krótko.

Byłam świadoma niedostatków tego miasta i nawet uciekłam stąd na dwa lata do Lublina. Ale wróciłam, bo jakaś siła ciągnęła mnie w te strony.

Nie uwierzycie, co stało się za chwilę.

Musiała czuwać nade mną jakaś opatrzność, palec boży jakiś, bo grzmotnęło i w kilka sekund rozpętała się burza. Królowa Zoja, zniesmaczona i kipiąca złością, wyskoczyła zza biurka (dół jej żakietu otoczony był falbanką, a na stopach miała wysokie szpilki, które na krótkich, grubych nóżkach wyglądały co najmniej głupio) i wyjrzała przez okno. Wymamrotała coś pod nosem, rzuciła mi jadowite spojrzenie i bąknęła przez zaciśnięte zęby:

– Masz szczęście. Jeśli nie przestanie padać do południa, dasz mi kilka jakichś swoich ogólnych zdjęć Radomia. To wszystko – zakończyła rozmowę i ponownie rozsiadła się za biurkiem, chwytając magazyn i nie zaszczycając mnie spojrzeniem. Gdy wychodziłam, zauważyłam, że było to pisemko – ależ oczywiście – z sandałkami za siedem tysięcy.

Wróciłam do siebie zadowolona, choć było jasne, że mój jawny sprzeciw wobec pomysłu ośmieszenia Radomia żałosnymi fotografiami nie ujdzie mi na sucho. Moja szefowa była pamiętliwa i mściwa. Mogłam tylko czekać, aż znajdzie okazję, by mi dokuczyć albo mnie upokorzyć (bo, że to zrobi, było oczywiste), ale miałam to w nosie.

Padało aż do późnego popołudnia, gdy parę minut po siedemnastej wysyłaliśmy najnowszy numer „Głosu” do drukarni. Z tytułem Jest aż tak źle? na pierwszej stronie i dwoma moimi niezłymi zdjęciami przedstawiającymi ulicę Żeromskiego, główną arterię Radomia, oraz tłumy kłębiące się przed urzędem pracy – królowa Zoja uparła się, by pokazać, jak wielu radomian jest bezrobotnych, bo w końcu mniej więcej do tego sprowadzały się te nieszczęsne badania. Nie było sensu się spierać.

Ten dzień dał mi mocno w kość, więc wieczorem umówiłam się z Madzią. Spotkałyśmy się w naszej ulubionej kawiarni – Słodka Babka, gdzie goście siedzą na miękkich kanapach, serwuje się przepyszne desery, a na stołach leżą bajecznie kolorowe obrusy. Obie nie miałyśmy najlepszych nastrojów. Ja wciąż byłam wytrącona z równowagi po zmianie jedynki i rozmowie z królową Zoją, a na dokładkę Madzia, dowiedziawszy się, że miałam sen o Jacku, zrobiła mi wykład – stwierdziła, że powinnam się z nim skontaktować (sic!), by „na spokojnie raz jeszcze o wszystkim pogadać”. Uznałam jej pomysł za bardzo zły i prędko zmieniłam temat. Madzia natomiast miała chandrę po nocnej uczcie i pocieszała się… musem czekoladowym.

Nasze wzajemne towarzystwo dobrze na nas działało i pewnie dłużej zamarudziłybyśmy w Słodkiej Babce, gdyby nie dwóch siedzących obok, wymuskanych gogusiów, którzy zamówili sobie „expresso” (nie espresso) i z przekonaniem, że są wystrzałowi, zaczęli nas podrywać.

– Idioci – skwitowała Madzia, gdy opuściłyśmy lokal. Na jej pucołowatej twarzy malowała się irytacja.

– Idioci – powtórzyłam i złapałam ją pod rękę. Był rześki wrześniowy wieczór, a po ulewie jeszcze bardziej się ochłodziło. – Który porządny facet przychodzi do Słodkiej Babki?

– No wiesz – odparła Madzia – różowa koszulka tamtego blondyna nawet pasowała do kwiecistego obrusa na ich stoliku.

– I do EXPRESSO – dodałam, puszczając przyjaciółce oko i obie wybuchnęłyśmy śmiechem.

***

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: