Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bogowie i wojownicy. Tom I. Osobni - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 lipca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bogowie i wojownicy. Tom I. Osobni - ebook

„Bogowie i wojownicy” to pierwszy z pięciu tomów nowej sagi Michelle Paver. Po bestsellerowych Kronikach Pradawnego Mroku, których akcja toczy się w epoce kamiennej, autorka zabiera czytelnika w kolejną podróż w czasie – w epokę brązu. Bohater opowieści, dwunastoletni Hylas, jest Osobnym – wykluczonym ze swojej społeczności. Mało komu ufa, nie cofa się przed kłamstwami i kradzieżą. Ścigają go wojownicy zwani Krukami. To przez nich uciekła jego młodsza siostra. Chłopiec nie ma pojęcia, co się z nią dzieje, ale wie jedno: za wszelką cenę musi ją odnaleźć. Decyduje się wypłynąć na morze, cudem unika śmierci i trafia na niezwykłą wyspę. Na miejscu spotyka Pirrę – córkę despotycznej kapłanki, swoją rówieśniczkę, która również znalazła się tam przypadkowo. Różnią się niemal wszystkim. Wspólnie jednak muszą się zmierzyć z potęgą przyrody, gniewem bogów, wielką polityką – a także z własnymi słabościami i sobą nawzajem. A pomaga im w tym dobry duch... A właściwie Duch.

Co kryje się w głębi morza? Jaką moc może mieć nóż z brązu? I dlaczego Hylasa ścigają Kruki?

W ciemności ujrzała długą, wąską jaskinię pełną dziwnych połyskliwych wzgórków z żółtawego kamienia, sklepioną tak nisko, że na leżąco można było dotknąć sufitu ręką. [...] Na drugim końcu, jakieś trzydzieści kroków dalej, przebijała się ukosem włócznia pylistego światła.

Pirra oblizała usta. Jeśli to światło było w stanie dostać się do wnętrza, to może ona mogłaby się wydostać na zewnątrz?

Dysząc z niecierpliwości, ruszyła w tamtą stronę. Jaskinia była zbyt niska nawet na to, żeby się czołgać, więc Pirra przesuwała się na łokciach, odpychając się palcami u nóg. Chwyciła za jeden z żółtych pagórków i podciągnęła się na nim. Kamień był obślizgły i zsunęły jej się palce. Łatwiej było uchwycić się występu przypominającego kształtem dłoń...

Pirra zamarła.

To była dłoń. Dłoń przemieniona w skałę.

fragment

 

Tak jak w Wilczym Bracie, Paver tka subtelną, trzymającą w napięciu opowieść o przyjaźni, zaufaniu, honorze i tajemniczej przepowiedni. Dzieci znów mogą liczyć na wsparcie zaprzyjaźnionych zwierząt w walce z okrutnymi i tajemniczymi przeciwnikami.

Amanda Craig

Powieść Paver, pierwsza część planowanej serii, przypadnie do gustu miłośnikom fantastyki historycznej (i, oczywiście, fanom Percy'ego Jacksona) dzięki wyrafinowanemu połączeniu akcji, historii starożytnej i mitu.

“Publisher’s Weekly”

Jedna z takich historii, o jakich przeczytaniu marzysz, ale na jakie nieczęsto trafiasz.

“The Times”

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-068-1
Rozmiar pliku: 4,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Trzon strzały był czarny i zakończony lotkami z piór kruka. Hylas nie widział grotu, gdyż tkwił on w jego ramieniu.

Niezgrabnie zszedł po zboczu, trzymając strzałę, żeby się nie ruszała. Nie było czasu, aby ją wyciągnąć. Czarni wojownicy mogli być wszędzie.

Umierał z pragnienia, a wyczerpanie odbierało mu jasność myśli. Słońce prażyło z góry, cierniste zarośla zaś nie dawały mu żadnej osłony – znajdował się całkowicie na widoku. Lecz bardziej niż to wszystko dręczył go niepokój o Issi i pomieszany z niedowierzaniem ból, ogarniający go na myśl o tym, co spotkało Hyca.

Znalazł ścieżkę prowadzącą do podnóża góry i przystanął zdyszany. W uszach brzęczało mu od cykania świerszczy. W jarze odbił się echem krzyk sokoła. Nie było słychać pościgu. Czyżby udało mu się ich zgubić?

Wciąż nie był w stanie tego pojąć. Zeszłego wieczoru razem z Issi rozbili obozowisko w jaskini pod zachodnim szczytem. Teraz jego siostra zniknęła, jego pies nie żył, a on sam uciekał co sił w nogach: wychudzony chłopiec bez odzienia ani noża. Jedyne, co ze sobą miał, to wiszący na szyi zabrudzony amulet na rzemyku.

Ramię nieznośnie bolało. Przytrzymując strzałę, Hylas chwiejnie podszedł do ścieżki. Kilka kamyków stoczyło się z chrzęstem do rzeki, płynącej daleko w dole. Zbocza jaru były tak strome, że stopy chłopca znajdowały się na jednym poziomie z czubkami sosen. Przed nim rozciągały się w dali Góry Lykońskie, a za jego plecami wznosiła się najwyższa z nich: góra Lykas o szczytach lśniących od śniegu.

Pomyślał o wiosce na dnie jaru i o swym przyjacielu Telamonie, mieszkającym w twierdzy Wodza po drugiej stronie masywu. Czy czarni wojownicy spalili wioskę i najechali Lapitos? Ale w takim razie dlaczego nie widział dymu ani nie słyszał baranich rogów dmących na alarm? Dlaczego Wódz i jego ludzie nie próbowali odeprzeć ataku?

Ból w ramieniu był już nie do zniesienia. Hylas nie mógł go dłużej bagatelizować. Zerwał garść tymianku, a na opatrunek urwał szary, mechaty liść dziewanny. Liść był gruby i miękki jak ucho psa. Hylas wykrzywił usta w grymasie. Nie myśleć o Hycu.

Ostatnie chwile przed napadem spędzili razem. Hyc stał u boku Hylasa i opierał się o jego nogi. Kosmatą sierść miał całą w rzepach. Hylas odczepił kilka z nich, a potem odepchnął na bok pysk psa i kazał mu pilnować kóz. Hyc odbiegł, merdając ogonem i oglądając się na niego, jakby chciał powiedzieć: Wiem, co robię. Jestem pasterzem. Na tym polega moje zadanie.

Nie myśl o nim – napomniał się ostro Hylas.

Zacisnął zęby i chwycił trzon strzały. Wstrzymał oddech. Szarpnął.

Zabolało tak, że niemal zemdlał. Zagryzł usta i zaczął kołysać się w przód i w tył, próbując zapanować nad falą słabości. Gdzie jesteś, Hyc? Dlaczego nie przybiegniesz i nie uśmierzysz bólu lizaniem?

Krzywiąc się mocno, rozgniótł tymianek i przycisnął go do rany. Zabandażowanie jej liściem dziewanny jedną ręką było trudne, ale w końcu mu się udało. Umocował opatrunek źdźbłami trawy, które zacisnął zębami.

Grot leżał w piachu, tam gdzie Hylas go upuścił. Miał kształt liścia topoli, wieńczył go śmiercionośny, zwężony czubek. Hylas nigdy jeszcze takiego nie widział. Groty wytwarzane przez górali wykonywano z krzemienia. Albo z brązu, jeśli ktoś mógł sobie na to pozwolić. Ten tutaj był inny. Zrobiono go z czarnego, lśniącego obsydianu. Hylas rozpoznał go tylko z tego powodu, że wioskowa znachorka miała u siebie odłamek czegoś takiego. Mówiła, że jest to krew Matki, wypluta z ognistych trzewi ziemi i przemieniona w kamień. I jeszcze, że pochodził on z wysp leżących daleko po drugiej stronie Morza.

Kim byli ci czarni wojownicy? Dlaczego chcieli go pojmać? Przecież nie zrobił nic złego.

I czy znaleźli Issi?

Za jego plecami stado skalnych gołębi poderwało się w niebo z trzepotem skrzydeł.

Hylas odwrócił się na pięcie.

Z miejsca, gdzie stał, ścieżka schodziła ostro w dół, po czym znikała za występem. Zza zakrętu zaczęła się wzbijać chmura czerwonego pyłu. Hylas pochwycił odgłos wielu stóp i chrzęst strzał w kołczanach. Serce podeszło mu do gardła.

Wrócili.

Zgramolił się przez krawędź ścieżki, uchwycił jakiegoś drzewka i przylgnął do zbocza jak nietoperz.

Tupot stóp się przybliżył.

Hylas namacał palcami stóp jakiś występ. Przesunął się w bok tak, by znaleźć się pod lekko wystającym nawisem. Twarz miał wciśniętą w korzeń drzewa. Spojrzał w dół – i natychmiast tego pożałował. Zobaczył tylko czubki drzew, od których widoku zakręciło mu się w głowie.

Zza skał wyłonili się wojownicy. Biegli. Hylas wychwycił skrzypienie skórzanych ubrań i woń stęchłego potu, a także dziwny, gorzki zapach, straszliwie mu znajomy. Pamiętał go z zeszłej nocy. Skóra wojowników była wysmarowana popiołem.

Nawis ukrywał go przed ich oczami, ale po jego lewej stronie ścieżka skręcała i wyrzynała się ponad jar. Usłyszał, jak przebiegają ponad nim. Potem weszli w łuk szlaku i wreszcie ujrzał ich poprzez mgiełkę czerwonego kurzu: koszmarny zastęp odziany w czarne, sztywne pancerze ze skóry; gąszcz włóczni, sztyletów i łuków. Czarne płaszcze powiewały za nimi niczym skrzydła kruków, a twarze skryte pod hełmami były szare od popiołu.

Naraz jeden z wojowników zawołał głośno. Jego głos rozbrzmiał przerażająco blisko.

Hylas wstrzymał oddech. Mężczyzna znajdował się dokładnie nad nim.

Pozostali zawrócili i ruszyli z powrotem na dół. W jego stronę.

Usłyszał chrzęst kamyków. Ktoś podchodził coraz bliżej. Kroki były niespieszne – Hylas domyślił się, że to przywódca oddziału. Jego zbroja wydawała dziwny, twardy i brzęczący odgłos.

– Popatrz – powiedział pierwszy wojownik. – Krew.

Hylas zesztywniał ze strachu. Krew. Zostawiłeś krew na ścieżce.

Czekał, co dalej.

Przywódca nie odpowiedział.

Zdawało się, że jego milczenie wprawia drugiego mężczyznę w niepokój.

– To pewnie tylko tego pastucha – dodał pospiesznie. – Szkoda. Chciałeś wziąć go żywcem.

Wciąż żadnej odpowiedzi.

Po bokach Hylasa zaczął spływać pot. Nagle chłopiec z przerażeniem przypomniał sobie grot, który pozostawił w piachu. Modlił się, żeby go nie zauważyli.

Wyciągnął szyję i zobaczył czyjąś rękę chwytającą kamień na skraju ścieżki.

Była to mocna ręka, ale wyglądała jak martwa. Skórę wysmarowano popiołem, paznokcie zabarwiono na czarno. Naramiennik chroniący przedramię miał ciemnoczerwoną gniewną barwę zachodu słońca i lśnił tak, że oczy bolały. Hylas wiedział, z czego go zrobiono, choć nigdy nie widział tego z tak bliska. Brąz.

Do oczu wpadło mu kilka ziaren piasku. Ledwie odważył się zamrugać. Mężczyźni stali tak blisko, że słyszał ich oddechy.

– Pozbądźcie się tego – powiedział przywódca. Jego głos brzmiał bezbarwnie. Przywodził Hylasowi na myśl zimne miejsca poza zasięgiem słońca.

Z krawędzi tuż obok niego stoczyło się coś ciężkiego. Wpadło na ciernisty krzew oddalony na wyciągnięcie ręki i zakołysało się w miejscu. Hylas spojrzał i o mało nie zwymiotował.

To coś było kiedyś chłopcem, ale teraz stanowiło straszną mieszaninę czarnej krwi i wyprutych niebieskich wnętrzności przypominających gniazdo robaków. Hylas go rozpoznał. Skiros. Nie przyjaciel, ale pasterz kóz, podobnie jak on sam; o kilka lat starszy i bezlitosny w bójce.

Ciało było za blisko; mógł go niemal dotknąć. Wyczuwał rozgniewanego ducha usiłującego wydostać się na wolność. Jeśli go znajdzie, jeśli wślizgnie mu się do gardła...

– To już ostatni z nich – powiedział pierwszy mężczyzna.

– A co z dziewczynką? – spytał przywódca.

Hylas poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła.

– Ona nie ma znaczenia, prawda? – odpowiedział pierwszy. – Przecież to tylko...

– I ten drugi chłopak. Ten, co uciekł.

– Postrzeliłem go. Nie zajdzie daleko...

– Zatem ten tutaj nie był ostatni – stwierdził zimno przywódca. – Skoro ten drugi nadal żyje.

– Rzeczywiście – przyznał mężczyzna. Sprawiał wrażenie wystraszonego.

Kamienie zachrzęściły i oddział znowu ruszył w górę ścieżki. Hylas modlił się, żeby nie zawrócili jeszcze raz.

Nagle przywódca przystanął na zakręcie, gdzie dróżka wyrzynała się nad jar. Oparł stopę na skale i wychylił się, żeby ponownie się rozejrzeć.

Hylas ujrzał postać, która nie przypominała człowieka, ale potwora z ciemności i metalu. Ochraniacze z brązu pokrywały jego potężne golenie, a na krótki czarny kilt ze skóry zachodził brązowy pancerz. Pierś mężczyzny była okryta kutym brązem, zbroję wieńczyły wielkie naramienniki. Nie miał twarzy, tylko szczelinę na oczy między wysokim ochraniaczem zasłaniającym gardło, usta oraz nos a malowanym na czarno hełmem wykonanym z łusek z kłów dzika i wykończonym brązowymi ochraniaczami na policzki oraz powiewającym na czubku końskim ogonem. Jedyny dowód, że była to istota ludzka, stanowiły włosy. Kołysały się poniżej ramion, zaplecione w wężowe warkocze wojownika; każdy z nich był tak gruby, że mógłby powstrzymać ostrze.

Hylas wiedział, że przywódca może wyczuć jego spojrzenie, ale nie był w stanie odwrócić wzroku. Po prostu musiał patrzeć na szczelinę w tej okutej głowie, wiedząc, że niewidoczne oczy przeczesują zbocza, by go odnaleźć.

Głowa odwróciła się na chwilę, by zbadać górny bieg rzeki.

Zrób coś – nakazał sobie Hylas. Odwróć jego uwagę. Jeśli potem spojrzy w tę stronę i cię zobaczy...

Wciskając się w występ, bezgłośnie puścił drzewko jedną ręką i sięgnął w stronę krzaka, na którym zawisło ciało Skirosa. Popchnął. Ciało drgnęło, jakby nie podobało mu się, że ktoś go dotyka.

Głowa w hełmie odwracała się już w drugą stronę.

Hylas wyciągnął się najdalej jak mógł i pchnął ponownie. Skiros spadł z krzaka i runął na dół, odbijając się od zboczy parowu.

– Patrzcie – zarechotał jeden z wojowników. – Ucieka.

Pozostali roześmiali się, ale przywódca milczał. Skryte w hełmie oczy śledziły ciało chłopca opadające na dno. Potem mężczyzna wycofał się znad krawędzi.

Hylas nasłuchiwał kroków cichnących w górze ścieżki, mruganiem powstrzymując pot zalewający mu oczy.

Drzewko zaczynało ustępować pod jego ciężarem. Sięgnął po inny korzeń.

Chybił.Hylas na wpół ześlizgnął się, na wpół spadł ze zbocza i znalazł się nad rzeką. Na jego głowę posypał się deszcz kamyków – ale nie strzał.

Wylądował twarzą do dołu w ciernistym krzaku jałowca, lecz zmusił się, żeby pozostać w bezruchu, ponieważ wiedział, iż łowca spostrzeże ruch szybciej niż cokolwiek innego. Czuł, że jest posiniaczony i podrapany, ale chyba nic sobie nie złamał, no i nadal miał ze sobą amulet.

Muchy brzęczały mu w uszach, a słońce prażyło plecy. W końcu podniósł głowę i obrzucił wzrokiem jar. Czarni wojownicy odeszli.

Trup Skirosa jednak zatrzymał się na zboczu tuż ponad nim. A przynajmniej większa część trupa. Flaki pasterza walały się po skałach niczym sieć rybacka rozłożona do wyschnięcia. Już teraz zaczynały nad nim krążyć sępy. Głowę miał odwróconą do tyłu, jakby chciał się rozejrzeć.

Jego duch potrzebował pomocy, by odejść w spokoju, ale Hylas nie mógł ryzykować, grzebiąc ciało i odmawiając modlitwy.

– Przepraszam, Skirosie – mruknął. – Zasady przetrwania. Nie pomagaj komuś, kto nie może pomóc tobie.

Nad rzeką rosły wierzby i kasztanowce. Ich cień przyniósł Hylasowi ulgę. Chłopiec zatoczył się na płyciznę, upadł na kolana i zaczął pić. Opryskiwał się wodą, sycząc, kiedy zimne krople padały na jego nagrzane, podrapane ciało. Na powierzchni zobaczył swoje falujące odbicie. Wąskie oczy, usta ściągnięte z napięcia. Długie, rozpuszczone włosy.

Chłodna woda uśmierzyła zamęt w jego głowie i po raz pierwszy od napadu był w stanie zebrać myśli. Potrzebował jedzenia, ubrań i noża. A przede wszystkim musiał się dostać do wioski. Issi na pewno wiedziała, że to najbezpieczniejsze miejsce, i do tej pory musiała już tam dotrzeć. Musiała – powtórzył sobie stanowczo.

Parów rozbrzmiewał krzykami sępów. Skiros całkiem już zniknął pod falującym kopcem wężowych szyj i szarych skrzydeł. Hylas pospiesznie nazbierał liści czosnku niedźwiedziego i rozsypał je za sobą, by powstrzymać ducha pasterza przed podążeniem po jego śladach – duchy karmią się wonią pożywienia, im mocniejsza, tym lepiej. Potem ruszył biegiem, podążając z nurtem rzeki wzdłuż jaru.

Czuł, jak obserwują go drzewa i kamienie. Czy go wydadzą? Wychował się w tych górach. Znał sekretne przejścia i dróżki dzikich zwierząt; wołanie tego jastrzębia, odległy ryk tamtego lwa. Znał wypalone żleby, których należało unikać przez wzgląd na Wściekłych. Ale teraz wszystko uległo zmianie.

To nie jest ostatni z nich – powiedział tamten wojownik. Wiedział, że Hylas wciąż żyje. Lecz co miał na myśli, mówiąc „oni”?

I nagle dotarło do niego, że Skiros był nie tylko pasterzem kóz. Był także Osobnym.

Tak samo jak Hylas. I Issi. Żadne z nich nie urodziło się w wiosce; naczelnik Neleos znalazł ich w górach, kiedy byli mali, i zaprzągł do pracy. Latem wypasali jego kozy na górskich szczytach, zimą zaś doglądali ich w parowie.

Ale dlaczego czarni wojownicy ścigali Osobnych? To nie miało sensu. Nikomu nie zależało na takich ludziach – byli oni najniższymi z najniższych.

Słońce przesunęło się na zachód i na zbocza wąwozu zaczęły się zakradać cienie. Gdzieś w oddali szczekał pies. Wydawał się przestraszony. Hylas pragnął, żeby to stworzenie przestało jazgotać.

Doszedł do małego glinianego stolika na trzech nogach, ustawionego pod drzewem dla boga Góry. Był on okryty pleśniejącą skórą zająca. Hylas zerwał ją i obwiązał sobie wokół bioder. Jakaś jaszczurka przyglądała mu się zimnym wzrokiem, więc wymamrotał kilka słów przeprosin, na wypadek gdyby miał do czynienia z bóstwem w przebraniu.

Dobrze było nie być nagim, ale w głowie kręciło mu się z głodu. Lato było jeszcze za wczesne na figi, lecz Hylas zebrał w biegu kilka poziomek nadgryzionych przez myszy. Zauważył krzew, na którym jakaś dzierzba trzymała swoje zapasy: nabiła na ciernie trzy świerszcze i wróbla. Chłopiec przeprosił ją szybko i połknął wszystko, wypluwając pióra i kawałki pancerzyków świerszczy.

Zaczął mijać drzewka oliwne i wycięte w zboczach płaskie poletka. Jęczmień dojrzał już do zbioru, ale wokół nikogo nie było. Wszyscy musieli skryć się w wiosce – chyba że czarni wojownicy doszczętnie ją spalili.

Ku jego uldze osada nadal jednak istniała, choć wydawała się upiornie cicha. Chałupy z glinianych cegieł tłoczyły się za palisadą niczym przerażone owce. Hylas wyczuwał dym z płonących drew, ale nie słyszał żadnych głosów. Na zewnątrz powinny się paść osły i świnie węszące za jedzeniem. A tu nic. W dodatku wrota duchów były zamknięte.

Pokrywała je czerwona ochra, a ze szczytu, z rogów dzikiego byka przywiązanych do poprzecznej belki, spoglądał na dół Przodek. Przybrał co prawda postać wrony, ale mimo wszystko był to Przodek – choć nie jego.

Hylas rozsypał jęczmień, który zebrał po drodze, ale Przodek zignorował jego ofiarę. Wiedział, że chłopiec nie należy do tego miejsca. Wrota duchów miały chronić wioskę i trzymać Osobnych z dala od niej.

Brama zaskrzypiała, uchyliła się odrobinę i na zewnątrz wyjrzały brudne twarze. Hylas znał tych wieśniaków przez całe życie, ale teraz patrzyli na niego tak, jakby był obcy. Niektórzy trzymali migocące pochodnie z ogromnych łodyg fenkułu; wszyscy ściskali topory, sierpy i włócznie.

Kilka rozszczekanych psów przedarło się między ludźmi i rzuciło w jego stronę. Prowadził je owczarek Łaps, wielki jak dzik i wytresowany tak, że przegryzał człowiekowi gardło na rozkaz. Wyhamował tuż przed Hylasem i wlepił w niego wzrok, jeżąc sierść i spuszczając łeb niebezpiecznie nisko. Wiedział, że chłopcu nie wolno było wchodzić do wioski.

Hylas stał w miejscu. Gdyby się cofnął, Łaps natychmiast by na niego skoczył.

– Wpuśćcie mnie! – krzyknął.

– Czego chcesz? – warknął Neleos, naczelnik wioski. – Powinieneś być na Górze i pilnować moich kóz!

– Wpuśćcie mnie! Chcę zobaczyć moją siostrę.

– Nie ma jej tutaj. Niby co miałaby tu robić?

Hylas zamrugał.

– Ale... w takim razie gdzie ona jest?

– Jeśli o mnie chodzi, może być nawet martwa.

– Kłamiesz – odpowiedział Hylas. Czuł jednak, że zaczyna go ogarniać panika.

– Zostawiłeś moje kozy! – ryknął Neleos. – Nie odważyłaby się wrócić bez nich. I ty też nie, chyba że chcesz, żebym ci wygarbował skórę!

– Wkrótce tu będzie. Pozwól mi wejść! Ścigają mnie!

Neleos zwęził oczy i podrapał się po brodzie pokrytą odciskami dłonią. Od dźwigania jarzma miał przygięte nogi i zgarbione plecy wieśniaka, ale podstępem przewyższał łasicę i zawsze główkował, jak dostać więcej za mniej. Hylas wiedział, że teraz wahał się między chęcią ukarania go za porzucenie kóz a pragnieniem zachowania go przy życiu, by mógł dalej pracować.

– Zabili Skirosa – powiedział Hylas. – Mnie też zabiją. Musisz złamać zasady i wpuścić mnie do środka!

– Odeślij go, Neleosie! – dobiegł go przenikliwy kobiecy głos. – Od dnia, kiedy go znalazłeś, jest z nim tylko kłopot!

– Poszczuj go psami! – krzyknęła inna kobieta. – Jeśli go tu złapią, wszystkim nam grozi niebezpieczeństwo!

– Dobrze gada, poszczuj go psami! Musiał coś zrobić, inaczej by go nie ścigali.

– Ale kim oni są? – zawołał Hylas. – Dlaczego nas ścigają?

– Nie wiem i nie obchodzi mnie to – burknął Neleos. Hylas dostrzegł jednak strach w jego oczach. – Wiem tylko, że przybyli ze wschodu i że polują na Osobnych. I niech sobie polują! Mogą robić, co chcą, byle zostawili nas w spokoju!

Ze strony wieśniaków rozległy się okrzyki aprobaty.

Hylas oblizał usta.

– A co z prawem azylu? Jeśli ktoś jest w niebezpieczeństwie, musisz wpuścić go do środka!

Neleos wahał się przez moment. Potem jego twarz stężała.

– To nie odnosi się do Osobnych – splunął. – A teraz wynoś się albo spuszczę na ciebie psy!

Zapadał zmrok, a on nie miał się gdzie podziać.

Dobrze, w porządku pieklił się w myślach na wieśniaków – jak wy mi nie pomożecie, to sam sobie pomogę.

Ruszył między sosnami po swoich śladach, zmierzając na tyły osady. Było tam pusto, wszyscy nadal stali pod wrotami duchów.

Jeśli sądzili, że nigdy nie był wewnątrz wioski, to się mylili. Kiedy człowiek jest Osobnym, musi kraść, aby przeżyć.

Prześlizgnąwszy się przez lukę między cierniami, wszedł niepostrzeżenie do najbliższej chaty, należącej do przebiegłej starej wdowy o imieniu Tyro. Ogień był rozpalony i w zadymionym czerwonym półmroku Hylas potknął się i wywrócił małą miseczkę z mlekiem, wystawioną dla domowego węża. Na leżance w rogu drgnęła sterta szmat.

Hylas zastygł. Po cichu zdjął z haka wędzony udziec świni.

Tyro przekręciła się na łóżku i zachrapała.

Hylas zabrał tunikę przerzuconą przez krokwie, ale zostawił sandały, bo latem i tak zawsze biegał boso. Tyro ponownie mruknęła. Chłopiec uciekł, ustawiwszy w biegu miseczkę węża: węże ze sobą rozmawiają, a jeśli rozzłości się jednego, rozzłości się wszystkie.

Następna chata należała do Neleosa i nikogo nie było w środku. Hylas porwał bukłak, jakiś skórzany rzemień, żeby mieć się czym przepasać, oraz pleciony worek, do którego wepchnął pęto kiełbasy, owczy ser, podpłomyk i kilka garści oliwek. Napił się również wina z kadzi, a do reszty nawrzucał popiołu, żeby odpłacić staruchowi za wszystkie lata pomiatania.

Głosy zaczęły się zbliżać. Hylas usłyszał skrzypnięcie zamykanych wrót. Wyślizgnął się tą samą drogą, którą wszedł – i poniewczasie przypomniał sobie, że zapomniał ukraść nóż.

Zanim dotarł do cienistego zagajnika migdałowców, księżyc zdążył już wzejść, a w trawie zaczęły grać nocne świerszcze. Pospiesznie naciągnął na siebie tunikę i obwiązał ją rzemieniem.

Dookoła uli latało jeszcze kilka spóźnionych pszczół. Hylas zauważył w trawie stoliczek ofiarny. Pochłonął dwa miodowe ciastka i placek z ciecierzycy nadziewany pyszną pastą z suszonego okonia, soczewicy i pokruszonego sera, z nadzieją, że leżały one tam wystarczająco długo, by wszelkie zesłane przez bogów istoty zdążyły się najeść. Kawałek placka zostawił dla pszczół z prośbą, by zaopiekowały się Issi. Pszczoły zabzyczały coś w odpowiedzi; nie potrafił określić, czy było to „tak”, czy też „nie”.

Przyszło mu do głowy, że Issi nie mogła tędy przechodzić, gdyż inaczej sama zjadłaby placek. Czy powinien tu na nią zaczekać, czy też spróbować się dostać do Lapitos w nadziei, że udała się tam, by odnaleźć Telamona? Ale Lapitos leżało gdzieś po drugiej stronie Góry i ani Hylas, ani Issi nigdy tam nie byli. Wszystko, co wiedzieli o twierdzy, pochodziło z ogólnikowych opisów Telamona.

Gdzieś w oddali nadal ujadał pies, którego słyszał wcześniej. Wydawał się zniechęcony, jakby nie wierzył już, że ktokolwiek się zjawi. Hylas miał nadzieję, że pies przestanie szczekać. Ten dźwięk przypominał mu o Hycu.

Nie chciał o tym myśleć. W jego umyśle wyrósł mur, a za nim czekały złe rzeczy, które mógł sobie przypomnieć.

W górach po zmroku szybko robiło się zimno i Hylas drżał pomimo szorstkiej wełnianej tuniki. Był wyczerpany. Postanowił oddalić się od wioski i poszukać miejsca na nocleg.

Nie uszedł daleko, kiedy zdał sobie sprawę, że pies przestał ujadać. Teraz wydawał z siebie odgłosy pełne cierpienia.

Naraz, kiedy Hylas wyszedł za zakręt, przybrały one na sile.

Pies nie był tak duży jak Hyc, ale równie kosmaty. Właściciel przywiązał go do drzewa nieopodal szałasu z sosnowych gałęzi i zostawił mu miskę z wodą, która dawno została opróżniona. Zwierzę było młode i przerażone, a kiedy zobaczyło Hylasa, oszalało z radości: wspięło się na tylne łapy, naciągnęło sznur i zaczęło przebierać przednimi łapami na powitanie.

Hylas poczuł, jakby czyjaś ręka sięgnęła mu do piersi i ścisnęła za serce. Przed oczami przeleciał mu obraz Hyca: martwego Hyca ze strzałą tkwiącą w boku.

Pies zaszczekał do niego radośnie i zamachał ogonem.

– Zamknij się! – polecił chłopiec.

Pies przechylił łeb i zaskomlał.

Hylas szybko rozwiązał bukłak i nalał do miski wody, a potem rzucił zwierzakowi kiełbasę. Pies wychłeptał wodę i pochłonął jedzenie, po czym skoczył Hylasowi na piersi i przewrócił go na ziemię, a potem polizał po policzku. Serce chłopca ścisnął żal. Ukrył twarz w sierści szczeniaka, wdychając jego ciepłą psią woń. Potem z okrzykiem odepchnął go i odsunął się poza jego zasięg.

Pies zamerdał ogonem i zaczął błagalnie popiskiwać.

– Nie mogę cię odwiązać – powiedział Hylas. – Pójdziesz za mną i mnie złapią!

Pies spojrzał na niego prosząco.

– Nic ci nie będzie – powiedział chłopiec. – Ktokolwiek cię tu uwiązał, miał dość serca, żeby zostawić ci wodę. Na pewno szybko wróci.

To była prawda, czyż nie? Przecież nie mógł zabrać psiaka ze sobą, skoro czarni wojownicy siedzieli mu na karku. Psy nie rozumieją, co to znaczy się ukrywać. Nie można powiedzieć psu, żeby cię nie wydał.

Ale co, jeśli go zabiją, tak jak zabili Hyca?

Zanim zdążył się rozmyślić, zabrał miskę z wodą, odwiązał psa i pociągnął go za sobą. Gdy wioska znalazła się w zasięgu wzroku, przywiązał go do drzewa, na nowo napełnił miskę i sprawdził, czy sznurek nie za mocno uciska szyję.

– Nic ci nie będzie – powiedział. – Na pewno ktoś się tu zjawi.

Zostawił psiaka siedzącego na zadzie, skomlącego cicho i patrzącego za nim tęsknie. Kiedy się obejrzał, zwierzak poderwał się na nogi i wydał z siebie głos pełen nadziei.

Hylas zagryzł zęby i uciekł w noc.

Chmury zakryły księżyc i Hylas zgubił drogę. Spowalniały go bukłak i worek z jedzeniem. W końcu wpadł na kamienną chatę na zadrzewionym zboczu wzgórza. Po spowijającej ją ciszy poznał, że od dawna świeciła pustkami.

Wczołgał się przez niskie wejście, chrzęszcząc skorupami garnka i wdychając wilgotną woń ziemi. W środku było zimno i pachniało tak, jakby coś ukryło się tam, by umrzeć – ale przynajmniej miał schronienie.

Skulił się w ciemnościach, plecami do ściany. Wyczuwał na sobie zapach psiaka. Pomyślał o ostatnich chwilach z Hycem. Odepchnął wtedy jego pysk – ale czy pogłaskał go po uszach albo podrapał za przednią łapą, tak jak Hyc lubił?

Nie mógł uwierzyć, że już nigdy go nie zobaczy. Żadne wielkie, ciepłe, włochate ciało nie będzie się o niego opierać. Żaden wąsaty pysk nie będzie mu węszył pod brodą, żeby go obudzić.

Szarpnięciem otworzył bukłak i napił się wody. Sięgnął do worka z jedzeniem i namacał oliwki. Nagle ręce zaczęły mu się trząść i wszystko wypadło mu na ziemię. Zaczął szukać, ale nie mógł nic znaleźć.

Mur w jego umyśle runął. Gwałtowną falą napłynęły wspomnienia.

Razem z Issi rozbili obozowisko w jaskini na zachodnim zboczu. Issi odeszła, żeby poszukać korzeni złotogłowiu, a on sprawił wiewiórkę i nadział, żeby upiec ją nad ogniskiem.

– Idę się ochłodzić do strumienia – zawołał do siostry. – Dopilnuj, żeby ta wiewiórka się nie spaliła.

– Niby kiedy do tego dopuściłam? – odkrzyknęła urażonym głosem.

– Przedwczoraj.

– Nieprawda!

Hylas zignorował ją i ruszył w dół ścieżki.

– Wcale jej nie spaliłam! – krzyknęła za nim Issi.

Przy strumieniu odłożył na bok swój nóż i procę, ściągnął przez głowę tunikę i wślizgnął się do wody. Ze szczytu góry rozniósł się echem krzyk jastrzębia: hiiii, hiiii, hiiiii. Hylasowi przemknęła przez głowę myśl, że może to jakiś omen.

Nagle Hyc rozszczekał się gwałtownie: Wracaj szybko! Kłopoty! Wracaj szybko!

A potem Issi zaczęła krzyczeć.

Hylas nie przystanął nawet, żeby narzucić tunikę. Złapał nóż i pomknął na górę. Niedźwiedź? Wilk? Lew? Musiało to być coś naprawdę groźnego, skoro tak krzyczała.

Kiedy zbliżył się do obozu, usłyszał ludzkie głosy, niskie i pełne napięcia. Pochwycił też dziwny, gorzki zapach popiołu. Przykucnął za krzakiem jałowca i wyjrzał spomiędzy gałęzi.

Zobaczył cztery zarżnięte kozy; reszta uciekła. Zobaczył wojowników – wojowników – przeszukujących obozowisko. Zobaczył Hyca. W jednym straszliwym mgnieniu oka objął spojrzeniem kosmatą sierść pełną rzepów i wielkie, twarde łapy. Strzałę tkwiącą w boku zwierzęcia.

Potem zauważył ukrytą w jaskini Issi, z bystrą twarzyczką pobielałą z szoku. Musiał coś zrobić albo ją znajdą.

Jego proca została nad strumieniem. Miał przy sobie jedynie krzemienny nóż – ale na co mógł się on zdać? Dwunastoletni chłopiec przeciwko siedmiu uzbrojonym po zęby mężczyznom?

Wyszedł zza krzaka i krzyknął:

– Tutaj!

Natychmiast w jego stronę zwróciło się siedem twarzy, szarych od popiołu.

Biegnąc zygzakiem wśród drzew, poprowadził ich z dala od siostry. Nie mógł ryzykować i do niej krzyknąć, ale Issi była sprytna. Skorzysta z okazji i ucieknie z jaskini.

W powietrzu zaświszczały strzały. Jedna utkwiła mu w ramieniu. Krzyknął i upuścił nóż...

Skulony w chacie, Hylas objął ramionami kolana i zaczął kołysać się w przód i w tył. Miał ochotę wrzeszczeć, ryczeć i wyć. Dlaczego czarni wojownicy ich zaatakowali? Co takiego on, Issi czy Hyc kiedykolwiek im wyrządzili?

Oczy go zapiekły. W gardle poczuł ucisk. Opanował się ze złością. Płacz nie przywróci mu Hyca. I nie odnajdzie Issi.

– Nie będę płakał – powiedział na głos. – Nie pozwolę, żeby mi to zrobili.

Zaciskając zęby, wcisnął pięść w ścianę, żeby powstrzymać łzy.

Obudziła go poświata księżyca wpadająca przez wejście i przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje. Leżał na boku, próbując zapanować nad paniką. Potem wszystko do niego dotarło i to było jeszcze gorsze.

Gdy tylko nadejdzie świt – powiedział sobie – wyruszysz do Lapitos i znajdziesz Telamona. Issi na pewno jest z nim. A jeśli nie, to ją odnajdziesz. Jest twarda i zna te góry, zdoła przetrwać do tego czasu.

Nie dopuszczał do siebie możliwości, że być może Issi już nie żyła.

Kiedy jego oczy zaczęły oswajać się z mrokiem, dostrzegł przy drzwiach coś, co wyglądało jak gliniany koksiak. Piętrzyły się na nim zwęglone kości. Obok leżały zniszczony krzemienny nóż i rząd strzał, każda przełamana na pół.

Hylas usiadł, czując ukłucie niepokoju. Rząd przełamanych strzał mógł oznaczać tylko jedno.

Zmarły leżał na plecach pod przeciwną ścianą. Twarz miał zasłoniętą kawałkiem tkaniny, ale niebarwiona tunika i stopy pokryte odciskami świadczyły, że to wieśniak.

Jego krewni na pewno musieli być rozdarci między strachem przed czarnymi wojownikami a obawą przed gniewem ducha, który należało uśmierzyć – jednak ostatecznie nie zaniedbali rytów. Złożyli zmarłego na trzcinowej macie wraz z jego sierpem i włócznią, które wpierw przełamali na pół, tym sposobem zabijając narzędzia, aby duch mógł je wykorzystać. Z tej samej przyczyny rozbili jego puchar oraz miskę i udusili jego psa; leżał teraz obok, gotów podreptać za swoim panem w zaświaty. Wieśniak musiał być zamożny, bo w odległym kącie leżał skulony martwy niewolnik. Podobnie jak psa zabito go, by mógł służyć swemu właścicielowi po śmierci.

Grobowiec, pomyślał Hylas. Schroniłeś się w grobowcu.

Nie mógł uwierzyć, że przegapił znaki. Dlatego wieśniacy zostawili ofiary przy ulach: aby pszczoły mogły wziąć udział w uczcie żałobnej. Dlatego grobowiec stał otworem: by duch zmarłego mógł odejść.

A on złamał wszystkie zasady. Nie nadszedł od zachodu z pięścią przyciśniętą do czoła i nie spytał Przodków, czy może wejść.

Ledwo ważąc się oddychać, sięgnął po swoje rzeczy.

Leżący w kącie martwy niewolnik otworzył oczy i spojrzał na niego.Zwłoki niedawno zmarłego mężczyzny były woskowoblade, a jego oczy połyskiwały w świetle księżyca.

Hylas przylgnął do ściany grobowca. Patrzył, jak szare usta się otwierają. Usłyszał dobywający się z nich głos.

Głos odległy jak śmierć. Mowa jak krzyk sokołów na wysokim, zimnym niebie – w języku, którego nie rozumiał.

Nie, pomyślał. To nie może być prawda.

Trup wydał z siebie długie, rzeżące westchnienie.

– Ach... Zostań...

Hylas wciągnął powietrze. Widział, jak drobinki kurzu unoszące się w poświacie zaczęły drgać, gdy zmarły mówił. Oddech. Te zwłoki oddychały.

– Ty... ty żyjesz – wyszeptał.

Trup obnażył zęby w straszliwym uśmiechu.

– Już... niedługo...

Wzdragając się wewnętrznie, Hylas podpełzł bliżej. Ziemia pod jego palcami stała się lepka. Poczuł świeżą krew.

Umierający mężczyzna był młody, jeszcze bez zarostu. Miał ciemne włosy, nie ostrzyżone, ale długie, zwinięte teraz pod głową – nie był więc niewolnikiem, jak przypuszczał wcześniej Hylas. Nie był także chłopem – świadczyły o tym jego gładkie stopy. Miał na sobie kilt do kolan z delikatnego lnu, wyszywany wzdłuż krawędzi spiralami, oraz szeroki skórzany pas zaciśnięty mocno na szczupłej talii. U pasa wisiał sztylet w pięknie zdobionej pochwie, a na szyi – wspaniale rzeźbiony amulet z białej kości: maleńka skacząca rybka o tajemniczym uśmiechu. Rybka pływała na jego piersi w kałuży czarnej, połyskliwej krwi.

– Ukryj mnie... – wyszeptał z trudem mężczyzna.

Hylas spróbował się odsunąć, ale lodowate palce młodzieńca zacisnęły się na jego ręce.

– Jestem z Keftiu. – Mówił zacinającym się głosem, w nie swoim języku. – Wielka wyspa... daleko za Morzem... – Poruszył ustami, próbując powiedzieć coś więcej. – Świt. Przyjdą zamknąć grobowiec. Znajdą mnie... rzucą moje ciało sępom. – Jego udręczone spojrzenie zatrzymało się na Hylasie. – Pomóż mojemu duchowi spocząć w spokoju.

– Nie mogę – powiedział Hylas. – Muszę stąd uciekać. Jeśli mnie znajdą...

– Potrzebny ci nóż – wydyszał Keftyjczyk. – Weź mój. Ukradłem. Jest cenny. Nie pokazuj go nikomu.

Hylas poczuł, że podnoszą mu się włosy na karku.

– Skąd wiesz, że potrzebuję noża?

Znowu ten straszny uśmiech.

– Mężczyzna ukrywa się w grobie, by umrzeć. Chłopiec ukrywa się, by żyć. Myślisz, że to przypadek?

Hylas nie wiedział, co robić. Księżyc chylił się ku zachodowi, a nocne świerszcze zmieniały swą pieśń. Musiał stąd uciec, zanim nadejdą wieśniacy.

– Ukryj mnie... – poprosił Keftyjczyk.

Życzenie umierającego to coś wielkiego. Hylas nie mógł się zmusić, by je zignorować.

Szybko poszukał miejsca, gdzie mógłby ukryć młodzieńca. Grobowiec był większy, niż mu się wydawało. W półmroku wpadł na stertę glinianych trumien. Niektóre, nie większe od garnka, były dla dzieci, ale inne przeznaczono dla dorosłych. Znalazł jedną w najciemniejszym kącie i podważył wieko, spod którego wydobyła się stęchła woń kości.

Nic nie zmusiłoby go, żeby dotknąć ich gołymi rękami. Chwycił jeden ze złamanych trzonów strzał i odsunął czaszkę oraz większe kości na bok, aby zrobić miejsce.

– Nie dam rady cię podnieść – powiedział do Keftyjczyka. – Sam będziesz musiał wejść do środka.

To było okropne – ciągnąć przez podłogę umierającego i wpychać go do wysokiej trumny, a potem składać jego członki, póki nie leżał zwinięty niczym dziecko w glinianym łonie. Musiała to być tortura, ale Keftyjczyk ledwie jęknął.

– Jak się tu dostałeś? – wydyszał Hylas, kiedy wreszcie skończył. – I kto cię zabił?

Keftyjczyk zamknął oczy.

– Pochodzą ze wschodu – z Myken. To... nie umiem tego powiedzieć w twoim języku. Ptaki, które wydają odgłos... – wydał z siebie słabe krakanie.

– Kruki?

– Tak. Nazywamy ich Krukami. Bo są chciwi i karmią się śmiercią.

Hylas pomyślał o czarnych wojownikach. Przypomniał sobie ich płaszcze powiewające jak skrzydła.

Keftyjczyk jeszcze raz obnażył zęby.

– Była noc... Dla niepoznaki przebrałem się w wieśniaczy płaszcz z zajęczej skóry. Wzięli mnie za... za Osobnego. Co to znaczy „Osobny”?

– To znaczy: ktoś, kto nie urodził się w wiosce – wyjaśnił Hylas krótko. – To znaczy, że nie masz Przodków, którzy cię ochronią, i musisz żyć poza osadą. Nie wolno ci brać udziału w ofiarach, więc nie możesz jeść mięsa, chyba że znajdziesz czas na polowanie albo zabijesz owcę na Górze i udasz, że zginęła w obsuwie ziemi. Wszyscy tobą gardzą. Oto, czym jest Osobny.

– Ty też jesteś Osobnym – stwierdził Keftyjczyk. – Tak, wyglądasz inaczej, masz inne włosy... należysz do Dzikich. Czy w Lykonii jest wielu Osobnych?

Hylas potrząsnął głową.

– O ile wiem, tylko garstka.

– A czy... czy masz krewnych?

Hylas nie odpowiedział. Kiedy Neleos znalazł jego i Issi na Górze, nie mieli przy sobie nic poza niedźwiedzią skórą, na której leżeli. Neleos powiedział, że matka ich porzuciła. Hylas nigdy w to nie uwierzył: po części dlatego, że nie wierzył w nic, co mówił Neleos, a po części dlatego, że nie zgadzało się to z jego jedynym wspomnieniem o matce. Kochała swoje dzieci, co do tego miał pewność. Nigdy by ich nie porzuciła.

– Na mojej wyspie – wymruczał Keftyjczyk – nazywamy takich jak ty Ludem Dziczy. Malują sobie wzory na skórze. Ale ty ich nie masz... więc skąd wiedzieli, kim jesteś?

Hylas dotknął lewego ucha.

– Robią nam tu nacięcie. Neleos naznaczył nas, kiedy nas znalazł. – Przełknął ślinę. Nigdy nie zapomniał, jak Issi wrzeszczała, kiedy przyszła na nią kolej.

– A czy czcicie Boginię? – spytał Keftyjczyk głosem cichym jak tchnienie.

– Co? – zdziwił się Hylas. – Oddajemy cześć... bogu Góry i Pani Dzikich Stworzeń. Ale co to ma wspólnego z...

– Ach, to dobrze...

– Opowiedz mi o Krukach – przerwał niecierpliwie Hylas. – Kim oni są? Dlaczego ścigają Osobnych?

– Bogini... Ma wiele imion, w wielu różnych krainach, ale zawsze jest tą samą Boginią...

Hylas otworzył usta, żeby odpowiedzieć, lecz w tym momencie gdzieś na wzgórzu dudek zawołał: uupu-pu-pu-pu. Nadchodził świt.

– Muszę stąd uciekać – powiedział.

– Nie! Zostań! Nie chcę umierać w samotności!

– Nie mogę.

– Boję się – wyjaśnił Keftyjczyk proszącym tonem. – W domu grzebiemy naszych zmarłych niedaleko Morza, ale tu nie mam nic, co stamtąd pochodzi. Nigdy nie trafię z powrotem!

– Masz tę rybkę na piersi...

– To nie ryba, tylko delfin... Ale zrobiono go z kości słoniowej, to nie pochodzi z Morza! Błagam...

Hylas utwardził serce i pozbierał swoje rzeczy. Potem, z gniewnym prychnięciem, podczołgał się z powrotem do trumny.

– Masz – mruknął, zrywając z szyi amulet i wciskając zawiniątko w dłoń młodzieńca. – Nie za bardzo się chyba przyda, ale ty i tak umierasz. Jest w nim kawałek skalnego kryształu, który znalazłem na szczycie; to na siłę. I kilka włosów z ogona lwa, którego znalazłem martwego w jaskini; to na odwagę. I muszelka. Nie wiem, na co ma pomagać, ale pochodzi z Morza.

– Z Morza! – Twarz Keftyjczyka się rozjaśniła. – A więc byłeś tam!

– Nie, nigdy. Dostałem ją od kogoś, ale sam...

– Morze da ci odpowiedzi, których szukasz! Tak, Płetwowy Lud odnajdzie cię... – Nagle chwycił nadgarstek Hylasa i przyciągnął chłopca do siebie, przeszywając go ciemnym, niepokojąco intensywnym spojrzeniem. – Oni wiedzą, że nadchodzisz – wydyszał. – Szukają cię w swoim głębokim, błękitnym świecie... Znajdą cię...

Hylas krzyknął i wyszarpnął rękę.

– Płetwowy Lud zabierze cię na swoją wyspę... latające ryby i śpiewające jaskinie... wzgórza, które potrafią chodzić... drzewa z brązu...

Majaczył. A tymczasem do grobowca zaczynała się wkradać szara poświata. Hylas przerzucił przez ramię bukłak i sięgnął po worek z jedzeniem.

– A kiedy dotrzesz nad Morze... – mówił dalej Keftyjczyk.

– Ale ja wcale się tam nie wybieram...

– ....musisz dać mu pukiel moich włosów.

– Mówię ci przecież, że nie mogę!

– Weź, weź go teraz...

Zgrzytając zębami, Hylas chwycił grot jakiejś strzały i odciął pasmo kręconych czarnych włosów, a potem zatknął je za pasek.

– Już! Widzisz? Ale to ostatnia rzecz, jaką dla ciebie robię!

Keftyjczyk uśmiechnął się do niego – nie był to już upiorny grymas, ale prawdziwy uśmiech, który odmienił jego twarz.

– A kiedy dotrzesz nad Morze, poproś Płetwowy Lud, by przywołał mojego ducha... Zobaczysz, jak nadchodzą... skacząc ponad falami... tacy silni... tacy piękni... oni zabiorą mnie do Lśniącej – i u Jej boku zaznam spokoju, tak jak kropla wody, która staje się jednością z Morzem...

– Mówię ci po raz ostatni, że nie wybieram się nad Morze!

Keftyjczyk nie odpowiedział.

Coś w jego milczeniu sprawiło, że Hylas zawrócił i zajrzał do trumny.

Młodzieniec popatrzył na niego oczami, które niczego już nie mogły zobaczyć.

Nie wiedząc, czemu tu robi, Hylas sięgnął do środka i dotknął palcem szczupłego policzka. Poczuł ciepło odpływające z ciała tak szybko, jak woda wsiąka w piach. Chwilę wcześniej miał przed sobą człowieka. Teraz pozostała tylko pusta łupina.

Na wzgórzu znowu zawołał dudek.

Hylas jak najszybciej przesunął ciężkie wieko z powrotem na miejsce i wyszeptał szybką modlitwę.

W narastającym świetle dostrzegł spiętrzone pod ścianą trumny z wizerunkami czerwonych i żółtych ludzi, którzy tańczyli i składali ofiary. W kącie zauważył płaszcz Keftyjczyka zrobiony z zajęczej skóry – ukrył go za trumną. W miejscu, gdzie niedawno leżał zmarły, widniała wielka ciemna plama. Rozrzucił na niej trochę piachu. Nic więcej nie mógł uczynić.

Do środka napłynęły odległe dźwięki trzcinowych fujarek. Zbliżali się wieśniacy. Pomimo strachu przed czarnymi wojownikami musieli przynieść dary z wina i miodu dla krewniaka, który stał się Przodkiem.

Nie było czasu do stracenia. Hylas ruszył do drzwi.

Sztylet. Keftyjczyk powiedział mu, że może go sobie wziąć, ale Hylas zostawił go przy zwłokach, w trumnie. Obejrzał się za siebie i ze zdziwieniem odkrył, że nóż leży na zewnątrz, na ziemi, obok trumny.

Powiedział sobie, że Keftyjczyk musiał wysunąć go z pochwy i upuścić na ziemię tuż przed tym, jak wspiął się do środka. Musiało tak być. Inaczej przecież by tam nie leżał.

Weź go... Nie pokazuj go...

Sztylet był wykonany z brązu, zupełnie zwyczajny i niczym niezdobiony. Miał szerokie, prostokątne ramiona i trzy gładkie nity na rękojeści oraz zwężające się ostrze długości dwóch dłoni Hylasa, z mocnym, prostym grzbietem biegnącym aż do śmiercionośnego czubka. W porannym świetle krawędzie lśniły lekko czerwienią. Hylas nigdy nie widział nic równie pięknego.

Podniósł sztylet. Był ciężki. Rękojeść, początkowo chłodna w dotyku, w mgnieniu oka nagrzała się od jego dłoni.

Dźwięki fujarek zbliżały się coraz bardziej.

Hylas ścisnął sztylet i uciekł.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: